Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Romantyczna ławka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Romantyczna ławka
Legenda o pewnej zakochanej parze jest najbardziej znana hrabstwu York, ale jest ona tak przyjemna dla ucha, że szybko rozprzestrzeniła się po pozostałych częściach Wielkiej Brytanii.
Pan Diggory i pani Plum spotkali się po raz pierwszy właśnie tutaj, na tej małej ławeczce, przed którą rozciąga się widok na niemal cały York. Pani Plum mocno trzymała swoją różdżkę w dłoni - rdzeń z oka lunabalii lśnił delikatną poświatą między włóknami drewna. Tuż obok niej usiadł pan Diggory i oboje niesamowicie szybko odnaleźli swój wspólny język. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, wymieniali się opiniami na tematy polityczne i kulinarne, zaklinali rzeczywistość długim, nieskrępowanym milczeniem. Spotykali się w tym samym miejscu codziennie o tej samej porze i zawsze powtarzali swój rytuał - któreś z nich pierwsze zaczynało dialog, który kończył się daleko po północy.
Legendy głoszą, że to miejsce przesiąknęło najprostszą formą magii, jaką tylko zna świat - magii miłości wydobytej ze słów i ciszy. Gdy para zasiądzie wspólnie na ławeczce i przerwie rozmowę, by chwilę podzielić się milczeniem, usłyszy cichy, gładki i melodyjny głos. Głos, który będzie snuł cichą baśń o szczerym uczuciu pełnym prostoty. Trawy zagrają delikatną, wieczorną pieśń i podzielą się jej brzmieniem razem z cykadami.
Pan Diggory i pani Plum spotkali się po raz pierwszy właśnie tutaj, na tej małej ławeczce, przed którą rozciąga się widok na niemal cały York. Pani Plum mocno trzymała swoją różdżkę w dłoni - rdzeń z oka lunabalii lśnił delikatną poświatą między włóknami drewna. Tuż obok niej usiadł pan Diggory i oboje niesamowicie szybko odnaleźli swój wspólny język. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, wymieniali się opiniami na tematy polityczne i kulinarne, zaklinali rzeczywistość długim, nieskrępowanym milczeniem. Spotykali się w tym samym miejscu codziennie o tej samej porze i zawsze powtarzali swój rytuał - któreś z nich pierwsze zaczynało dialog, który kończył się daleko po północy.
Legendy głoszą, że to miejsce przesiąknęło najprostszą formą magii, jaką tylko zna świat - magii miłości wydobytej ze słów i ciszy. Gdy para zasiądzie wspólnie na ławeczce i przerwie rozmowę, by chwilę podzielić się milczeniem, usłyszy cichy, gładki i melodyjny głos. Głos, który będzie snuł cichą baśń o szczerym uczuciu pełnym prostoty. Trawy zagrają delikatną, wieczorną pieśń i podzielą się jej brzmieniem razem z cykadami.
Czy gdyby naprawdę wierzył, że stanowi niebezpieczeństwo dla niej, czy nie zerwałby z nią kontaktu, chcąc oszczędzić jej cierpień? A może widział w niej siłę, która pozwalała mieć nadzieję, że mimo wszystko Calypso nie złamie się. I była w tym spora szansa, bo ostatecznie do tej pory nic nie potrafiło złamać jej hartu ducha.
Nie zdołała tego uczynić nawet zaskakująca propozycja Lorda Rosiera, który zapragnął spotkać się z nią pod osłoną nocy.
Calypso przygryzła nieznacznie dolną wargę, przyglądając się mu w skupieniu. Czy to, co proponował, uchodziło za coś rozsądnego w tych czasach? I to jeszcze między nimi? A może to jedynie jego żart, który miał na celu wybadać, jakim typem jest dokładnie Calypso. Ale jeśli to gra, to do tego celu mogli być oboje, żeby w niej grać.
- Mam do niej ogromne zaufanie, ale nie na wszystkie czary można coś poradzić… Więc może lepiej, żeby nie wiedziała wszystkiego? - Odparła, lustrując go wzrokiem, jakby sprawdzając jego reakcję.
Mufka stanowiła pewną wygodę, którą przecież nosiła każda Lady w tych zimnych miesiącach. A dotyk jego dłoni rozgrzewał niż 100 takich materiałów.
- Ale dobrze… niech będzie. Przyjmuje wyzwanie. Podaj datę i skąd mnie odbierzesz… Na fali ostatnich wydarzeń nie zamierzam chodzić bez celu. Chyba że tchórzysz przyjść po mnie pod osłoną nocy. - Stwierdziła, przyglądając mu się z uwagą, ale i wciąż mówiąc szeptem. To była rozmowa przypieczętowana splotem dłoni i przeciągłych spojrzeń.
- Wolałabym robić to ja… - Czy do tej pory spotykał same blondwłose anioły? Cóż.. Ona z pewnością nie miała doświadczeń z mężczyznami, co nie zmieniało jednak faktu, że wiedziona naturalnym instynktem mówiła to, co mógł chcieć usłyszeć. Że chciałaby, żeby to o niej śnił. - Ale moje życzenie, jest dla mnie rozkazem, skoro mamy się gdzieś wymknąć miast spać. - Była pewna swego. Nie, nie tego, że kiedyś on zostanie jej mężem, bo mogła mieć sporą konkurencję. Wiedziała jednak, że mają się ku sobie od pierwszego spotkania i komuś innemu mogłoby być trudno to podrobić.
- Nie boję się. Jestem Calypso mój drogi Mathieu. Jestem córką muz i tytanów… Dosiadałam ogierów, przed którymi drżeli mężczyźni. - W jej oczach zapłonął ogień przekonania. - Ale ciebie nie chce poskramiać… Chce cię zrozumieć, nawet jeśli graniczy to z niemożliwością. Nie ma ludzi niemożliwych, są tylko niemożliwe rzeczy. - Powiedziała, a jej drobna dłoń, zacisnęła się na jego dłoni w mufce. - Ale nie zrobię niczego wbrew twojej woli… Mnie nie musisz się bać… - Zabawne, zwykle mężczyźnie wyrzekali takie słowa do kobiet, a nie na odwrót. Zupełnie nieświadomie, niemal powielała swoje słowa z jego snu. Widocznie on poznał ją lepiej, niż ona mogłaby przypuszczać.
Nie zdołała tego uczynić nawet zaskakująca propozycja Lorda Rosiera, który zapragnął spotkać się z nią pod osłoną nocy.
Calypso przygryzła nieznacznie dolną wargę, przyglądając się mu w skupieniu. Czy to, co proponował, uchodziło za coś rozsądnego w tych czasach? I to jeszcze między nimi? A może to jedynie jego żart, który miał na celu wybadać, jakim typem jest dokładnie Calypso. Ale jeśli to gra, to do tego celu mogli być oboje, żeby w niej grać.
- Mam do niej ogromne zaufanie, ale nie na wszystkie czary można coś poradzić… Więc może lepiej, żeby nie wiedziała wszystkiego? - Odparła, lustrując go wzrokiem, jakby sprawdzając jego reakcję.
Mufka stanowiła pewną wygodę, którą przecież nosiła każda Lady w tych zimnych miesiącach. A dotyk jego dłoni rozgrzewał niż 100 takich materiałów.
- Ale dobrze… niech będzie. Przyjmuje wyzwanie. Podaj datę i skąd mnie odbierzesz… Na fali ostatnich wydarzeń nie zamierzam chodzić bez celu. Chyba że tchórzysz przyjść po mnie pod osłoną nocy. - Stwierdziła, przyglądając mu się z uwagą, ale i wciąż mówiąc szeptem. To była rozmowa przypieczętowana splotem dłoni i przeciągłych spojrzeń.
- Wolałabym robić to ja… - Czy do tej pory spotykał same blondwłose anioły? Cóż.. Ona z pewnością nie miała doświadczeń z mężczyznami, co nie zmieniało jednak faktu, że wiedziona naturalnym instynktem mówiła to, co mógł chcieć usłyszeć. Że chciałaby, żeby to o niej śnił. - Ale moje życzenie, jest dla mnie rozkazem, skoro mamy się gdzieś wymknąć miast spać. - Była pewna swego. Nie, nie tego, że kiedyś on zostanie jej mężem, bo mogła mieć sporą konkurencję. Wiedziała jednak, że mają się ku sobie od pierwszego spotkania i komuś innemu mogłoby być trudno to podrobić.
- Nie boję się. Jestem Calypso mój drogi Mathieu. Jestem córką muz i tytanów… Dosiadałam ogierów, przed którymi drżeli mężczyźni. - W jej oczach zapłonął ogień przekonania. - Ale ciebie nie chce poskramiać… Chce cię zrozumieć, nawet jeśli graniczy to z niemożliwością. Nie ma ludzi niemożliwych, są tylko niemożliwe rzeczy. - Powiedziała, a jej drobna dłoń, zacisnęła się na jego dłoni w mufce. - Ale nie zrobię niczego wbrew twojej woli… Mnie nie musisz się bać… - Zabawne, zwykle mężczyźnie wyrzekali takie słowa do kobiet, a nie na odwrót. Zupełnie nieświadomie, niemal powielała swoje słowa z jego snu. Widocznie on poznał ją lepiej, niż ona mogłaby przypuszczać.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie był pewien jakie stawia oczekiwania wobec relacji z Calypso Carrow. Z jednej strony spotkania z nią były niezwykłe, nie czuł się na nich nadmiernie zmuszany do rozmów czy przybity panującą atmosferą, wręcz przeciwnie – czuł swobodę i możliwość rozmowy z kimś, kto nie ignoruje jego potrzeb czy zachowania, akceptując jego wady i zalety. Mało było osób, w których towarzystwie czułby się tak dobrze. Z drugiej jednak strony, Carrowowie nigdy przychylnie nie spojrzą ani na ich relacje, ani na spotkania. Wiele lat uprzedzeń i wzajemnej nienawiści wyhodowała szorstkość i nieprzyjemności między nimi, nawet jeśli wojna dwóch róż zakończyła się lata temu, i nikt z żyjących w konflikcie udziału nie brał. Nie wiedział co przyniesie jutro, nie miał pojęcia w jaki sposób przyjdzie mu zmierzyć się ze światem i co będzie mógł zrobić, albo musiał zrobić, aby przyszłość klarowała się w jaśniejszych barwach.
Zaufanie wobec służby to jedno, ale ich lojalność poddawał wątpliwości, szczególnie w przypadku osób, które nie znał. Patrząc na jej służkę ewidentnie widział, że bez zawahania wydałaby ich lordowi Nestorowi. Nawet jeśli sużyła Calypso. Uśmiechnął się nieznacznie, kiedy przyjęła wyzwanie. W Ludlow było prościej, znał ten teren bardzo dobrze, wiedział gdzie na moście miał stanąć, aby nikt go nie widział, aby nikt go nie dostrzegł. Callista zawsze wychodziła mu naprzeciw… Tym razem wyzwanie było trudniejsze. Musiałby poznać teren, zorientować się jak do tego podejść.
- Na terenach przynależnych do Sandal Castle…. Jest odpowiednie miejsce do spotkań? – spytał, przekręcając lekko głowę w bok. To na pewno ułatwi im działanie. Nie zamierzał porywać Calypso gdzieś dalej, przede wszystkim było to dość trudne, niebezpieczne i mogło zagrozić wydaniu. Na terenach należących do Carrowów będzie o wiele łatwiej i znalezienie wymówki na nocny spacer po terenach zamku również było prostsze. – ]Nie stchórzę. – mruknął, puszczając jej oczko. Calypso lubiła wyzwania i to właśnie go przekonało, nawet jeśli dostrzegał od dawna jak bardzo przekraczają wszelkie granice. Tak jak teraz, kiedy Lady Carrow ściskała jego dłoń, ukrytą bez wzrokiem jej służki.
Drgnął lekko, kiedy powiedziała, że to ona wolałaby spędzać sen z jego powiek. Też się to zdarzało, w większości kiedy sny zmieniały się w koszmary, a mroczne cienie pozbawiały ją życia, usta rozchylone wydawały ostatni oddech, zanim stawała się zimna jak lód. Miewał też przyjemniejsze sny, bardziej…. miłe, które sprawiały, że nie miał ochoty wstawać z łóżka. Niemniej jednak, te nie spędzały snu z powiek. Za to myśli o niej… to zupełnie inna kwestia.
Była tak pewna siebie, jakby dokładnie wiedziała co robi. Jakby każda chwila, którą spędzała z nim, dodawała jej siły. Przyjrzał jej się przez chwilę uważnie. Była silną kobietą, pewną siebie, twardo stąpającą po ziemi. Ona się go nie obawiała, chociaż powinna. Nie był tym, na kogo wyglądał. Brakowało mu delikatności, zakrawał wręcz o szaleństwo.
- Nie boję się Ciebie, Calypso, lecz o Ciebie. – wyjaśnił jej Nie chodziło nawet o to, że był mężczyzną i strach przed kobietą był kompletnie nieuzasadniony. Naprawdę nie widział w niej zagrożenia. Za to on mógł zagrażać jej i miał tego świadomość. – Ale wiem, że jesteś pewna i świadomie podejmujesz tą decyzję, nawet nie znając możliwych konsekwencji. – dodał. To ogień, który sprawiał że łatwo się poparzyć, a Calypso Carrow wybrała ścieżkę przez ten właśnie ogień Czy wiedziała co robi? Tego nie wiedział, ale była pewna swej decyzji.
Zaufanie wobec służby to jedno, ale ich lojalność poddawał wątpliwości, szczególnie w przypadku osób, które nie znał. Patrząc na jej służkę ewidentnie widział, że bez zawahania wydałaby ich lordowi Nestorowi. Nawet jeśli sużyła Calypso. Uśmiechnął się nieznacznie, kiedy przyjęła wyzwanie. W Ludlow było prościej, znał ten teren bardzo dobrze, wiedział gdzie na moście miał stanąć, aby nikt go nie widział, aby nikt go nie dostrzegł. Callista zawsze wychodziła mu naprzeciw… Tym razem wyzwanie było trudniejsze. Musiałby poznać teren, zorientować się jak do tego podejść.
- Na terenach przynależnych do Sandal Castle…. Jest odpowiednie miejsce do spotkań? – spytał, przekręcając lekko głowę w bok. To na pewno ułatwi im działanie. Nie zamierzał porywać Calypso gdzieś dalej, przede wszystkim było to dość trudne, niebezpieczne i mogło zagrozić wydaniu. Na terenach należących do Carrowów będzie o wiele łatwiej i znalezienie wymówki na nocny spacer po terenach zamku również było prostsze. – ]Nie stchórzę. – mruknął, puszczając jej oczko. Calypso lubiła wyzwania i to właśnie go przekonało, nawet jeśli dostrzegał od dawna jak bardzo przekraczają wszelkie granice. Tak jak teraz, kiedy Lady Carrow ściskała jego dłoń, ukrytą bez wzrokiem jej służki.
Drgnął lekko, kiedy powiedziała, że to ona wolałaby spędzać sen z jego powiek. Też się to zdarzało, w większości kiedy sny zmieniały się w koszmary, a mroczne cienie pozbawiały ją życia, usta rozchylone wydawały ostatni oddech, zanim stawała się zimna jak lód. Miewał też przyjemniejsze sny, bardziej…. miłe, które sprawiały, że nie miał ochoty wstawać z łóżka. Niemniej jednak, te nie spędzały snu z powiek. Za to myśli o niej… to zupełnie inna kwestia.
Była tak pewna siebie, jakby dokładnie wiedziała co robi. Jakby każda chwila, którą spędzała z nim, dodawała jej siły. Przyjrzał jej się przez chwilę uważnie. Była silną kobietą, pewną siebie, twardo stąpającą po ziemi. Ona się go nie obawiała, chociaż powinna. Nie był tym, na kogo wyglądał. Brakowało mu delikatności, zakrawał wręcz o szaleństwo.
- Nie boję się Ciebie, Calypso, lecz o Ciebie. – wyjaśnił jej Nie chodziło nawet o to, że był mężczyzną i strach przed kobietą był kompletnie nieuzasadniony. Naprawdę nie widział w niej zagrożenia. Za to on mógł zagrażać jej i miał tego świadomość. – Ale wiem, że jesteś pewna i świadomie podejmujesz tą decyzję, nawet nie znając możliwych konsekwencji. – dodał. To ogień, który sprawiał że łatwo się poparzyć, a Calypso Carrow wybrała ścieżkę przez ten właśnie ogień Czy wiedziała co robi? Tego nie wiedział, ale była pewna swej decyzji.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
W tym momencie, jeśli Calypso miałaby być zupełnie szczera sama ze sobą to ponad to, że bardzo przyjemnie spędzała czas z Mathieu, że lubiła z nim rozmawiać i to, że po prostu, jakkolwiek płytko to nie brzmiało, to przyjemnie się na niego patrzyło.
Rozmowa szła lekko, zupełnie niewymuszenie, jakby znali się nie kilka miesięcy, a lat raczej i to nadawało znajomości jednocześnie głębi, jak i swoistej swobody, która nie krępowała żadnego z nich. A przynajmniej nie Calypso, która, chociaż nigdy nie należała do przesadnie wstydliwych dziewcząt, to większość rozmów z mężczyznami była raczej przesadnie grzeczna i w żaden sposób nie była porywająca.
Z nim było inaczej. Nie łudziła się jednak, że padnie na kolano tak po prostu. Nie była głupią pannicą, którą można było uwieść i porzucić, obiecując gruszki na wierzbie.
Jeśli Mathieu będzie czegoś oczekiwał od niej, to ona z miłą chęcią tego wysłucha. Nadawali na podobnych falach, a to dawało mało miejsca na potencjalny błąd. Wszystko jednak leżało w kwestii rodzin. A oni planowali to w pewien sposób oszukać. Ukraść dla siebie kilka dodatkowych godzin… Bez czujnych oczu jej służącej. W zasadzie to bez czujnych czyichkolwiek oczu, poza tymi jego.
Na jego pytanie najpierw odpowiedziała lekkim skinieniem głowy, a potem dopiero przechyliła się nieco w jego stronę, żeby jej szept nie został przypadkiem poniesiony gdzieś przez wiatr.
- Jest… Wierzba na zachodnim krańcu dziedzińca. Tam jest ławeczka… - Czy powinna mu mówić o tym? Czy powinna zapraszać Rosiera na tereny posiadłości? Oczywiście, że nie. Ale czy to ją w jakiś sposób powstrzymało? Również nie.
Calypso również o nim śniła. Sny równie nieprzyzwoite, jak tylko mogą śnić się damie młodej niewiedzącej zbyt wiele o stosunkach damsko-męskich. Nie powiedziała mu o tym rzecz jasna, aż tak odważna wciąż nie była. Może za jakiś czas…
Podobało się jej jednak, że był tak zdecydowany w swoim działaniu. Nie zamierzał odpuścić wizyty pod osłoną nocy.
A ze się go nie bała? Silne charaktery musiałby być w stanie znieść siebie nawzajem. Jeśli nie pomyliła się i rzeczywiście ich do siebie ciągnęło równie mocno, jak mogła sądzić, to oboje byli w stanie być dla siebie opoką w chwilach trudnych. Świat mógłby płonąć, ale skały się nie spalają. Trwają. Mogliby być takim masywem górskim we dwoje. Nie do pokonania.
- Jeśli próbujesz mnie przestraszyć Mathieu, to naprawdę nie będzie to łatwe. - Uśmiechnęła się, patrząc mu w oczy. - Jeśli chcesz się mnie pozbyć ze swojego życia, to musisz postarać się bardziej. - Musnęła znów kciukiem zewnętrzną część jego palca wskazującego, gdy nagle niespodziewanie cofnęła się wraz ze swoją mufką. To Liliana zbliżała się do nich, a Calypso postanowiła nie ryzykować, teraz gdy w grę wchodziło nocne spotkanie.
- Tak? - Spytała służącej, która zbliżyła się do ławki na odległość kroku.
Liliana skłoniła się lekko, a potem wskazała na słońce, które zbliżało się już mocno do zachodu.
- Lady i Lord wybaczą, ale Lord Nestor nalegał, żebyśmy wróciły do domu przed porą kolacji. Pozwoliłam więc sobie podejść. - Niby mówiła pokornie, ale cały czas przyglądała się, jakby pewna, że coś przegapiła.
- Dziękuję Lilianno. W takim układzie podaj mi mój szkicownik i odejdź kawałek. Bądź gotowa, zaraz wracam do domu. - Calypso wydała polecenia stanowcze, ale bez przesadnego wywyższania się.
Po chwili, gdy trzymała w dłoniach skórzaną oprawę, przewertowała kartki, żeby wyjąć z nich jedną.
- To dla ciebie… - Powiedziała, podając go jednak rysunkiem do dołu. - Odwróć, dopiero gdy za mną zatęsknisz. - Dodała znaczenie ciszej, a cofając dłoń, raz jeszcze musnęła tę jego, dotykiem delikatnym tak, że z pewnością niedostrzegalnym dla służki. - Będę czekać na sowę. - To powiedziawszy, dygnęła, podała dłoń do pocałunku i następnie odeszła kilka kroków. Nim zniknęła teleportowana, odwróciła się jeszcze do Mathieu i to ona puściła mu oczko spod długich, czarnych rzęs.
/zt x2
Rozmowa szła lekko, zupełnie niewymuszenie, jakby znali się nie kilka miesięcy, a lat raczej i to nadawało znajomości jednocześnie głębi, jak i swoistej swobody, która nie krępowała żadnego z nich. A przynajmniej nie Calypso, która, chociaż nigdy nie należała do przesadnie wstydliwych dziewcząt, to większość rozmów z mężczyznami była raczej przesadnie grzeczna i w żaden sposób nie była porywająca.
Z nim było inaczej. Nie łudziła się jednak, że padnie na kolano tak po prostu. Nie była głupią pannicą, którą można było uwieść i porzucić, obiecując gruszki na wierzbie.
Jeśli Mathieu będzie czegoś oczekiwał od niej, to ona z miłą chęcią tego wysłucha. Nadawali na podobnych falach, a to dawało mało miejsca na potencjalny błąd. Wszystko jednak leżało w kwestii rodzin. A oni planowali to w pewien sposób oszukać. Ukraść dla siebie kilka dodatkowych godzin… Bez czujnych oczu jej służącej. W zasadzie to bez czujnych czyichkolwiek oczu, poza tymi jego.
Na jego pytanie najpierw odpowiedziała lekkim skinieniem głowy, a potem dopiero przechyliła się nieco w jego stronę, żeby jej szept nie został przypadkiem poniesiony gdzieś przez wiatr.
- Jest… Wierzba na zachodnim krańcu dziedzińca. Tam jest ławeczka… - Czy powinna mu mówić o tym? Czy powinna zapraszać Rosiera na tereny posiadłości? Oczywiście, że nie. Ale czy to ją w jakiś sposób powstrzymało? Również nie.
Calypso również o nim śniła. Sny równie nieprzyzwoite, jak tylko mogą śnić się damie młodej niewiedzącej zbyt wiele o stosunkach damsko-męskich. Nie powiedziała mu o tym rzecz jasna, aż tak odważna wciąż nie była. Może za jakiś czas…
Podobało się jej jednak, że był tak zdecydowany w swoim działaniu. Nie zamierzał odpuścić wizyty pod osłoną nocy.
A ze się go nie bała? Silne charaktery musiałby być w stanie znieść siebie nawzajem. Jeśli nie pomyliła się i rzeczywiście ich do siebie ciągnęło równie mocno, jak mogła sądzić, to oboje byli w stanie być dla siebie opoką w chwilach trudnych. Świat mógłby płonąć, ale skały się nie spalają. Trwają. Mogliby być takim masywem górskim we dwoje. Nie do pokonania.
- Jeśli próbujesz mnie przestraszyć Mathieu, to naprawdę nie będzie to łatwe. - Uśmiechnęła się, patrząc mu w oczy. - Jeśli chcesz się mnie pozbyć ze swojego życia, to musisz postarać się bardziej. - Musnęła znów kciukiem zewnętrzną część jego palca wskazującego, gdy nagle niespodziewanie cofnęła się wraz ze swoją mufką. To Liliana zbliżała się do nich, a Calypso postanowiła nie ryzykować, teraz gdy w grę wchodziło nocne spotkanie.
- Tak? - Spytała służącej, która zbliżyła się do ławki na odległość kroku.
Liliana skłoniła się lekko, a potem wskazała na słońce, które zbliżało się już mocno do zachodu.
- Lady i Lord wybaczą, ale Lord Nestor nalegał, żebyśmy wróciły do domu przed porą kolacji. Pozwoliłam więc sobie podejść. - Niby mówiła pokornie, ale cały czas przyglądała się, jakby pewna, że coś przegapiła.
- Dziękuję Lilianno. W takim układzie podaj mi mój szkicownik i odejdź kawałek. Bądź gotowa, zaraz wracam do domu. - Calypso wydała polecenia stanowcze, ale bez przesadnego wywyższania się.
Po chwili, gdy trzymała w dłoniach skórzaną oprawę, przewertowała kartki, żeby wyjąć z nich jedną.
- To dla ciebie… - Powiedziała, podając go jednak rysunkiem do dołu. - Odwróć, dopiero gdy za mną zatęsknisz. - Dodała znaczenie ciszej, a cofając dłoń, raz jeszcze musnęła tę jego, dotykiem delikatnym tak, że z pewnością niedostrzegalnym dla służki. - Będę czekać na sowę. - To powiedziawszy, dygnęła, podała dłoń do pocałunku i następnie odeszła kilka kroków. Nim zniknęła teleportowana, odwróciła się jeszcze do Mathieu i to ona puściła mu oczko spod długich, czarnych rzęs.
/zt x2
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1 maja?
Wiedziała, że nie powinna, nadal czuła się zmęczona. Ale rozsądek walczył z powinnością. Ostatnie informacje które napływały do niej, były słodko- gorzkie. Ostatnie, których w końcu zaczęła słuchać, gdy głosy zaczęły na nowo przebijać się przez pustą ciszę, która otulała ją dniami, pogrążając w marazmie. Kraj niezmiennie pogrążony był w wojnie. Wojnie, która przesuwała się po kolejnych hrabstwach w jednych zostając na dłużej, inne ostatnimi miesiącami oszczędzając odrobinę bardziej. Tylko - czy można było mówić o jakimkolwiek oszczędzaniu kiedy codziennie tak wielu ludzi cierpiało? Tak wielu drgało w trosce o własne życie nie potrafiąc zrozumieć, dlaczego to oni właśnie znajdowali się na celowniku nie winiąc nikomu bardziej. Dlatego chyba nie umiała. Póki nie czuła się źle musiała działać. Wiedziała, że za kilka chwil już nie będzie mogła. Będzie musiała odsunąć się na bok. Choć nie była pewna, jak poradzi sobie z zastaniem. Całe życie była w ruchu. To była jej jedyna stała. Nie zatrzymywała się. Szła naprzód zawsze podnosząc, choć świat nie raz rzucał ją na kolana. Teraz poczuła się zdradzona przez samą siebie. Była nieostrożna i to właśnie ta nieostrożność w swoim własnym wydaniu najmocniej ją denerwowała. Nie pomagał fakt, że wszystko się komplikowało. Może nie powinna zakładać, że zostanie zrozumiana. Nikt nie mógł do końca jej zrozumieć, bo ona nie była w stanie do końca się wytłumaczyć. Wiązała ją przysięga, tajemnica, która miała pozostać w niej samej i z nią samą. O tym co przeszła i przeżyła znaczyły jedynie jaśniejsze nitki, nierówne znaki na skórze, ślady, które były oznaką oddania i siły. Choć niektóre z nich świadczyły też o jej wszystkich porażkach. Powoli stawała na nogi po tym, co przeszła w Azkabanie, dochodziła do siebie, choć nawet teraz, wiele miesięcy później w pustym, cichym domu czasem zdawało jej się, że widzi wędrujące po ścianach cienie. Że te szczepczą ku niej słowa, które tylko ona jest w stanie zrozumieć. Znikały, rozpływały się zawsze, kiedy obok znajdowała się inna jednostka. Może od zawsze jednak była szalona. Wcześniej w zjawie mając przyjaciółkę i doradczynię, teraz, jedynie cichych obserwatorów, zdających się patrzeć na nią z wielu stron. Szczęśliwie dla niej, nie przeszkadzały jej nigdy w wykonywaniu odpowiednio zadania. Potrafiła odsunąć na bok własne ja, własne myśli i własne problemy. Choć przyswojenie tej umiejętności zajęło jej sporo czasu. Zaakceptowała stan rzeczy, który trwał w ich domu od jakiegoś czasu. Gabriela nie było, wyniósł się dokładnie tak, jak zapowiedział. Nie potrafiła zrozumieć jego punktu widzenia. Nie rozumiała skąd urosło w nim przeświadczenie, wręcz graniczące z pewnością że będzie ślepo podążać za rozkazami. Ufała Longbottomowi, doskonale wiedział co robi i nie miała podstaw by kwestionować jakiekolwiek jego decyzję. Nie potrzebowała. Zgasiła już swoje sumienie, umiała odsunąć uczucia, robiła to po części dlatego, że ktoś musiał, po części by nikt inny nie zatracał się tak całkiem. Wojna pociągała za sobą wielkie ofiary - wiedziała o tym najlepiej. Ale nie o tym mówiła - nie do tego odnosiła się tego dnia. Ale teraz - teraz, to już i tak nie miało znaczenia. Nadal nie prezentowała się najlepiej schudła znów, nie mając ochoty, cienie pod oczami zdawały się nieodłącznym elementem jej prezencji. Prawie nikt nie wiedział i dobrze. Wolała właśnie tak, nie potrzebowała spojrzenia z nutą litości. Nie nadawała się na nią - wiedziała, że nie, a jednak serce ściskało się przy każdym wdechu i każdym wydechu zaczynając ból wyznaczać istotą jej istnienia. Po prostu po raz kolejny pozostawała sama. Ale też i sama była sobie winna. Może właśnie taką cenę płaciła za własne słowa i własne postawienia? Teraz już i tak było za późno. Nieświadoma prośba Lucindy była jak nikły promień światła. Po prostu musiała się podnieść znów. Jakoś ruszyć dalej. Nie dało się już cofnąć, stanie w miejscu oznaczało śmierć, można było tylko poruszać się do przodu. Jak trudny, czy bolesny nie byłby każdy następny krok. Będzie szła. Będzie szła, bo tak przysięgała.
Wspomniane miejsce odnalazła bez problemu, stała, wciskając dłonie w kieszenie długiego, czarnego płaszcze, który wcześniej miał ukrywać jej stan. Teraz po prostu był. Na głowie miała ciemny kapelusz, pod którym skrywała trochę twarz. Milczała przesuwając tęczówki po otoczeniu, obserwując i oczekując nadejścia.
- Zmienić twarz, czy nie ma takiej potrzeby?. - zapytała odnosząc się do swojej, którą Lucinda dziś mogła podziwiać w oryginalnym wydaniu. Kiedy znalazła się już całkiem obok. - Nie nadmieniłaś zbyt wiele w liście. - nie oczekiwała też, że to zrobi, ale teraz była odpowiednia pora na to, by usłyszeć plan działania.
Wiedziała, że nie powinna, nadal czuła się zmęczona. Ale rozsądek walczył z powinnością. Ostatnie informacje które napływały do niej, były słodko- gorzkie. Ostatnie, których w końcu zaczęła słuchać, gdy głosy zaczęły na nowo przebijać się przez pustą ciszę, która otulała ją dniami, pogrążając w marazmie. Kraj niezmiennie pogrążony był w wojnie. Wojnie, która przesuwała się po kolejnych hrabstwach w jednych zostając na dłużej, inne ostatnimi miesiącami oszczędzając odrobinę bardziej. Tylko - czy można było mówić o jakimkolwiek oszczędzaniu kiedy codziennie tak wielu ludzi cierpiało? Tak wielu drgało w trosce o własne życie nie potrafiąc zrozumieć, dlaczego to oni właśnie znajdowali się na celowniku nie winiąc nikomu bardziej. Dlatego chyba nie umiała. Póki nie czuła się źle musiała działać. Wiedziała, że za kilka chwil już nie będzie mogła. Będzie musiała odsunąć się na bok. Choć nie była pewna, jak poradzi sobie z zastaniem. Całe życie była w ruchu. To była jej jedyna stała. Nie zatrzymywała się. Szła naprzód zawsze podnosząc, choć świat nie raz rzucał ją na kolana. Teraz poczuła się zdradzona przez samą siebie. Była nieostrożna i to właśnie ta nieostrożność w swoim własnym wydaniu najmocniej ją denerwowała. Nie pomagał fakt, że wszystko się komplikowało. Może nie powinna zakładać, że zostanie zrozumiana. Nikt nie mógł do końca jej zrozumieć, bo ona nie była w stanie do końca się wytłumaczyć. Wiązała ją przysięga, tajemnica, która miała pozostać w niej samej i z nią samą. O tym co przeszła i przeżyła znaczyły jedynie jaśniejsze nitki, nierówne znaki na skórze, ślady, które były oznaką oddania i siły. Choć niektóre z nich świadczyły też o jej wszystkich porażkach. Powoli stawała na nogi po tym, co przeszła w Azkabanie, dochodziła do siebie, choć nawet teraz, wiele miesięcy później w pustym, cichym domu czasem zdawało jej się, że widzi wędrujące po ścianach cienie. Że te szczepczą ku niej słowa, które tylko ona jest w stanie zrozumieć. Znikały, rozpływały się zawsze, kiedy obok znajdowała się inna jednostka. Może od zawsze jednak była szalona. Wcześniej w zjawie mając przyjaciółkę i doradczynię, teraz, jedynie cichych obserwatorów, zdających się patrzeć na nią z wielu stron. Szczęśliwie dla niej, nie przeszkadzały jej nigdy w wykonywaniu odpowiednio zadania. Potrafiła odsunąć na bok własne ja, własne myśli i własne problemy. Choć przyswojenie tej umiejętności zajęło jej sporo czasu. Zaakceptowała stan rzeczy, który trwał w ich domu od jakiegoś czasu. Gabriela nie było, wyniósł się dokładnie tak, jak zapowiedział. Nie potrafiła zrozumieć jego punktu widzenia. Nie rozumiała skąd urosło w nim przeświadczenie, wręcz graniczące z pewnością że będzie ślepo podążać za rozkazami. Ufała Longbottomowi, doskonale wiedział co robi i nie miała podstaw by kwestionować jakiekolwiek jego decyzję. Nie potrzebowała. Zgasiła już swoje sumienie, umiała odsunąć uczucia, robiła to po części dlatego, że ktoś musiał, po części by nikt inny nie zatracał się tak całkiem. Wojna pociągała za sobą wielkie ofiary - wiedziała o tym najlepiej. Ale nie o tym mówiła - nie do tego odnosiła się tego dnia. Ale teraz - teraz, to już i tak nie miało znaczenia. Nadal nie prezentowała się najlepiej schudła znów, nie mając ochoty, cienie pod oczami zdawały się nieodłącznym elementem jej prezencji. Prawie nikt nie wiedział i dobrze. Wolała właśnie tak, nie potrzebowała spojrzenia z nutą litości. Nie nadawała się na nią - wiedziała, że nie, a jednak serce ściskało się przy każdym wdechu i każdym wydechu zaczynając ból wyznaczać istotą jej istnienia. Po prostu po raz kolejny pozostawała sama. Ale też i sama była sobie winna. Może właśnie taką cenę płaciła za własne słowa i własne postawienia? Teraz już i tak było za późno. Nieświadoma prośba Lucindy była jak nikły promień światła. Po prostu musiała się podnieść znów. Jakoś ruszyć dalej. Nie dało się już cofnąć, stanie w miejscu oznaczało śmierć, można było tylko poruszać się do przodu. Jak trudny, czy bolesny nie byłby każdy następny krok. Będzie szła. Będzie szła, bo tak przysięgała.
Wspomniane miejsce odnalazła bez problemu, stała, wciskając dłonie w kieszenie długiego, czarnego płaszcze, który wcześniej miał ukrywać jej stan. Teraz po prostu był. Na głowie miała ciemny kapelusz, pod którym skrywała trochę twarz. Milczała przesuwając tęczówki po otoczeniu, obserwując i oczekując nadejścia.
- Zmienić twarz, czy nie ma takiej potrzeby?. - zapytała odnosząc się do swojej, którą Lucinda dziś mogła podziwiać w oryginalnym wydaniu. Kiedy znalazła się już całkiem obok. - Nie nadmieniłaś zbyt wiele w liście. - nie oczekiwała też, że to zrobi, ale teraz była odpowiednia pora na to, by usłyszeć plan działania.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Coraz częściej w jej głowie pojawiały się myśli, że tryb w jakim żyją zaczyna przypominać normę. Dawniej każda tragedia mroziła krew w jej żyłach, powodowała paraliż, natłok myśli, nad którymi nie miała kontroli. Teraz działo się tak wiele, że każda kolejna porażka, każda wylana łza i cierpienie, którego są świadkiem zmieniło się w codzienność. Gdyby ktoś na początku przeprawy powiedział jej, że po tak długim czasie wciąż będą znajdować się w tym miejscu, to prawdopodobnie straciłaby motywację do działania. Na całe szczęście tak się nie stało, teraz wiedziała już, że musi. Nie ma odwrotu, takie życie wybrała i była gotowa nieść te konsekwencje. Widziała już wystarczająco by wiedzieć, że nie istnieje inna droga. A może istniała, ale ona nie potrafiła na nowo siebie odnaleźć. Czasami Lucinda miała wrażenie, że jest sam na sam z wojną. Czuła się samotna, czasem brakowało jej celu i tylko wojna go nadawała. Byli połączeni, utożsamiała się z tym co aktualnie działo się w ich świecie. Miała nadzieje, że nie jest w tym całkowicie sama. Może właśnie dlatego chciała spotkać się z Justine. Wiele osób w Zakonie stracili, wiele porzuciło misję. Przychodzili nowi ludzie, nowi sojusznicy i Lucinda nie miała zamiaru zaglądać im w życie, oceniać tragedie, przez które przeszli, ale obecność ludzi mających podobne doświadczenia, trwających przy niej przez całą drogę była bezcenna. Nie było to przecież egoistyczne, pomagała też sojusznikom w ich przeprawie, ale czasami chciała żeby ktoś nią poprowadził, towarzyszył w decyzjach, wspierał. Może wtedy nie czułaby się taka samotna.
Przez ostatnie miesiące wszystkie hrabstwa doświadczyły wojny. Wokół był tak wiele magii, że działo się wiele anomalii, niszczycielskich anomalii. Świat nie był bezpiecznym miejscem i nawet natura zdawała się o tym krzyczeć. Yorkshire było jednym z tych miejsc, przez które w marcu przeszło ogromny, magiczny huragan. Życie stało się tu jeszcze trudniejsze, a w szczególności dla ludzi prześladowanych, ukrywających się po obozach, bez dachu nad głową. Chociaż Oaza wciąż prężnie działała przyjmując pod swój dach tylu ludzi ile tylko mogła, to jednak nie było wystarczające. Tych, którzy wciąż potrzebowali pomocy było zbyt dużo, musieli organizować się sami i czasem Lucinda była zaskoczona jak dobrze im to wychodziło, jak wyglądały prowizoryczne obozy jakie tworzyli. Merlin jej świadkiem, że wojna wzbudza w ludziach instynkty przetrwania.
Kiedy na horyzoncie pojawiła się znajoma twarz Lucinda uśmiechnęła się delikatnie pod nosem. Przybyło jej ostatnio kilka zmarszczek, bo po misji w Tower musiała radzić sobie z duchami przeszłości. Prawie nie spała, rozmawiała przewidzeniami, cierpiała wewnętrznie i nic nie mogła na to poradzić. Po przeprowadzce Figg było tylko gorzej, bo została sama w czterech ścianach. Dawniej jej to nie przeszkadzało w końcu odkąd wyprowadziła się z posiadłości Selwynów mieszkała sama. Kiedy przeniosła się do Szkocji myślała, że będzie jej ciężko zaaklimatyzować się i przyzwyczaić do życia z kimś innym. Teraz gdy została sama poczuła pustkę. Dziwną ciszę, które już nie przynosiła ulgi.
- Nie musisz, ale jeśli będziesz się czuła bezpieczniej to śmiało – odparła, a przynajmniej takie było założenie tej małej misji. Miała nadzieje, że nie wydarzy się nic niespodziewanego, ale przecież powinny być gotowe na każdą ewentualność. – W marcu przez Yorshire przeszedł magiczny huragan. Zniszczył jedyną dostępną drogę dostawy najpotrzebniejszych rzeczy do obozu ukrywających się czarodziejów i mugoli. Jest jeszcze jedno miejsce niedaleko stąd – tunel, który ponoć jest objęty klątwą. Pójdziemy tam i sprawdzimy jak wygląda sytuacja, a później jeśli będzie taka potrzeba to pozbędę się klątwy. Chciałam żebyś mi towarzyszyła w razie gdyby coś poszło nie tak. Nie wiem co to za klątwa, nie wiem też czy nie oberwę rykoszetem, wtedy warto mnie przy sobie kogoś kto się mną zajmie. – a przez zajmie miała na myśli obezwładni. – Dobrze cię widzieć – dodała jeszcze. Chciała żeby to wybrzmiało.
Przez ostatnie miesiące wszystkie hrabstwa doświadczyły wojny. Wokół był tak wiele magii, że działo się wiele anomalii, niszczycielskich anomalii. Świat nie był bezpiecznym miejscem i nawet natura zdawała się o tym krzyczeć. Yorkshire było jednym z tych miejsc, przez które w marcu przeszło ogromny, magiczny huragan. Życie stało się tu jeszcze trudniejsze, a w szczególności dla ludzi prześladowanych, ukrywających się po obozach, bez dachu nad głową. Chociaż Oaza wciąż prężnie działała przyjmując pod swój dach tylu ludzi ile tylko mogła, to jednak nie było wystarczające. Tych, którzy wciąż potrzebowali pomocy było zbyt dużo, musieli organizować się sami i czasem Lucinda była zaskoczona jak dobrze im to wychodziło, jak wyglądały prowizoryczne obozy jakie tworzyli. Merlin jej świadkiem, że wojna wzbudza w ludziach instynkty przetrwania.
Kiedy na horyzoncie pojawiła się znajoma twarz Lucinda uśmiechnęła się delikatnie pod nosem. Przybyło jej ostatnio kilka zmarszczek, bo po misji w Tower musiała radzić sobie z duchami przeszłości. Prawie nie spała, rozmawiała przewidzeniami, cierpiała wewnętrznie i nic nie mogła na to poradzić. Po przeprowadzce Figg było tylko gorzej, bo została sama w czterech ścianach. Dawniej jej to nie przeszkadzało w końcu odkąd wyprowadziła się z posiadłości Selwynów mieszkała sama. Kiedy przeniosła się do Szkocji myślała, że będzie jej ciężko zaaklimatyzować się i przyzwyczaić do życia z kimś innym. Teraz gdy została sama poczuła pustkę. Dziwną ciszę, które już nie przynosiła ulgi.
- Nie musisz, ale jeśli będziesz się czuła bezpieczniej to śmiało – odparła, a przynajmniej takie było założenie tej małej misji. Miała nadzieje, że nie wydarzy się nic niespodziewanego, ale przecież powinny być gotowe na każdą ewentualność. – W marcu przez Yorshire przeszedł magiczny huragan. Zniszczył jedyną dostępną drogę dostawy najpotrzebniejszych rzeczy do obozu ukrywających się czarodziejów i mugoli. Jest jeszcze jedno miejsce niedaleko stąd – tunel, który ponoć jest objęty klątwą. Pójdziemy tam i sprawdzimy jak wygląda sytuacja, a później jeśli będzie taka potrzeba to pozbędę się klątwy. Chciałam żebyś mi towarzyszyła w razie gdyby coś poszło nie tak. Nie wiem co to za klątwa, nie wiem też czy nie oberwę rykoszetem, wtedy warto mnie przy sobie kogoś kto się mną zajmie. – a przez zajmie miała na myśli obezwładni. – Dobrze cię widzieć – dodała jeszcze. Chciała żeby to wybrzmiało.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Może rzeczywiście stała się potworem? A może jedynie odsuwając uczucia, rzucając się w wir kolejnych działań i zadań była w stanie jakoś przetrwać. Czy ciężar, który niosła na ramionach, nie był zbyt wielki dla jednej osoby? Czy ktokolwiek był w stanie dźwiga ć na ramionach tyle ciężaru co ona? Nie wiedziała, nie była pewna, jak dalej - nadal - udaje jej się funkcjonować. Może była to tylko marnie sklepiona konstrukcja, która miała rozpaść się pod atakiem, który kiedyś w końcu miał nadejść. Ten największy i najsilniejszy. Bo ona sama, podnosiła się raz po razie, nie wiedząc, dlaczego nie pozostawała w ciemności kiedy spadała do niej kolejny raz. Kiedy rozbijała się a kolejne ze zdarzeń odbierało jej chęć, by funkcjonować. Może była to myśl, fakt, że nawet jeśli ona była stracona, jeszcze wiele innych żyć miało dla siebie lepszą przyszłość. Swoim życiem, swoją przyszłością płaciła cenę. Wiedziała to przecież, a nierozważnie dla siebie samej, pozwoliła sobie nawinie poczuć coś więcej. Radość, może nawet oczekiwanie. Wzięła wdech w płuca, ponura aura nie opuszczała jej na dłużej, nie potrafiła pogodzić się ze stratą, choć jednocześnie nigdy nie zakładała, że dane jej będzie funkcjonować długo i szczęśliwie. Więc strata teraz bolała podwójnie, bo egoistycznie pragnęła tego dziecka. Chciała je, choć głośno temu zaprzeczała, choć obawiała się wydawać je na te świat i obawiała się jak okropną mogłaby być matką. Teraz… Teraz to wszystko już przepadło. Było jedynie nie tak odległym snem… koszmarem. Pierwszy tydzień był najgorszy. Drugi wcale nie lepszy. Coś w rodzaju marazmu obsiadało ją z każdej strony a twarz zdawała się przedstawiać jeszcze większą bezwzględność i obojętność.
- Nie będę. - odpowiedziała spokojnie Lucindzie, przecząco potwierdzając słowa gestem. Nie robiło jej to większej różnicy tak po prawdzie. Nie miała jednak pojęcia w czym dokładnie Lucinda mogła potrzebować jej pomocy. Gdyby zależało im na nie rzucaniu się w oczach i cała sprawa miała przebiegać wśród ludzi, bardziej na rękę byłoby im, gdyby nie pojawiła się jako poszukiwana terrorystka. Wsadziła dłonie w kieszenie ciemnego, granatowego płaszcza, słuchając padających z jej ust słów. Poprawiła kapelusza na głowie marszcząc odrobinę jasne brwi. - Ten tunel… - zaczęła kierując kroki obok niej w wolnej dłoni trzymając miotłę. - Był wcześniej wykorzystywany? - bo jeśli rzeczywiście znajdowała się na nim klątwa, to z pewnością by właśnie jego wykorzystanie ukrócić. Mógł im pomóc, jeśli rzeczywiście prowadził do miejsca o którym wspominała Lucinda. Kolejne ze słów odrobinę ją zaskoczyły, spojrzała ku Lucindzie bez wcześniejszej ostrości. Choć starała się uśmiechnąć, wargi odmówiły jej posłuszeństwa. Dlatego po chwili w ciszy mierzyła jej tęczówki by w końcu z krótkim westchnieniem skinąć głową. - Wzajemnie, długo się nie widziałyśmy. - z jej własnej winy. Dochodziła do siebie po Azkabanie, potem każdą chwilą spełniając a kwaterze, albo na działaniach dla Zakonu. Nie brała oddechu, bo gdy na niego sobie pozwalała, jedynie dochodziło do niej, jak wiele tak naprawdę musiała poświęcić. Już otwierała usta, żeby powiedzieć coś więcej, kiedy go dostrzegła. Nie mogła pomylić tego z niczym innym, zbyt wiele pożarów widziała ostatnimi czasy. - Cinny, tam. - mruknęła, wskazując dłonią, choć Lucinda już patrzyła w tym samym kierunku. - Sprawdźmy to, tunel możesz poczekać. - zadecydowała, mając nadzieję, że Selwyn nie będzie miał jej tego za złe. Wskoczyła na swoją miotłę, proponując jej miejsce obok, jeśli nie miała swojej. Nie było czasu do stracenia. Musiały sprawdzić co zaszło i czy ktoś nie potrzebował by mu pomóc.
- Nie będę. - odpowiedziała spokojnie Lucindzie, przecząco potwierdzając słowa gestem. Nie robiło jej to większej różnicy tak po prawdzie. Nie miała jednak pojęcia w czym dokładnie Lucinda mogła potrzebować jej pomocy. Gdyby zależało im na nie rzucaniu się w oczach i cała sprawa miała przebiegać wśród ludzi, bardziej na rękę byłoby im, gdyby nie pojawiła się jako poszukiwana terrorystka. Wsadziła dłonie w kieszenie ciemnego, granatowego płaszcza, słuchając padających z jej ust słów. Poprawiła kapelusza na głowie marszcząc odrobinę jasne brwi. - Ten tunel… - zaczęła kierując kroki obok niej w wolnej dłoni trzymając miotłę. - Był wcześniej wykorzystywany? - bo jeśli rzeczywiście znajdowała się na nim klątwa, to z pewnością by właśnie jego wykorzystanie ukrócić. Mógł im pomóc, jeśli rzeczywiście prowadził do miejsca o którym wspominała Lucinda. Kolejne ze słów odrobinę ją zaskoczyły, spojrzała ku Lucindzie bez wcześniejszej ostrości. Choć starała się uśmiechnąć, wargi odmówiły jej posłuszeństwa. Dlatego po chwili w ciszy mierzyła jej tęczówki by w końcu z krótkim westchnieniem skinąć głową. - Wzajemnie, długo się nie widziałyśmy. - z jej własnej winy. Dochodziła do siebie po Azkabanie, potem każdą chwilą spełniając a kwaterze, albo na działaniach dla Zakonu. Nie brała oddechu, bo gdy na niego sobie pozwalała, jedynie dochodziło do niej, jak wiele tak naprawdę musiała poświęcić. Już otwierała usta, żeby powiedzieć coś więcej, kiedy go dostrzegła. Nie mogła pomylić tego z niczym innym, zbyt wiele pożarów widziała ostatnimi czasy. - Cinny, tam. - mruknęła, wskazując dłonią, choć Lucinda już patrzyła w tym samym kierunku. - Sprawdźmy to, tunel możesz poczekać. - zadecydowała, mając nadzieję, że Selwyn nie będzie miał jej tego za złe. Wskoczyła na swoją miotłę, proponując jej miejsce obok, jeśli nie miała swojej. Nie było czasu do stracenia. Musiały sprawdzić co zaszło i czy ktoś nie potrzebował by mu pomóc.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Lucinda dostawała różne informacje od różnych ludzi. Czasami byli to sojusznicy, a czasami po prostu znajomi znajomych, którzy wiedzieli w jakiej aktualnie sytuacji znajdują się inni – często cywile bez dachu nad głową. Takim ludziom chciała pomagać w pierwszej kolejności. Wciąż zadziwiał ją fakt jak potrafili się gromadzić, organizować sobie życie. Nie wiedzieć czemu miała wrażenie, że ludźmi trzeba kierować. Zorganizować życie, zaplanować funkcjonowanie. Może to brało się z tego, że na początku konfliktu właśnie tym się zajmowali, a może z tego, że jej też kiedyś ktoś starał się planować całe życie. Była pod nie małym wrażeniem widząc prawdziwą mobilizację narodu. Nie było to niczyje spełnienie marzeń – szałas w środku lasu, szukanie jedzenia w lasach, organizowanie dostaw z nielegalnych źródeł, ryzykowanie życia za przysłowiową, ale i dosłowną kromkę chleba. Nikt z tych ludzi nie spodziewał się, że przyjdzie im tak żyć. Ale… no właśnie ale… tak się stało i trzeba było to udźwignąć bo wola ich życia była o wiele większa. Coraz częściej też zastanawiała się nad własnymi czterema kątami. Jej dom w Szkocji, który zostawiła jej Figg był mały. Miał zaledwie dwie sypialnie, salon i maleńką kuchnię, ale miał też dach, a w środku było nawet ciepło. Czyli miała więcej niż ci wszyscy ludzie razem wzięci. Zaczęła się zastanawiać dlaczego sypialnie stoją puste, dlaczego nie zostawić tego domu innym, a samej znaleźć jakiś kąt w Oazie. Altruzim burzył jej myśli, czasami budził w środku nocy i wpychał w nią wyrzuty sumienia i poczucie winy.
Robiła więc co mogła, żeby pomóc. Ten tunel był tylko kroplą w morzu potrzeb, ale był też niezbędny do ich dalszego funkcjonowania w tym miejscu. Miała zamiar zadbać o to by mogli zostać tu jak najdłużej. Przecież Oaza nie zdoła pomieścić i wykarmić wszystkich prześladujących. Zakonnicy mogli jednak zrobić coś więcej by im pomóc. – Dawno – zaczęła. – Mężczyzna, który mieszkał niedaleko zna te okolice i wie, że dawniej wykorzystywano ten tunel do transportu towarów do wioski, ale odkąd ktoś nałożył na to miejsce klątwę to nikt się tu nie zapuszcza. Teraz nie mają już wyjścia. Są odcięci, a zapasy powoli im się kończą – dodała mając nadzieje, że jej umiejętności wystarczą aby pozbyć się klątwy. Oczywiście nawet w tej dziedzinie istniała magia całkowicie jej obca. – Pomyślałam też, że na koniec możemy nałożyć im kilka pułapek. Tak aby mogli poczuć się bardziej swobodnie. – blondynka wiedziała, że już jakieś zabezpieczenia tam są, ale to było wciąż niewiele. One jako doświadczone w tym fachu miały większe możliwości.
Ciężko było utrzymywać jakiekolwiek pozytywne relacje gdy tak wiele się działo. Tak naprawdę Lucinda zawsze była typem samotnika. O wiele lepiej dogadywało jej się też z mężczyznami, bo często powielała ich zainteresowania. Justine przeszła tak wiele, że Lucinda dziwnie czuła się prosząc ją o pomoc. Oczywiście nie zdawała sobie sprawy, że nagromadzonych problemów jest jeszcze więcej, a sam pobyt w Azkabanie był czymś traumatycznym. Cieszyła się jednak, że Zakonniczka stanęła po tym na nogi i wciąż chce działać. Cholernie silna kobieta. Jedna z najsilniejszych jakie Lucinda w ogóle znała. Blondynka uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu i skinęła głową.
Obróciła się gwałtownie na ton głosu towarzyszki. Widząc unoszące się za nimi kłęby dymu nie zastanawiała się. Wiedziała, że muszą się tam udać. Blondynka usadowiła się za plecami czarownicy i czekała na znajomy zryw, który miał je zaprowadzić do przyczyny szarości powietrza. Gdy kobiety dotarły na miejsce zobaczyły dwa domy stojące w ogniu. Tak naprawdę pożar dobiegał końca, bo jedynie pojedyncze języki ognia zmieniały krokwie w popiół. Lucinda zeskoczyła od razu z miotły i wyciągnęła różdżkę rozglądając się dookoła. Ten kto to zrobił wciąż mógł być i obserwować swoje dzieło. W domach wciąż mogli znajdować się ludzie, ale miała szczerą nadzieje, że tak nie było. - Nebula exstiguere – rzuciła kierując różdżkę w stronę jednego z domów.
Robiła więc co mogła, żeby pomóc. Ten tunel był tylko kroplą w morzu potrzeb, ale był też niezbędny do ich dalszego funkcjonowania w tym miejscu. Miała zamiar zadbać o to by mogli zostać tu jak najdłużej. Przecież Oaza nie zdoła pomieścić i wykarmić wszystkich prześladujących. Zakonnicy mogli jednak zrobić coś więcej by im pomóc. – Dawno – zaczęła. – Mężczyzna, który mieszkał niedaleko zna te okolice i wie, że dawniej wykorzystywano ten tunel do transportu towarów do wioski, ale odkąd ktoś nałożył na to miejsce klątwę to nikt się tu nie zapuszcza. Teraz nie mają już wyjścia. Są odcięci, a zapasy powoli im się kończą – dodała mając nadzieje, że jej umiejętności wystarczą aby pozbyć się klątwy. Oczywiście nawet w tej dziedzinie istniała magia całkowicie jej obca. – Pomyślałam też, że na koniec możemy nałożyć im kilka pułapek. Tak aby mogli poczuć się bardziej swobodnie. – blondynka wiedziała, że już jakieś zabezpieczenia tam są, ale to było wciąż niewiele. One jako doświadczone w tym fachu miały większe możliwości.
Ciężko było utrzymywać jakiekolwiek pozytywne relacje gdy tak wiele się działo. Tak naprawdę Lucinda zawsze była typem samotnika. O wiele lepiej dogadywało jej się też z mężczyznami, bo często powielała ich zainteresowania. Justine przeszła tak wiele, że Lucinda dziwnie czuła się prosząc ją o pomoc. Oczywiście nie zdawała sobie sprawy, że nagromadzonych problemów jest jeszcze więcej, a sam pobyt w Azkabanie był czymś traumatycznym. Cieszyła się jednak, że Zakonniczka stanęła po tym na nogi i wciąż chce działać. Cholernie silna kobieta. Jedna z najsilniejszych jakie Lucinda w ogóle znała. Blondynka uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu i skinęła głową.
Obróciła się gwałtownie na ton głosu towarzyszki. Widząc unoszące się za nimi kłęby dymu nie zastanawiała się. Wiedziała, że muszą się tam udać. Blondynka usadowiła się za plecami czarownicy i czekała na znajomy zryw, który miał je zaprowadzić do przyczyny szarości powietrza. Gdy kobiety dotarły na miejsce zobaczyły dwa domy stojące w ogniu. Tak naprawdę pożar dobiegał końca, bo jedynie pojedyncze języki ognia zmieniały krokwie w popiół. Lucinda zeskoczyła od razu z miotły i wyciągnęła różdżkę rozglądając się dookoła. Ten kto to zrobił wciąż mógł być i obserwować swoje dzieło. W domach wciąż mogli znajdować się ludzie, ale miała szczerą nadzieje, że tak nie było. - Nebula exstiguere – rzuciła kierując różdżkę w stronę jednego z domów.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Chyba już w jakiś sposób zwyczajnie nawykła do tej jednej myśli, która wybijała się ponad inne. Że należało iść dalej. Zrobić więcej. Dać od siebie jeszcze trochę. Rozwinąć siebie samą, bo to też mogło pomóc. Dlatego nie oszczędzała się jeszcze w czasie kursu, dając z siebie tyle ile tylko mogła. A kiedy wracała do domu zasiadała z książkami o zabezpieczeniach próbując przebić się przez transfiguracje tych najtrudniejszych. Nadal zdawało jej się, że czegoś nie rozumiała. Kiedy już myślała, że złapała sens ten rozpływał się, niby spłoszony ledwie dotykiem opuszka palca. Były chwile kiedy wątpiła. Nigdy w drogę - zawsze w samą siebie i swoje własne umiejętności, niedoskonałości, które osiadały na jej ramionach by podszeptem próbować zatrząść w posadach jej pewnością siebie. Niestety, choć nie chciała, nadal popełniała błędy. Nadal reagowała zbyt wolno. Nadal nie potrafiła przewidzieć całkiem sytuacji. Skupiła się na sobie, bo wiedziała, że jej siła była potrzebna. Nie potrafiła spojrzeć na świat inaczej niż w ten konkretny sposób - może właśnie stąd wynikało nieporozumienie z Kerstin. Wolała działać, zrozumienie mogło przyjść dopiero z czasem - albo wcale.
- Celowe działanie by ją odciąć, hm? - mruknęła po wysłuchaniu słów padających z ust Lucindy. Tak to wyglądało, na to się składało. Odcięcie możliwości bezpiecznie transportu jedzenia do wioski sprawiało, że jej mieszkańcy byli zdani na otoczenie i możliwie, że zawyżone ceny - jeśli w ogóle udawało im się cokolwiek do niej sprowadzić. Zmarszczyła odrobinę brwi zastanawiając się nad sytuacją którą zamierzały się zająć. Kiedy do niej dotarł. W pierwszej kolejności je zauważyła. Wznoszące się trochę dalej kłęby dymu, wbijające w niebo. Nie niosące żadnych dobrych wiadomości - tego jednego była pewna. Jak wiele podpaleń widziała już w ciągu ostatnich trzech miesięcy? Wiedziała, że zbyt dużo. Niektórzy pozwalali sobie na zbyt wiele względem innych, za argument potwierdzający odbierając słowa tych, którzy za nic mieli ludzkie życie. Którzy zwyczajnie uważali się za lepszych niż inni, jedynie przez to w jaki sposób się urodzili. Nie potrafiła tego zaakceptować. Jej ojciec był mugolem - a ona sama otrzymała dar, który jedynie potwierdzał, że była magiczna. Choć znaleźli się tacy, którzy próbowali jej wmówić że ukradła tą magię - jakby to w ogóle było możliwe. Na samą myśl miała ochotę wywrócić oczami i prychnąć pod nosem. Powstrzymała się jednak przed tym.
Szerzący się dym na horyzoncie zmusił ich jednak - przynajmniej chwilowo do zmiany planów. Trudno na razie było stwierdzić jak bardzo, ale jedno było pewne. Nie mogły pozostawić pożaru samego sobie - mógł się rozprzestrzenić i nie dało się przewidzieć czy w pobliżu nie znajdował się ktoś, kto potrzebował pomocy. Albo ktoś kto był właśnie przyczyną całego zajścia.
- Nebula exstiguere - wybrała, kiedy znalazły się już na miejscu. Najpierw należało ugasić ogień. Kiedy fioletowa mgła pomknęła z jej różdżki zajmując się pierwszym z domów uniosła ją raz jeszcze. Zanim zajęła się dalszym gaszeniem, uniosła różdżkę by sprawdzić, czy w pobliżu - domach a może między drzewami nie znajduje się ktoś poza nimi. - Homenum Revelio - zmarszczyła lekko brwi kiedy magia wymknęła się spod jej palców.
1. Zaklęcie wykazało więcej osób, niż sądziła. Co prawda najmocniej spalony budynek nie posiadał w sobie śladów obecności. Ale już kawałek dalej pomiędzy drzwiami znalazła kilka jednostek. Dwie z nich, prawdopodobnie chcąc im przerwać w dokonaniu się dzieła wysunęły się i zaatakowały.
2. Trzy obecności zalśniły w drugim, mniej palącym się budynku. - Ciny, w tamtym są ludzie. - zapowiedziała wskazując głową na budynek, którego nie zajął jeszcze całkiem ogień. Były w stanie ich uratować.
3. szczęście w nieszczęściu, zaklęcie poza nimi nie wykazało niczego wokół - widocznie mieszkańcy, byli nieobecni. Z pewnością przeżyją szok wracając i zastając jedynie zgliszcza po tym, co nazywali domem.
- Celowe działanie by ją odciąć, hm? - mruknęła po wysłuchaniu słów padających z ust Lucindy. Tak to wyglądało, na to się składało. Odcięcie możliwości bezpiecznie transportu jedzenia do wioski sprawiało, że jej mieszkańcy byli zdani na otoczenie i możliwie, że zawyżone ceny - jeśli w ogóle udawało im się cokolwiek do niej sprowadzić. Zmarszczyła odrobinę brwi zastanawiając się nad sytuacją którą zamierzały się zająć. Kiedy do niej dotarł. W pierwszej kolejności je zauważyła. Wznoszące się trochę dalej kłęby dymu, wbijające w niebo. Nie niosące żadnych dobrych wiadomości - tego jednego była pewna. Jak wiele podpaleń widziała już w ciągu ostatnich trzech miesięcy? Wiedziała, że zbyt dużo. Niektórzy pozwalali sobie na zbyt wiele względem innych, za argument potwierdzający odbierając słowa tych, którzy za nic mieli ludzkie życie. Którzy zwyczajnie uważali się za lepszych niż inni, jedynie przez to w jaki sposób się urodzili. Nie potrafiła tego zaakceptować. Jej ojciec był mugolem - a ona sama otrzymała dar, który jedynie potwierdzał, że była magiczna. Choć znaleźli się tacy, którzy próbowali jej wmówić że ukradła tą magię - jakby to w ogóle było możliwe. Na samą myśl miała ochotę wywrócić oczami i prychnąć pod nosem. Powstrzymała się jednak przed tym.
Szerzący się dym na horyzoncie zmusił ich jednak - przynajmniej chwilowo do zmiany planów. Trudno na razie było stwierdzić jak bardzo, ale jedno było pewne. Nie mogły pozostawić pożaru samego sobie - mógł się rozprzestrzenić i nie dało się przewidzieć czy w pobliżu nie znajdował się ktoś, kto potrzebował pomocy. Albo ktoś kto był właśnie przyczyną całego zajścia.
- Nebula exstiguere - wybrała, kiedy znalazły się już na miejscu. Najpierw należało ugasić ogień. Kiedy fioletowa mgła pomknęła z jej różdżki zajmując się pierwszym z domów uniosła ją raz jeszcze. Zanim zajęła się dalszym gaszeniem, uniosła różdżkę by sprawdzić, czy w pobliżu - domach a może między drzewami nie znajduje się ktoś poza nimi. - Homenum Revelio - zmarszczyła lekko brwi kiedy magia wymknęła się spod jej palców.
1. Zaklęcie wykazało więcej osób, niż sądziła. Co prawda najmocniej spalony budynek nie posiadał w sobie śladów obecności. Ale już kawałek dalej pomiędzy drzwiami znalazła kilka jednostek. Dwie z nich, prawdopodobnie chcąc im przerwać w dokonaniu się dzieła wysunęły się i zaatakowały.
2. Trzy obecności zalśniły w drugim, mniej palącym się budynku. - Ciny, w tamtym są ludzie. - zapowiedziała wskazując głową na budynek, którego nie zajął jeszcze całkiem ogień. Były w stanie ich uratować.
3. szczęście w nieszczęściu, zaklęcie poza nimi nie wykazało niczego wokół - widocznie mieszkańcy, byli nieobecni. Z pewnością przeżyją szok wracając i zastając jedynie zgliszcza po tym, co nazywali domem.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Różne rzeczy przydarzały się ludziom. Tak było od zawsze. Pech kroczył za człowiekiem typując mu drogę. Gdy działo się tak wiele zła w ich otoczeniu ciężko było uwierzyć jednak, że wszystko jest jednym zrządzeniem losu. Znaleźli już dawno winnych wszelkiego cierpienia i nawet jeśli nie każde działanie było zamierzonym, to i tak nie dopatrywała się w nich przypadku. Nie da się przecież żyć ciągle z duszą na ramieniu, oczekiwać najgorszego, a świat pod naciskiem wojny bardzo się zmienił. Zmienili się ludzie, zmieniła się natura, nawet magia się zmieniła. Blondynka wzruszyła nieznacznie ramionami. – Trzęsienie ziemi też zrobiło swoje – dodała. – Wszystkiemu winna jest niestabilność. – dodała. Bo tak jak na trzęsienie ziemi ich przeciwnicy mogli nie mieć wpływu tak na to, że magia jest taka obca i kapryśna już na pewno. Ile razy można zaatakować ziemię nim ta zwyczajnie się odwdzięczy?
Kłęby dymu przypomniały jej o innym pożarze. Wtedy znajdowała się w środku, widziała jak ogień trawi wszystko na swojej drodze, jak jego języki pożerają pomieszczenia, meble, ludzi. Choć sama uważała ten żywioł bliski swojemu sercu, chociaż dorastała w wielkim poszanowaniu do jego mocy, to jednak doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak morderczy bywał. Dotarli na miejsce, a Lucinda rzuciła zaklęcie, które miało ugasić pożar. Magia okazała się jednak być zwodnicza. Na szczęście umysł jej towarzyszki pozostawał niezmącony. Właśnie dlatego dobrze było mieć ją przy sobie. Tylko głupiec nie dostrzegłby talentu, który w sobie miała. Blondynka postanowiła spróbować ponownie. - Nebula exstiguere – rzuciła, ale magia ponownie jej nie posłuchała. Nic się nie wydarzyło. Nie miały zbyt wiele czasu by myśleć o kolejnych działaniach. Merlin jeden wie co w ciągu kilku minut stanie się z tym terenem.
Kiedy Tonks rzuciła kolejne zaklęcie, blondynka spojrzała na nią z wyczekiwaniem. Szczerze w duchu liczyła, że dom jest pusty, że nie ma tu nikogo. Oczywiście prawda okazała się być całkowicie inna. Kobiety nie miały wyboru. Musiały działać jeszcze szybciej. Blondynka uniosła różdżkę i rzuciła zaklęcie w swoim kierunku. - Amicus Igni – rzuciła niestety nic się nie wydarzyło. Złość zawrzała w niej, była bezsilna, nie potrafiła sobie poradzić z jednym zaklęciem. Warknęła pod nosem i ponownie uniosła drewno. – Amicus Igni – wypowiedziała z siłą w głosie. Tym razem magia się pod nią ugięła. Lucinda pognała w stronę palącego się budynku. Wiedziała, że nie mają zbyt wiele czasu.
Drzwi budynku zostały nietknięte, ale gdy Lucinda je uchyliła dostrzegła słup ognia odgradzający resztę domu od wyjścia. Przez chwile się zawahała, bo co jeśli jej własne zaklęcie nie zadziałało? Nie miała jednak wyjścia. Musiała spróbować. Czarownica przeszła przez słup ognia odczuwając na własnej skórze jedynie drobne łaskotanie. – Nikogo… - zaczęła, ale nagle do jej uszu dotarł głośny szloch. Blondynka pomknęła w tamtą stronę uważając by przy okazji nie naruszyć już i tak delikatnej konstrukcji budynku. Lucinda dostrzegła przed sobą kobietę. Może ciut starszą od niej samej. Kobieta przyciskała do piersi rękę, na jej twarzy malował się strach. – Pomogę ci. Musimy stąd uciekać. – zawołała. Kobieta przez chwile chciała się bronić, mówiła o mężu na piętrze i matce w dalszej części budynku. Czarownica nie zważając na protesty rzuciła w stronę kobiety – Amicus Igni. Idź! – krzyknęła do kobiety.
Kłęby dymu przypomniały jej o innym pożarze. Wtedy znajdowała się w środku, widziała jak ogień trawi wszystko na swojej drodze, jak jego języki pożerają pomieszczenia, meble, ludzi. Choć sama uważała ten żywioł bliski swojemu sercu, chociaż dorastała w wielkim poszanowaniu do jego mocy, to jednak doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak morderczy bywał. Dotarli na miejsce, a Lucinda rzuciła zaklęcie, które miało ugasić pożar. Magia okazała się jednak być zwodnicza. Na szczęście umysł jej towarzyszki pozostawał niezmącony. Właśnie dlatego dobrze było mieć ją przy sobie. Tylko głupiec nie dostrzegłby talentu, który w sobie miała. Blondynka postanowiła spróbować ponownie. - Nebula exstiguere – rzuciła, ale magia ponownie jej nie posłuchała. Nic się nie wydarzyło. Nie miały zbyt wiele czasu by myśleć o kolejnych działaniach. Merlin jeden wie co w ciągu kilku minut stanie się z tym terenem.
Kiedy Tonks rzuciła kolejne zaklęcie, blondynka spojrzała na nią z wyczekiwaniem. Szczerze w duchu liczyła, że dom jest pusty, że nie ma tu nikogo. Oczywiście prawda okazała się być całkowicie inna. Kobiety nie miały wyboru. Musiały działać jeszcze szybciej. Blondynka uniosła różdżkę i rzuciła zaklęcie w swoim kierunku. - Amicus Igni – rzuciła niestety nic się nie wydarzyło. Złość zawrzała w niej, była bezsilna, nie potrafiła sobie poradzić z jednym zaklęciem. Warknęła pod nosem i ponownie uniosła drewno. – Amicus Igni – wypowiedziała z siłą w głosie. Tym razem magia się pod nią ugięła. Lucinda pognała w stronę palącego się budynku. Wiedziała, że nie mają zbyt wiele czasu.
Drzwi budynku zostały nietknięte, ale gdy Lucinda je uchyliła dostrzegła słup ognia odgradzający resztę domu od wyjścia. Przez chwile się zawahała, bo co jeśli jej własne zaklęcie nie zadziałało? Nie miała jednak wyjścia. Musiała spróbować. Czarownica przeszła przez słup ognia odczuwając na własnej skórze jedynie drobne łaskotanie. – Nikogo… - zaczęła, ale nagle do jej uszu dotarł głośny szloch. Blondynka pomknęła w tamtą stronę uważając by przy okazji nie naruszyć już i tak delikatnej konstrukcji budynku. Lucinda dostrzegła przed sobą kobietę. Może ciut starszą od niej samej. Kobieta przyciskała do piersi rękę, na jej twarzy malował się strach. – Pomogę ci. Musimy stąd uciekać. – zawołała. Kobieta przez chwile chciała się bronić, mówiła o mężu na piętrze i matce w dalszej części budynku. Czarownica nie zważając na protesty rzuciła w stronę kobiety – Amicus Igni. Idź! – krzyknęła do kobiety.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sporo minęło czasu, kiedy można było pozwolić sobie na prawdziwy oddech. Na odpoczynek, który nie zakuje poczuciem winy. Kiedy ostatnio widziały się z Lucindą? Na spotkaniu? Pewnie tak. Każdy robił co mógł i ile mógł, licząc, że uda im się nie tylko ugasić kolejne pożary, ale i finalnie dopiąć tego do czego dążyli wszyscy, mimo odmiennych charakterów, czy czasem odmiennych zdań. Pomogłaby w działaniu każdemu zakonnikowi, który do działania by ją zawołał. Tak jak pomogła Prudence, choć ostatecznie zgodnie z własnym sumieniem powiedziała to, co uważała. Nie one powinny latać łowiąc magiczne stworzenia, bo i nie wyszło im to najlepiej. Najlepsze skutki przynosiły grupy w których dobrani byli ludzie o odpowiednich umiejętnościach.
- Trzęsienie? - zapytała zerkając w kierunku Lucindy obok której szła. Ta informacja musiała jej jakoś umknąć. Niestabilność. Westchnęła lekko. Ta otaczała już ciasnym ramieniem całą Anglię, taki był smutny fakt z którym przyszło im się mierzyć.
Wszystko musiało jednak zaczekać chwilę w obliczu kolejnego żywiołu, który objawił się przed ich oczami trawiąc jeden z budynków. Każdy z nich - żywiołów - był inny choć tak samo niebezpieczny. Nie czekały dłużej ruszając w stronę miejsca z którego unosił się domy i bruździł niebo. Ufała Lucindzie, znały się zbyt długo, żeby mogło być inaczej, choć pod względem charakteru były całkiem różne. Kiedy tylko wypowiedziała to, co dostrzegła Lucinda przeszła do działania. W takich sytuacjach nie było czasu na konkretne plany, czy strategie a one dwie działały już dostatecznie długo, żeby wiedzieć co robić i podążać odpowiednimi ścieżkami. Skoro to Selwyn zdecydowała się na wejście do środka, ona zamierzała zająć się ogniem. Poskromienie go, mogło zapewnić mniejszą ilość zniszczeń i dotarcie do wszystkich.
- Nebula exstiguere - wybrała więc jako pierwsze. Pierwsza z jednostek powinna za chwilę znaleźć się na zewnątrz. Nie pomyliła się, kobieta wypadła na zewnątrz dławiąc się dymem, zachrypniętym głosem mówiąc o mężu i matce. Kiedy ustaliła, że nie posiada na sobie większych obrażeń i z pomocą medyczną będzie w stanie wytrzymać, aż nie spróbują ewakuować wszystkich uniosła różdżkę. - Amicus Igni - wybrała też wchodząc do budynku. Zapytała wcześniej kobiety skąd wyszła i gdzie znajduje się reszta. Lucinda prawdopodobnie udała się na tył, był najbliżej od miejsca z którego wyszła kobieta. Dlatego sama wbiegła na górę unosząc głos i dając o sobie znać, próbując dostrzec coś w dymie mimo zaczynających łzawić oczu. W końcu go dostrzegła. Ale powrót nie miał należeć do łatwych. Uniosła różdżkę. - Amicus Igni - rzuciła na mężczyznę, który znajdował się już na granicy przytomności. - Szybko. - poleciła mu tylko, pozwalając oprzeć się na sobie, musiała spiąć wszystkie mięśnie. Jej kondycja nadal pozostawiała wiele do życzenia, ale adrenalina i chęć ocalenia ludzkiego życia miała pomóc. Kiedy wyszła, sama zakasłała od gryzącego w gardło dymu. Ogień osłabł od jej zaklęć, ale nadal był zagrożeniem. Zamrugała kilka razy przeganiając łzy. Brała głębokie wdech, próbując uspokoić oddech. Na razie milczała, opierając dłonie o nogi, pochylając się. Uniosła wzrok dopiero kiedy dostrzegła ruch obok. - Cinny? - zapytała a gdy ją dostrzegła odetchnęła lekko. Zrobiła krok w stronę domu. - Dogaśmy pożar, może nie naruszył konstrukcji. - ogień, choć to by graniczyło z cudem. Ogień trawił wszystko na swojej drodze i był w tym nieprzejednany.
- Trzęsienie? - zapytała zerkając w kierunku Lucindy obok której szła. Ta informacja musiała jej jakoś umknąć. Niestabilność. Westchnęła lekko. Ta otaczała już ciasnym ramieniem całą Anglię, taki był smutny fakt z którym przyszło im się mierzyć.
Wszystko musiało jednak zaczekać chwilę w obliczu kolejnego żywiołu, który objawił się przed ich oczami trawiąc jeden z budynków. Każdy z nich - żywiołów - był inny choć tak samo niebezpieczny. Nie czekały dłużej ruszając w stronę miejsca z którego unosił się domy i bruździł niebo. Ufała Lucindzie, znały się zbyt długo, żeby mogło być inaczej, choć pod względem charakteru były całkiem różne. Kiedy tylko wypowiedziała to, co dostrzegła Lucinda przeszła do działania. W takich sytuacjach nie było czasu na konkretne plany, czy strategie a one dwie działały już dostatecznie długo, żeby wiedzieć co robić i podążać odpowiednimi ścieżkami. Skoro to Selwyn zdecydowała się na wejście do środka, ona zamierzała zająć się ogniem. Poskromienie go, mogło zapewnić mniejszą ilość zniszczeń i dotarcie do wszystkich.
- Nebula exstiguere - wybrała więc jako pierwsze. Pierwsza z jednostek powinna za chwilę znaleźć się na zewnątrz. Nie pomyliła się, kobieta wypadła na zewnątrz dławiąc się dymem, zachrypniętym głosem mówiąc o mężu i matce. Kiedy ustaliła, że nie posiada na sobie większych obrażeń i z pomocą medyczną będzie w stanie wytrzymać, aż nie spróbują ewakuować wszystkich uniosła różdżkę. - Amicus Igni - wybrała też wchodząc do budynku. Zapytała wcześniej kobiety skąd wyszła i gdzie znajduje się reszta. Lucinda prawdopodobnie udała się na tył, był najbliżej od miejsca z którego wyszła kobieta. Dlatego sama wbiegła na górę unosząc głos i dając o sobie znać, próbując dostrzec coś w dymie mimo zaczynających łzawić oczu. W końcu go dostrzegła. Ale powrót nie miał należeć do łatwych. Uniosła różdżkę. - Amicus Igni - rzuciła na mężczyznę, który znajdował się już na granicy przytomności. - Szybko. - poleciła mu tylko, pozwalając oprzeć się na sobie, musiała spiąć wszystkie mięśnie. Jej kondycja nadal pozostawiała wiele do życzenia, ale adrenalina i chęć ocalenia ludzkiego życia miała pomóc. Kiedy wyszła, sama zakasłała od gryzącego w gardło dymu. Ogień osłabł od jej zaklęć, ale nadal był zagrożeniem. Zamrugała kilka razy przeganiając łzy. Brała głębokie wdech, próbując uspokoić oddech. Na razie milczała, opierając dłonie o nogi, pochylając się. Uniosła wzrok dopiero kiedy dostrzegła ruch obok. - Cinny? - zapytała a gdy ją dostrzegła odetchnęła lekko. Zrobiła krok w stronę domu. - Dogaśmy pożar, może nie naruszył konstrukcji. - ogień, choć to by graniczyło z cudem. Ogień trawił wszystko na swojej drodze i był w tym nieprzejednany.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ogień był żywiołem, którego bała się najbardziej. Stanowił jej historię, był częścią jej krwi i wbrew pozorom to właśnie w nim najczęściej odnajdywała nadzieje na polu walki, ale i tak ją przerażał. Wystarczy iskra, mały płomień by życie wielu osób było zagrożone, by po stojących przez wieki domach został jedynie dym, swąd i pył. Tak naprawdę Lucinda miała szacunek do wszystkich żywiołów biorąc pod uwagę fakt, że w porównaniu z ich siłą oni sami byli niczym. W pamięci wciąż żywe miała wspomnienie płonącego Ministerstwa. Wtedy udało jej się uciec z murów przepełnionych krzykiem i chaosem. To właśnie Justine tego dnia pomogła jej stanąć na nogi, gdy leżała dusząc się od sadzy w płucach. Pamiętała to uczucie, pamiętała strach o siebie i innych, ale przede wszystkim pamiętała bezradność, która wtedy ją owładnęła. Chciała pomóc innym, chciała ratować życia, ale wiedziała, że jeśli to zrobi to umrze. Teraz miała już większą wiedzę, teraz też sytuacja była całkowicie inna, bo to nie ona była w środku.
Kiedy udało jej się wyciągnąć kobietę na zewnątrz zdała sobie sprawę, że nie uda jej się wrócić już do tego pomieszczenia. Oddychała ciężko, kręciło jej się w głowie od nadmiaru dymu, ale nie zwracała na to większej uwagi. Całą sobą skupiła się na stojącej przed nią kobiecie. – Oddychaj – odparła uspokajająco. W tym samym momencie do płonącego domu wbiegła Justine. Lucinda krzyknęła za nią i ruszyła w stronę drzwi chcąc w razie czego odpowiednio zareagować. Uniosła różdżkę i rzuciła z siłą. - Nebula exstiguere! – magia jej nie zawiodła. Chwile po wypowiedzeniu formuły zaklęcia nad płonącym budynkiem pojawiła się ogromna fioletowa chmura. Sama czarownica była zaskoczona siłą własnego zaklęcia. To jednak nie wystarczyło, bo ogień wciąż się rozprzestrzeniał zajmując też okoliczne drzewa. Cały dorobek życia tych ludzi. Wszystko co mieli właśnie obracało się w pył.
Justine udało się wyciągnąć z budynku jeszcze dwójkę ludzi. Blondynka od razu podbiegła do Zakonniczki by sprawdzić czy tej nic się nie stało. Następnie skierowała spojrzenie na dwójkę uratowanych. Wyglądali na przerażonych i wycieńczonych, ale na szczęście prócz tego nic większego im nie dolegało. Lucinda skinęła głową na słowa Tonks i ponownie uniosła różdżkę niemal w tym samym momencie, w którym zrobiła to kobieta. - Nebula exstiguere! – rzuciła ponownie. Obie chmury zadziałały w punkt przytłumiając ostatnie języki ognia.
Lucinda odwróciła się do kobiety, którą wyprowadziła z budynku. Ta ze łzami w oczach starała się dostrzec pod spalonym gruntem własny dom. – Potrzebujecie pomocy uzdrowiciela? Możecie pójść z nami, bo tu niedaleko jest obóz. Znajdziecie tam uzdrowiciela, a kiedy ogień całkowicie przygaśnie ocenicie sytuacje. Na pewno tam znajdą się ludzie, którzy wam pomogą. – kobieta przeniosła spojrzenie na członków swojej rodziny. Nie powiedzieli nic i czarownica wcale im się nie dziwiła. Czasem na tego typu rzeczy nie ma odpowiednich słów. Nie ma w tym nic odpowiedniego.
Kobiety upewniwszy się najpierw, że ogień ponownie nie zajmie budynku ruszyły w stronę obozu. Nie mogły polecieć na miotle, bo było ich zbyt wiele. Lucinda była wdzięczna Tonks wyleczenie oznak zatrucia u tych ludzi. Niestety blondynka nie posiadała takowych umiejętności. Gdy dotarły do obozu Zakonniczki w skrócie opowiedziały ludziom o tym co przydarzyło się tej rodzinie i poleciały do przejścia by zająć się w końcu tym po co tutaj przyszły.
Kiedy udało jej się wyciągnąć kobietę na zewnątrz zdała sobie sprawę, że nie uda jej się wrócić już do tego pomieszczenia. Oddychała ciężko, kręciło jej się w głowie od nadmiaru dymu, ale nie zwracała na to większej uwagi. Całą sobą skupiła się na stojącej przed nią kobiecie. – Oddychaj – odparła uspokajająco. W tym samym momencie do płonącego domu wbiegła Justine. Lucinda krzyknęła za nią i ruszyła w stronę drzwi chcąc w razie czego odpowiednio zareagować. Uniosła różdżkę i rzuciła z siłą. - Nebula exstiguere! – magia jej nie zawiodła. Chwile po wypowiedzeniu formuły zaklęcia nad płonącym budynkiem pojawiła się ogromna fioletowa chmura. Sama czarownica była zaskoczona siłą własnego zaklęcia. To jednak nie wystarczyło, bo ogień wciąż się rozprzestrzeniał zajmując też okoliczne drzewa. Cały dorobek życia tych ludzi. Wszystko co mieli właśnie obracało się w pył.
Justine udało się wyciągnąć z budynku jeszcze dwójkę ludzi. Blondynka od razu podbiegła do Zakonniczki by sprawdzić czy tej nic się nie stało. Następnie skierowała spojrzenie na dwójkę uratowanych. Wyglądali na przerażonych i wycieńczonych, ale na szczęście prócz tego nic większego im nie dolegało. Lucinda skinęła głową na słowa Tonks i ponownie uniosła różdżkę niemal w tym samym momencie, w którym zrobiła to kobieta. - Nebula exstiguere! – rzuciła ponownie. Obie chmury zadziałały w punkt przytłumiając ostatnie języki ognia.
Lucinda odwróciła się do kobiety, którą wyprowadziła z budynku. Ta ze łzami w oczach starała się dostrzec pod spalonym gruntem własny dom. – Potrzebujecie pomocy uzdrowiciela? Możecie pójść z nami, bo tu niedaleko jest obóz. Znajdziecie tam uzdrowiciela, a kiedy ogień całkowicie przygaśnie ocenicie sytuacje. Na pewno tam znajdą się ludzie, którzy wam pomogą. – kobieta przeniosła spojrzenie na członków swojej rodziny. Nie powiedzieli nic i czarownica wcale im się nie dziwiła. Czasem na tego typu rzeczy nie ma odpowiednich słów. Nie ma w tym nic odpowiedniego.
Kobiety upewniwszy się najpierw, że ogień ponownie nie zajmie budynku ruszyły w stronę obozu. Nie mogły polecieć na miotle, bo było ich zbyt wiele. Lucinda była wdzięczna Tonks wyleczenie oznak zatrucia u tych ludzi. Niestety blondynka nie posiadała takowych umiejętności. Gdy dotarły do obozu Zakonniczki w skrócie opowiedziały ludziom o tym co przydarzyło się tej rodzinie i poleciały do przejścia by zająć się w końcu tym po co tutaj przyszły.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wiele czasu minęło, nim zaangażowała się w tą walkę. Wcześniej, jeszcze nie tak wyraźną, skrytą w ciemnych zaułkach i cieniach miast. Teraz, ten mrok spowijał coraz ciaśniej Anglię. Otaczał ją, obejmował w swoje mroźne ramiona wpływając na każde życie - istnienie, które znajdowało się obok. Justine zdążyła mieć już okazję zobaczyć wszystko to, co było najgorsze w ludziach. Mimo to, nadal stawała w obronie tych, którzy nie byli w stanie pomóc sobie sami. Wiedziała, że byli w trudniejszej pozycji. Brakowało im ludzi, funduszy, właściwie wszystkiego, co było niezbędne. Ale to nie mogło zmusić ich, żeby zaprzestali działania. Właśnie pomimo tego, musieli dalej stawiać opór. Robić, co tylko byli w stanie, żeby odzyskać równowagę dla ludzi, dla Anglii pogrążonej w bezsensownej wojnie. Cierpiały miliony, dla kilku jednostek które ubzdurały sobie coś, nie patrząc na życie, które tylko w ich oczach było bezsensowne.
Wiedziała też jednak, że pojedyńcze działania, gaszanie pożarów - i tych metaforycznych i dosłownych - choć potrzebne, nie przesuwało ich na przód. Musieli zdobywać kolejne lokacje. Miejsca ważne dla przeciwników, odbierać im to, co było im potrzebne. Choć byli w stanie łatwiej i szybciej zreperować poniesione straty, to bycie solą w ich oku, miało w końcu przecież przynieść coś więcej. Musiało. Straciła już zbyt wiele na tej wojnie, żeby teraz zatrzymać się w połowie następnego kroku. Musiała iść na przód, niezmiennie, zawsze tak samo. Upadała raz za razem, za każdym razem jeszcze mocniej, gruchocząc nie tylko ciało, ale i serce. Wiedziała, że przyjdzie moment po którym kolejny raz się nie podniesie. Kiedy jej ciało, albo psychika, nie będą w stanie znieść już więcej. Była naiwna, sądząc, że ludzie tacy jak ona mogą sobie jeszcze pozwolić na szczęście.
Wyprowadziła z budynku dwójkę pozostałych ludzi - szczęśliwie, odnajdując wszystkich, których wskazała Lucinda wcześniej. Oczy zaszły jej dymem, zakaszlała wychodząc na zewnątrz, by później unieść głowę na blondynkę. Ogień powoli poddawał się ich zaklęciom, ale niewiele z tego co było w środku miało pozostać. Widziała już niejeden pożar, te w ostatnim czasie były plaga na którą nie potrafiła znaleźć rozwiązania, nie będąc w stanie być wszędzie. Kiedy ogień dogasał podeszła do ludzi za Lucindą. Wyglądali jakby nie stało im się więcej, niż zatrucie dymem, ale przez sadzę mogła nie dostrzec ran.
- Pójdziemy. - zadecydował mężczyzna, podnosząc się. Justine pomogła, jeśli ktoś tej pomocy z dojściem potrzebował kierując się za Lucindą do miejsca o którym mówiła. Obóz zgodnie z jej słowami rzeczywiście znajdował się niedaleko.
- Istotne, że nadal wszyscy żyjecie. - dodała jeszcze na chwilę przed tym jak znalazły się w obozie gdzie pokrótce streściły historię trójki ludzi, którzych ze sobą przyprowadziły. Widziała spojrzenia rzucane ku niej, od jakiegoś czasu jej prawdziwa twarz przyciągała spojrzenie. Starała się unosić łagodnie kącik ust i nieść nadzieję w jakiś sposób. Zapewnienie, że nadal tutaj jest i będzie.
- Cinny. - odezwała się, kiedy odchodziły z obozu i na pożegnanie machnęła ludziom ręką. - Może zbadajmy dzisiaj tylko okolicę obok tunelu. Zobaczymy, czy nie kręcą się tam ludzie.. cóż mniej nam przychyli i w jakim jest stanie. Zaraz się ściemni całkiem. Wolałabym wejść w nie kiedy dzień będzie w pełni. Co sądzisz? - zapytała jej, przenosząc ku niej jasne sylwetki kiedy na miotłach leciały we wskazaną przez nią stronę. Pożar choć wiedziały jak sobie z nim radzić też je osłabił trochę, nie były w pełni własnych możliwości, a jeśli mógł tam na nie ktoś czekać, lepiej było działać w pełni gotowości, sił i sprawności. Zwłaszcza, kiedy nie wiedziały do końca co miało je tam spotkać.
Wiedziała też jednak, że pojedyńcze działania, gaszanie pożarów - i tych metaforycznych i dosłownych - choć potrzebne, nie przesuwało ich na przód. Musieli zdobywać kolejne lokacje. Miejsca ważne dla przeciwników, odbierać im to, co było im potrzebne. Choć byli w stanie łatwiej i szybciej zreperować poniesione straty, to bycie solą w ich oku, miało w końcu przecież przynieść coś więcej. Musiało. Straciła już zbyt wiele na tej wojnie, żeby teraz zatrzymać się w połowie następnego kroku. Musiała iść na przód, niezmiennie, zawsze tak samo. Upadała raz za razem, za każdym razem jeszcze mocniej, gruchocząc nie tylko ciało, ale i serce. Wiedziała, że przyjdzie moment po którym kolejny raz się nie podniesie. Kiedy jej ciało, albo psychika, nie będą w stanie znieść już więcej. Była naiwna, sądząc, że ludzie tacy jak ona mogą sobie jeszcze pozwolić na szczęście.
Wyprowadziła z budynku dwójkę pozostałych ludzi - szczęśliwie, odnajdując wszystkich, których wskazała Lucinda wcześniej. Oczy zaszły jej dymem, zakaszlała wychodząc na zewnątrz, by później unieść głowę na blondynkę. Ogień powoli poddawał się ich zaklęciom, ale niewiele z tego co było w środku miało pozostać. Widziała już niejeden pożar, te w ostatnim czasie były plaga na którą nie potrafiła znaleźć rozwiązania, nie będąc w stanie być wszędzie. Kiedy ogień dogasał podeszła do ludzi za Lucindą. Wyglądali jakby nie stało im się więcej, niż zatrucie dymem, ale przez sadzę mogła nie dostrzec ran.
- Pójdziemy. - zadecydował mężczyzna, podnosząc się. Justine pomogła, jeśli ktoś tej pomocy z dojściem potrzebował kierując się za Lucindą do miejsca o którym mówiła. Obóz zgodnie z jej słowami rzeczywiście znajdował się niedaleko.
- Istotne, że nadal wszyscy żyjecie. - dodała jeszcze na chwilę przed tym jak znalazły się w obozie gdzie pokrótce streściły historię trójki ludzi, którzych ze sobą przyprowadziły. Widziała spojrzenia rzucane ku niej, od jakiegoś czasu jej prawdziwa twarz przyciągała spojrzenie. Starała się unosić łagodnie kącik ust i nieść nadzieję w jakiś sposób. Zapewnienie, że nadal tutaj jest i będzie.
- Cinny. - odezwała się, kiedy odchodziły z obozu i na pożegnanie machnęła ludziom ręką. - Może zbadajmy dzisiaj tylko okolicę obok tunelu. Zobaczymy, czy nie kręcą się tam ludzie.. cóż mniej nam przychyli i w jakim jest stanie. Zaraz się ściemni całkiem. Wolałabym wejść w nie kiedy dzień będzie w pełni. Co sądzisz? - zapytała jej, przenosząc ku niej jasne sylwetki kiedy na miotłach leciały we wskazaną przez nią stronę. Pożar choć wiedziały jak sobie z nim radzić też je osłabił trochę, nie były w pełni własnych możliwości, a jeśli mógł tam na nie ktoś czekać, lepiej było działać w pełni gotowości, sił i sprawności. Zwłaszcza, kiedy nie wiedziały do końca co miało je tam spotkać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Romantyczna ławka
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire