Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Gospoda "Pod Bazyliszkiem"
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Gospoda "Pod Bazyliszkiem"
Wbrew swej nazwie jest to gospoda nie tylko dla czarodziejów - bywają w niej również mugole. Zaniedbany i zapuszczony budynek gospody znajduje się już w odleglejszej części wioski, tej mniej uczęszczanej, stąd też o wiele mniejsze zainteresowanie odwiedzających Salisbury. Lokal ten nijak nie może poszczycić się dobrej opinią, większość mieszkańców omija go szerokim łukiem - a to pewnikiem z racji podejrzanej klienteli nawiedzającej jej progi, dobijanych tam ciemnych interesów czy samej nieprzyjemnej obsługi. Przy wejściu zawieszony został brelok złożony z małych, szpetnych buziek, lubujących się w wulgaryzmach i odstraszaniu młodziaków chcących w sposób całkowicie nielegalny napić się trochę trunków dlań nieprzeznaczonych.
Po wejściu do środka pierwsze wrażenie nie ulega zmianie - izba jest zaniedbana, zakurzona, zwyczajnie zapuszczona. Blaty nielicznych stolików są wyszczerbione, a ich nogi chwiejne. Kontuar znajdujący się naprzeciw wejścia sprawia wrażenie, jakby nie sprzątano go od dawien dawna; podobnie jak i zapuszczona podłoga skrzypiąca przy każdym kroku. Naczynia, by nie odstawać od reszty, są brudne i poobtłukiwane, nijak nie zachęcające do licznych wizyt. Chyba, iż w poszukiwaniu nielegalnego hazardu czy handlu kradzionymi rzeczami.
Po wejściu do środka pierwsze wrażenie nie ulega zmianie - izba jest zaniedbana, zakurzona, zwyczajnie zapuszczona. Blaty nielicznych stolików są wyszczerbione, a ich nogi chwiejne. Kontuar znajdujący się naprzeciw wejścia sprawia wrażenie, jakby nie sprzątano go od dawien dawna; podobnie jak i zapuszczona podłoga skrzypiąca przy każdym kroku. Naczynia, by nie odstawać od reszty, są brudne i poobtłukiwane, nijak nie zachęcające do licznych wizyt. Chyba, iż w poszukiwaniu nielegalnego hazardu czy handlu kradzionymi rzeczami.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
The member 'Johnatan Bojczuk' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
Uważałem się za lepszego od Bojczuka. Ten fakt jak dla mnie nie podlegał dyskusji. Tym bardziej teraz kiedy podpity jeszcze bardziej wiedzialem swoje niż na trzeźwo. Dlatego poprostu jego próba zabłyśnięcia kjak dla mnie nie mogła skonczyć sie inaczej. Aż mnie żebra zaczely boleć od śmiechu. Gdy się trochę opamiętałem, coby nie rzucać słów na wiatr i pokazać młodemu jak to powinno się robić - zabrałem się za czyny. Podszedłem do tej przeklętnej studni. Początkowo na bezpieczną odległość, którą po poprawieniu portków zacząłem systematycznie zmniejszać. Tu uskok, tam unik, potem przeturlanie. Bułka z masłem - pomyślałem, kompletnie nie zauważając chwili w której jedno z pnączy zaplątało mi się wokół nóg. Oczywiście wyrznąłem jak długi. Zanim się wyplatałem zdażyłem ku uciesze pieprzonego tłumu (z którym notabene chwile wcześniej się utożsamiałem) zdażyłem zarobić kilka smagnięć i zostać oplutym przez studnię. Otrzepując się ze śmierdzącej mazi niechętnie zmierzałem w stronę kontuaru udając lub też posyłając soczyste przekleństwa na tych którzy co głośniej się za śmiali. Na Bojczyka to mi zbraklo jednak siły. Rety co za żenada. Miałem plan spić się i wymazać to ze swej pamięci, lecz przeszkodzono mi. Jakaś krzywa banda zaczeła mierzyć mnie krzywo swoimi świńskimi ślepkami paplając coś o Bojczyku.
- Że niby ja? Bojczukiem...? - zmarszczyłem gniewnie brwi starając się zrozumieć czy on właśnie wziął mnie za tą szczurzą mendę. Na samą myśl skrzywiłem się z obrzydzeniem i niesmakiem. Nie dlatego, że w jakikolwiek sposób czystość krwi (chociaż jak dla mnie i nie tylko krwi) tej mendy można było kwestionować. Po prostu znieść go nie mogłem. Zwłaszcza dziś kiedy popsuł midzień wieczór. Dlatego się oburzyłem gdy mnie wzięto za tego dwulicowego gada.
- Czy ty, do chochliczej pyty, próbujesz właśnie mnie obrazić...? - Spochmurniałem i spojrzałem na tego odważnego snującego podobne historie coby trzy razy się zastanowił. Wyprostowałem się też na tyle na ile pozwalał mi na to alkohol.
|Zastraszam, biegłość II
- Że niby ja? Bojczukiem...? - zmarszczyłem gniewnie brwi starając się zrozumieć czy on właśnie wziął mnie za tą szczurzą mendę. Na samą myśl skrzywiłem się z obrzydzeniem i niesmakiem. Nie dlatego, że w jakikolwiek sposób czystość krwi (chociaż jak dla mnie i nie tylko krwi) tej mendy można było kwestionować. Po prostu znieść go nie mogłem. Zwłaszcza dziś kiedy popsuł mi
- Czy ty, do chochliczej pyty, próbujesz właśnie mnie obrazić...? - Spochmurniałem i spojrzałem na tego odważnego snującego podobne historie coby trzy razy się zastanowił. Wyprostowałem się też na tyle na ile pozwalał mi na to alkohol.
|Zastraszam, biegłość II
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
The member 'Matthew Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
Byłem pod wrażeniem moich zdolności retorycznych, bo tak na mnie spojrzeli jak się odezwałem, że już mnie skóra zabolała. Ugryzłem się więc w język i cofnąłem o krok, bo jednak mimo wszystko nie miałem ochoty się tutaj z nimi dochodzić kto jest kim i gdzie poszedł. Dobrze, że i Matt wstał, bo pewnie już w tym momencie leżałbym nieżywy w jakimś rowie albo pływał z rybkami w dokach, a jego się chyba faktycznie przestraszyli, bo jeden z nich coś tam mruknął pod nosem, drugi poklepał trzeciego po ramieniu, ten z kolei machnął głową i jak się szybko pojawili, tak szybko zniknęli gdzieś w odmętach gospody, wciąż szukając tego, po którego tu przyszli. FRAJERZY. Zerkam przelotem na Botta, ale nawet mi się nie chce z nim gadać i właściwie zamierzam faktycznie skończyć na dziś pijaństwo, jednak tedy coś krzyżuje moje plany! No cudownie po prostu, człowiek raz na rok podejmuje rozsądną decyzję żeby wrócić może wcześniej do swojej nory albo chociaż zaszyć się gdzieś w cieple na noc, a tu trach! I zanim się obejrzałem poczułem mocny uścisk wokół kostki, a później znowu walnąłem jak długi i zacząłem wrzeszczeć jakby mnie ze skóry obdzierali, chwytając się bruku, chociaż od tego to mnie tylko paznokcie bolały! Już w myślach za wszystkie swoje grzechy przeprosiłem i pożegnałem się ze światem, bo pewien byłem, że ta studnia to jest pełna jakiejś żrącej substancji, ale zamiast się rozpuścić w cierpieniach to wylądowałem na... na dnie po prostu, które w dodatku zdawało się całkiem stabilne. Macam je obiema dłońmi, po czym z wolna wstaję, przecierając ślepia, które powoli przyzwyczajają się do ciemności i wtedy...
- Niech mnie stado hipogryfów weźmie od tyłu! BOTT! - bo patrzę, a tu i on się gdzieś tam wyrywa w górę, więc musiał go ten sam los co i mnie spotkać - NA MERLINA! Umrzemy tuuu!!... - zaczynam panikować powoli, bo jednak zawsze marzyłem, że umrę gdzieś na morzu podczas kolejnej przygody, a nie w starej studni, w dodatku w towarzystwie Matta. Opieram dłoń o oślizgłą ścianę, jednak ta cała maź mnie tylko parzy w palce, więc syczę z bólu i wlepiam w Botta spojrzenie, które mówi tyle co - PROSZĘ ZRÓB COŚ, PROSZĘPROSZĘPROSZĘ!
- Niech mnie stado hipogryfów weźmie od tyłu! BOTT! - bo patrzę, a tu i on się gdzieś tam wyrywa w górę, więc musiał go ten sam los co i mnie spotkać - NA MERLINA! Umrzemy tuuu!!... - zaczynam panikować powoli, bo jednak zawsze marzyłem, że umrę gdzieś na morzu podczas kolejnej przygody, a nie w starej studni, w dodatku w towarzystwie Matta. Opieram dłoń o oślizgłą ścianę, jednak ta cała maź mnie tylko parzy w palce, więc syczę z bólu i wlepiam w Botta spojrzenie, które mówi tyle co - PROSZĘ ZRÓB COŚ, PROSZĘPROSZĘPROSZĘ!
Patrzyłem na nich wilkiem. Na tych odważnych z wyboru, którzy tutaj próbowali mi wmawiać lub sugerować, że jestem podobny do Bojczuka. Zastanawiało mnie tylko z której kurwa niby strony. Przecież mój biceps był jak takie dwa Bojczuki, a oni mi tu z czymś takim. Tragedia jakaś. Popatrzyłem na nich wilkiem (albo to mój wilk na nich popatrzył?) i jakoś stracili jednak na rezonie. Kozaki od siedmiu krasnoludów. Wozak trącał chyba ich matkę, że tacy tylko mocni w gębie. Ja przykładowo nie miałem nic przeciwko temu by tu, tak jak siedzę w drugiej sekundzie wycierać nimi podłogę. Fuknąłem z dezaprobatą. Dopiłem co miałem i w sumie to postanowiłem się zabrać z tego cyrku żenady bo tak już czułem, że to powoli zaczyna być przesadą to co się tu odwala. Ale nie - to przeciez nie mogło być tak proste.
Ledwo żem wyszedł z tej mordowni, ledwo odwróciłem się w stronę zachodzącego słońca a tu słyszę jak ten się drze.
- Ja pierdolę, niech i dwa stada cię trącają! W dupie to mam! - Warknąłem zły mając w nosie, jak się będzie dziś zabawiał. Nie mając pojęcia o co mu w ogóle chodzi nawet się nie odwróciłem i nie wiem czy cokolwiek by dało gdybym postąpił inaczej. Dwie sekundy później jak stałem przed barem tak znajdowałem się teraz w ciemnej, śmierdzącej dziurze. Poobijało mnie. A do tego Bojczuk się w tej ciemności darł jakby go obdzierano ze skóry. To znaczy jego zawodzenie w pierwszej chwili mnie przeraziło bo sobie pomyślałem, że może umieramy, lecz jak zmrużyłem ślepia to mi przeszło. Nie zdążyłem wstac i może dobrze bo bym mu chyba kark przetrącił, a tak kopnąłem go w stopę tak mocno by ta się z pod niego osunęła i na ten swój głupi, głośny łeb upadł.
- Zlep twarz Bojczuk, drzesz się jak stare prześcieradło! - mówię mu poirytowany całą sytuacją, a gdy wstaję na równe nogi i patrzę w górę to seplenię pod nosem kolejne przekleństwa - Do głębszej dziury to już nie mogłeś nas zaciągnąć, co? - obwiniam go abstrahując w ogóle od tego, że czemu właściwie na mnie trafić musiało?! Albo i nie, tą kwestię też jednak postanowiłem poruszyć - Nie mogłeś zabrać ze sobą tych swoich krzywych koleżków? Ale ty mi dzień cały psujesz, wiesz. Cholera jasna, weź mnie podsadź - żądam na koniec po tym, jak kilkukrotnie podskoczyłem w miejscu jak idiota lodząc się że może jestem jakimś myszoskoczkiem czy innym królikiem i dam sobie radę sam. Innej sytuacji sobie nie wyobrażałem na ten moment - w sensie takiej, w której to ja bym miał go wyciągać. Czemu? No ja to chętnie mu wyjaśnię jeśli trzeba będzie.
Ledwo żem wyszedł z tej mordowni, ledwo odwróciłem się w stronę zachodzącego słońca a tu słyszę jak ten się drze.
- Ja pierdolę, niech i dwa stada cię trącają! W dupie to mam! - Warknąłem zły mając w nosie, jak się będzie dziś zabawiał. Nie mając pojęcia o co mu w ogóle chodzi nawet się nie odwróciłem i nie wiem czy cokolwiek by dało gdybym postąpił inaczej. Dwie sekundy później jak stałem przed barem tak znajdowałem się teraz w ciemnej, śmierdzącej dziurze. Poobijało mnie. A do tego Bojczuk się w tej ciemności darł jakby go obdzierano ze skóry. To znaczy jego zawodzenie w pierwszej chwili mnie przeraziło bo sobie pomyślałem, że może umieramy, lecz jak zmrużyłem ślepia to mi przeszło. Nie zdążyłem wstac i może dobrze bo bym mu chyba kark przetrącił, a tak kopnąłem go w stopę tak mocno by ta się z pod niego osunęła i na ten swój głupi, głośny łeb upadł.
- Zlep twarz Bojczuk, drzesz się jak stare prześcieradło! - mówię mu poirytowany całą sytuacją, a gdy wstaję na równe nogi i patrzę w górę to seplenię pod nosem kolejne przekleństwa - Do głębszej dziury to już nie mogłeś nas zaciągnąć, co? - obwiniam go abstrahując w ogóle od tego, że czemu właściwie na mnie trafić musiało?! Albo i nie, tą kwestię też jednak postanowiłem poruszyć - Nie mogłeś zabrać ze sobą tych swoich krzywych koleżków? Ale ty mi dzień cały psujesz, wiesz. Cholera jasna, weź mnie podsadź - żądam na koniec po tym, jak kilkukrotnie podskoczyłem w miejscu jak idiota lodząc się że może jestem jakimś myszoskoczkiem czy innym królikiem i dam sobie radę sam. Innej sytuacji sobie nie wyobrażałem na ten moment - w sensie takiej, w której to ja bym miał go wyciągać. Czemu? No ja to chętnie mu wyjaśnię jeśli trzeba będzie.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Jak mnie Matt tak rąbnął w stopę to faktycznie aż wyrżnąłem znowu na ten mój zacny pyszczek, jeszcze bardziej go sobie obijając, ale trochę pomogło, bo przynajmniej przestałem panikować, zbyt zajęty bolącym nosem. Zbieram się więc ponownie z dna, przeklinając jak szewc na studnię, na Botta, na siebie, na ten felerny wieczór, na gospodę i w ogóle na wszystko co mnie otacza. Rozmasowuję swojego krzywego kinola, a jak mnie mój towarzysz niedoli oskarża o to wszystko to wbijam w niego szeroko otwarte oczy, tak szeroko, że mi prawie z orbit wychodzą.
- Że niby to moja wina jest? No bo tak! Nie mam nic lepszego do roboty tylko penetrować z tobą jakieś oślizgłe dziury. - wywracam oczami. W tej chwili wolałbym nawet rzygać pod siebie i to żreć albo żeby ta studnia się szambem okazała, ale macham ręką, bo już mi się nie chce kłócić.
- No z każdym bym tu wolał siedzieć... - rozkładam ramiona, chociaż jakbyśmy tu wpadli z tymi na górze, to by już mogli stawiać przy studni tabliczkę tu spoczywa Johnatan Bojczuk, zmarł śmiercią tragiczną mając 24 lata, a tak? Tak przynajmniej poczułem ukłucie satysfakcji, że zepsułem Bottowi ten wieczór. Hehe. Ale postanowiłem się nie chwalić przed nim, bo bym z pewnością gryzł ziemię.
- COOOOOOO. Że jak ty to sobie wyobrażasz? Ja cię podsadzę, a później co? Na bank mnie tu zostawisz, nie, nie, nie. To ja już wolę żebyśmy tu razem zgnili. - macham łapami, bo zupełnie mu nie ufam - tego mnie właśnie życie nauczyło, żeby nie ufać takim łotrom. Zresztą w drugą stronę pewnie by to wyglądało tak samo, więc nawet się jakoś szczególnie nie dziwię. Mierzę wzrokiem sylwetkę Botta, szacując swoje szanse - no halo, może i nie był ode mnie dużo wyższy, ale ważył z tonę, a ja miałem słaby kręgosłup... Znaczy no, nie miałem niby, jednak wolałbym nie skończyć tu na dnie z bólem krzyża. Myślę jeszcze chwilę nad tym wszystkim i zaczynam sobie wyobrażać, że tu siedzimy dzień i drugi i trzeci później, aż zaczynamy przymierać głodem, a wtedy Bott by mnie pewnie zaciukał i zeżarł, bo w takich chwilach chęć przetrwania przyćmiewa zdrowy rozsądek... Zatrułby się pewnie, ale nie uśmiecha mi się robić za obiad, więc kręcę energicznie łepetyną, odganiając od siebie te myśli.
- Ale słuchaj ja mam lepszy pomysł, ty mnie podsadzisz, ja ci obiecam, że cię później wyciągnę i się rozejdziemy każdy w swoją stronę. - wzruszam ramionami, brzmi to przecież jak świetny plan! - Albo zagrajmy w kamień, papier, nożyce, przegrany podsadza wygranego. - tak by było sprawiedliwie i nawet mógłbym na to przystać.
- Że niby to moja wina jest? No bo tak! Nie mam nic lepszego do roboty tylko penetrować z tobą jakieś oślizgłe dziury. - wywracam oczami. W tej chwili wolałbym nawet rzygać pod siebie i to żreć albo żeby ta studnia się szambem okazała, ale macham ręką, bo już mi się nie chce kłócić.
- No z każdym bym tu wolał siedzieć... - rozkładam ramiona, chociaż jakbyśmy tu wpadli z tymi na górze, to by już mogli stawiać przy studni tabliczkę tu spoczywa Johnatan Bojczuk, zmarł śmiercią tragiczną mając 24 lata, a tak? Tak przynajmniej poczułem ukłucie satysfakcji, że zepsułem Bottowi ten wieczór. Hehe. Ale postanowiłem się nie chwalić przed nim, bo bym z pewnością gryzł ziemię.
- COOOOOOO. Że jak ty to sobie wyobrażasz? Ja cię podsadzę, a później co? Na bank mnie tu zostawisz, nie, nie, nie. To ja już wolę żebyśmy tu razem zgnili. - macham łapami, bo zupełnie mu nie ufam - tego mnie właśnie życie nauczyło, żeby nie ufać takim łotrom. Zresztą w drugą stronę pewnie by to wyglądało tak samo, więc nawet się jakoś szczególnie nie dziwię. Mierzę wzrokiem sylwetkę Botta, szacując swoje szanse - no halo, może i nie był ode mnie dużo wyższy, ale ważył z tonę, a ja miałem słaby kręgosłup... Znaczy no, nie miałem niby, jednak wolałbym nie skończyć tu na dnie z bólem krzyża. Myślę jeszcze chwilę nad tym wszystkim i zaczynam sobie wyobrażać, że tu siedzimy dzień i drugi i trzeci później, aż zaczynamy przymierać głodem, a wtedy Bott by mnie pewnie zaciukał i zeżarł, bo w takich chwilach chęć przetrwania przyćmiewa zdrowy rozsądek... Zatrułby się pewnie, ale nie uśmiecha mi się robić za obiad, więc kręcę energicznie łepetyną, odganiając od siebie te myśli.
- Ale słuchaj ja mam lepszy pomysł, ty mnie podsadzisz, ja ci obiecam, że cię później wyciągnę i się rozejdziemy każdy w swoją stronę. - wzruszam ramionami, brzmi to przecież jak świetny plan! - Albo zagrajmy w kamień, papier, nożyce, przegrany podsadza wygranego. - tak by było sprawiedliwie i nawet mógłbym na to przystać.
- Hamuj wyobraźnię, co - szturcham go bo to co mówi brzmi dla mnie trochę jak jakaś powalona akcja w którą wolałbym nie być wkręcany. Bez względu na to jaką to ilością alkoholu byłbym spojony. Nie poruszałem więc już dalej tematu dotyczącego spędzania przez Bojczuka wolnego czasu. Zapodana próbka pozwoliła mi oszacować, że to może być coś co by mnie zaczęło przerastać lub przytłaczać. Bardziej mnie interesowało to, jak stąd się wydostać. Po tym, kiedy przemarudziłem i pokrzywiłem się na tą gnidę dochodziło do mnie, że sam z siebie się stąd nie wydostanę. Dziura była zdecydowanie dłuższa ode mnie. nawet kiedy podskakiwałem wcale nie zapowiadało się, że mam szansę się stąd wydostać. Trochę inaczej sytuacja by wyglądała gdybym się od czegoś wybił - i tu właśnie spojrzałem na Bojczuka. Mógłby mnie posadzić. Ale nie - musiał się oburzyć. Nie rozumiałem.
- Oj weź przestań gwiazdorzyć. Nie jestem tobą. W ogóle gdybym chciał się ciebie pozbyć to pomógłbym tym oprychom cie skasować i by mnie tu nie było. I jak to ja sobie wyobrażam? A no tak że mnie podsadzisz, a potem cię wyciągnę. Jak inaczej niby? - mówię mu bo jakiś bunt mu się uruchamia, a to wcale nie mogło nas przybliżyć do wyjścia z dziury.
Słysząc jego propozycję zaśmiałem się w głos tak, że aż obite żebra mnie zabolały.
- Jak mnie wyciągniesz? Jak wyciągniesz w moją stronę te patykowate ramię to jak pociągnę to chyba ci je wyrwę ze stawem. W najlepszym wypadku wciągnę z powrotem do dziury. Tak jak się zaprzesz dobrze to nawet nic ci może nie trzaśnie - no raczej nie było mowy o tym, że to on by pomógł się podciągnąć. Chuchro takie to chyba umiało jedynie podnosić pintę piwa do ust i z powrotem - Zresztą to ty tu jesteś pierwszy do dawania dyla. - co jak co, to ja tu mogę mieć poważne zastrzeżenia co do tego czy nie zgniję tu. Wywróciłem oczami na myśl o graniu w kamień, papier, nożyce. No ale potem zmrużyłem ślepia. To miało nawet jakiś sens - No dobra. Przegrany podsadza wygranego - podkreśliłem, by zaraz potem zacząć na równi szykować się do rozgrywki którą rozpoczęło charakterystyczne odliczanie:
raz
dwa
TRZY
Skrzywiłem się i zmarszczyłem gniewnie brwi.
- Na pewno oszukiwałeś! - warknąłem nie będąc ani trochę zadowolony z wyniku. Może jednak byłem głupi, może i mendą podłą dało się mnie również nazwać, lecz słowa przy zakładach zawsze dochowywałem - jeśli spierdolisz i mnie stąd nie wyciągniesz to cie znajdę i połamię ręce - zagroziłem mu, a potem splotłem ręce przygotowując się do podsadzenia Bojczuka.
|rzucam na podsadzanie Bojczuka : /
- Oj weź przestań gwiazdorzyć. Nie jestem tobą. W ogóle gdybym chciał się ciebie pozbyć to pomógłbym tym oprychom cie skasować i by mnie tu nie było. I jak to ja sobie wyobrażam? A no tak że mnie podsadzisz, a potem cię wyciągnę. Jak inaczej niby? - mówię mu bo jakiś bunt mu się uruchamia, a to wcale nie mogło nas przybliżyć do wyjścia z dziury.
Słysząc jego propozycję zaśmiałem się w głos tak, że aż obite żebra mnie zabolały.
- Jak mnie wyciągniesz? Jak wyciągniesz w moją stronę te patykowate ramię to jak pociągnę to chyba ci je wyrwę ze stawem. W najlepszym wypadku wciągnę z powrotem do dziury. Tak jak się zaprzesz dobrze to nawet nic ci może nie trzaśnie - no raczej nie było mowy o tym, że to on by pomógł się podciągnąć. Chuchro takie to chyba umiało jedynie podnosić pintę piwa do ust i z powrotem - Zresztą to ty tu jesteś pierwszy do dawania dyla. - co jak co, to ja tu mogę mieć poważne zastrzeżenia co do tego czy nie zgniję tu. Wywróciłem oczami na myśl o graniu w kamień, papier, nożyce. No ale potem zmrużyłem ślepia. To miało nawet jakiś sens - No dobra. Przegrany podsadza wygranego - podkreśliłem, by zaraz potem zacząć na równi szykować się do rozgrywki którą rozpoczęło charakterystyczne odliczanie:
raz
dwa
TRZY
Skrzywiłem się i zmarszczyłem gniewnie brwi.
- Na pewno oszukiwałeś! - warknąłem nie będąc ani trochę zadowolony z wyniku. Może jednak byłem głupi, może i mendą podłą dało się mnie również nazwać, lecz słowa przy zakładach zawsze dochowywałem - jeśli spierdolisz i mnie stąd nie wyciągniesz to cie znajdę i połamię ręce - zagroziłem mu, a potem splotłem ręce przygotowując się do podsadzenia Bojczuka.
|rzucam na podsadzanie Bojczuka : /
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
The member 'Matthew Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Coś tam gada Bott do mnie, ale ja to go tak słucham jak profesora od historii magii w czasach szkolnych, czyli na pół gwizdka. Widzę, jak się aż cały zapluwa, tak się wzburzył moimi słowami, a później coś tam klepie, że mam niby patykowate ręce, jednak tylko się krzywię. Może i mam, ale co z tego? Więcej było siły w tych patykach niż się mogło wydawać na pierwszy rzut oka, po prostu budowę ciała miałem z natury drobną.
- Dobra, dobra, już daj spokój. - macham znowu łapami, a jak przystaje na moją propozycję co do rozwiązania tej sprawy to się szeroko uśmiecham. Kiwam głową. Raz, dwa i trzy!
- HA! - aż mi się wyrwało spomiędzy warg, chociaż od początku wiedziałem, że wygram. Oszukiwałem, ale Bott nie musiał o tym wiedzieć.
- Pogódź się z porażką. - wywracam jeno oczami, po czym podciągam gacie i się szykuję żeby stąd wreszcie wyjść, a jak mnie Matt podsadza to prawie z tej studni wylatuję jak na skrzydłach, taką miał mój towarzysz parę w łapach i taki naturalny talent do podsadzania. Gramolę się na górze i właściwie w pierwszej chwili nawet mam zamiar dać dyla, ale później sobie przypominam, że mam jednak jeszcze jakieś resztki honoru... ŻART, nie ma takiego słowa w moim słowniku. Opieram się o kamienną zabudowę i zerkam w dół, przez chwilę rozważając wszystkie za i przeciw, jednak w porę do mnie dociera, że jak Bott mówi, że mnie znajdzie i połamie ręce to znaczy to nie mniej i nie więcej, tylko że faktycznie mnie znajdzie i to zrobi. A ja mimo wszystko potrzebowałem moich rąk w takim stanie, w jakim się aktualnie znajdowały, bez roztrzaskanych kości.
- Dobra, skup się. - mówię do niego i wyciągam ręce jak najdalej mogę, na tyle jednak ostrożnie żeby mnie faktycznie zaraz nie wciągnął tam z powrotem, bo wtedy to już na bank by mi kazał się nosić. Macham palcami, po czym zaciskam mocno palce na dłoniach Matta, jak już mi je podał, i tak się zapieram mocno, że o mało nie dostaję zaparć, ale chcę już mieć to za sobą i iść wreszcie dalej przed siebie.
/zt
- Dobra, dobra, już daj spokój. - macham znowu łapami, a jak przystaje na moją propozycję co do rozwiązania tej sprawy to się szeroko uśmiecham. Kiwam głową. Raz, dwa i trzy!
- HA! - aż mi się wyrwało spomiędzy warg, chociaż od początku wiedziałem, że wygram. Oszukiwałem, ale Bott nie musiał o tym wiedzieć.
- Pogódź się z porażką. - wywracam jeno oczami, po czym podciągam gacie i się szykuję żeby stąd wreszcie wyjść, a jak mnie Matt podsadza to prawie z tej studni wylatuję jak na skrzydłach, taką miał mój towarzysz parę w łapach i taki naturalny talent do podsadzania. Gramolę się na górze i właściwie w pierwszej chwili nawet mam zamiar dać dyla, ale później sobie przypominam, że mam jednak jeszcze jakieś resztki honoru... ŻART, nie ma takiego słowa w moim słowniku. Opieram się o kamienną zabudowę i zerkam w dół, przez chwilę rozważając wszystkie za i przeciw, jednak w porę do mnie dociera, że jak Bott mówi, że mnie znajdzie i połamie ręce to znaczy to nie mniej i nie więcej, tylko że faktycznie mnie znajdzie i to zrobi. A ja mimo wszystko potrzebowałem moich rąk w takim stanie, w jakim się aktualnie znajdowały, bez roztrzaskanych kości.
- Dobra, skup się. - mówię do niego i wyciągam ręce jak najdalej mogę, na tyle jednak ostrożnie żeby mnie faktycznie zaraz nie wciągnął tam z powrotem, bo wtedy to już na bank by mi kazał się nosić. Macham palcami, po czym zaciskam mocno palce na dłoniach Matta, jak już mi je podał, i tak się zapieram mocno, że o mało nie dostaję zaparć, ale chcę już mieć to za sobą i iść wreszcie dalej przed siebie.
/zt
Ostatnio zmieniony przez Johnatan Bojczuk dnia 22.06.18 2:38, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Johnatan Bojczuk' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
- Nie - rzuciłem butnie, tak trochę bezsensownie. Nie wiedzieć dlaczego powstrzymałem się przed tupnięciem nogą o dno pułapki w której się znalazłem. A mogłem to zrobić. Tak dla zasady. Ramiona jednak na piersi splotłem dla podkreślenia niezadowolenia. Sam będę decydował o tym, kiedy dam spokój. Nie podoba mi się jednak to w jakim kierunku to wszystko zmierza. Nawet mnie nie słucha. Było ciemno, lecz mógłbym założyć się o galeona, że te małe oczka zabłyszczały świńsko temu Bojczukowi kiedy przystałem na jego propozycję rozwiązania sporu. Nie wiem co mnie pokusiło. Chyba to przez ten alkohol coś na stykach mi za bardzo nie zaskoczyło, zamroczyło i w ogóle. No ale nic. Machałem łapą i liczyłem. Wynik mnie nie zadowolił. Mieliłem przekleństwo, krzywiąc się jeszcze bardziej. No ale stanąłem pod ścianą splatając palce dłoni ze sobą czując, że wolałbym już przejść nago przez Nokturn niż wypychać Bojczuka z dziury.
Gdy złapał się krawędzi i wspinał się o własnych siłach to go jeszcze odepchnąłem by nie zleciał na mnie. Potem czekałem. Pociągnąłem nosem podpierając wyczekująco ramionami biodra.
- Bojczuk, pamiętaj o rękach! - bo ja pamiętałem, zaś on tak niebezpiecznie zaczynał mnie wkurwiać tym, że jeszcze nie próbował mnie wyciągnąć z tej dziury. Musiałem mu przypomnieć. Czekałem jeszcze chwilę i w końcu się pojawiły. Klasnąłem wtedy własnymi dopingująco popełniając półtorej szybszego kroku. Podskoczyłem łapiąc tą mendę. Zacząłem się podciągać czubkami stóp szukając w ścianie studni podparcia. Gdy udało nam się wydostać wcale nie mogliśmy pozwolić sobie na odpoczynek. Musieliśmy szybko uciekać bo istniała szansa na to, że znów nas jakieś pnącze pochwyci i wciągnie na dno. Trochę mnie to wszystko zmęczyło i wyprało ze złości do tego stopnia, że tak właściwie na nowo wtoczyłem się do wnętrza gospody i tam też spędziłem całą noc do rana. Nie wiem jak znalazłem się potem w łóżku.
|zt
Gdy złapał się krawędzi i wspinał się o własnych siłach to go jeszcze odepchnąłem by nie zleciał na mnie. Potem czekałem. Pociągnąłem nosem podpierając wyczekująco ramionami biodra.
- Bojczuk, pamiętaj o rękach! - bo ja pamiętałem, zaś on tak niebezpiecznie zaczynał mnie wkurwiać tym, że jeszcze nie próbował mnie wyciągnąć z tej dziury. Musiałem mu przypomnieć. Czekałem jeszcze chwilę i w końcu się pojawiły. Klasnąłem wtedy własnymi dopingująco popełniając półtorej szybszego kroku. Podskoczyłem łapiąc tą mendę. Zacząłem się podciągać czubkami stóp szukając w ścianie studni podparcia. Gdy udało nam się wydostać wcale nie mogliśmy pozwolić sobie na odpoczynek. Musieliśmy szybko uciekać bo istniała szansa na to, że znów nas jakieś pnącze pochwyci i wciągnie na dno. Trochę mnie to wszystko zmęczyło i wyprało ze złości do tego stopnia, że tak właściwie na nowo wtoczyłem się do wnętrza gospody i tam też spędziłem całą noc do rana. Nie wiem jak znalazłem się potem w łóżku.
|zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
|2 maja
W cieniu nowiu księżyca, murów tego parszywego lokalu, własnej nie odrębności stał się niemalże zupełnie transparentnym. Gdyby nie żarząca się końcówka wypalanego papierosa mógłby uchodzić wręcz za ducha; bynajmniej nie w ten sposób miał dziś zastraszać, nawet jeśli w istocie po to się tu znalazł. Iluzją wydawał się być jednak stopień jego niezrozumiałego zaangażowania. Bowiem bezinteresownie zaproponował w tejże sprawie swą pomocną dłoń; być może chodziło tylko o instynktowne poczucie ochrony, bo była kobietą. Być może wiązało się to również z niejednoznacznym zrozumieniem, naturalnym pozytonium dusz, którego wcale nie chciał potwierdzić. Swoiste zjednoczenie było jednak zjawiskiem realnym - nawet on zdołał dostrzec te ewidentne analogiczności. Nijak determinowało to jego zdystansowanie, jednocześnie też niecodziennie ufny stosunek; o nim zadecydowały nie poglądy, a wyjątkowa bliskość wykonywanej profesji. Na swej doliniarskiej drodze niewielu poznał podobnych sobie, acz niespecjalnie też dbał o relacje tego pokroju, wyznając zasadę jednostkowości działania. Nie myślało mu się ryzykować dla kogoś; równie mierną wiarę pokładał w walkę w imię konkretnej idei - stąd też zapewne nie chciał nadstawiać karku, tocząc bitwy o puste hasła opozycyjnych organizacji. Starał się żyć z dala od gorzkiej rzeczywistości politycznej sieczki, polegając tylko na sobie. Nieustępliwy w swych postanowieniach cierpiał na cholerny brak pieniędzy; konsekwencje nieudanego kłamstewka dręczyły jego buntowniczą duszę, machinalną potrzebę nonkonformistycznej wolności, a przede wszystkim portfel. Sakiewka żywiła się głównie zaplutymi oszczędnościami, z niezwykłą ostrożnością przyjmując niewiele obcych galeonów. Oszczędność nie wiązała się ze skromnym jestestwem; absolutny kryzys nędzy nie był jeszcze tak bliski jego statury, choć zdawał się być bardziej realnym niż kiedykolwiek. Prawdopodobnie dlatego w umyśle kołatały się od jakiegoś czasu absurdalne wizje współpracy; dla niej byłyby wcale niekoniecznym dochodem, dla niego już formą symbiozy, za sprawą której zdolny byłby przetrwać. Wszakże tak teraz wyglądała jego cierpka egzystencja - polegała na ograniczającym trwaniu, nijak bliskiemu jego dotychczasowemu, niemalże rozrywkowemu traktowaniu. Z podobną lekkością myślał o moralności, przyszłości czy własnym zepsuciu; doszedłszy do bezkrytycznych wniosków, doznał szokującego wstrząsu dzisiejszości i jej realności. Propozycja wiązała się z niemożliwej skali zawadiactwem oraz teoretyczną bezmyślnością, również ze - sprzecznym jego naturze - odrzuceniem znamiennej ignorancji. Ale ponoć tylko krowa nie zmienia zdania, a ona, choć niewinnie łagodna z urody, była sprytniejszą, niżby mógł podejrzewać. Doceniał ją od pierwszej sekundy, kiedy to osobliwe okoliczności ujawniły przed nim zręczne dłonie oraz mechanizmy podobne tym, które sam znał tak dobrze. Mieszkająca raptem parę kamienic dalej próbowała zwinąć mu parę drobnych po zmroku; czy to już nie był wystarczający argument dla jego wątpliwych planów? Najwyraźniej nie skoro oczekiwał teraz jej sylwetki w dalekim od domu hrabstwie, gotów pomęczyć jakiegoś chłystka dla kasy, którą ten ponoć jej wisiał. Raz już przez to przechodził, wówczas pojawiwszy się w kasynie na prośbę stanowczego dilera; tym razem jego obecność wynikała z jakiejś nieokreślonej inicjatywy. W grę mogła wchodzić sympatia, choć otwarcie na pewno by się do niej nie przyznał.
- Spóźniłaś się, Davies - rzucił na powitanie, wyrzuciwszy niedopałek na i tak już brudny bruk. Chwilę później już otwierał przed nią drzwi gospody, baczne, acz nienachalne spojrzenie kierując na nieliczną klientelę. Z tego co mówiła mu wcześniej to oni mieli czekać na niego, nie odwrotnie. Tak też zrobił, wspólnie zasiadłszy z nią przy niedoczyszczonym barze.
W cieniu nowiu księżyca, murów tego parszywego lokalu, własnej nie odrębności stał się niemalże zupełnie transparentnym. Gdyby nie żarząca się końcówka wypalanego papierosa mógłby uchodzić wręcz za ducha; bynajmniej nie w ten sposób miał dziś zastraszać, nawet jeśli w istocie po to się tu znalazł. Iluzją wydawał się być jednak stopień jego niezrozumiałego zaangażowania. Bowiem bezinteresownie zaproponował w tejże sprawie swą pomocną dłoń; być może chodziło tylko o instynktowne poczucie ochrony, bo była kobietą. Być może wiązało się to również z niejednoznacznym zrozumieniem, naturalnym pozytonium dusz, którego wcale nie chciał potwierdzić. Swoiste zjednoczenie było jednak zjawiskiem realnym - nawet on zdołał dostrzec te ewidentne analogiczności. Nijak determinowało to jego zdystansowanie, jednocześnie też niecodziennie ufny stosunek; o nim zadecydowały nie poglądy, a wyjątkowa bliskość wykonywanej profesji. Na swej doliniarskiej drodze niewielu poznał podobnych sobie, acz niespecjalnie też dbał o relacje tego pokroju, wyznając zasadę jednostkowości działania. Nie myślało mu się ryzykować dla kogoś; równie mierną wiarę pokładał w walkę w imię konkretnej idei - stąd też zapewne nie chciał nadstawiać karku, tocząc bitwy o puste hasła opozycyjnych organizacji. Starał się żyć z dala od gorzkiej rzeczywistości politycznej sieczki, polegając tylko na sobie. Nieustępliwy w swych postanowieniach cierpiał na cholerny brak pieniędzy; konsekwencje nieudanego kłamstewka dręczyły jego buntowniczą duszę, machinalną potrzebę nonkonformistycznej wolności, a przede wszystkim portfel. Sakiewka żywiła się głównie zaplutymi oszczędnościami, z niezwykłą ostrożnością przyjmując niewiele obcych galeonów. Oszczędność nie wiązała się ze skromnym jestestwem; absolutny kryzys nędzy nie był jeszcze tak bliski jego statury, choć zdawał się być bardziej realnym niż kiedykolwiek. Prawdopodobnie dlatego w umyśle kołatały się od jakiegoś czasu absurdalne wizje współpracy; dla niej byłyby wcale niekoniecznym dochodem, dla niego już formą symbiozy, za sprawą której zdolny byłby przetrwać. Wszakże tak teraz wyglądała jego cierpka egzystencja - polegała na ograniczającym trwaniu, nijak bliskiemu jego dotychczasowemu, niemalże rozrywkowemu traktowaniu. Z podobną lekkością myślał o moralności, przyszłości czy własnym zepsuciu; doszedłszy do bezkrytycznych wniosków, doznał szokującego wstrząsu dzisiejszości i jej realności. Propozycja wiązała się z niemożliwej skali zawadiactwem oraz teoretyczną bezmyślnością, również ze - sprzecznym jego naturze - odrzuceniem znamiennej ignorancji. Ale ponoć tylko krowa nie zmienia zdania, a ona, choć niewinnie łagodna z urody, była sprytniejszą, niżby mógł podejrzewać. Doceniał ją od pierwszej sekundy, kiedy to osobliwe okoliczności ujawniły przed nim zręczne dłonie oraz mechanizmy podobne tym, które sam znał tak dobrze. Mieszkająca raptem parę kamienic dalej próbowała zwinąć mu parę drobnych po zmroku; czy to już nie był wystarczający argument dla jego wątpliwych planów? Najwyraźniej nie skoro oczekiwał teraz jej sylwetki w dalekim od domu hrabstwie, gotów pomęczyć jakiegoś chłystka dla kasy, którą ten ponoć jej wisiał. Raz już przez to przechodził, wówczas pojawiwszy się w kasynie na prośbę stanowczego dilera; tym razem jego obecność wynikała z jakiejś nieokreślonej inicjatywy. W grę mogła wchodzić sympatia, choć otwarcie na pewno by się do niej nie przyznał.
- Spóźniłaś się, Davies - rzucił na powitanie, wyrzuciwszy niedopałek na i tak już brudny bruk. Chwilę później już otwierał przed nią drzwi gospody, baczne, acz nienachalne spojrzenie kierując na nieliczną klientelę. Z tego co mówiła mu wcześniej to oni mieli czekać na niego, nie odwrotnie. Tak też zrobił, wspólnie zasiadłszy z nią przy niedoczyszczonym barze.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Stłumiony krzyk, który słyszała w odłamach swojej wyobraźni był tylko marną projekcją czarnej rzeczywistości, którą stawiała przez sobą. Miała ją za najgorszego wroga, z którym zmagała się codziennie. Nawet we śnie jej myśli tak skrajnie odbiegały od racjonalnego myślenia, że ubarwienie słonecznego poranka stworzoną przez Davies paletą kolorów, przepoczwarzało go w tańczącą dla niej niby z pogardą makabrę. Dziecięca dusza, którą bez wątpienia można było porównać do diamentu, roztrzaskała się, jak ta cholerna błyskotka, a jego odłamy kują ją w oczy i serce. Być może to ten blask obłudy, który odbija się od odłamów jej złamanego dzieciństwa i ideałów, które nosiła na swoich barkach, sprawia, że Alex stała się osobą tak płochliwą. W jej charakterze przeważała jednak nuta czystego paradoksu, który pętał jej ręce i nogi. Jej profesja, czy też w zależności od humoru - pretensjonalne usposobienie, nie szły w parze z wycofaniem i swoistą ostrożnością, która z jednej strony była ratunkiem w chwili niebezpieczeństwa, ale także i przekleństwem dla złodziejskiego fachu. Jednak to ta głupia ufność, którą obdarzała nawet nieznajomych wywiodła ją w przysłowiowe pole. Tamtego wieczora, stała przed nim niby wykuta z ognia - z przewyższającą nawet jej oczekiwania pewnością siebie. Z wielką satysfakcją pożyczyła mu te pieniądze, licząc na ich szybki zwrot. Nie dostrzegła w jego oczach tej przebiegłości, bo być może nie była na tyle wrażliwa na ludzką naturę, by zobaczyć w nim cholernego oszusta. Miała się za głupią i codziennie pluła sobie w brodę, w związku ze swoim nieudolnym zagraniem. Cóż, chyba miała nadzieję na to, że coś faktycznie uda jej się ugrać. On jednak skorzystał na jej naiwności. I, choć tamtego dnia miała się za wielką triumfatorkę, teraz myśląc o owych minionych wydarzeniach, paliła się ze wstydu, a piekło, które ją ogarniało czuła codziennie na skwierczącej ze złości skórze. To uczucie nazwała zemstą, której chętnie się podejmie; to była mowa nienawiści, którą odczuwała do tego człowieka. Nie tylko on zrobił z niej idiotkę, dlatego utarcie mu nosa stało się dla niej wartością nadrzędną. Zwlekała z tym, bo sama nie da sobie rady. Drogę do celu znacznie uprościł, a nawet urozmaicił jej Scaletta, wyciągając pomocną dłoń. Złodziejski fach stanowił dla niej, nie tyle co źródło utrzymania, ale także i największą rozrywkę. Poznając go, miała ochotę wymierzyć mu policzek; upokorzenie, to jedno z tych emocjonalnych doświadczeń, o których chciała zapomnieć. Nieudana próba kradzieży była dla niej poniżeniem, do którego otwarcie się nie przyznała, jednak ten wieczór dał jej sporo do myślenia. Fala wrażeń, która na nią spłynęła w końcu zaczęła stwarzać perfekcyjną teorię, dot. zawodowego życia mężczyzny. Nigdy jednak otwarcie się nie zapytała, bo choć ją to ciekawiło, tak też w sposób jednoznaczny dawała mu odczuć, że jej to nie interesuje. Każdą konfrontację uznawała za batalię, z której wychodziła zwycięsko; miażdżąc słownie swojego współrozmówcę. Być może i jest pretensjonalna, jednak wynika to ze swoistej złożoności charakteru, który śmiało mogła określić jako problematyczny. Strudzona wszelkim rodzajem relacji, wobec Scaletty nie odczuwała jednak uprzedzenia. W jej głowie rodził się bowiem obrazek czystej symbiozy, na której zasadach funkcjonowali. Wiązało się to z jej podejrzeniami, które iszcząc się zaowocowałyby nowym spojrzeniem w stronę Micheala, z pewnością bardziej przychylnym. Wydawał jej się cwany, lecz przy tym patrząc na niego, raz odnajdywała w jego pełnym obrazie, skrawek swojego odbicia, czasem zaś miała wrażenie, że patrzy przez rozbite lusterko. To dlatego tak ciężko było jej się ustosunkować wobec niego, a na pewno pod znakiem zapytania stał kontakt między nimi, którego nie umiała zdefiniować. Nie mniej jednak, Micheal był pierwszą osobą, z którą potrafiła normalnie porozmawiać, mimo swojego nieoczywistego zachowania. Być może dlatego cierpko przyjęła propozycję pomocy; to nie tak, że jej nie chciała. Po prostu, nie odczuwała zwykłego popędu, by osłaniać przez nim swoje słabości, czy też pokazać, że sama zwyczajnie sobie nie poradzi.
Tworzyła scenariusz tej sceny, w której odbiera swoje długo oczekiwane pieniądze. Dziś miała nadzieję na rozegranie mistrzowskiej sztuki, której miała być główną bohaterką. Nie mogła zaprzeczyć, że wyobrażała sobie także i rolę Scaletty w tym przedsięwzięciu. Cała ta projekcja wprawiła ją w stan zdrowej ekscytacji, z którą podążyła na spotkanie, lekko spóźniona. Nigdy nie była na czas i, choć nie był to wyraz pogardy, czy zwykłego braku szacunku, uważała, że ona zawsze zjawiała się o odpowiedniej porze. Widać to Micheal przyszedł za wcześnie. Palił papierosa, patrząc się w przed siebie. Być może był zniecierpliwiony, jednak dziś to ona miała rozdawać karty. Nie kazała mu dłużej czekać, dlatego przyuważywszy go, przyspieszyła kroku.
━━ Mogłeś zaczekać z tym papierosem...
Rzuciła na powitanie. Zdążył ją poznać, dlatego nie krępowała się z okrężnym komentowaniem, czy też po prostu wyłudzaniem od niego fajek. Skierowała w jego stronę lekki uśmiech, by zaznaczyć, że jedynie się droczy, by następnie lekko przewróciwszy oczami usiąść z nim przy barze. W pierwszych chwilach, nie byli zbyt rozmowni, ponieważ oboje byli zaangażowani w wypatrywanie mężczyzny, który miał dzisiaj oddać jej kasę. Była niecierpliwa, dlatego znudzona zaledwie kilkoma minutami, odpuściła i odwróciła wzrok od drzwi, na które patrzyła się bezsensownie przez ostatnie sekundy.
━━ Skoro nie poczęstowałeś mnie nawet papierosem, to chociaż weź coś do picia. Wygląda na to, że mamy jeszcze dużo czasu...
Tworzyła scenariusz tej sceny, w której odbiera swoje długo oczekiwane pieniądze. Dziś miała nadzieję na rozegranie mistrzowskiej sztuki, której miała być główną bohaterką. Nie mogła zaprzeczyć, że wyobrażała sobie także i rolę Scaletty w tym przedsięwzięciu. Cała ta projekcja wprawiła ją w stan zdrowej ekscytacji, z którą podążyła na spotkanie, lekko spóźniona. Nigdy nie była na czas i, choć nie był to wyraz pogardy, czy zwykłego braku szacunku, uważała, że ona zawsze zjawiała się o odpowiedniej porze. Widać to Micheal przyszedł za wcześnie. Palił papierosa, patrząc się w przed siebie. Być może był zniecierpliwiony, jednak dziś to ona miała rozdawać karty. Nie kazała mu dłużej czekać, dlatego przyuważywszy go, przyspieszyła kroku.
━━ Mogłeś zaczekać z tym papierosem...
Rzuciła na powitanie. Zdążył ją poznać, dlatego nie krępowała się z okrężnym komentowaniem, czy też po prostu wyłudzaniem od niego fajek. Skierowała w jego stronę lekki uśmiech, by zaznaczyć, że jedynie się droczy, by następnie lekko przewróciwszy oczami usiąść z nim przy barze. W pierwszych chwilach, nie byli zbyt rozmowni, ponieważ oboje byli zaangażowani w wypatrywanie mężczyzny, który miał dzisiaj oddać jej kasę. Była niecierpliwa, dlatego znudzona zaledwie kilkoma minutami, odpuściła i odwróciła wzrok od drzwi, na które patrzyła się bezsensownie przez ostatnie sekundy.
━━ Skoro nie poczęstowałeś mnie nawet papierosem, to chociaż weź coś do picia. Wygląda na to, że mamy jeszcze dużo czasu...
Success is the abilityto go from one failure to another with no loss of enthusiasm.
W prowadzeniu swej ortodoksyjnie dokładnej gry pozorów musiał popełnić jeden podstawowy błąd - broniąc portfel przed jej zręcznymi rękoma automatycznie wykluczył całe to udawanie. Bowiem szybki ruch ręki, niecodzienna czujność oraz wyuczona zwinność zdradziły atypowość jego postaci; późniejsze okoliczności ich lepszego zapoznania zadecydowały tylko o wzmożonej ciekawości. Ta, podsycana świadomością tej poniżającej dla niej porażki, nie została dotychczas zaspokojona; wszakże nie liczyły się dla niego podobieństwa, a odległa idea zaufania. Ten pusty miraż wierności, wobec którego pozostawał absolutnie zdystansowanym, nie pozwoliwszy sobie na uległość złudzeniom, nawet jeśli hipotetycznie miał w tej relacji przewagę. Bo przecież to on wiedział na pewno. Dziwny początek urzeczywistniania planów o współpracy wymagał jednak potwierdzenia oskarżycielskich, acz słusznych sugestii. Być może dlatego zjawił się tu dziś wieczorem; pomoc była jedną z wielu składowych tejże obecności, niemniej jednak aspektem najważniejszym był skryty test. Co tak właściwie chciał sprawdzić? Nie umiał wskazać żadnych konkretów, chyba po prostu pragnął rozwiać kołatające się w głowie wątpliwości; chciał poznać jej spryt, jej stanowczość, ewentualne tendencje do dominacji, coby to nie skończyć z jeszcze nędzniejszym stanem skrytki Gringotta. O ile w ogóle którykolwiek z tych nierozsądnych absurdów miał stać się materialnym faktem; bynajmniej nie zdawał sobie jednak sprawy z dziwnej złożoności ich niewypowiedzianych głośno zamierzeń. Bowiem w jej, obcej mu przecież, duszy również pojawiła się intencja współdziałania, zapewne oparta na analogicznych założeniach. Teraz niewiadomą kwestią pozostawała tylko jego inicjatywa, choć oboje przecież nie mieli o tym pojęcia. Niejako z powodu lekkości swych dotychczasowych konwersacji, czy zwykłego deficytu społecznej inteligencji; oboje też chyba wydawali się sądzić, że otwartość takiej propozycji byłaby po prostu grzesznym manifestem nieroztropności. Dlatego udawał, nie stwarzając miejsca na wyklarowanie tych powściągliwości. Podświadomie sądził jednak, że jeszcze przyjdzie na to czas. A przynajmniej usilnie chciał w to wierzyć, duchowo posępniejąc w imię skurwysyńskiego pecha. Tego, który wykluczył jego swobodę jestestwa; tego, który odebrał mu wszystkie, także te moralne wartości. Tkwił we własnym egoizmie, trwał w przekonaniu o własnej elastyczności w realnych nieetycznościach; absolutnie zepsuty, całkowicie ograniczony ugrzązł w złudnej pogoni za wolnością. Dusił się w prawości, kisił się w cynicznym wyrachowaniu - zupełnie zagubiony poszukiwał odpowiedniości. Nie obiektywnej, a jednostkowo subiektywnej; stąd też chyba nie miał w sobie dziś tego znamiennego zestresowania. Było mu już wszystko jedno. Niegdyś przejęty wyrzutami sumienia czy posoką na rękawie koszuli; teraz zupełnie spokojny, beznamiętny jak zwykle. Metamorfoza zdawała się nie być bezwarunkowo wieczną, a raczej tymczasową zmianą wywołaną za sprawą światopoglądowego kryzysu, zastałego wobec niechcianych barier. Chciał go zażegnać, z nią czy bez niej właśnie do tego teraz dążył, ignorując przeszkody napotkane na drodze do upragnionego celu. Dręczenie nieznajomego mu chłystka raczej nie stanowiło poszukiwanej solucji, ale czy nie mógł uczestniczyć też w tych cudzych problemach?
- Mogłaś przyjść o czasie... - stwierdził, wcale nie myśląc o dzieleniu się z nią fajkami. Oszczędność była teraz podstawą, fundamentem dla odpowiedniego rozporządzania skromnym budżetem. Zapewne i tak dostanie dziś w swe ręce parę papierosów z jego paczki; przynajmniej w własnym umyśle przyjmował pozę tego materialistycznie rozsądnego, w konsekwencji też chytrego. Usiadłszy przy drewnianej ladzie poprosił o dwie szklaneczki ognistej. Zmęczony życiem barman z flegmatycznym zaangażowaniem przecierał brudną szmatą kieliszki, bezwstydnie też przyglądał się towarzyszce Scaletty. Dopiero na dźwięk rzuconych przez Michaela drobniaków obudził się z tego dziwnego letargu, podając dwójce mocny alkohol.
- Wszystkim tak pożyczasz kasę? - spytał z nieodgadnionym uśmieszkiem na twarzy. - Tak jak temu frajerowi, na którego czekamy - doprecyzował dla pewności, upijając spory łyk złocistego trunku. Lubił być wobec niej złośliwym, choć nijak miało to związek z jakiegoś rodzaju antypatią. Ze spodni wyjął cygarnicę; jednego papierosa włożył luźno między wargi, resztę zostawiwszy w metalowym pudełku. Swobodnie mogła wziąć któregoś dla siebie, acz bezpośrednio żadnego jej nie zaproponował. Podpalając własnego końcem różdżki, obcesowo nawiązał wzrokowy kontakt. Nie miał żadnych obaw, gadał nawet całkiem sporo, nie snując się przy tym mizantropijnie. Wyjątkowo był w dobrym humorze.
- Mogłaś przyjść o czasie... - stwierdził, wcale nie myśląc o dzieleniu się z nią fajkami. Oszczędność była teraz podstawą, fundamentem dla odpowiedniego rozporządzania skromnym budżetem. Zapewne i tak dostanie dziś w swe ręce parę papierosów z jego paczki; przynajmniej w własnym umyśle przyjmował pozę tego materialistycznie rozsądnego, w konsekwencji też chytrego. Usiadłszy przy drewnianej ladzie poprosił o dwie szklaneczki ognistej. Zmęczony życiem barman z flegmatycznym zaangażowaniem przecierał brudną szmatą kieliszki, bezwstydnie też przyglądał się towarzyszce Scaletty. Dopiero na dźwięk rzuconych przez Michaela drobniaków obudził się z tego dziwnego letargu, podając dwójce mocny alkohol.
- Wszystkim tak pożyczasz kasę? - spytał z nieodgadnionym uśmieszkiem na twarzy. - Tak jak temu frajerowi, na którego czekamy - doprecyzował dla pewności, upijając spory łyk złocistego trunku. Lubił być wobec niej złośliwym, choć nijak miało to związek z jakiegoś rodzaju antypatią. Ze spodni wyjął cygarnicę; jednego papierosa włożył luźno między wargi, resztę zostawiwszy w metalowym pudełku. Swobodnie mogła wziąć któregoś dla siebie, acz bezpośrednio żadnego jej nie zaproponował. Podpalając własnego końcem różdżki, obcesowo nawiązał wzrokowy kontakt. Nie miał żadnych obaw, gadał nawet całkiem sporo, nie snując się przy tym mizantropijnie. Wyjątkowo był w dobrym humorze.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Te puste spojrzenie odbijało się w każdej tafli, na którą spojrzała. Świadomie sączyła ten bezkres, nafaszerowany nutą bezsensownego oczekiwania. Wokół siebie zaś tworzyła pełny i piękny obraz nieprzejednanej pewności, zupełnie tak, jakby odczuwała jej pokaźny deficyt. Być może była to zwyczajna imitacja strachu, który wiązał na jej oczach przepaskę. Trwała w tej bezpiecznej szklanej bańce, gdzie otaczał ją węzeł nieuzasadnionej pustki, którą nosiła w sercu i głowie. Szukała gdzieś w głębi siebie, w ciemnych zakątkach poszarganej duszy zagubionej odwagi, którą odwzorowywała na najwyższą z możliwych ocen. Bawiła się uczuciami; każda łza szczęścia dawała jej radość, każda łza smutku - nawet jej własna - cholerną satysfakcję i oczyszczenie z doczesnych problemów, które nieustępliwie tępiła w swoim marnym wyobrażeniu o brawurowym życiu. Z każdą emocją obchodziła się równie dobrze, co z lalką, której losem kierowała, będąc nieświadomym dzieckiem. Człony tej zabawki przylegały do prawie niewidocznego sznurka, którym pętała teraz swoje ofiary. Szukała gdzieś pośród niezmierzonych ideałów, wzoru samej siebie. Jakby w transie szukała przepisu na swoją dalszą drogę, która objawiała jej się w rozmaitych kolorach dobrobytu, którego tak pożądała. Dzieciństwo było dla niej azylem, podlegającym groteskowej idealizacji. Idealizacji, którą pragnęła osadzić w fundamentach swojego doczesnego życia, które przytłaczało ją w każdym stopniu jej zmiennej egzystencji. Zawód i to słowo, którego tak nie znosiła - upokorzenie - skruszyły jej nietrwałą zbroję, a jej przemianie przypatrywała się tylko matka, której zdrada niejako zamknęła jeden z najważniejszych rozdziałów historii Davies. Michael poznał ją już odmienioną; nieoczywistą, przepełnioną skrajnymi emocjami, które tego wieczora być może dały mu się we znaki. Kumulowała w sobie niedomówienia, które w rozwiązaniu, przybierały formę dość śmieszną, czy sympatyczną ze strony Michaela. Cóż, Scaletta musiał się jeszcze jej nauczyć. W osobistym wyobrażeniu, Alex miała się za nieprzeczytaną książkę, lecz wcale nie tak godną uwagi. Codziennie sama odkrywała nowe stronice, na których nakreślony został jej charakter. Uczyła się samej siebie; swojego złożonego zachowania, które miała za swój atut, a także za cholerne przekleństwo, łamiące ramy jej wszelkich oczekiwań. Szczególnie incydent z pożyczoną kasą sprawiał, że jej proste wyobrażenie po prostu udało. Dała się złapać na własnej słabości; a tego nienawidziła najbardziej. Ułożona w perfekcyjną całość projekcja, nagle runęła, a ona z początku głupio wierzyła w swój żałosny sukces. To dręczyło ją najbardziej, dlatego dzisiaj, nie chciała wyjść znowu na idiotkę. Nie brała pod uwagę niepowodzenia; szczególnie nie chciała błaźnić się przed Scalettą. Dokładnie budowała przed nim swoją osobowość, dlatego tłamsiła każdą nutę niepewności, która pojawiała się w jej głowie, podczas przesiadywania przy niezbyt atrakcyjnym barze. Trwała teraz w nieuzasadnionym uniesieniu, które prawdopodobnie zostało spowodowane nadmiarem ekscytacji. To, co miało się stać, było dla niej niewiadome, jednak skutki bez wątpienia zapiszą się trwale w jej osobistej definicji pewności siebie. W całym zgiełku tego niechlujstwa, które nasuwało jej patrząc na zakurzony blat, które jednak nie stanowiło dla niej dyskomfortu, osiągnęła apogeum swojej niezmierzonej ciekawości, jak i niezadowolenia, wynikającego z konieczności czekania na tego żałosnego chłystka. Michael sprawiał wrażenie oazy spokoju, co ją doprowadzało do szczytu zniecierpliwienia, jak i uwielbienia dla sprawy, którą traktowała jak świętą. Być może czuła się nawet źle z tym, że Scaletta jest dzisiaj z nią. W końcu całe życie dążyła do usamodzielnienia i samowystarczalności, szczególnie, gdy ciotka stała się dla niej szeroko pojętym autorytetem, co przyszło jej w teorii dość gładko. Praktyka, jednak była o wiele bardziej skomplikowana, niż szczeniackie myśli. Dlatego w tak zdawałoby się banalnej sprawie, zaciągnęła tej pomocy, która bez wątpienia odgrywała istotną rolę w scenariuszu, który dokładnie przemyślała. Gdyby ową propozycję wysunął ktoś inny, najpewniej by ją wyśmiała, jednak to z nim czuła się najbardziej związana (jeśli w ogóle można było to tak nazwać). Na świat patrzyła przez pryzmat różnych kolorów, jednak serce miała jedno; to samo i niezmienne. Teraz jego bicie zdawało się coraz bardziej ociężałe, co wynikało ze swoistej ciekawości.
━━ Jeśli chodzi o pieniądze, to ja zawsze jestem na czas, Scaletta. Widać powinieneś zainwestować w nowy zegarek.
Rzuciła pewnie. Gdyby się uparła, ubyłoby mu już kilka fajek. Nie paliła jednak na tyle często, by błagać go teraz o tego cholernego papierosa. Zresztą, po chwili i tak o nim zapomniała, no przynajmniej do czasu, gdy nie wyjął drugiego, jakby umyślnie chciał droczyć się z nią przy pomocy ulatniającego się dymu. Alex maksimum swojej energii poświęcała na przemyślenie całej sytuacji, czasem spoglądając kątem oka w stronę wejścia.
━━ Widzę, że lubisz wciskać nos w nie swoje sprawy. Lepiej pilnuj własnych kieszeni. Podobno każdą dziurę da się zacerować, więc radziłabym ci się tym zająć.
Jej usposobienie właśnie dało o sobie znać, bo Scaletta trafił w czuły punkt. Chciała, aby wybrzmiało pretensjonalnie, a wynikało to z oczywistej nieumiejętności reakcji. Nie była to jednak obraza z jej strony. Nie miała mu też niczego za złe, chwilowy impuls sprawił, że wypowiedziała się tak, a nie inaczej. W reakcji na bijatykę własnych myśli, rzuciła w jego stronę miły uśmiech, by dać mu do zrozumienia, że jak zwykle szuka powodu, by mu dogryźć, choć miała nadzieję, że sam się tego domyślił. Wkrótce przyszło jej porzucić tę niewygodną dla niej samej sytuację, gdy do gospody wszedł ten, na którego czekali, zajmując miejsce przy stoliku w rogu.
━━ Jeśli chodzi o pieniądze, to ja zawsze jestem na czas, Scaletta. Widać powinieneś zainwestować w nowy zegarek.
Rzuciła pewnie. Gdyby się uparła, ubyłoby mu już kilka fajek. Nie paliła jednak na tyle często, by błagać go teraz o tego cholernego papierosa. Zresztą, po chwili i tak o nim zapomniała, no przynajmniej do czasu, gdy nie wyjął drugiego, jakby umyślnie chciał droczyć się z nią przy pomocy ulatniającego się dymu. Alex maksimum swojej energii poświęcała na przemyślenie całej sytuacji, czasem spoglądając kątem oka w stronę wejścia.
━━ Widzę, że lubisz wciskać nos w nie swoje sprawy. Lepiej pilnuj własnych kieszeni. Podobno każdą dziurę da się zacerować, więc radziłabym ci się tym zająć.
Jej usposobienie właśnie dało o sobie znać, bo Scaletta trafił w czuły punkt. Chciała, aby wybrzmiało pretensjonalnie, a wynikało to z oczywistej nieumiejętności reakcji. Nie była to jednak obraza z jej strony. Nie miała mu też niczego za złe, chwilowy impuls sprawił, że wypowiedziała się tak, a nie inaczej. W reakcji na bijatykę własnych myśli, rzuciła w jego stronę miły uśmiech, by dać mu do zrozumienia, że jak zwykle szuka powodu, by mu dogryźć, choć miała nadzieję, że sam się tego domyślił. Wkrótce przyszło jej porzucić tę niewygodną dla niej samej sytuację, gdy do gospody wszedł ten, na którego czekali, zajmując miejsce przy stoliku w rogu.
Success is the abilityto go from one failure to another with no loss of enthusiasm.
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Gospoda "Pod Bazyliszkiem"
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire