Przedpokój
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Przedpokój
Jaki przedpokój jest, każdy widzi. Standardy wg kawalerskiego życia ulepszony przez wizytność kobiecego grona w postaci siostry. Skamander wciąż nie wie, jak znalazło się tam lustro. I po co. Aktualnie urozmaicone zieleniną również za przyczyną siostry...
Ściany wciąż mają oznaki pobielania, a większość elementów zrobiona jest w drewnie. Stołek przy ścianie zazwyczaj jest za mały by na nim usiąść, ale idealnie służy za prowizoryczny wieszak.
Ściany wciąż mają oznaki pobielania, a większość elementów zrobiona jest w drewnie. Stołek przy ścianie zazwyczaj jest za mały by na nim usiąść, ale idealnie służy za prowizoryczny wieszak.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 26.04.19 12:29, w całości zmieniany 1 raz
|10 października, po Stonhenge
Świstoklik ze Stonhenge poniósł go w okolice zamieszkania Alexandra momentalnie odcinając go od chaosu. Niebo nad ich głowami nie było czarne, utkane z dementorów. Ziemia była w spójnej całości. Nie było krzyków i rozbryzgującej się o skalne monumenty krwi. Nie było Voldemorda. Coś nieprzyjemnie śliskiego i wilgotnego przeciągnęło mu się po karku na samo wspomnienie tego czarodzieja. Ból w barku przywołał go natychmiast do rzeczywistości tu i teraz. Stał na przeciw Lucana, zakładał jego szatę by zakryć okrwawiona koszulę. Tylko jedną rękę przecisnał przez rękaw - drugą zostawił w bezbolesnym bezwładzie. Jednorącz, niedbale zapiął guziki. Pozostając w oderwaniu pozwolił prowadzić się przyjacielowi dalej. Czuł się słabo, jednak moc patronusa gwardzisty pozwalała mu na przemieszczanie się o własnych siłach i przetrwanie podróży ciągiem świstoklików w stronę Munga. Znane mu londyńskie okolice pozwoliły powrócić mu do obecności zdając sobie sprawę, że Mung może być dla niego nieodpowiednim miejscem. Namówił Lucana by skierować się w stronę mieszkania kuzyna i to pod jego kamienicą się znalazł. Pożegnał Abbotta i już samemu zaczął wspinać się po schodach kamienicy. Każdy dudniący o deski krok przywoływał wspomnienie buchających czarnomagicznych płomieni. Pożerały ściany, elementy zbrojenia budynku, ludzi. Uchodziły z jego własnej różdżki. Zastygł w bezruchu zmuszając płuca do pełniejszego, uspokajającego oddechu. To nie było tak. Nie mogło. A jednak przepełniające go poczucie winy było jak najbardziej prawdzie, prawda? Jeszcze trochę i to ono sprawiłoby, że w popłochu uciekłby z pod mieszkania Samuela. Jak zwyczajny zbieg. Zachował jednak iskrę jasności umysłu za sprawą której dostał się do wnętrza kawalerki. Odwiedzał ją często. Wiedział, jak wejść do środka i nie stać się ofiara zabezpieczeń. Zamknął, lecz z rozkojarzenia nie zaryglował za sobą drzwi. Nie zauważył niczyjej obecności w domu. Z nietypowego dla niego niedbalstwa, czy może faktycznie był w nim na ten moment sam? Spytany nie umiałby odpowiedzieć.
Rozpiął guziki wierzchniej szaty odrzucając ją w nieładzie na podłogę. Wyrwał z pod szyi bordowy, sztywny od zaschniętej krwi fular. Koszulę spotkał ten sam los. Garderoba ciągnęła się za nim z pod drzwi wejściowych do łazienki. Stanął przy umywalce i zabrał się za spłukiwanie z siebie błota i krwi. Woda chlapała niechlujnie na spodnie. Przecierający i płukany po kilkakroć ręcznik odsłaniając niebezpiecznie sine stłuczenia, zasinienia, rany. nie był w tym za dokładny. Stłuczony lewy bark upośledzał jego dłoń. Bolał, lecz nie tak jak bezsilność i próba ułożenia w słowa tego co wydarzyło się w Stonehenge. Jak miał to opowiedzieć Samowi? O tej bezczelności, bezprawiu, o Voldemordzie...? Odkręcił mocniej kurek z gorącą wodą, której szum miał zdominować myśli, a gorąca para ulżyć wyziębionej skórze. Potrzebował pomocy uzdrowiciela. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zaraz. Chciał dać sobie jeszcze parę chwil na ułożenie myśli. Mógł - moc patronusa gwardzisty dodała mu wystarczająco siły by nie musiał się wyzbywać w pełni swojej będącej w gruzach pewności siebie. Nie wiedział jednak, że nie będzie musiał wcale fatygować się po różdżkę.
Świstoklik ze Stonhenge poniósł go w okolice zamieszkania Alexandra momentalnie odcinając go od chaosu. Niebo nad ich głowami nie było czarne, utkane z dementorów. Ziemia była w spójnej całości. Nie było krzyków i rozbryzgującej się o skalne monumenty krwi. Nie było Voldemorda. Coś nieprzyjemnie śliskiego i wilgotnego przeciągnęło mu się po karku na samo wspomnienie tego czarodzieja. Ból w barku przywołał go natychmiast do rzeczywistości tu i teraz. Stał na przeciw Lucana, zakładał jego szatę by zakryć okrwawiona koszulę. Tylko jedną rękę przecisnał przez rękaw - drugą zostawił w bezbolesnym bezwładzie. Jednorącz, niedbale zapiął guziki. Pozostając w oderwaniu pozwolił prowadzić się przyjacielowi dalej. Czuł się słabo, jednak moc patronusa gwardzisty pozwalała mu na przemieszczanie się o własnych siłach i przetrwanie podróży ciągiem świstoklików w stronę Munga. Znane mu londyńskie okolice pozwoliły powrócić mu do obecności zdając sobie sprawę, że Mung może być dla niego nieodpowiednim miejscem. Namówił Lucana by skierować się w stronę mieszkania kuzyna i to pod jego kamienicą się znalazł. Pożegnał Abbotta i już samemu zaczął wspinać się po schodach kamienicy. Każdy dudniący o deski krok przywoływał wspomnienie buchających czarnomagicznych płomieni. Pożerały ściany, elementy zbrojenia budynku, ludzi. Uchodziły z jego własnej różdżki. Zastygł w bezruchu zmuszając płuca do pełniejszego, uspokajającego oddechu. To nie było tak. Nie mogło. A jednak przepełniające go poczucie winy było jak najbardziej prawdzie, prawda? Jeszcze trochę i to ono sprawiłoby, że w popłochu uciekłby z pod mieszkania Samuela. Jak zwyczajny zbieg. Zachował jednak iskrę jasności umysłu za sprawą której dostał się do wnętrza kawalerki. Odwiedzał ją często. Wiedział, jak wejść do środka i nie stać się ofiara zabezpieczeń. Zamknął, lecz z rozkojarzenia nie zaryglował za sobą drzwi. Nie zauważył niczyjej obecności w domu. Z nietypowego dla niego niedbalstwa, czy może faktycznie był w nim na ten moment sam? Spytany nie umiałby odpowiedzieć.
Rozpiął guziki wierzchniej szaty odrzucając ją w nieładzie na podłogę. Wyrwał z pod szyi bordowy, sztywny od zaschniętej krwi fular. Koszulę spotkał ten sam los. Garderoba ciągnęła się za nim z pod drzwi wejściowych do łazienki. Stanął przy umywalce i zabrał się za spłukiwanie z siebie błota i krwi. Woda chlapała niechlujnie na spodnie. Przecierający i płukany po kilkakroć ręcznik odsłaniając niebezpiecznie sine stłuczenia, zasinienia, rany. nie był w tym za dokładny. Stłuczony lewy bark upośledzał jego dłoń. Bolał, lecz nie tak jak bezsilność i próba ułożenia w słowa tego co wydarzyło się w Stonehenge. Jak miał to opowiedzieć Samowi? O tej bezczelności, bezprawiu, o Voldemordzie...? Odkręcił mocniej kurek z gorącą wodą, której szum miał zdominować myśli, a gorąca para ulżyć wyziębionej skórze. Potrzebował pomocy uzdrowiciela. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zaraz. Chciał dać sobie jeszcze parę chwil na ułożenie myśli. Mógł - moc patronusa gwardzisty dodała mu wystarczająco siły by nie musiał się wyzbywać w pełni swojej będącej w gruzach pewności siebie. Nie wiedział jednak, że nie będzie musiał wcale fatygować się po różdżkę.
- obrażenia:
- Anthony Skamander: 162/248 (kara: -15) [34 tłuczone, 30 psychiczne, 22 kłute]
gdzie obrażenia tłuczone (złamane żebra po lewej stronie + obtłuczenie, uszkodzenie lewego stawu barkowego) są na tyle wielkie, że obrzęk nastąpił od razu, podobnie jak zaczerwienienie i bardzo silny ból spowodowany dużym urazem, uniemożliwiającym normalne funkcjonowanie owej części ciała (np. jeśli jest to nadgarstek, należy uznać uraz za stłuczenie z rozerwaniem torebki stawowej)
Find your wings
Ściągało ją to miejsce. Jak magnez. Jakby była orbitą, krążącą wokół niewielkiej planety zajmującej kilkadziesiąt metrów kwadratowych które znała na pamięć. Każde ułożenie desek. Doskonale wiedziała, że w pewnym momencie w sypialni jedna z desek się rusza, ale tylko, gdy nadepnie się ją w odpowiednim miejscu. W kuchni pewne miejsce pod stopami skrzypiało, niezależnie od tego, czy stąpała po nim ona, czy też on. Kuchenka miała sprawne wszystkie palniki, choć jeden zdawał się działać niemrawo. W prawej szafce zawieszonej w kuchni odrobinę dla niej za wysoko skrzypiały zawiasy. Drzwi były osadzone w zawiasach niedokładnie, dlatego ich kant znaczył się śladem po podłodze. Mogła też wchodzić tutaj bez problemu i nie czuła się źle robiąc to. Czuła się, jakby wracała do domu. Za każdym razem z uczuciem dobrze znanym w sercu, które osiadało spokojem na jej duszy.
Tak było i dzisiaj, gdy wchodziła do mieszkania zaraz po zajęciach na kursie. Wstąpiła też do sklepu i księgarni w której kupiła książkę kucharską nie widząc żadnej na półce Skamandera. Była z siebie zadowolona, choć gotowanie czegokolwiek w jej wypadku nadal miało się kończyć jedną wielką niewiadomą. Ale przecież do odważnych świat należał - a ona miała w sobie odwagę. Zrzuciła z ramion płaszcz i zawiesiła go na jednym z wieszaków. Tym razem nie rozrzuciła butów, choć nie miała pojęcia czym było to spowodowane. Weszła do kuchni w której położyła siatki nie będąc jeszcze pewną, co zamierza zrobić. Ale najłatwiej było dojść do rzeczy małymi kroczkami. Miała jeszcze chwilę czasu, więc nim zabrała się do pracy ruszyła do biblioteczki, palcem przesuwając po grzbietach książek z których uczyła się przed egzaminem. A potem wolnym krokiem ciągnąc stopę za stopę dotarła do łóżka, na którym położyła się na plecach. Wzrok zawisł na suficie, gdy myśli pognały własnymi torami. Spokój, chociaż na kilka chwil dobrze było go poczuć, przymknęła powieki.
Zerwała się jak oparzona, gdy drzwi zamknęły się z charakterystycznym kliknięciem. Przysnęła? Nie, nie wydawało jej się. Zmarszczyła brwi. Czy to znaczyło, że był wcześniej? W to też wątpiła. Podniosła się, łapiąc za różdżkę, którą położyła obok siebie. I powoli omijając skrzypiące deski ruszyła w kierunku korytarza, przez kuchnię. Zamarła na kilka sekund, spoglądając na szatę na podłodze. Woda? Chyba słyszała wodę. Jej wzrok odnalazł też zakrwawiony materiał, którego nie umiała sklasyfikować. Coś ścisnęło ją w żołądku, serce nieprzyjemnie tłukło się w piersi, gdy wzrok podążał śladem z zostawionych ubrań prowadząc prosto do… łazienki.
- Sam. - szepnęła czując drżenie warg, nie wiedziała ile zajęło jej pokonanie odległości, ale pewnie pobiła rekord, dopadła do uchylonych drzwi i otworzyła je zamierając. Czując jednocześnie ulgę, ale i strach. Nie przestała się martwić, uczucie w żołądku nie zniknęło, zmieniło jedynie lokalizację. - Anthony. - wypowiedziała jego imię, jakby jednocześnie chcąc zwrócić na siebie uwagę i przekonać siebie samą, że to właśnie jego widzi. Ale nie czekała dłużej. - Wyglądasz okropnie, zajmę się tym. - stwierdziła, wchodząc do niewielkiego pomieszczenia, wciskając różdżkę w zęby. Sine stłuczenie było trudne do przeoczenia. Nie zapytała, bo nie pytała też nigdy Skamandera. Nie miała w zwyczaju wyciągać rzeczy siłą - no, może w przypadku Anthonyego poza tym jednym razem, gdy zmusiła go do odpowiedzi w barze. Odebrała ręcznik, zajmując się dokończeniem czynności, których się podjął, jednocześnie wciskając się za niego. Pokręciła lekko głową jakby do własnych myśli i zmarszczyła nos. Zmoczyła ręcznik sprawnie wciskając się przed niego. Jasne spojrzenie prześlizgiwało się bez skrępowania po ciele odnajdując rany - te większe i mniejsze. Ale ich mnogość i wielkość… Znów pokręciła głową, gdy dłoń z mokrym materiałem ścierała krew i błoto z miejsc do których nie dosięgnął. Lekko, tak, by jej ruchy nie przyniosły mu bólu. - Przejdźmy do kuchni - mruknęła przez różdżkę w zębach. - Tam jest więcej przestrzeni. - dodała jakby wyjaśniając w końcu uniosła na niego spojrzenie. Na Merlina, jakim cudem nadal stał na nogach?
Nie wiedziała.
Tak było i dzisiaj, gdy wchodziła do mieszkania zaraz po zajęciach na kursie. Wstąpiła też do sklepu i księgarni w której kupiła książkę kucharską nie widząc żadnej na półce Skamandera. Była z siebie zadowolona, choć gotowanie czegokolwiek w jej wypadku nadal miało się kończyć jedną wielką niewiadomą. Ale przecież do odważnych świat należał - a ona miała w sobie odwagę. Zrzuciła z ramion płaszcz i zawiesiła go na jednym z wieszaków. Tym razem nie rozrzuciła butów, choć nie miała pojęcia czym było to spowodowane. Weszła do kuchni w której położyła siatki nie będąc jeszcze pewną, co zamierza zrobić. Ale najłatwiej było dojść do rzeczy małymi kroczkami. Miała jeszcze chwilę czasu, więc nim zabrała się do pracy ruszyła do biblioteczki, palcem przesuwając po grzbietach książek z których uczyła się przed egzaminem. A potem wolnym krokiem ciągnąc stopę za stopę dotarła do łóżka, na którym położyła się na plecach. Wzrok zawisł na suficie, gdy myśli pognały własnymi torami. Spokój, chociaż na kilka chwil dobrze było go poczuć, przymknęła powieki.
Zerwała się jak oparzona, gdy drzwi zamknęły się z charakterystycznym kliknięciem. Przysnęła? Nie, nie wydawało jej się. Zmarszczyła brwi. Czy to znaczyło, że był wcześniej? W to też wątpiła. Podniosła się, łapiąc za różdżkę, którą położyła obok siebie. I powoli omijając skrzypiące deski ruszyła w kierunku korytarza, przez kuchnię. Zamarła na kilka sekund, spoglądając na szatę na podłodze. Woda? Chyba słyszała wodę. Jej wzrok odnalazł też zakrwawiony materiał, którego nie umiała sklasyfikować. Coś ścisnęło ją w żołądku, serce nieprzyjemnie tłukło się w piersi, gdy wzrok podążał śladem z zostawionych ubrań prowadząc prosto do… łazienki.
- Sam. - szepnęła czując drżenie warg, nie wiedziała ile zajęło jej pokonanie odległości, ale pewnie pobiła rekord, dopadła do uchylonych drzwi i otworzyła je zamierając. Czując jednocześnie ulgę, ale i strach. Nie przestała się martwić, uczucie w żołądku nie zniknęło, zmieniło jedynie lokalizację. - Anthony. - wypowiedziała jego imię, jakby jednocześnie chcąc zwrócić na siebie uwagę i przekonać siebie samą, że to właśnie jego widzi. Ale nie czekała dłużej. - Wyglądasz okropnie, zajmę się tym. - stwierdziła, wchodząc do niewielkiego pomieszczenia, wciskając różdżkę w zęby. Sine stłuczenie było trudne do przeoczenia. Nie zapytała, bo nie pytała też nigdy Skamandera. Nie miała w zwyczaju wyciągać rzeczy siłą - no, może w przypadku Anthonyego poza tym jednym razem, gdy zmusiła go do odpowiedzi w barze. Odebrała ręcznik, zajmując się dokończeniem czynności, których się podjął, jednocześnie wciskając się za niego. Pokręciła lekko głową jakby do własnych myśli i zmarszczyła nos. Zmoczyła ręcznik sprawnie wciskając się przed niego. Jasne spojrzenie prześlizgiwało się bez skrępowania po ciele odnajdując rany - te większe i mniejsze. Ale ich mnogość i wielkość… Znów pokręciła głową, gdy dłoń z mokrym materiałem ścierała krew i błoto z miejsc do których nie dosięgnął. Lekko, tak, by jej ruchy nie przyniosły mu bólu. - Przejdźmy do kuchni - mruknęła przez różdżkę w zębach. - Tam jest więcej przestrzeni. - dodała jakby wyjaśniając w końcu uniosła na niego spojrzenie. Na Merlina, jakim cudem nadal stał na nogach?
Nie wiedziała.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Przetarł skroń wierzchem dłoni, czując jak niemiłosierne pulsowanie wzmaga się. Ból kumulował się aż na oczach, które mrużył za każdym razem, gdy ja jego twarz padł promień zapalających się latarni. Sen nie przychodził od dwóch nocy, chociaż na własne życzenie i dziś Skamander czuł naglącą potrzebę znalezienia skrawka przestrzeni, w której mógłby zasnąć. Zanim jednak miało to nastąpić, czekał na wieści od kuzyna, który pojawić się miał na Szczycie. Ręce świerzbiły go przez cały dzień, co rusz pociągając myśl, czego Anthony mógł się na tym szlacheckim zlocie dowiedzieć. Nie miał żadnych, pozytywnych przeczuć, dlatego spodziewał się wszystkiego. A gdyby wiedział... pojawiłby się w towarzystwie Longnbottoma? Zdecydowanie. I miał głęboko żałować, że nie było go wtedy, gdy najbardziej był potrzebny.
Czuł się przeraźliwie wręcz zmęczony. Z miotłą pod pachą, przypominał bardziej dziwnego wędrowca, niż aurora po misji, ale zignorował ewentualne zainteresowanie, gdy mijał nieliczne, pogrążone we własnych sprawach sylwetki. Sam miał w głowie wystarczająco wiele do przemyślenia, by skupiał się na wrażeniach, które podsuwała mu rzeczywistość.
Alarmując a migawka włączyła się już na klatce schodowej, a niedomknięte drzwi mieszkania, całkowicie przegoniło zmęczenie, zapominając nawet o bólu. Pchnął wejście jedną dłonią, w drugiej wysunął różdżkę. Żadne z zaklęć nie było aktywowane i tylko nieliczna grupa osób wiedziała, jak je ominąć. Just?... wciąż miała klucze, wciąż miała tu swoje miejsce, niezależnie od decyzji, które zdążyły paść. Nie tracił jednak czujności przekraczając próg i dla zapewnienia swojej obecności trzasną drzwiami. Jeśli miał intruzów, mógł zaskoczyć ewentualna ucieczkę.
Pierwsze, co dostrzegł, to rzucone w nieładzie, męskie ubrania i zbyt znajomy, drażniący nozdrza zapach krwi. Coś niebezpiecznie uderzyło w pierś Skamandera, wywołując zalążki paniki, które zgniótł, nim doszły do głosu. Wyobraźnia podsunęła nierealne sceny, które mogły się rozegrać. Rycerze?Wszystkie zgniótł w jednym chłodnym westchnieniu - Anthony? - czuł się jak idiota, wędrując przez własne mieszkanie i szukając dodatkowego lokatora. Znalazł ich dwójkę i w pierwszej chwili zmełł w ustach zduszone przekleństwo. Kuzyn wyglądał na zlepek nieszczęścia, a to w jego wypadku było zwyczajnie dziwne. Niezależnie od wydarzeń, zachowywał zimna krew, a nawet jeśli nie zachowywał, to wybitna umiejętność kłamstwa, niejednokrotnie i jego wyprowadzała w pole. Tym razem, na dostrzeżonym profilu krył się odkryty żywo cień migający szaleństwem. Co na psidwakosyńskie czary się wydarzyło? Stonhenge.
No i Just. Pochylała się nad mężczyzną z tym swoim charakterystycznym wyrazem twarzy, który mógłby rozpoznać z daleko. Kosmyk włosów opadał jej na czoło, ale nie widziała tego, chociaż był pewien, że gdy tylko różdżka opadnie, poprawi pasmo, zakładając je za ucho.
Bez słowa usiadł na jednym krześle, odsuwając je ze skrzypnięciem. Zachował twarz bez wyrazu, kryjąc pod maską oklumencji wychylające się na wierzch emocje. Spojrzał najpierw na była uzdrowicielkę, upewniając się, że ta jeszcze niczego nie wie. Nie mogli być tu długo. Chyba - Kiedy będziesz mógł, opowiedz co się stało - nie prosił, ani nie rozkazywał, nie poganiał. Niewidzialna dla niektórych tonacja, wykorzystywana w pracy aurora. Pozwalała skupić się na faktach, niezależnie od targając wrażeń. I na tym chciał oprzeć odpowiedź kuzyna - A tobie mógłbym pomóc w leczeniu. Magicus mógłby ci się przydać - odezwał się ciszej, kierując wyrazy do jasnowłosej kobiety. Dopiero zauważył, że obraca bez ustanku, zaciśnięta w palcach różdżkę. Wolał papierosa. Ale te, po nocce, skończyły się jeszcze zanim wyszedł z budynku Tower.
Czuł się przeraźliwie wręcz zmęczony. Z miotłą pod pachą, przypominał bardziej dziwnego wędrowca, niż aurora po misji, ale zignorował ewentualne zainteresowanie, gdy mijał nieliczne, pogrążone we własnych sprawach sylwetki. Sam miał w głowie wystarczająco wiele do przemyślenia, by skupiał się na wrażeniach, które podsuwała mu rzeczywistość.
Alarmując a migawka włączyła się już na klatce schodowej, a niedomknięte drzwi mieszkania, całkowicie przegoniło zmęczenie, zapominając nawet o bólu. Pchnął wejście jedną dłonią, w drugiej wysunął różdżkę. Żadne z zaklęć nie było aktywowane i tylko nieliczna grupa osób wiedziała, jak je ominąć. Just?... wciąż miała klucze, wciąż miała tu swoje miejsce, niezależnie od decyzji, które zdążyły paść. Nie tracił jednak czujności przekraczając próg i dla zapewnienia swojej obecności trzasną drzwiami. Jeśli miał intruzów, mógł zaskoczyć ewentualna ucieczkę.
Pierwsze, co dostrzegł, to rzucone w nieładzie, męskie ubrania i zbyt znajomy, drażniący nozdrza zapach krwi. Coś niebezpiecznie uderzyło w pierś Skamandera, wywołując zalążki paniki, które zgniótł, nim doszły do głosu. Wyobraźnia podsunęła nierealne sceny, które mogły się rozegrać. Rycerze?Wszystkie zgniótł w jednym chłodnym westchnieniu - Anthony? - czuł się jak idiota, wędrując przez własne mieszkanie i szukając dodatkowego lokatora. Znalazł ich dwójkę i w pierwszej chwili zmełł w ustach zduszone przekleństwo. Kuzyn wyglądał na zlepek nieszczęścia, a to w jego wypadku było zwyczajnie dziwne. Niezależnie od wydarzeń, zachowywał zimna krew, a nawet jeśli nie zachowywał, to wybitna umiejętność kłamstwa, niejednokrotnie i jego wyprowadzała w pole. Tym razem, na dostrzeżonym profilu krył się odkryty żywo cień migający szaleństwem. Co na psidwakosyńskie czary się wydarzyło? Stonhenge.
No i Just. Pochylała się nad mężczyzną z tym swoim charakterystycznym wyrazem twarzy, który mógłby rozpoznać z daleko. Kosmyk włosów opadał jej na czoło, ale nie widziała tego, chociaż był pewien, że gdy tylko różdżka opadnie, poprawi pasmo, zakładając je za ucho.
Bez słowa usiadł na jednym krześle, odsuwając je ze skrzypnięciem. Zachował twarz bez wyrazu, kryjąc pod maską oklumencji wychylające się na wierzch emocje. Spojrzał najpierw na była uzdrowicielkę, upewniając się, że ta jeszcze niczego nie wie. Nie mogli być tu długo. Chyba - Kiedy będziesz mógł, opowiedz co się stało - nie prosił, ani nie rozkazywał, nie poganiał. Niewidzialna dla niektórych tonacja, wykorzystywana w pracy aurora. Pozwalała skupić się na faktach, niezależnie od targając wrażeń. I na tym chciał oprzeć odpowiedź kuzyna - A tobie mógłbym pomóc w leczeniu. Magicus mógłby ci się przydać - odezwał się ciszej, kierując wyrazy do jasnowłosej kobiety. Dopiero zauważył, że obraca bez ustanku, zaciśnięta w palcach różdżkę. Wolał papierosa. Ale te, po nocce, skończyły się jeszcze zanim wyszedł z budynku Tower.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Drgną targnięty niepokojem w którym usłyszał głos silniejszy, rzeczywistszy niż ten przypisany do własnych myśli, czy szumu wody. Był znany, a jednak Anthony w bezruchu spoglądał na jego właścicielkę ze swego rodzaju zmieszaniem, zawieszeniem. Bodźce ostatecznie zbiegły się odnajdując imię. Justine. W pierwszej chwili wcale nie zrobiło mu się lżej. Wiedział, że jest gwardzistką, że posiadła moc wraz z tytułem. Czy wie, że tamtej nocy wraz z Brendanem podsycali ogień pożogi kolejnymi ofiarami? Skieruje ku niemu różdżkę...? W dłużącym się dla niego napięciu mierzył ją czujnym spojrzeniem rozpaczliwie poszukując dla siebie podpowiedzi co dalej. Wbrew obawom nie skierowała ku niemu różdżki z ofensywną inkantacją, a podeszła przepełniona dobrymi zamiarami. To jednak nie sprawiło, że się rozluźnił. Wlepił ziejące zmęczeniem spojrzenie w podłogę.
- Gdyby nie Alex i ten jego magiczny patronus to nie byłbym teraz wstanie stać o własnych siłach - przemówił w końcu zdając sobie sprawę, że być może milczał zbyt uporczywie. Z drugiej strony nie chciał mówić więcej póki sam nie zdoła przetrawić tego co miało miejsce, czego był światkiem, co wywołał i jakie to miało przynieść konsekwencje. Nie chciał być oceniany dopóki sam sam siebie nie osądzi. Był wdzięczny więc, że nie zadawała pytań.
Oczyszczona skóra odkrywała liczne cięte rany na torsu oraz ramion. Były rozłożone pod rożnym kątem o długości od trzech do pięciu cali. Wszystkie były konsekwencją klątwy sectumsempry. Jej skutki spłyciła interwencja Alexa. Te wciąż były jednak otwarte, a tkwiąca w nich czarna magia osłabiała ciało. By na to zaradzić udał się za gwardzistką w stronę kuchni chociaż wcale nie uśmiechało mu się opuszczać ciasnej, parnej od lejącej się ciepłej wody łazienki. Gdy usiadł na taborecie poruszył nim niekontrolowany dreszcz. Chłodny oddech dementorów wciąż się za nim ciągnął.
- Nie mam pełnej władzy w lewym ramieniu - obrzęk barku był nie tylko efektem obtłuczenia bo wyraźnie upośledzał ruch kończyny. Auror nie umiał stwierdzić dlaczego i wcale nie próbował. Tym bardziej gdy w końcu pojawił się właściciel mieszkania.
- Kuchnia - odpowiedział na usłyszane wołanie kuzyna ku któremu podniósł z podłogi spojrzenie. Starał zachować pozory zwyczajnego zmęczenia, lecz wpojony mu ogrom poczucia winy i ciężar przenikliwego spojrzenia Samuela załamał tę iluzję wykrzywiając usta Anthonego w posępnym niezadowoleniu.
- Voldemort ujawnił się podczas obrad na szczycie - wydusił z siebie głucho, a imię to wywołało fantomowy ból w skroni zaś ciśnięta strachem krtań zadygotała ukazując wrażenie, jakie w tamten chwili wywołał na Anthonym - Malfoy to wszystko ukartował. Wpuścił go na zgromadzenie, a potem przy jego poparciu odsunął wraz z resztą konserwatywnej szlachty Longbottoma od władzy. Samemu mianując się za zgodą tłumy ministrem - to brzmiało surrelistycznie - Voldemort, śmierciożercy, wszyscy jego zwolennicy się ujawnili, a teraz mają w zasadzie władzę nad krajem. Patrol egzekucyjny nie kiwną palcem. Gdy zrobiło się gorąco odsunął się by nie przeszkadzać. Wydziedziczono czarodziei konserwatywnych rodów niepopierających nowego pana. Wyśmiano rodziny nieprzychylne jego ideom. Longbottom podjął walkę z...sami wicie kim...
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Gdyby nie Alex i ten jego magiczny patronus to nie byłbym teraz wstanie stać o własnych siłach - przemówił w końcu zdając sobie sprawę, że być może milczał zbyt uporczywie. Z drugiej strony nie chciał mówić więcej póki sam nie zdoła przetrawić tego co miało miejsce, czego był światkiem, co wywołał i jakie to miało przynieść konsekwencje. Nie chciał być oceniany dopóki sam sam siebie nie osądzi. Był wdzięczny więc, że nie zadawała pytań.
Oczyszczona skóra odkrywała liczne cięte rany na torsu oraz ramion. Były rozłożone pod rożnym kątem o długości od trzech do pięciu cali. Wszystkie były konsekwencją klątwy sectumsempry. Jej skutki spłyciła interwencja Alexa. Te wciąż były jednak otwarte, a tkwiąca w nich czarna magia osłabiała ciało. By na to zaradzić udał się za gwardzistką w stronę kuchni chociaż wcale nie uśmiechało mu się opuszczać ciasnej, parnej od lejącej się ciepłej wody łazienki. Gdy usiadł na taborecie poruszył nim niekontrolowany dreszcz. Chłodny oddech dementorów wciąż się za nim ciągnął.
- Nie mam pełnej władzy w lewym ramieniu - obrzęk barku był nie tylko efektem obtłuczenia bo wyraźnie upośledzał ruch kończyny. Auror nie umiał stwierdzić dlaczego i wcale nie próbował. Tym bardziej gdy w końcu pojawił się właściciel mieszkania.
- Kuchnia - odpowiedział na usłyszane wołanie kuzyna ku któremu podniósł z podłogi spojrzenie. Starał zachować pozory zwyczajnego zmęczenia, lecz wpojony mu ogrom poczucia winy i ciężar przenikliwego spojrzenia Samuela załamał tę iluzję wykrzywiając usta Anthonego w posępnym niezadowoleniu.
- Voldemort ujawnił się podczas obrad na szczycie - wydusił z siebie głucho, a imię to wywołało fantomowy ból w skroni zaś ciśnięta strachem krtań zadygotała ukazując wrażenie, jakie w tamten chwili wywołał na Anthonym - Malfoy to wszystko ukartował. Wpuścił go na zgromadzenie, a potem przy jego poparciu odsunął wraz z resztą konserwatywnej szlachty Longbottoma od władzy. Samemu mianując się za zgodą tłumy ministrem - to brzmiało surrelistycznie - Voldemort, śmierciożercy, wszyscy jego zwolennicy się ujawnili, a teraz mają w zasadzie władzę nad krajem. Patrol egzekucyjny nie kiwną palcem. Gdy zrobiło się gorąco odsunął się by nie przeszkadzać. Wydziedziczono czarodziei konserwatywnych rodów niepopierających nowego pana. Wyśmiano rodziny nieprzychylne jego ideom. Longbottom podjął walkę z...sami wicie kim...
[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 02.02.19 1:10, w całości zmieniany 1 raz
Widziała jego spojrzenie, gdy zwróciła się używając jego imienia. Zmieszany, jakby niepewny, nie bardzo wiedząc jak się zachować, jakby nie poznając jej od razu i dotarcie do jej jednostki zajęło mu chwilę. Szok? Możliwe, oceniła spokojnie lustrując twarz, gdy zbliżała się w jego kierunku, jego twarz nie traciła czujności gdy zawieszał swój wzrok na niej. Zdawał się jakby chcieć cofnąć, jednocześnie nie chcąc. Ale nie zapytała o nic, zajęła się tym, co mogła na początek. Zakręciła głowę maszerując potem przed nim do kuchni, do której podążył za nią. Wyjaśnienie które padło zdawało się wiele tłumaczyć. Skinęła więc głową, nie widziała jeszcze na własne oczy sprawczej mocy patronusów, ale słyszała o nich. Teraz widziała to sama, jednak nie miała pojęcia jak głębie były wcześniej nacięcia. Stawiała na sectusemprę, którą znała doskonale. Nie czekała aż nie usiądzie, ruszyła do kuchenki na której wstawiła wodę, wyciągnęła kubek i z jednej z szafek w której schowała kiedyś kilka ziół wyciągnęła mieszankę. Zioła tak naprawdę miały niewielką moc sprawczą i trzeba im było też pozwolić na działanie, jednak wyciągnęła małą torebeczkę i wrzuciła ją do kubka wracając na miejsce.
- Jest uszkodzony. - powiedziała jedynie podchodząc od lewej strony widziała wyraźnie nieprawidłowość w jego ustawieniu, wcisnęła różdżkę w usta i przyłożyła dłonie do boku, badając go możliwe jak najlżej, jednak wiedziała, że mógł poczuć uczucie bólu. Nim powiedziała więcej trzasnęły drzwi wejściowe, uniosła dłoń i założyła włosy za ucho by wyprostować się i spojrzeć na Sama, wyciągnęła z ust różdżkę. Woda zagwizdała cicho więc ruszyła ku kuchence by wyłączyć gaz, wyciągnęła też kolejny kubek do którego nasypała kawy.
- Tak, Magicus się przyda. - powiedziała i sięgnęła po czajnik, zamarła w półruchu gdy Anthony wypowiedział pierwsze zdanie. Zmusiła dłoń by ruszyła dalej i zalała wrzątkiem oba kubki. Gdy mówił dalej stała tyłem, czuła jak jej serce podchodzi do gardła, jak tłucze się w nim jak szalone. Jak pytania napływają jedno po drugim. Zamknęła na oczy, musiała się uspokoić. Rozmową miał zająć się Skamander, ona na razie miała co innego do zrobienia. Choć nadal nie mogła uwierzyć w to co mówił. Zabrała kubki i postawiła je na stole przed nimi. Wróciła by otworzyć jedną z szuflad i wyciągnąć fajki które postawiła na stole razem z popielniczką. - Zostawiłam je tu kiedyś. - wyjaśniła jedynie, wracając do Anthony’ego. - Zaczniemy od boku, potem zajmiemy się ranami. Musisz mnie ubezpieczać Sam, gdyby anomalie postanowił… cóż nie pomagać. - mruknęła wzięła wdech i zbliżyła się bardziej, uniosła różdżkę, którą przytknęła do jego ciała, jednak zastygła i uniosła się. - Przyniosłam ognistą. - powiedziała wskazując głową na siatkę która leżała na podłodze razem z warzywami i mięsem. Nie tłumaczyła, że postanowiła ją kupić bo ta z jego barku zdawała się kończyć. - Anthony, najpierw zioła. Pomogą. - obiecała. Wzięła wdech raz jeszcze, czas było wziąć się do działania. Przymknęła lekko powieki. Co znaczyło ujawnienie się Rycerzy? Co z Longbottomem? Co dalej z ich światem. Z nimi, skoro kontrolę nad Ministerstwem miała przejąć marionetka Voldemorta. Pokręciła głową, musiała odsunąć pytania od siebie.
- Jest uszkodzony. - powiedziała jedynie podchodząc od lewej strony widziała wyraźnie nieprawidłowość w jego ustawieniu, wcisnęła różdżkę w usta i przyłożyła dłonie do boku, badając go możliwe jak najlżej, jednak wiedziała, że mógł poczuć uczucie bólu. Nim powiedziała więcej trzasnęły drzwi wejściowe, uniosła dłoń i założyła włosy za ucho by wyprostować się i spojrzeć na Sama, wyciągnęła z ust różdżkę. Woda zagwizdała cicho więc ruszyła ku kuchence by wyłączyć gaz, wyciągnęła też kolejny kubek do którego nasypała kawy.
- Tak, Magicus się przyda. - powiedziała i sięgnęła po czajnik, zamarła w półruchu gdy Anthony wypowiedział pierwsze zdanie. Zmusiła dłoń by ruszyła dalej i zalała wrzątkiem oba kubki. Gdy mówił dalej stała tyłem, czuła jak jej serce podchodzi do gardła, jak tłucze się w nim jak szalone. Jak pytania napływają jedno po drugim. Zamknęła na oczy, musiała się uspokoić. Rozmową miał zająć się Skamander, ona na razie miała co innego do zrobienia. Choć nadal nie mogła uwierzyć w to co mówił. Zabrała kubki i postawiła je na stole przed nimi. Wróciła by otworzyć jedną z szuflad i wyciągnąć fajki które postawiła na stole razem z popielniczką. - Zostawiłam je tu kiedyś. - wyjaśniła jedynie, wracając do Anthony’ego. - Zaczniemy od boku, potem zajmiemy się ranami. Musisz mnie ubezpieczać Sam, gdyby anomalie postanowił… cóż nie pomagać. - mruknęła wzięła wdech i zbliżyła się bardziej, uniosła różdżkę, którą przytknęła do jego ciała, jednak zastygła i uniosła się. - Przyniosłam ognistą. - powiedziała wskazując głową na siatkę która leżała na podłodze razem z warzywami i mięsem. Nie tłumaczyła, że postanowiła ją kupić bo ta z jego barku zdawała się kończyć. - Anthony, najpierw zioła. Pomogą. - obiecała. Wzięła wdech raz jeszcze, czas było wziąć się do działania. Przymknęła lekko powieki. Co znaczyło ujawnienie się Rycerzy? Co z Longbottomem? Co dalej z ich światem. Z nimi, skoro kontrolę nad Ministerstwem miała przejąć marionetka Voldemorta. Pokręciła głową, musiała odsunąć pytania od siebie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wiedział czego padł ofiarą i z czyjej różdżki. Nie potrafił jednak odróżnić prawdy od wpojonej mu iluzji. Czuł się nieswojo z ciężarem winy pociągającym za sobą wstyd i obawę przed nieprzychylnym spojrzeniem gwardzistki. Nieporadnie starał się mimo to zachować jakieś pozory: ukryć mętlik, niewidzialną ranę i czający się gdzieś strach, że być może wiedziała co zrobił. Nie szło mu z tym za sprawnie. Justine nie spoglądała jednak na niego ze wzgardą. O niczym nie wiedziała? Czy również była zamieszana? Tak jak Brendan.
Absurd. Przetarł wewnętrzną częścią dłoni skroń chcąc rozmasować nieprzyjemne rodzący się ucisk. Niewiele to dało. Podparł więc łokieć o kuchenny blat, a dłoń tuż nad jasną brwią. Czuł jak dłoń byłej ratowniczki z wprawą szuka źródła patologii barku. Gdy odnalazła źródło Skamander wstrzymał powietrze, a z ust wydobył syk bólu. Trafiła w punkt. Nie słyszał z jej strony żadnego dramatycznego komentarza więc spodziewał się, że da się to naprawić. Prawdopodobnie gdyby zresztą było inaczej Alex nigdzie by go nie wypuścił.
Nie wiedział czy przybycie Samuela podniosło go na duchu czy też wręcz przeciwnie. Dziwnie było czuć się przy nim zmieszanym. Odnosić wrażenie, ze ten wie iż wcale nie wygnano, a uciekł do Ameryki przytłoczony porażką prowadzonego przed trzema laty śledztwa. Tamto fiasko było jego winą. To co miało miejsce w Stonehenge również mogło zostać tak odebrane. Wahał się przez dłużącą chwilę, lecz ostatecznie zaczął mówić.
- To był zamach stanu. Skrupulatnie zaplanowany. Dobrze odegrany - nazwał po imieniu to co w tamtym momencie miało miejsce. Nie można było w końcu odwołać Ministra w taki sposób. Za pośrednictwem mniejszości jednej grupy społecznej w środku niczego. Tak nie działało prawo. To była agresja, napaść, a oni byli tam bezradni. Przez oni miał na myśli wszystkich przeciwnych Voldemortowi.
- Nie wiem jednak, czy podjął walkę to nie określenie na wyrost. Gdy tylko się ujawnił, Longbottom skierował ku niego różdżkę ciskając zaklęcia, które ten z łatwością odparowywał demonstracyjnie ignorując jego ofensywną postawę. Nie wiem czy to zasługa jego własnej potęgi, czy jednak czarnej różdżki będącej w jego posiadaniu. Tak, ma ją. Najwyraźniej jest tak samo realna jak kamień wskrzeszenia - do legend i bajek podchodził zawsze z odrobiną sceptyczności. Nawet wtedy gdy podczas wcześniejszego spotkania nakazano im poszukiwać odłamków mitycznego kamienia dopiero w chwili w której jeden z jego okruchów znalazł się w jego dłoni uwierzył. Tak samo więc demonstracyjna moc różdżki również go przekonała. Nieporadnie jednorącz wygrzebał papierosa z leżącej na stole paczki. Pociągnął nosem nie wiedząc jeszcze że dolegliwość ta będzie się za nim ciągnęła tygodniami. Przeciągnął palcem po tytoniowej końcówce, lecz ta o dziwo się nie rozjarzyła żarem. Skonsternowany spojrzał na papierosa. Nie wiedział, że te mogą się psuć. Zrezygnowany odmówił sobie szarpania się z magią na dziś i odrzucił go na blat stołu.
- Rzuciłem w stronę Voldemorta terramotio. Chciałem go zaskoczyć, zachwiać jego obroną tak by dać Longbottonowi okno do ataku - był to w końcu silny urok wymagający od przeciwnika równie angażującej obrony - Był tam też taki Macmilan, Anthony Macmilan. Znaliśmy się w Hogwardzie. Nie spodziewałem się, lecz wzmocnił mój urok. Było to jednak na nic. Wyszedł bez szwanku. Nawet nim to nie poruszyło - walczyła w nim irytacja, podziw i strach. Jak mieli się mierzyć z kimś takim. Kto mógł się w ogóle z nim mierzyć? - Poruszyło jednak całym Stonehenge w sposób który trudno sobie wyobrazić, Sam. Wszystko poszło w gruz. Będą ofiary postronne - nie wiedział czy to była kwestia magii którą mógł przyciągać krąg, czy jakiejś anomalii jednak urok zyskał na potężnej sile i zasięgu. Wyrwał się z pod kontroli. Czy żałował? Nie, nie było w tym wyznaniu skruchy, czy poczucia winy. Czuł że postąpił zgodnie z sobą, swoimi wartościami, że tak należało. Przepełniał go jednak żal z bezsilności, z tego, że mimo tego Jego to nie ruszyło. Tym bardziej nieswojo czuł się z ciążącą winą za błędy przeszłości. Czy naprawdę tym były? Pomyłkami pogrążającymi go w poczuciu winy?
- Nie chcę - spojrzał nieprzychylnie na bursztynową zawartość butelki. Kusiła, lecz nie mogła mu przynieść nic prócz dodatkowego zamętu - Coś mi zrobił. Coś zmienił. Nie wiem jeszcze co... Muszę do tego dojść... - nie wiedział jednak jeszcze jak, alkohol i otępienie wcale nie mogły mu w tym pomóc. Mówił niechętnie, mrukliwie, jakby bardziej do siebie niż do Justine lub Samuela. Dłoń znów zaczęła przecierać prawą skroń - Jest legilimentą. Potężnym. Nie spotkałem się jeszcze z czymś takim - a ocierał się o różnych. Sam być może pod wpływem pewności siebie i arogancji uważał się za bieglejszego od większości napotkanych, lecz to...to czego doświadczył wgniotło go w ziemię - Widział moimi oczami ostatnie zebranie - tego był pewien, lecz było więcej szkód. Nie wiedział jeszcze jakich. Ciągle o tym myślał mniej lub bardziej starając się posegregować wspomnienia. Zadygotał w chwili sięgnięcia i zbliżenia ku sobie ziołowego naparu. Kubek był przyjemnie gorący.
Absurd. Przetarł wewnętrzną częścią dłoni skroń chcąc rozmasować nieprzyjemne rodzący się ucisk. Niewiele to dało. Podparł więc łokieć o kuchenny blat, a dłoń tuż nad jasną brwią. Czuł jak dłoń byłej ratowniczki z wprawą szuka źródła patologii barku. Gdy odnalazła źródło Skamander wstrzymał powietrze, a z ust wydobył syk bólu. Trafiła w punkt. Nie słyszał z jej strony żadnego dramatycznego komentarza więc spodziewał się, że da się to naprawić. Prawdopodobnie gdyby zresztą było inaczej Alex nigdzie by go nie wypuścił.
Nie wiedział czy przybycie Samuela podniosło go na duchu czy też wręcz przeciwnie. Dziwnie było czuć się przy nim zmieszanym. Odnosić wrażenie, ze ten wie iż wcale nie wygnano, a uciekł do Ameryki przytłoczony porażką prowadzonego przed trzema laty śledztwa. Tamto fiasko było jego winą. To co miało miejsce w Stonehenge również mogło zostać tak odebrane. Wahał się przez dłużącą chwilę, lecz ostatecznie zaczął mówić.
- To był zamach stanu. Skrupulatnie zaplanowany. Dobrze odegrany - nazwał po imieniu to co w tamtym momencie miało miejsce. Nie można było w końcu odwołać Ministra w taki sposób. Za pośrednictwem mniejszości jednej grupy społecznej w środku niczego. Tak nie działało prawo. To była agresja, napaść, a oni byli tam bezradni. Przez oni miał na myśli wszystkich przeciwnych Voldemortowi.
- Nie wiem jednak, czy podjął walkę to nie określenie na wyrost. Gdy tylko się ujawnił, Longbottom skierował ku niego różdżkę ciskając zaklęcia, które ten z łatwością odparowywał demonstracyjnie ignorując jego ofensywną postawę. Nie wiem czy to zasługa jego własnej potęgi, czy jednak czarnej różdżki będącej w jego posiadaniu. Tak, ma ją. Najwyraźniej jest tak samo realna jak kamień wskrzeszenia - do legend i bajek podchodził zawsze z odrobiną sceptyczności. Nawet wtedy gdy podczas wcześniejszego spotkania nakazano im poszukiwać odłamków mitycznego kamienia dopiero w chwili w której jeden z jego okruchów znalazł się w jego dłoni uwierzył. Tak samo więc demonstracyjna moc różdżki również go przekonała. Nieporadnie jednorącz wygrzebał papierosa z leżącej na stole paczki. Pociągnął nosem nie wiedząc jeszcze że dolegliwość ta będzie się za nim ciągnęła tygodniami. Przeciągnął palcem po tytoniowej końcówce, lecz ta o dziwo się nie rozjarzyła żarem. Skonsternowany spojrzał na papierosa. Nie wiedział, że te mogą się psuć. Zrezygnowany odmówił sobie szarpania się z magią na dziś i odrzucił go na blat stołu.
- Rzuciłem w stronę Voldemorta terramotio. Chciałem go zaskoczyć, zachwiać jego obroną tak by dać Longbottonowi okno do ataku - był to w końcu silny urok wymagający od przeciwnika równie angażującej obrony - Był tam też taki Macmilan, Anthony Macmilan. Znaliśmy się w Hogwardzie. Nie spodziewałem się, lecz wzmocnił mój urok. Było to jednak na nic. Wyszedł bez szwanku. Nawet nim to nie poruszyło - walczyła w nim irytacja, podziw i strach. Jak mieli się mierzyć z kimś takim. Kto mógł się w ogóle z nim mierzyć? - Poruszyło jednak całym Stonehenge w sposób który trudno sobie wyobrazić, Sam. Wszystko poszło w gruz. Będą ofiary postronne - nie wiedział czy to była kwestia magii którą mógł przyciągać krąg, czy jakiejś anomalii jednak urok zyskał na potężnej sile i zasięgu. Wyrwał się z pod kontroli. Czy żałował? Nie, nie było w tym wyznaniu skruchy, czy poczucia winy. Czuł że postąpił zgodnie z sobą, swoimi wartościami, że tak należało. Przepełniał go jednak żal z bezsilności, z tego, że mimo tego Jego to nie ruszyło. Tym bardziej nieswojo czuł się z ciążącą winą za błędy przeszłości. Czy naprawdę tym były? Pomyłkami pogrążającymi go w poczuciu winy?
- Nie chcę - spojrzał nieprzychylnie na bursztynową zawartość butelki. Kusiła, lecz nie mogła mu przynieść nic prócz dodatkowego zamętu - Coś mi zrobił. Coś zmienił. Nie wiem jeszcze co... Muszę do tego dojść... - nie wiedział jednak jeszcze jak, alkohol i otępienie wcale nie mogły mu w tym pomóc. Mówił niechętnie, mrukliwie, jakby bardziej do siebie niż do Justine lub Samuela. Dłoń znów zaczęła przecierać prawą skroń - Jest legilimentą. Potężnym. Nie spotkałem się jeszcze z czymś takim - a ocierał się o różnych. Sam być może pod wpływem pewności siebie i arogancji uważał się za bieglejszego od większości napotkanych, lecz to...to czego doświadczył wgniotło go w ziemię - Widział moimi oczami ostatnie zebranie - tego był pewien, lecz było więcej szkód. Nie wiedział jeszcze jakich. Ciągle o tym myślał mniej lub bardziej starając się posegregować wspomnienia. Zadygotał w chwili sięgnięcia i zbliżenia ku sobie ziołowego naparu. Kubek był przyjemnie gorący.
Find your wings
Zdawał jej się inny w jakiś sposób, ale nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić dlaczego. Liczyła, że odpowiedź przyjdzie z czasem sama zajmując się uważnym badaniem ran na jego ciele. Może nadal towarzyszył mu szok. Mogła jedynie strzelać. To co mówił nie dawało jej spokoju i osiadało lodowatym płaszczem na ramionach. Ministerstwo przejęte przez poplecznika Voldemorta. Rycerze Waplurgii wychodzący na światło dzienne. Musiała co chwilę odsuwać napływające do niej myśli. Musiała się skupić. Wzrok przesuwał się swobodnie oceniając czym powinna zająć się najpierw. Znów była przy nim.
Zacisnęła mocniej usta gdy Anthony znów się odezwał. Zamach stanu. Jak długo to planowali? Czy byli w stanie się przed tym uchronić, gdzie popełnili błąd? Co ze śledztwami toczonymi właśnie przeciw nim. Zacisnęła wargi na rewelacje o czarnej różdżce. Jeśli historie o niej były prawdziwe, Voldemort był w posiadaniu potężnego artefaktu.
- Longbottom? - zapytała przesuwając się o kilka milimetrów i ponownie pochylając nad jego plecami, by zaraz przenieść się kawałek dalej. Uniosła się obserwując jak wygrzebuje papierosa. Obróciła różdżkę w palcach jeszcze raz śledząc w głowie postanowiony plan. Słowa, które wypowiadał Anthony niosły się po kuchni i nie napawały optymizmem. To, co opisywał - siła jaką posiadał zdawała się być zatrważająca. Czy jedynie on był tak silny, czy znalazł jakiś sposób którym podzielił się ze swoimi poplecznikami? Zacisnęła usta. - Rycerze Walpurgii. - powiedziała niemal wypluwając te słowa. - Jesteś w stanie potwierdzić ich personalia? - zapytała, głowa nie była w stanie jednak wyzbyć się od myśli. Te gnały. Na szczycie znajdowali się głównie ci, którzy pochodzili z szlachetnych rodów i - tak jak Anthony - przedstawiciele czystych. To jasne, że nie wszyscy jego poplecznicy byli na Szczycie, jednak dostali konkretne informacje. Nie skomentowała uroku o którym mówił, przyjęła do wiadomości to, co mówił. Nie miała słów, które mogłaby podnieść go na duchu. Pochylała się już z różdżką w kierunku jego żeber, kiedy zastygła na ostatnie słowa, które padły z jego ust. Uniosła się znów do pionu.
- To było kwestią czasu. Myślę, że jak i my, oni też podejrzewali niektórych. - powiedziała marszcząc lekko nos, gdy głowa dalej roztrząsała wypowiedziane przez niego słowa. - Musimy jednak uświadomić resztę. - martwiła się, ale nie o siebie, a o wszystkich tych, którzy byli słabsi, którzy wspomagali ich swoim talentem, ale nie byli stworzeni do walki. Pomyślała o Poppy, nauczenie się patronusów powinno być dla nich priorytetem, były najszybszą drogą na sprowadzenie pomocy.
- Feniterio - wypowiedziała, przytykając różdżkę do zasinionego miejsca w okolicy żeber po lewej stronie. Kości musiały zostać nastawione, jeśli się przemieściły. Ale anomalie mogły zadziałać w każdej chwili, więc zamierzała poczekać działając na kilku torach jednocześnie. Obeszła go, stając przed nim, biała różdżka dotknęła skroni Anthony’ego. - Paxo Maxima. - wybrała, chąc podraować mu choć odrobinę rozluźnienia. Choć nie wiedziała, czy w takim wypadku magia jest w stanie cokolwiek zdziałać. Znów przeniosła się do tyłu. - Curatio Vulnera Horribilis. - wypowiedziała następny z uroków, kierując osikową różdżkę w stronę jednego z rozcięć na ciele. W myślach błagając, by anomalie nie zepsuły jej uroków, nie chciała przysporzyć mu większego cierpienia.
| na mocy tego ogłoszenia rzucam trzy razy na leczniczą.
1. Feniterio 30ST
2. Paxo Maxima 50ST
3. Curatio Vulnera Horribilis 70ST
Zacisnęła mocniej usta gdy Anthony znów się odezwał. Zamach stanu. Jak długo to planowali? Czy byli w stanie się przed tym uchronić, gdzie popełnili błąd? Co ze śledztwami toczonymi właśnie przeciw nim. Zacisnęła wargi na rewelacje o czarnej różdżce. Jeśli historie o niej były prawdziwe, Voldemort był w posiadaniu potężnego artefaktu.
- Longbottom? - zapytała przesuwając się o kilka milimetrów i ponownie pochylając nad jego plecami, by zaraz przenieść się kawałek dalej. Uniosła się obserwując jak wygrzebuje papierosa. Obróciła różdżkę w palcach jeszcze raz śledząc w głowie postanowiony plan. Słowa, które wypowiadał Anthony niosły się po kuchni i nie napawały optymizmem. To, co opisywał - siła jaką posiadał zdawała się być zatrważająca. Czy jedynie on był tak silny, czy znalazł jakiś sposób którym podzielił się ze swoimi poplecznikami? Zacisnęła usta. - Rycerze Walpurgii. - powiedziała niemal wypluwając te słowa. - Jesteś w stanie potwierdzić ich personalia? - zapytała, głowa nie była w stanie jednak wyzbyć się od myśli. Te gnały. Na szczycie znajdowali się głównie ci, którzy pochodzili z szlachetnych rodów i - tak jak Anthony - przedstawiciele czystych. To jasne, że nie wszyscy jego poplecznicy byli na Szczycie, jednak dostali konkretne informacje. Nie skomentowała uroku o którym mówił, przyjęła do wiadomości to, co mówił. Nie miała słów, które mogłaby podnieść go na duchu. Pochylała się już z różdżką w kierunku jego żeber, kiedy zastygła na ostatnie słowa, które padły z jego ust. Uniosła się znów do pionu.
- To było kwestią czasu. Myślę, że jak i my, oni też podejrzewali niektórych. - powiedziała marszcząc lekko nos, gdy głowa dalej roztrząsała wypowiedziane przez niego słowa. - Musimy jednak uświadomić resztę. - martwiła się, ale nie o siebie, a o wszystkich tych, którzy byli słabsi, którzy wspomagali ich swoim talentem, ale nie byli stworzeni do walki. Pomyślała o Poppy, nauczenie się patronusów powinno być dla nich priorytetem, były najszybszą drogą na sprowadzenie pomocy.
- Feniterio - wypowiedziała, przytykając różdżkę do zasinionego miejsca w okolicy żeber po lewej stronie. Kości musiały zostać nastawione, jeśli się przemieściły. Ale anomalie mogły zadziałać w każdej chwili, więc zamierzała poczekać działając na kilku torach jednocześnie. Obeszła go, stając przed nim, biała różdżka dotknęła skroni Anthony’ego. - Paxo Maxima. - wybrała, chąc podraować mu choć odrobinę rozluźnienia. Choć nie wiedziała, czy w takim wypadku magia jest w stanie cokolwiek zdziałać. Znów przeniosła się do tyłu. - Curatio Vulnera Horribilis. - wypowiedziała następny z uroków, kierując osikową różdżkę w stronę jednego z rozcięć na ciele. W myślach błagając, by anomalie nie zepsuły jej uroków, nie chciała przysporzyć mu większego cierpienia.
| na mocy tego ogłoszenia rzucam trzy razy na leczniczą.
1. Feniterio 30ST
2. Paxo Maxima 50ST
3. Curatio Vulnera Horribilis 70ST
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 67
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k100' : 83
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#5 'k100' : 93
--------------------------------
#6 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 67
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k100' : 83
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#5 'k100' : 93
--------------------------------
#6 'Anomalie - CZ' :
Powietrze w mieszkaniu w specyficzny sposób dudniło napięciem. Skamander już przed drzwiami czuł nieprzyjemne drżenie, które trącało skórę wzmagającym się skokiem adrenaliny. Początkowo ospałe zmęczeniem zmysły, w kilku oddechach przełączyło się w alarmujący tryb, poszukując niewidzialnego zagrożenia. Przewrażliwiona latami pracy czujność postawiła ciało w stan gotowości do gwałtownej reakcji, a dostrzeżone na ziemi okrwawione ubrania, tylko wzmogły poczucie niepokoju. To - opadło nieco dopiero, gdy usłyszał głos kuzyna tonem, które nie miało nic wspólnego z wołaniem o pomoc. Przynajmniej, nie tym bezpośrednim, bo widok drugiego aurora pociągał za sobą pytania, których przez kilka chwil nie mógł zadać, chociaż te drążyły język do poruszenia.
Postawił na chłodną refleksję, odsuwając zapalczywą iskrę, która próbowała wyrwać się do działania. To - na chwilę obecną, mogło przynieść tylko problemy. I nawet jeśli plan był inny, jego ślepia zatrzymały się na twarzy przyjaciele o kilka sekund za długo, chwytając w objęcia źrenic znamiona ciężaru, który osiadł na ramionach starszego Skamandera. Ciężaru wciąż nieuchwytnego, intuicyjnie tylko ujmowanego, czekając w milczeniu na odpowiedzi, które miały nadejść.
Milczał przez długi czas, gdy w końcu pierwsze i kolejne wyrazy zapełniły przestrzeń w mieszkaniu. Milczał, gdy padło imię znienawidzonego czarnoksiężnika. Tylko w ciemnych źrenicach zalśniła na uderzenie serca - zimna iskra - gasnąca, jak upadający płomyk ogniska, tylko po to, by rozżarzyć się na nowo, po kolejnych. Mimo to - milczał, zaciskając niemo usta i spoglądając na kuzyna. W końcu odwrócił wzrok, zatrzymując się na przestrzeni za oknem. Wciąż jednak słuchał i kiwnął głową na prośbę Just. Magia wciąż szalała i każde zaklęcie wiązało się z szansą na niezapowiedzianą historię. Mimowolnie, oderwany od widoku za oknem, podążył wzrokiem za wskazówką byłej uzdrowicielki. Butelka ognistej tkwiła we wskazanym miejscu, ale Skamander nie ruszył się, by sięgnąć po alkoholowego otępienie, jakby równie milcząco zgadzając się z decyzją Anthonego. Zrobił za to coś innego.
Odrzucony papieros, który poturlał się pp blacie, zatrzymał się niedaleko zwiniętej w pięść dłoni Samuela. Rozcapierzył palce i chwycił tytoniowy skrawek. Powoli uniósł go o ust, podczas gdy druga ręka sięgnęła kieszeni, w której tkwiła mugolska zapalniczka. Odpalił zwitek tylko po to, by zaciągnąć się raz, rozżarzając końcówkę i podsuwając papierosa do ręki kuzyna. Zamaskowany smak dymu, gryzący płuca i osiadający na języku poprowadził rękę do paczki, którą wcześniej podsunęła Tonks. Powtórzył zabieg, odpalając papierosa i zaciągając się mocno.
Kurwa.
- Jeśli ten skurwiel tak otwarcie się ujawnił, to ofiary byłyby niezależnie od tego, co byście zrobili - bo do kurwy nędzy, z tego co mówił - oni przynajmniej coś zrobili i gdyby sam był na miejscu, wsparłby ofensywne działania, nawet, jeśli miałoby to kosztować życie. Upewniał się w tej materii od dłuższego czasu. Jeśli miał zostać tym złym - świetnie, ale może w końcu sprawiedliwości stałaby się jakakolwiek zadość? Bo jakim cudem ktoś, kto otwarcie używał zaklęć niewybaczalnych, miał pozostać bezkarnym? Jakim cudem ci ślepi do porzygu, konserwatywni głupcy popierali kogoś opętanego nienawiścią, który robił z każdego czarnomagiczną marionetkę? - Kogo wydziedziczyli? - o tym, że Alexander mógł być jednym z nich - nie dziwił się, ale to znaczyło, że Selwyni? zostali otumanieni przez te szczury. Kto był jeszcze?
Oddychał przez nos, wypuszczając tytoniowe kłęby dymu, niby rozeźlony smok - To nie ma znaczenia - zmarszczył brwi, gdy w kolejnych słowach opowiedział, co zostało wydarte z umysły Anthonego. Gra w ukrywanie tożsamości powoli traciła większy sens. Oni wiedzieli o rycerzach i jak pokazywały kolejne "tajemnicze" śmierci, rycerze wiedzieli o zakonie. Skamander miał gdzieś, czy wiedzieli o nim, czy też nie. Być może, tym szybciej będzie mógł spotkać się z tymi gnidami?
To jednak, co tak bardzo robiło wrażenie, to fakt, że Voldemort bez problemu potrafił wedrzeć się do umysłu kogoś o tak silnej osobowości. Czy ktokolwiek mógł być bezpieczny w starciu z nim? Zaklęcia, które odbijał z łatwością. Legilimencja i władza, której ktoś taki nigdy nie powinien sięgnąć. Kim byli oni, żeby móc się postawić? Czy mieli cokolwiek, co mogło równać się jego mocy?
Nim pomyślał, niedopalony, wciąż żarzący się pet, zgniótł w dłoni, opamiętując sie dopiero, gdy zduszony żar przypalił wnętrze dłoni. Ale ból przywracał jasność myślenia. Wypuścił z ręki zgnieciony zwitek, wrzucając go do popielniczki - Dojdziemy do tego, co ten su... co zmienił - odezwał sie powtórnie, spokojniej, przecierając gestem skroń - Zostań dziś u mnie - przymknął powieki, czując jak pod czernią wzroku, kotłuje się gniew. Ten sam, który popychał go do działania, ten sam, który uderzył go w twarz i bezczelnie czekał na reakcję.
Tonks poradziła sobie - z tego co widział z widocznymi obrażeniami. Skamander czuł wibracje magii, którą powietrze niemal tętniło, a zapach ziół tym mocniej przypominał o rzeczywistości. Od czasu do czasu spoglądał na kobiece sylwetkę, która z różdżka w dłonie zajmowała się starszym aurorem - W porządku? - słowa skierował do Tonks, gdy po jednym z zaklęć, w jasnym spojrzeniu dostrzegł zalegający na chwilę cień - Dziękuję - dodał ciszej, być może winny, że tymi słowami ucinał rozmowę. Potrzebował nieco dłużej skupić się na kuzynie. A do tego, nie mógł pozwolić na świadków.
Postawił na chłodną refleksję, odsuwając zapalczywą iskrę, która próbowała wyrwać się do działania. To - na chwilę obecną, mogło przynieść tylko problemy. I nawet jeśli plan był inny, jego ślepia zatrzymały się na twarzy przyjaciele o kilka sekund za długo, chwytając w objęcia źrenic znamiona ciężaru, który osiadł na ramionach starszego Skamandera. Ciężaru wciąż nieuchwytnego, intuicyjnie tylko ujmowanego, czekając w milczeniu na odpowiedzi, które miały nadejść.
Milczał przez długi czas, gdy w końcu pierwsze i kolejne wyrazy zapełniły przestrzeń w mieszkaniu. Milczał, gdy padło imię znienawidzonego czarnoksiężnika. Tylko w ciemnych źrenicach zalśniła na uderzenie serca - zimna iskra - gasnąca, jak upadający płomyk ogniska, tylko po to, by rozżarzyć się na nowo, po kolejnych. Mimo to - milczał, zaciskając niemo usta i spoglądając na kuzyna. W końcu odwrócił wzrok, zatrzymując się na przestrzeni za oknem. Wciąż jednak słuchał i kiwnął głową na prośbę Just. Magia wciąż szalała i każde zaklęcie wiązało się z szansą na niezapowiedzianą historię. Mimowolnie, oderwany od widoku za oknem, podążył wzrokiem za wskazówką byłej uzdrowicielki. Butelka ognistej tkwiła we wskazanym miejscu, ale Skamander nie ruszył się, by sięgnąć po alkoholowego otępienie, jakby równie milcząco zgadzając się z decyzją Anthonego. Zrobił za to coś innego.
Odrzucony papieros, który poturlał się pp blacie, zatrzymał się niedaleko zwiniętej w pięść dłoni Samuela. Rozcapierzył palce i chwycił tytoniowy skrawek. Powoli uniósł go o ust, podczas gdy druga ręka sięgnęła kieszeni, w której tkwiła mugolska zapalniczka. Odpalił zwitek tylko po to, by zaciągnąć się raz, rozżarzając końcówkę i podsuwając papierosa do ręki kuzyna. Zamaskowany smak dymu, gryzący płuca i osiadający na języku poprowadził rękę do paczki, którą wcześniej podsunęła Tonks. Powtórzył zabieg, odpalając papierosa i zaciągając się mocno.
Kurwa.
- Jeśli ten skurwiel tak otwarcie się ujawnił, to ofiary byłyby niezależnie od tego, co byście zrobili - bo do kurwy nędzy, z tego co mówił - oni przynajmniej coś zrobili i gdyby sam był na miejscu, wsparłby ofensywne działania, nawet, jeśli miałoby to kosztować życie. Upewniał się w tej materii od dłuższego czasu. Jeśli miał zostać tym złym - świetnie, ale może w końcu sprawiedliwości stałaby się jakakolwiek zadość? Bo jakim cudem ktoś, kto otwarcie używał zaklęć niewybaczalnych, miał pozostać bezkarnym? Jakim cudem ci ślepi do porzygu, konserwatywni głupcy popierali kogoś opętanego nienawiścią, który robił z każdego czarnomagiczną marionetkę? - Kogo wydziedziczyli? - o tym, że Alexander mógł być jednym z nich - nie dziwił się, ale to znaczyło, że Selwyni? zostali otumanieni przez te szczury. Kto był jeszcze?
Oddychał przez nos, wypuszczając tytoniowe kłęby dymu, niby rozeźlony smok - To nie ma znaczenia - zmarszczył brwi, gdy w kolejnych słowach opowiedział, co zostało wydarte z umysły Anthonego. Gra w ukrywanie tożsamości powoli traciła większy sens. Oni wiedzieli o rycerzach i jak pokazywały kolejne "tajemnicze" śmierci, rycerze wiedzieli o zakonie. Skamander miał gdzieś, czy wiedzieli o nim, czy też nie. Być może, tym szybciej będzie mógł spotkać się z tymi gnidami?
To jednak, co tak bardzo robiło wrażenie, to fakt, że Voldemort bez problemu potrafił wedrzeć się do umysłu kogoś o tak silnej osobowości. Czy ktokolwiek mógł być bezpieczny w starciu z nim? Zaklęcia, które odbijał z łatwością. Legilimencja i władza, której ktoś taki nigdy nie powinien sięgnąć. Kim byli oni, żeby móc się postawić? Czy mieli cokolwiek, co mogło równać się jego mocy?
Nim pomyślał, niedopalony, wciąż żarzący się pet, zgniótł w dłoni, opamiętując sie dopiero, gdy zduszony żar przypalił wnętrze dłoni. Ale ból przywracał jasność myślenia. Wypuścił z ręki zgnieciony zwitek, wrzucając go do popielniczki - Dojdziemy do tego, co ten su... co zmienił - odezwał sie powtórnie, spokojniej, przecierając gestem skroń - Zostań dziś u mnie - przymknął powieki, czując jak pod czernią wzroku, kotłuje się gniew. Ten sam, który popychał go do działania, ten sam, który uderzył go w twarz i bezczelnie czekał na reakcję.
Tonks poradziła sobie - z tego co widział z widocznymi obrażeniami. Skamander czuł wibracje magii, którą powietrze niemal tętniło, a zapach ziół tym mocniej przypominał o rzeczywistości. Od czasu do czasu spoglądał na kobiece sylwetkę, która z różdżka w dłonie zajmowała się starszym aurorem - W porządku? - słowa skierował do Tonks, gdy po jednym z zaklęć, w jasnym spojrzeniu dostrzegł zalegający na chwilę cień - Dziękuję - dodał ciszej, być może winny, że tymi słowami ucinał rozmowę. Potrzebował nieco dłużej skupić się na kuzynie. A do tego, nie mógł pozwolić na świadków.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
- Harold, Harold Longbottom - kiwnął głową upewniając Justine - Nasz były już minister - dodał głucho tak by nie było już co do tego wątpliwości. Wzrok miał spuszczony, utkwiony w jednej z kafelek składających się na kuchenną podłogę. Wydawało mu się, że widział w niej retrospekcję minionych wydarzeń ze Stonehenge. Wyrwał go z nich dreszcz chłodu. Palce zakleszczył mocniej na gorącym kubku układając kolejne wspomnienia w słowa tak rzeczowo, jak tylko był w stanie. Trudność w tym stanowiły niespokojne myśli. Milkł więc co jakiś czas podejmując rozmowę dalej, gdy te udawało mu się na chwilę oddalić. Zawsze jednak wracały. Raz za razem. Jak niespokojne fale wzburzonego morza.
- Morgoth Yaxley, Tristan Rosier, Salazar Travers, Amadeus Crouch, Edgar Burke prawdopodobnie wraz ze swoją rodzinną ferajną co raczej nie zaskakuje, Eddard Nott, Lupus Black i chyba najgłośniejszy z tam zebranych Magnus Rowle. Co do tych nie mam wątpliwości. Yaxley stanął po jego prawicy, Rosier klęknął tuż przed nim poddańczo, reszta podobnie. Tytułowali go wprost swoim panem lub wykonywali inne gesty szczerego poddaństwa - zależało mu na obecności w Stonehenge właśnie po to by rozeznać się w powiązaniach rodowych, twarzach i personaliach osób z ktorymi nie miał jako wysokourodzony czarodziej styczności. Sporą część dyskusji przemilczał, obserwując oraz słuchając, zapamiętując - Zachary Shafiq, Cyneric Yaxley, Julius Fawley, Blaise Lestrange, Morgana Selwyn - mogli nie mieć nic wspólnego ze wcześniejszymi działaniami Rycerzy, lecz dziś popłynęli z prądem - również wyrazili swoje poddaństwo. Mniej pewnie, lecz jednak. W tym momencie rozsądnym było zakładać, że właśnie przypieczętowali swój los i zasilili Jego szeregi. Zakrył dłonią usta starając się przywołać większa ilość sylwetek, które w tamtym momencie się wychylały przed szereg. Przyporządkować imiona oraz nazwiska, które przecież poznał i krążyły mu po myślach. Zmarszczka miedzy brwiami się pognębiła się w niezadowoleniu - Na chwilę obecną to tylu zapadło mi w pamięci. Jak mi się ułoży na pewno uda mi się jeszcze kogoś wyłuskać - niechętnie przyznał się do swojej chwilowej ułomności bycia przytłoczonym. Nie mógł jednak na to teraz nic zaradzić prócz dać sobie czas - Dużo się działo. Ta Morgana Selwyn została nowym nestorem swojej rodziny. Wcześniejszy czarodziej noszący ten tytuł niefortunnie zmarł chwilę przed obradami przekazując insygnia właśnie jej. Rzekomo - to miało przejść do historii. Kobieta nestorem rodu. Do tego popierająca działania Czarnego Pana o czym wspomniał chwilę wcześniej - Ale nie ona jedna objęła tytuł nestora. Nowymi przewodnikami swych rodzin zostali również Tristan Rosier, Edgar Burke, Archibald Prewett oraz prawdopodobnie najmłodszy w historii Morgoth Yaxley - nawet nie chciał sobie wyobrażać jak ciężko będzie prawnie dobrać się do takiego właśnie Burke czy Rosiera teraz, kiedy ich status urósł, a władza uzurpatora wzniesionego na ministralny tron przez Voldemorta im sprzyjała. Czy to w ogóle miało jakiś sens? Czy właśnie stali się synonimem bezkarności? A prawo bezradności? Aż go zemdliło. Cieszył się więc, że Samuel poratował go i podał odpalonego papierosa. Anthony nie przyszło do głowy, że mógł być mugolski. Nie miał z takimi styczności. Może kiedyś, dawno gdy był młodszy. Zaciągnął się nim mocniej. Poratowane zaklęciem żebra rozchyliły się chętniej, mniej boleśnie - Morgana Selwyn wydziedziczyła Alexandra. Publicznie oskarżył Rosiera i innych o upadek Ministerstwa. Zrobiła to prawdopodobnie chcąc umocnić swoją pozycje liderki i zwolenniczki słusznej sprawy - westchnął wyduszając z siebie kolejny dymną smugę - Nottowie wyrzekli się zaś nijakiego Percivala. Nie jestem pewien, lecz chyba jego kwestia była poruszana na którymś spotkaniu. Zakwestionował wolę nestora w kwestii Longbottoma którego mimo wszystko postanowił poprzeć - nie bardzo wiedział co o tym sądzić i łatwo szło wyczytać to z jego twarzy. Osobiście uważał to za najmniej ciekawy element całej tej gry bo nie wpływał specjalnie na istotną całość konsekwencji sabatu.
Lecznicze zaklęcia odjęły mu część cierpienia. Na pierwszy plan zaczęło wychodzić zmęczenie przepasane poczuciem winy oraz irytującą bezsilnością. Męczyła go też myśl o tym co mógł mu zrobić, a co zrobił Voldemort. Wiedział, jak bardzo niezdrowa to była pętla myśli nie mógł jednak nic zrobić z tym, że toczyła się gdzieś w tle mogąc któregoś dnia, nie tak odległego, wpędzić go w paranoję. Musiał się z tym uporać. Nie mógł tego bagatelizować. Skiną zatem potakująco do Samuela. Zostanie. potrzebował z nim pomówić. O sobie. Na to jednak miał przyjść czas.
- Popełniliśmy błąd - zaczął nagle po tym jak odstawił upity do połowy kubek na blat, a trzymany miedzy palcami papieros strzepał do popielniczki - Kiedy otrzymaliśmy informację o istnieniu kamienia wskrzeszenia. W chwili w której uznaliśmy ją za prawdziwą... powinniśmy skupić się nie na kamieniu, a na czarnej różdżce. Skoro oni byli wstanie ją odnaleźć to i my mogliśmy. Kamień być może uratuje kilkoro dzieci, lecz ta różdżka... W odpowiednich, lepszych rękach mogłaby uratować ich więcej - a tak różdżka być może odbierze ich setki razy więcej niż oni zdołają ocalić kamieniem wskrzeszenia. O ile w ogóle. Zaciągnął się papierosem raz jeszcze. Jego żar kontrastował z ciemnym odcieniem zmęczonych oczu w których przemknął jakiś niespokojny cień. Roztarł go wnętrzem wolnej dłoni - Przepraszam, zaczynam mówić od rzeczy - zbył swoje słowa zrzucając winę na zmęczenie, na szok, na targające nim emocje nad którymi nie potrafił zapanować. Trudno było jednak stwierdzić czy może jednak nie mówił szczerze, a zawisłe w powietrzu słowa jedynie przypadkiem opuściły jego głowę.
- Morgoth Yaxley, Tristan Rosier, Salazar Travers, Amadeus Crouch, Edgar Burke prawdopodobnie wraz ze swoją rodzinną ferajną co raczej nie zaskakuje, Eddard Nott, Lupus Black i chyba najgłośniejszy z tam zebranych Magnus Rowle. Co do tych nie mam wątpliwości. Yaxley stanął po jego prawicy, Rosier klęknął tuż przed nim poddańczo, reszta podobnie. Tytułowali go wprost swoim panem lub wykonywali inne gesty szczerego poddaństwa - zależało mu na obecności w Stonehenge właśnie po to by rozeznać się w powiązaniach rodowych, twarzach i personaliach osób z ktorymi nie miał jako wysokourodzony czarodziej styczności. Sporą część dyskusji przemilczał, obserwując oraz słuchając, zapamiętując - Zachary Shafiq, Cyneric Yaxley, Julius Fawley, Blaise Lestrange, Morgana Selwyn - mogli nie mieć nic wspólnego ze wcześniejszymi działaniami Rycerzy, lecz dziś popłynęli z prądem - również wyrazili swoje poddaństwo. Mniej pewnie, lecz jednak. W tym momencie rozsądnym było zakładać, że właśnie przypieczętowali swój los i zasilili Jego szeregi. Zakrył dłonią usta starając się przywołać większa ilość sylwetek, które w tamtym momencie się wychylały przed szereg. Przyporządkować imiona oraz nazwiska, które przecież poznał i krążyły mu po myślach. Zmarszczka miedzy brwiami się pognębiła się w niezadowoleniu - Na chwilę obecną to tylu zapadło mi w pamięci. Jak mi się ułoży na pewno uda mi się jeszcze kogoś wyłuskać - niechętnie przyznał się do swojej chwilowej ułomności bycia przytłoczonym. Nie mógł jednak na to teraz nic zaradzić prócz dać sobie czas - Dużo się działo. Ta Morgana Selwyn została nowym nestorem swojej rodziny. Wcześniejszy czarodziej noszący ten tytuł niefortunnie zmarł chwilę przed obradami przekazując insygnia właśnie jej. Rzekomo - to miało przejść do historii. Kobieta nestorem rodu. Do tego popierająca działania Czarnego Pana o czym wspomniał chwilę wcześniej - Ale nie ona jedna objęła tytuł nestora. Nowymi przewodnikami swych rodzin zostali również Tristan Rosier, Edgar Burke, Archibald Prewett oraz prawdopodobnie najmłodszy w historii Morgoth Yaxley - nawet nie chciał sobie wyobrażać jak ciężko będzie prawnie dobrać się do takiego właśnie Burke czy Rosiera teraz, kiedy ich status urósł, a władza uzurpatora wzniesionego na ministralny tron przez Voldemorta im sprzyjała. Czy to w ogóle miało jakiś sens? Czy właśnie stali się synonimem bezkarności? A prawo bezradności? Aż go zemdliło. Cieszył się więc, że Samuel poratował go i podał odpalonego papierosa. Anthony nie przyszło do głowy, że mógł być mugolski. Nie miał z takimi styczności. Może kiedyś, dawno gdy był młodszy. Zaciągnął się nim mocniej. Poratowane zaklęciem żebra rozchyliły się chętniej, mniej boleśnie - Morgana Selwyn wydziedziczyła Alexandra. Publicznie oskarżył Rosiera i innych o upadek Ministerstwa. Zrobiła to prawdopodobnie chcąc umocnić swoją pozycje liderki i zwolenniczki słusznej sprawy - westchnął wyduszając z siebie kolejny dymną smugę - Nottowie wyrzekli się zaś nijakiego Percivala. Nie jestem pewien, lecz chyba jego kwestia była poruszana na którymś spotkaniu. Zakwestionował wolę nestora w kwestii Longbottoma którego mimo wszystko postanowił poprzeć - nie bardzo wiedział co o tym sądzić i łatwo szło wyczytać to z jego twarzy. Osobiście uważał to za najmniej ciekawy element całej tej gry bo nie wpływał specjalnie na istotną całość konsekwencji sabatu.
Lecznicze zaklęcia odjęły mu część cierpienia. Na pierwszy plan zaczęło wychodzić zmęczenie przepasane poczuciem winy oraz irytującą bezsilnością. Męczyła go też myśl o tym co mógł mu zrobić, a co zrobił Voldemort. Wiedział, jak bardzo niezdrowa to była pętla myśli nie mógł jednak nic zrobić z tym, że toczyła się gdzieś w tle mogąc któregoś dnia, nie tak odległego, wpędzić go w paranoję. Musiał się z tym uporać. Nie mógł tego bagatelizować. Skiną zatem potakująco do Samuela. Zostanie. potrzebował z nim pomówić. O sobie. Na to jednak miał przyjść czas.
- Popełniliśmy błąd - zaczął nagle po tym jak odstawił upity do połowy kubek na blat, a trzymany miedzy palcami papieros strzepał do popielniczki - Kiedy otrzymaliśmy informację o istnieniu kamienia wskrzeszenia. W chwili w której uznaliśmy ją za prawdziwą... powinniśmy skupić się nie na kamieniu, a na czarnej różdżce. Skoro oni byli wstanie ją odnaleźć to i my mogliśmy. Kamień być może uratuje kilkoro dzieci, lecz ta różdżka... W odpowiednich, lepszych rękach mogłaby uratować ich więcej - a tak różdżka być może odbierze ich setki razy więcej niż oni zdołają ocalić kamieniem wskrzeszenia. O ile w ogóle. Zaciągnął się papierosem raz jeszcze. Jego żar kontrastował z ciemnym odcieniem zmęczonych oczu w których przemknął jakiś niespokojny cień. Roztarł go wnętrzem wolnej dłoni - Przepraszam, zaczynam mówić od rzeczy - zbył swoje słowa zrzucając winę na zmęczenie, na szok, na targające nim emocje nad którymi nie potrafił zapanować. Trudno było jednak stwierdzić czy może jednak nie mówił szczerze, a zawisłe w powietrzu słowa jedynie przypadkiem opuściły jego głowę.
Find your wings
Każde słowo, które padało w kuchni wlewało w niej kolejne warstwy zimnego przygnębienia. Wszystko co stało się dzisiaj nie przynosiło w ich kierunku niczego dobrego. Wszyscy wiedzieli, że tak. Zerknęła w kierunku Anthony’ego, a jej brwi lekko się zmarszczyły. Nie zrozumiał jej pytania, ale nie miała mu tego za złe.
- Czy przeżył, czy Longbottom przeżył. - zredagowała swoje pytanie patrząc, jak kość nastawia się, przemieszczając nad skórą i wskakując na odpowiednie miejsce. Dobrze, teraz mogła przejść dalej, ale zostawiła na chwilę bark przykładając różdżkę do jego głowy by uspokoić go trochę. Wiedziała, że zaklęcia jedynie przyniosą chwilą ulgę z tym co działo się w jego głowie musiał uporać się całkowicie sam. Zacisnęła mocniej dłoń, gdy zaczął wymieniać. Kalkulowała w myślach wypowiedziane przed niego słowa.
- Arystokraci działający pod kimś. - mruknęła lekko zdumiona. Zacisnęła wargi, skupiając się na leczeniu zranień. Te zasklepiły się pod jej rozkazem. - Musimy dowiedzieć się, kim on jest. - dodała znów go obchodząc i na nowo znajdując się przy żebrach. Musieli, tylko czy tym razem osoby które podjęły się rozmowy z duchem Marthy wywiążą się z obietnicy, którą złożyły? Może powinna sama się tym zająć. Im dłużej nie wiedzieli kim był i z kim mają do czynienia, tym coraz mocniej działało to na ich niekorzyść. - Fractura Texta. - wypowiedziała spokojnie kierując różdżkę w kierunku złamania, licząc na to, że ta i tym razem jej posłucha. Miała taką nadzieję, chciała mu pomóc możliwie jak najmocniej. - Episkey Maxima. - wypowiedziała miękko, licząc na to, że zaklęcie usunie choć odrobinę obicia w tamtym obszarze.Zerknęła w kierunku Samuela, gdy Anthony powiedział o nestorach dłoń zacisnęła się jeszcze mocniej. Teraz będzie o wiele trudniej ich dopaść. Oboje wiedzieli, że tak. Zacisnęła lekko dłonie.
- Wiecie czy Alex złożył zeznania wraz ze wspomnieniem w Departamencie? - zapytała marszcząc lekko brwi. Wyznawanie prawdy na szczycie nie poparte kolejnymi ruchami prawdopodobnie zostanie puszczone mimo uszu, zwłaszcza, jeśli przewagę mieli tam zwolennicy Voldemorta. Możliwe, że teraz nie byli w stanie osiągnąć wiele, ale powinni mimo wszystko nadal próbować. Zmarszczyła mocniej brwi na jego kolejne słowa. - Więc jednak niektórzy potrafią myśleć samodzielnie. - mruknęła wypuszczając powietrze z płuc. Przeniosła się znów przed niego. Kucnęła odrobinę. - Odchyl się powoli. - poprosiła trzymając dłoń na jego prawym ramieniu. Długie cięcie na brzuchu musiało być niewygodne, to nim postanowiła się właśnie zająć. - Curatio Vulnera Horribilis. - wypowiedziała trzecie z zaklęć. Podniosła się i znów zerknęła w stronę Skamandera, gdy zaproponował mu, by został. Wzrok zawiesił się na chwilę na siatkach. Nie powiedziała jednak nic, powracając błękitnymi tęczówkami ku Anthony’emu. Przez chwilę stała marszcząc mocno brwi.
- Więcej niż jeden, Anthony. - przyznała spokojnie, wszyscy je popełniali byli ludźmi. - Nie masz pewności co do tego. Komu z nas być ją dał? Czy nie stałaby się naszą kością niezgody? - zapytała spokojnie. Taka moc, tak była kusząca. Ale czy ich ręce, rzeczywiście były lepsze? Tylko jak wybraliby sposób siebie tego, kto byłby jej godny. Czy inni nie poczuliby zawiści? Czy nie zaczęli by odwracać się od siebie za sprawą właśnie jej. Nastroje w Zakonie ostatnimi czasy były chwiejne. Wiedzieli to dobrze, potrzebowali czegoś co na nowo ich zjednoczy, niestety wątpiła, by była to czarna różdżka. Nie wypowiedziała się na temat kamienia. Ten nie miał uratować kilkorga dzieci, miał wyplenić anomalie z ich świata, pozwolić znów spokojnie funkcjonować ludziom.
1. Fractura Texta - ST50
2. Episkey Maxima ST50
3. Curatio Vulnera Horribilis 70ST
- Czy przeżył, czy Longbottom przeżył. - zredagowała swoje pytanie patrząc, jak kość nastawia się, przemieszczając nad skórą i wskakując na odpowiednie miejsce. Dobrze, teraz mogła przejść dalej, ale zostawiła na chwilę bark przykładając różdżkę do jego głowy by uspokoić go trochę. Wiedziała, że zaklęcia jedynie przyniosą chwilą ulgę z tym co działo się w jego głowie musiał uporać się całkowicie sam. Zacisnęła mocniej dłoń, gdy zaczął wymieniać. Kalkulowała w myślach wypowiedziane przed niego słowa.
- Arystokraci działający pod kimś. - mruknęła lekko zdumiona. Zacisnęła wargi, skupiając się na leczeniu zranień. Te zasklepiły się pod jej rozkazem. - Musimy dowiedzieć się, kim on jest. - dodała znów go obchodząc i na nowo znajdując się przy żebrach. Musieli, tylko czy tym razem osoby które podjęły się rozmowy z duchem Marthy wywiążą się z obietnicy, którą złożyły? Może powinna sama się tym zająć. Im dłużej nie wiedzieli kim był i z kim mają do czynienia, tym coraz mocniej działało to na ich niekorzyść. - Fractura Texta. - wypowiedziała spokojnie kierując różdżkę w kierunku złamania, licząc na to, że ta i tym razem jej posłucha. Miała taką nadzieję, chciała mu pomóc możliwie jak najmocniej. - Episkey Maxima. - wypowiedziała miękko, licząc na to, że zaklęcie usunie choć odrobinę obicia w tamtym obszarze.Zerknęła w kierunku Samuela, gdy Anthony powiedział o nestorach dłoń zacisnęła się jeszcze mocniej. Teraz będzie o wiele trudniej ich dopaść. Oboje wiedzieli, że tak. Zacisnęła lekko dłonie.
- Wiecie czy Alex złożył zeznania wraz ze wspomnieniem w Departamencie? - zapytała marszcząc lekko brwi. Wyznawanie prawdy na szczycie nie poparte kolejnymi ruchami prawdopodobnie zostanie puszczone mimo uszu, zwłaszcza, jeśli przewagę mieli tam zwolennicy Voldemorta. Możliwe, że teraz nie byli w stanie osiągnąć wiele, ale powinni mimo wszystko nadal próbować. Zmarszczyła mocniej brwi na jego kolejne słowa. - Więc jednak niektórzy potrafią myśleć samodzielnie. - mruknęła wypuszczając powietrze z płuc. Przeniosła się znów przed niego. Kucnęła odrobinę. - Odchyl się powoli. - poprosiła trzymając dłoń na jego prawym ramieniu. Długie cięcie na brzuchu musiało być niewygodne, to nim postanowiła się właśnie zająć. - Curatio Vulnera Horribilis. - wypowiedziała trzecie z zaklęć. Podniosła się i znów zerknęła w stronę Skamandera, gdy zaproponował mu, by został. Wzrok zawiesił się na chwilę na siatkach. Nie powiedziała jednak nic, powracając błękitnymi tęczówkami ku Anthony’emu. Przez chwilę stała marszcząc mocno brwi.
- Więcej niż jeden, Anthony. - przyznała spokojnie, wszyscy je popełniali byli ludźmi. - Nie masz pewności co do tego. Komu z nas być ją dał? Czy nie stałaby się naszą kością niezgody? - zapytała spokojnie. Taka moc, tak była kusząca. Ale czy ich ręce, rzeczywiście były lepsze? Tylko jak wybraliby sposób siebie tego, kto byłby jej godny. Czy inni nie poczuliby zawiści? Czy nie zaczęli by odwracać się od siebie za sprawą właśnie jej. Nastroje w Zakonie ostatnimi czasy były chwiejne. Wiedzieli to dobrze, potrzebowali czegoś co na nowo ich zjednoczy, niestety wątpiła, by była to czarna różdżka. Nie wypowiedziała się na temat kamienia. Ten nie miał uratować kilkorga dzieci, miał wyplenić anomalie z ich świata, pozwolić znów spokojnie funkcjonować ludziom.
- obrażenia Antka:
- Anthony Skamander: 162/248 (kara: -15) [34 tłuczone, 12 psychiczne, 22 kłute]
| na mocy tego ogłoszenia rzucam trzy razy na leczniczą.
1. Fractura Texta - ST50
2. Episkey Maxima ST50
3. Curatio Vulnera Horribilis 70ST
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 29
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k100' : 24
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#5 'k100' : 7
--------------------------------
#6 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 29
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k100' : 24
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#5 'k100' : 7
--------------------------------
#6 'Anomalie - CZ' :
Ciemnie cienie zamajaczyły na ścianie odrywając jej wzrok gdy rzucała zaklęcie. Rozkojarzyły ją, a ona przemknęła dalej nie sprawdzając. Zawiesiła spojrzenie na ścianie, ale po cieniach nie było już śladu. Zamrugała kilka razy lekko wytrącona z równowagi rzucając kolejny czar, jednak znów coś mignęło jej w zasięgu wzroku, uniosła głowę, źle wykonując ostatnie drgnięcie różdżki. Wyprostowała się, wiedziała, ze oba zaklęcia były nieudane. Uniosła dłonie i przetarła twarz znajdując się przed Anthonym. Musiała się skupić, ale nie była w stanie. Dokładnie dostrzegała ciemne nitki, które niczym dym unosiły się w powietrzu. Co to powodowało? Zmęczenie? Możliwe.
Zacisnęła mocniej wargi, potrzebował jej. Chciała mu pomóc, nie tylko dlatego, że powinna, ale ich dziwna relacja coraz mocniej zdawała się przypominać bardziej przyjaźń. Trochę kanciasta, trochę dziwaczną, ale w jakiś sposób mu ufała. Nie chciała zawieść zaufania, które on pokładał w niej - jeśli w ogóle jakiekolwiek pokładał.
Dźwignęła się z przysiadu i odchyliła do tyłu okręcając głową w lewo i w prawo by rozprostować kości. Opuściła ramiona luźno wzdłuż ciała i podskoczyła kilka razy do góry ledwie odrywając stopy od podłogi. Miała też zamknięte powieki. Wypuściła po cichu powietrze rozwierając je na nowo. Rozejrzała się po pomieszczeniu, ale żadne cienie nie przemykało po ścianach, przynajmniej na razie. Może rzeczywiście było to jedynie zmęczeniem.
- Dobra, raz jeszcze. - mruknęła do siebie, kucając przed Anthonym. Lewa dłoń znalazła się na brzuchu, obok rany ciętej, prawą przytknęła różdżkę bliżej. - Curatio Vulnera Horribilis. - zażądała od różdżki mając cichą, skromną nadzieję, że tym razem jej biała różdżka posłucha jej dokładniej. Podniosła się zaraz i póki nie widziała cieni pomknęła w stronę lewego żebra. - Fractura Texta - wypowiedziała kolejne z zaklęć leczniczych skupiając się dokłądnie na wypowiadanych słowach i gestach, wzięła powoli wdech w płuca i już miała rzucać trzecie z zaklęć, gdy coś znów przemknęło po ścianie której zimno pamiętała aż zbyt dobrze. Zerknęła w tamta stronę, jednak nie dostrzegła nic. Zwróciła znów twarz w kierunku zranień. - Episkey Maxima. - wybrała ostatnie zaciskając lekko wargi.
1. Curatio Vulnera Horribilis 70ST
2. Fractura Texta - ST50
3. Episkey Maxima ST50
Zacisnęła mocniej wargi, potrzebował jej. Chciała mu pomóc, nie tylko dlatego, że powinna, ale ich dziwna relacja coraz mocniej zdawała się przypominać bardziej przyjaźń. Trochę kanciasta, trochę dziwaczną, ale w jakiś sposób mu ufała. Nie chciała zawieść zaufania, które on pokładał w niej - jeśli w ogóle jakiekolwiek pokładał.
Dźwignęła się z przysiadu i odchyliła do tyłu okręcając głową w lewo i w prawo by rozprostować kości. Opuściła ramiona luźno wzdłuż ciała i podskoczyła kilka razy do góry ledwie odrywając stopy od podłogi. Miała też zamknięte powieki. Wypuściła po cichu powietrze rozwierając je na nowo. Rozejrzała się po pomieszczeniu, ale żadne cienie nie przemykało po ścianach, przynajmniej na razie. Może rzeczywiście było to jedynie zmęczeniem.
- Dobra, raz jeszcze. - mruknęła do siebie, kucając przed Anthonym. Lewa dłoń znalazła się na brzuchu, obok rany ciętej, prawą przytknęła różdżkę bliżej. - Curatio Vulnera Horribilis. - zażądała od różdżki mając cichą, skromną nadzieję, że tym razem jej biała różdżka posłucha jej dokładniej. Podniosła się zaraz i póki nie widziała cieni pomknęła w stronę lewego żebra. - Fractura Texta - wypowiedziała kolejne z zaklęć leczniczych skupiając się dokłądnie na wypowiadanych słowach i gestach, wzięła powoli wdech w płuca i już miała rzucać trzecie z zaklęć, gdy coś znów przemknęło po ścianie której zimno pamiętała aż zbyt dobrze. Zerknęła w tamta stronę, jednak nie dostrzegła nic. Zwróciła znów twarz w kierunku zranień. - Episkey Maxima. - wybrała ostatnie zaciskając lekko wargi.
1. Curatio Vulnera Horribilis 70ST
2. Fractura Texta - ST50
3. Episkey Maxima ST50
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 61
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k100' : 69
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#5 'k100' : 7
--------------------------------
#6 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 61
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k100' : 69
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#5 'k100' : 7
--------------------------------
#6 'Anomalie - CZ' :
Chmura dymu, która powoli roztaczała dziwną, tańcząca pod sufitem mozaikę, sprawiała, że Skamander od czasu do czasu spoglądał w górę. Nie szukał tam jednak niczego konkretnego, bo uwagę wciąż poświęcał siedzącemu naprzeciw kuzynowi. Przejechał palcami po piekącym śladzie, jaki zaserwował sobie na dłoni, ale zamiast grymasu sprzeciwu, sięgnął po kolejny papieros.
Właściwie większość nazwisk, które słyszał, wymieniane przez Anthonego, były mu znajome. Być może nie potrafił wszystkim przypisać twarzy, ale tożsamości wydawały się powtarzać, czy to w rozmowach podczas spotkań, czy też w zasięgu Biura, czy z innych źródeł. I jedna, najbardziej przytłaczająca informacja - nie bali się już niczego i nikogo. Jak mieli walczyć z wrogiem o takim statusie? nestorzy? Malfoy-minister? Robiło mu się wręcz niedobrze na samą myśl, że nie było już żadnej nadziei. Że stali po przegranej stronie, ale przełknięcie gorzkiej myśli nie mogło się odbyć. Choćby miał zdechnąć w próbie obalenia fałszywych władców. Zapewne, tak mogło się to dla niego skończyć, ale zanim to nastąpi, pociągnie za sobą tyle ścierwa, ile zdoła - Na następnym spotkaniu będziesz musiał powtórzyć - i zapewne przejść przez to kolejny raz - Ale do tego jest jeszcze trochę czasu - nie było łatwo patrzeć na przyjaciela, gdy był w ten niecodzienny sposób, opanowany przez słabość. Znał go zbyt długo, by dać się zmylić. Mężczyzna, zazwyczaj wyprostowany, dumny, zdystansowany i maksymalnie precyzyjny. Kiedyś słyszał, że obaj dopełniali się charakterami przez własną sprzeczność. Ogień i lód. Oba żywioły, trudne do okiełznania. A teraz, zdawało się, że lód pękał, nienaturalnie kruchy pod nieuważnym szturchnięciem. A wizja tak bardzo raziła Skamandera, że nie umiał uwierzyć w jej prawdziwość, coś , co zostało starszemu nadane z zewnątrz. To tu widział zmianę, niby dostrzeżony przypadkiem ślad, pozostawiony przez mordercę.
- Aż tylu, nowych nestorów? - zmarszczył brwi, lokując spojrzenie na twarzy aurora, potem przenosząc go na kobietę - to wygląda na jakieś wewnętrzne ustalenia. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że zaplanowane przez naszych wrogów centralnie, ale w tym samym czasie nestorem został Prevett - mówił z wciąż tkwiącym w ustach papierosem, który falował przy każdym słowie. Rozżarzony popiół opadł na blat stołu, skrząc się czernią, którą Samuel rozmazał palcem. Smuga zatrzymała się na opuszkach, ale nie zauważył tego, kontynuując - Chyba, że zdecydował się na to dopiero na miejscu - szukał zapalnika, punktu, który mógłby szarpnąć i pociągnąć myślą do właściwej konkluzji. A jednak, zatrzymał się w miejscu.
Na dłuższą chwilę zamilkł, tylko katem oka przyglądając się poczynaniom byłej uzdrowicielki. Głos starszego Skamandera raz po raz rozbrzmiewał w pomieszczeniu i Samuel nie chciał przerywać, dopóki ten - chciał i mógł mówić - Rozumiem - skwitował tylko krótko, gdy wspomniał o wydziedziczonych. Tonks miała rację. Wyglądało na to, że wciąż jeszcze można było kogoś uratować i nie wszyscy przesiąkli zgnilizną.
- Popełniliśmy wiele błędów - poruszył zesztywniałym od bezruchu ramieniem - pewnie popełnimy drugie tyle - w ostatnie słowa wkradła się gorycz. W końcu to na gwardii ciążyła wina szaleństwa anomalii. I nie wyglądało na to, żeby kiedykolwiek umieli za to odpokutować - ale gdybaniem nie zajdziemy nigdzie. Z błędami przynajmniej torujemy drogę - może donikąd, ale stać w miejscu nie mogli - Oni też je popełniają, ale nie będę wystawał w zawodach - sam nienawidził litości, którą mu próbowano przypisywać i on nie planował pochylać w ten sposób nad kuzynem. Radzili sobie inaczej. W końcu znajda sposób. Taka była prawda. I tej trzymał się mocno w głęboko wpisanym poczuciu sprawiedliwości i wolności. W końcu, tylko walką można było ją zdobyć. Na rożnych jej poziomach.
Właściwie większość nazwisk, które słyszał, wymieniane przez Anthonego, były mu znajome. Być może nie potrafił wszystkim przypisać twarzy, ale tożsamości wydawały się powtarzać, czy to w rozmowach podczas spotkań, czy też w zasięgu Biura, czy z innych źródeł. I jedna, najbardziej przytłaczająca informacja - nie bali się już niczego i nikogo. Jak mieli walczyć z wrogiem o takim statusie? nestorzy? Malfoy-minister? Robiło mu się wręcz niedobrze na samą myśl, że nie było już żadnej nadziei. Że stali po przegranej stronie, ale przełknięcie gorzkiej myśli nie mogło się odbyć. Choćby miał zdechnąć w próbie obalenia fałszywych władców. Zapewne, tak mogło się to dla niego skończyć, ale zanim to nastąpi, pociągnie za sobą tyle ścierwa, ile zdoła - Na następnym spotkaniu będziesz musiał powtórzyć - i zapewne przejść przez to kolejny raz - Ale do tego jest jeszcze trochę czasu - nie było łatwo patrzeć na przyjaciela, gdy był w ten niecodzienny sposób, opanowany przez słabość. Znał go zbyt długo, by dać się zmylić. Mężczyzna, zazwyczaj wyprostowany, dumny, zdystansowany i maksymalnie precyzyjny. Kiedyś słyszał, że obaj dopełniali się charakterami przez własną sprzeczność. Ogień i lód. Oba żywioły, trudne do okiełznania. A teraz, zdawało się, że lód pękał, nienaturalnie kruchy pod nieuważnym szturchnięciem. A wizja tak bardzo raziła Skamandera, że nie umiał uwierzyć w jej prawdziwość, coś , co zostało starszemu nadane z zewnątrz. To tu widział zmianę, niby dostrzeżony przypadkiem ślad, pozostawiony przez mordercę.
- Aż tylu, nowych nestorów? - zmarszczył brwi, lokując spojrzenie na twarzy aurora, potem przenosząc go na kobietę - to wygląda na jakieś wewnętrzne ustalenia. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że zaplanowane przez naszych wrogów centralnie, ale w tym samym czasie nestorem został Prevett - mówił z wciąż tkwiącym w ustach papierosem, który falował przy każdym słowie. Rozżarzony popiół opadł na blat stołu, skrząc się czernią, którą Samuel rozmazał palcem. Smuga zatrzymała się na opuszkach, ale nie zauważył tego, kontynuując - Chyba, że zdecydował się na to dopiero na miejscu - szukał zapalnika, punktu, który mógłby szarpnąć i pociągnąć myślą do właściwej konkluzji. A jednak, zatrzymał się w miejscu.
Na dłuższą chwilę zamilkł, tylko katem oka przyglądając się poczynaniom byłej uzdrowicielki. Głos starszego Skamandera raz po raz rozbrzmiewał w pomieszczeniu i Samuel nie chciał przerywać, dopóki ten - chciał i mógł mówić - Rozumiem - skwitował tylko krótko, gdy wspomniał o wydziedziczonych. Tonks miała rację. Wyglądało na to, że wciąż jeszcze można było kogoś uratować i nie wszyscy przesiąkli zgnilizną.
- Popełniliśmy wiele błędów - poruszył zesztywniałym od bezruchu ramieniem - pewnie popełnimy drugie tyle - w ostatnie słowa wkradła się gorycz. W końcu to na gwardii ciążyła wina szaleństwa anomalii. I nie wyglądało na to, żeby kiedykolwiek umieli za to odpokutować - ale gdybaniem nie zajdziemy nigdzie. Z błędami przynajmniej torujemy drogę - może donikąd, ale stać w miejscu nie mogli - Oni też je popełniają, ale nie będę wystawał w zawodach - sam nienawidził litości, którą mu próbowano przypisywać i on nie planował pochylać w ten sposób nad kuzynem. Radzili sobie inaczej. W końcu znajda sposób. Taka była prawda. I tej trzymał się mocno w głęboko wpisanym poczuciu sprawiedliwości i wolności. W końcu, tylko walką można było ją zdobyć. Na rożnych jej poziomach.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Przedpokój
Szybka odpowiedź