Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Romantyczna ławka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Romantyczna ławka
Legenda o pewnej zakochanej parze jest najbardziej znana hrabstwu York, ale jest ona tak przyjemna dla ucha, że szybko rozprzestrzeniła się po pozostałych częściach Wielkiej Brytanii.
Pan Diggory i pani Plum spotkali się po raz pierwszy właśnie tutaj, na tej małej ławeczce, przed którą rozciąga się widok na niemal cały York. Pani Plum mocno trzymała swoją różdżkę w dłoni - rdzeń z oka lunabalii lśnił delikatną poświatą między włóknami drewna. Tuż obok niej usiadł pan Diggory i oboje niesamowicie szybko odnaleźli swój wspólny język. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, wymieniali się opiniami na tematy polityczne i kulinarne, zaklinali rzeczywistość długim, nieskrępowanym milczeniem. Spotykali się w tym samym miejscu codziennie o tej samej porze i zawsze powtarzali swój rytuał - któreś z nich pierwsze zaczynało dialog, który kończył się daleko po północy.
Legendy głoszą, że to miejsce przesiąknęło najprostszą formą magii, jaką tylko zna świat - magii miłości wydobytej ze słów i ciszy. Gdy para zasiądzie wspólnie na ławeczce i przerwie rozmowę, by chwilę podzielić się milczeniem, usłyszy cichy, gładki i melodyjny głos. Głos, który będzie snuł cichą baśń o szczerym uczuciu pełnym prostoty. Trawy zagrają delikatną, wieczorną pieśń i podzielą się jej brzmieniem razem z cykadami.
Pan Diggory i pani Plum spotkali się po raz pierwszy właśnie tutaj, na tej małej ławeczce, przed którą rozciąga się widok na niemal cały York. Pani Plum mocno trzymała swoją różdżkę w dłoni - rdzeń z oka lunabalii lśnił delikatną poświatą między włóknami drewna. Tuż obok niej usiadł pan Diggory i oboje niesamowicie szybko odnaleźli swój wspólny język. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, wymieniali się opiniami na tematy polityczne i kulinarne, zaklinali rzeczywistość długim, nieskrępowanym milczeniem. Spotykali się w tym samym miejscu codziennie o tej samej porze i zawsze powtarzali swój rytuał - któreś z nich pierwsze zaczynało dialog, który kończył się daleko po północy.
Legendy głoszą, że to miejsce przesiąknęło najprostszą formą magii, jaką tylko zna świat - magii miłości wydobytej ze słów i ciszy. Gdy para zasiądzie wspólnie na ławeczce i przerwie rozmowę, by chwilę podzielić się milczeniem, usłyszy cichy, gładki i melodyjny głos. Głos, który będzie snuł cichą baśń o szczerym uczuciu pełnym prostoty. Trawy zagrają delikatną, wieczorną pieśń i podzielą się jej brzmieniem razem z cykadami.
Czasem nawiedzała ją taka myśl, że oddalili się od celu pozwalając Śmierciożercom na zbyt wiele. W skrajnych przypadkach rozmyślała o tym, że ci wygrywali tylko dlatego, że Zakon Feniksa im na to pozwolił. Może powinni ukrócić to wszystko dawno temu? Może gdyby na początku wojny, wtedy kiedy Zakon był silny, a wróg wciąż mobilizujący siły podjęli ostrzejsze działania, to teraz wszystko wyglądałoby inaczej? Blondynka zdawała sobie sprawę z tego, że nie warto skupiać się na tym co by było gdyby. Nie mogli zmienić przeszłości, a jednak teraz walczyli całymi siłami ze skutkami również własnych działań. Plucie sobie w twarz nie mogło przynieść żadnych efektów, w końcu daleko im było do wyszkolonej armii. Nie byli żołnierzami, a już na pewno nie na początku tej parszywej wojny. Każde przekroczenie granicy własnych zasad moralnych, własnych możliwości wiązało się z nieopisaną traumą. Pomimo niej nadal w to brnęli wierząc, że w końcu uda im się zmienić ten świat na lepsze. Pomijając to wszystko Lucindzie ciężko było patrzeć na Zakon Feniksa w ten sam sposób co kiedyś. Wielu jej towarzyszy nie dotrwało do tego dnia, wielu bliskich jej osób. Nie było pustych krzeseł w Ratuszu, ale kiedy przypominała sobie spotkania w Starej Chacie i myślała o determinacji, która wypełniała całe pomieszczenie, to bolało ją serce. Wniosek z tego wszystkiego nasuwał się jej jeden. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że od razu nieleczona choroba zmieni się w przewlekłą. Oni właśnie dotarli do tego stadium, w którym wojna była już stanem przewlekłym. Zaleczali objawy, ale ta wciąż pozostawała, wciąż siała zamęt i zabierała równowagę.
Choć było w niej wiele sprzecznych emocji, wiele żalu, to nie miała zamiaru przestać działać. Musieli robić cokolwiek, bo cokolwiek w takiej sytuacji było lepsze niż nic. Chciała wciąż pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebowali. Ludzi szukających schronienia było coraz więcej. Musieli przeorganizować swoje życie, nauczyć się funkcjonować w warunkach często do tego niedostosowanych. Szałasach, ruinach, chatach. Pogoda często temu nie sprzyjała. Nie chciała nawet myśleć o tym jak wielu zwyczajnie tego nie przeżyje. Choć Oaza spełniała swoją funkcje, powstawały tam nowe miejsca do życia, to wciąż było niewystarczające. Tym bardziej, że nie wszyscy ufali Zakonowi. Sprzeciwiali się Ministerstwu, gardzili Śmierciożercami, a jednak nie widzieli w Zakonnikach zbawienia. Widzieli kolejne zagrożenie.
Kiedy w końcu udało im się wyciągnąć z płonącego domu wszystkie znajdujące się tam osoby, Lucinda poczuła ulgę. Zdawała sobie sprawę z tego, że ci ludzie będą potrzebować schronienia. Znalezienie obozowiska, o którym sama wcześniej wspominała Justine zajęło im trochę czasu. Rodzina, która właśnie straciła swój cały dobytek pozostawała w wielkim szoku. Nie mogła im się dziwić. Choć w takich chwilach człowiek czuł przede wszystkim wdzięczność za to, że żyje, to z drugiej strony sama myśl o utracie dorobku całego życia była zapierającym dech w piersi ciosem. Kobiety upewniły się, że rodzina jest bezpieczna, porozmawiały z kilkoma mieszkańcami obozowiska, zaproponowały pomoc i opowiedziały o tym po co właściwie znalazły się w tej okolicy. Blondynce bardzo zależało na tym by odblokować miejsce dostaw. Huragan zostawił po sobie zniszczenia, których usunięcie potrwa zdecydowanie za długo, a przecież ci ludzie musieli coś jeść, pić, musieli mieć możliwość przemieszczania się. Czarownica domyślała się, że mieszkańcy okolicznych domów porzucając swoje domy wiedzieli doskonale, gdzie się kierują. Wybrali najlepsze miejsce na życie bez względu na warunki tam panujące. Nie mogli stracić jedynej drogi, dzięki której mogli przeżyć.
Blondynka skupiła swoje spojrzenie na towarzyszce. – Masz rację. Jest już zbyt późno – głośno westchnęła rozglądając się po otoczeniu. – Rozejrzyjmy się, zaplanujmy co dalej, a wrócimy tu znów gdy będzie jasno – dodała i ruszyła w stronę miejsca, w którym rozpoczęła się ich dzisiejsza wędrówka. Po chwili dotarły do tunelu. Na chwile rozdzieliły się by jak najlepiej zbadać teren, na którym się znajdowały. Cicho i głucho. Blondynka podejrzewała, że przez klątwę ludzie omijali to miejsce szerokim łukiem. Nikt nie podejrzewał, że tunel można było uratować, bo dawniej nikt nie miał tyle odwagi by choćby zbliżyć się do przeklętego miejsca. – Cisza i spokój – zaczęła spoglądając na Justine, która potwierdziła jej przepuszczenia. – Dziękuje, że przyszłaś tu dziś ze mną – dodała, a kącik jej ust drgnął w delikatnym uśmiechu. Finał tej historii byłyby całkowicie inny, gdyby przyszła tu dziś sama. Nie zdołałaby sama uratować tych dzieci i doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
z.t x2
Choć było w niej wiele sprzecznych emocji, wiele żalu, to nie miała zamiaru przestać działać. Musieli robić cokolwiek, bo cokolwiek w takiej sytuacji było lepsze niż nic. Chciała wciąż pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebowali. Ludzi szukających schronienia było coraz więcej. Musieli przeorganizować swoje życie, nauczyć się funkcjonować w warunkach często do tego niedostosowanych. Szałasach, ruinach, chatach. Pogoda często temu nie sprzyjała. Nie chciała nawet myśleć o tym jak wielu zwyczajnie tego nie przeżyje. Choć Oaza spełniała swoją funkcje, powstawały tam nowe miejsca do życia, to wciąż było niewystarczające. Tym bardziej, że nie wszyscy ufali Zakonowi. Sprzeciwiali się Ministerstwu, gardzili Śmierciożercami, a jednak nie widzieli w Zakonnikach zbawienia. Widzieli kolejne zagrożenie.
Kiedy w końcu udało im się wyciągnąć z płonącego domu wszystkie znajdujące się tam osoby, Lucinda poczuła ulgę. Zdawała sobie sprawę z tego, że ci ludzie będą potrzebować schronienia. Znalezienie obozowiska, o którym sama wcześniej wspominała Justine zajęło im trochę czasu. Rodzina, która właśnie straciła swój cały dobytek pozostawała w wielkim szoku. Nie mogła im się dziwić. Choć w takich chwilach człowiek czuł przede wszystkim wdzięczność za to, że żyje, to z drugiej strony sama myśl o utracie dorobku całego życia była zapierającym dech w piersi ciosem. Kobiety upewniły się, że rodzina jest bezpieczna, porozmawiały z kilkoma mieszkańcami obozowiska, zaproponowały pomoc i opowiedziały o tym po co właściwie znalazły się w tej okolicy. Blondynce bardzo zależało na tym by odblokować miejsce dostaw. Huragan zostawił po sobie zniszczenia, których usunięcie potrwa zdecydowanie za długo, a przecież ci ludzie musieli coś jeść, pić, musieli mieć możliwość przemieszczania się. Czarownica domyślała się, że mieszkańcy okolicznych domów porzucając swoje domy wiedzieli doskonale, gdzie się kierują. Wybrali najlepsze miejsce na życie bez względu na warunki tam panujące. Nie mogli stracić jedynej drogi, dzięki której mogli przeżyć.
Blondynka skupiła swoje spojrzenie na towarzyszce. – Masz rację. Jest już zbyt późno – głośno westchnęła rozglądając się po otoczeniu. – Rozejrzyjmy się, zaplanujmy co dalej, a wrócimy tu znów gdy będzie jasno – dodała i ruszyła w stronę miejsca, w którym rozpoczęła się ich dzisiejsza wędrówka. Po chwili dotarły do tunelu. Na chwile rozdzieliły się by jak najlepiej zbadać teren, na którym się znajdowały. Cicho i głucho. Blondynka podejrzewała, że przez klątwę ludzie omijali to miejsce szerokim łukiem. Nikt nie podejrzewał, że tunel można było uratować, bo dawniej nikt nie miał tyle odwagi by choćby zbliżyć się do przeklętego miejsca. – Cisza i spokój – zaczęła spoglądając na Justine, która potwierdziła jej przepuszczenia. – Dziękuje, że przyszłaś tu dziś ze mną – dodała, a kącik jej ust drgnął w delikatnym uśmiechu. Finał tej historii byłyby całkowicie inny, gdyby przyszła tu dziś sama. Nie zdołałaby sama uratować tych dzieci i doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
2 VIII 1958
Mieli szczęście. Nie, to nie był ledwie jego łut, to był cały wór cholernego szczęścia, które jak na razie ich nie opuszczało. I oby tak już zostało, bo wciąż potrzebowali mieć dobry los po swojej stronie, niech się do nich szczerzy szerokim uśmiechem. Fortuna zesłała im łódź, to w niej się skryli, pod sieciami mogli odsapnąć, przeczekać wrzawę. Nikt jednak do molo nie dotarł, żaden szmalcownik nie wyłonił się spomiędzy domów z krzykiem. Kieran zastanawiał się czy wszyscy spośród nich byli zbyt pijani, aby zorientować się w sytuacji. Czy tak długo mogli nie zauważyć zniknięcia ich dwójki, tej najbardziej dochodowej? Przez chaos jaki za sobą pozostawili pewnie trudno było zorganizować poszukiwania, ale sytuacja mogła się zmienić. Oni obaj byli wyczerpani, ich przeciwnicy raptem spici, w znacznie lepszej kondycji, w którymś momencie pójdą po rozum do głowy i zaczną działać.
Spiął się cały, gdy usłyszał trzask, w jakim rozpoznał odgłos teleportacji, dochodzący jednak bardziej z oddali niż bliska. Nie było krzyków, nawoływań, inkantacji zaklęć, względną ciszę po kilku minutach, które aurorowi dłużyły się w nieskończoność, przerwał kolejny trzask. Na pewno nie zostali odkryci? Wróg zniknął, aby zaraz pojawić się ze wsparciem? Leżał płasko, prawą dłoń zacisnął w pięść, jakby instynktownie poszukując różdżki, której przy sobie nie miał. Mógł tylko wsłuchiwać się w otoczenie i czekać, jednak przez długi czas nie dane mu było usłyszeć kolejnego trzasku. Podjął decyzję, w której Brendan nie mógł partycypować, leżał nieprzytomny, ale oddychał, miał pełne prawo być wyczerpany, ten zryw ku wolności był wymagający.
Łódź była prostej budowy, z drewnianym kadłubem, mieściła ich obu, lecz nie była bardzo długa czy szeroka, dlatego odniósł wrażenie, że może nią operować jedna osoba, jeśli na pokładzie nie ma zbyt dużego ładunku. Warto było zaryzykować, nawet jeśli narażał ich obu. Korzystając z osłony nocy, której wcale nie pozostało im tak wiele, poderwał się do siadu, złapał za jedno z wioseł i z jego pomocą wypchnął łódź z zarośli, spod mola. Po obu bokach znalazł po jednym uchwycie w kształcie otwartych widełek, na nich oparł oba wiosła. Zwrócony tyłem do dzioba i kierunku podróży zaczął ostrożnie wiosłować pod prąd, starając się ograniczyć hałas. Był w stanie się zorientować, że naturalny bieg rzeki wyprowadzi ich w morze. Instynkt i mięśnie zaznajomione z wysiłkiem podpowiedziały mu jak ułożyć wiosła, z wyprostowanymi rękoma sięgał nimi do tyłu przy zanurzeniu, potem wraz z mocnym zgięciem łokci odpychał nimi wodę do przodu. Ważna była cykliczność tej jednej czynności, rytmiczne powtórzenia, unoszenie i zanurzanie piór wioseł bez zbędnego chlustu. Jemu brakowało doświadczenia i wprawy, ale umiał się szybko zaadaptować do nowych okoliczności, w miarę możliwości, pomimo całej masy stresu, mierzył siły na zamiary i czuł, że podoła wyzwaniu.
Nurt był spokojny, nie wzmagał go żaden wiatr, mimo to wprawianie w ruch rąk, ramion i pleców męczyło Rinehearta niemiłosiernie. Chęć przetrwania pozwalała mu ignorować ból, gdy wysiłek zdawał się wręcz rozdzierać mięśnie, w taki sposób kulone od tygodni ciało reagowało na nagły zryw. Dyskomfort odganiał jednak niepotrzebne myśli, Kieran skupiał się na zadaniu, pilnując głębokości wdechów i długości wydechów, starając się utrzymać cały organizm w ryzach, aby tylko nie opaść z sił zbyt szybko. Pilnował również wioseł, nie mogąc pozwolić, żeby te wyślizgnęły mu się z rąk i wpadły do wody, bo nie będzie w stanie ruszyć za nimi na dno. Łódź odpływała powoli, jeszcze miał wystarczająco siły w rękach, aby nad nią panować. Przy skrętach zgodnie z logiką jedno wiosło trzymał nieruchomo, poruszał za to energiczniej drugim. W końcu wypłynęli z miejscowości, szczęśliwym trafem niezauważeni przez nikogo, jakby żaden ze szmalcowników nie pomyślał, aby monitorować rzekę.
Świadomość upływu czasu uderzyła w Kierana dopiero wtedy, gdy zaczęło świtać, a z obu stron rzeki jego wysiłkom mógł przyglądać się tylko las. Piekły go ręce, pot spływał z czoła, materiał koszuli przylegał ściśle do ciała, mimo to nie wypuścił wioseł z rąk. Przemieszczanie się rzeką było dla nich korzystne, mogli dać odpoczynek dla nóg, choć w pewnym momencie będą musieli ruszyć lądem. Nie było pewne jak daleko i dokąd woda ich poprowadzi, ale wiadomym było, że w głąb brytyjskiej wyspy. Ile czasu minęło i jaki dystans dokładnie przepłynęli? Może kilka godzin, może kilka kilometrów.
Wyczuł za sobą poruszenie, Brendan musiał się wybudzać. To był dobry moment, aby dobić do brzegu pod długi rząd drzew. Mogli spokojnie przystanąć i razem przemyśleć dalszy plan działania. Potrzebowali odpoczynku, prowiantu, mogli wreszcie odsapnąć, skoro udało im się oddalić wystarczająco od oprawców. Po raz pierwszy Kieran wciągnął wiosła do łodzi i opuścił utrudzone ręce wzdłuż ciała. Zerknął na rybackie sieci, mimo wszystko nie widząc z nich pożytku, skoro nie wiedział na jakich zasadach się z nich korzysta. Nie pogardziłby rybą, ale w lesie prędzej znajdą coś zjadliwego, w okresie letnim mogli znaleźć jeżyny, jagody czy maliny, o ile dopisze im szczęście.
– Jak nogi? – spytał bez ogródek, bo od odpowiedzi na to pytanie wiele zależało. Mogą szybko się zebrać, chwycić po wiośle i spróbować dalej płynąć pod prąd, ale z każdą kolejną milą woda mogła stawać się bardziej zdradliwa.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie pamiętał, kiedy usnął w łodzi - usnął, czy stracił przytomność? - wystarczyło na moment przymknąć oczy, skryć się za burtą, zakryć twarz płachtą jutowego worka, by pozostała niedostrzegalna dla przechodzącego poszukiwacza zaginionych zakładników; opadał z sił, spędził w tej niewoli ponad rok, a widmo wolności wciąż majaczyło gdzieś pomiędzy jawą a snem - choć powinien wierzyć, powinien uwierzyć już w chwil, w której po raz pierwszy dostrzegł twarz Kierana. Jego ciało było zmęczone, niedożywione i chore, z blizn przedartej skóry nadgarstków wyłaziło pobielałe mięso. Był zbyt zmęczony, żeby czuć ból - naprawdę pragnął snu - miękkie objęcia kołyszącej się łodzi sprawiały, że jego powiek stawały się jeszcze cięższe. Nic to, że burta była twarda i cuchnęła starymi rybami, nic to, że oprawcy mogli pojmać ich lada moment - mógł w duchu tylko błagać los, żeby tym razem zabili go od razu.
Zbudziły go dopiero pierwsze promienie wschodzącego słońca. Dostrzegłszy, że łódź się porusza, w pierwszej chwili przeraził się, że poprzednia noc była tylko pięknym snem, zerwał się nagle, gwałtownie, przez co zaraz po wyprostowaniu ciała jego widok zaszedł gęstymi czarnymi mroczkami. Dłoń sięgnęła skroni, a może wsparła zmęczoną głowę, prawą dłoń odruchowo ściągnął do ciała, jak była uwiązana przez ostatnie długie miesiące - ale była wolna, ale więzy zostały zerwane. Ale jedyną towarzysząca mu osobą na łodzi naprawdę był Kieran.
- Przepraszam - bąknął, kiedy zorientował się, jak daleko musieli być teraz od linii brzegowej, którą zeszli do wody. Zawsze czujny, czy nie tak go uczył? Dźwignął się z pozycji półleżącej, nie próbował się chować, skoro Kieran pozostawał na widoku - musieli być bezpieczni. Gdziekolwiek byli. Dopiero wtedy poczuł przeraźliwy ból ciała - zmożonego drogą, wielomiesięcznym bezruchem, możliwością zmiany ułożenia rąk po takim czasie. Bolał go łokieć - teraz mocniej czuł, że rozbił go przy upadki z liny stanowiącej drogę ku wolności. Łapał się na tym, że odruchowo wciąż trzymał ręce razem. - Ja... - Powinien był pomóc. Widok bardziej doświadczonego aurora, przywódcy, wyraźnie go otrzeźwiła; ciało odmawiało posłuszeństwa, ale zdolne było do wyczynów, gdy umysł pozostawał zdeterminowany. Nagły wyrzut adrenaliny pozwolił mu otworzyć zmęczone oczy. Oparł się plecami o burtę, pokręcił głową na jego pytanie. - Najważniejsze są zadbane buty - powtórzył jak mantrę hasło jednego ze szkoleniowców, który prowadził go przez kurs; nigdy dotąd nie był na akcji tak długo jak teraz, zdawał sobie sprawę z tego, że niewielu było. Ale dbał o to, żeby nie zamokły, żeby pozostały w możliwie dobrym stanie, bo wiedział, że inaczej jego nogi zgniją. Były otarte i zmęczone. Obolałe. Ale mógł to zignorować i iść, jeszcze mógł. Bardziej martwiło go rozpalone czoło, po nocy na łodzi czuł się gorzej, ale i tak nie mieli na to - tu i teraz - żadnej rady. Jeśli chciał żyć, musiał się zmobilizować. - Jeszcze mogę iść - Nie wiedział jak długo, ale po raz pierwszy od tak dawna - mógł. Sam, bez więzów, bez naganiacza wskazującego mu drogę ku zagładzie. Udało mu się zachować swoje sekrety - a teraz musiał dostarczyć je bezpiecznie z powrotem do domu. Ściśnięty żołądek mlaskał głodem. Nie mieli nic. I chyba nie do końca wiedzieli, gdzie są. - Na twoje rozkazy, szefie - zameldował, salutując w pół bezwładnie ciężką ręką. To była długa przerwa w służbie, ale nie planował kolejnej. Dobrze było znaleźć się znowu na swoim miejscu.
- Jak daleko jesteśmy? - Kiedy wypłynęli, nad ranem, nocą? Spał, nie wiedział. Albo nie pamiętał. - Idą za nami? - Czy przez cały ten czas towarzyszył im pościg? Niezależnie od tego - teraz byli tutaj sami. Wyzwoleni z niewoli. Na wolności. Odruchowo, nie zwlekając, przeczołgał się pod wiosło, ale łódź zbaczała na bok. Lasy piętrzył się przy wzniesieniu, wyglądały na dobrą kryjówkę. Prąd zdawał się być z kolei znacznie silniejszy, niż gdy wypływali. Brendan miał tylko jedną rękę - nie da z siebie całej siły. - Mogą być grzyby - rzucił, kiwając brodą na pobliski las.
Zbudziły go dopiero pierwsze promienie wschodzącego słońca. Dostrzegłszy, że łódź się porusza, w pierwszej chwili przeraził się, że poprzednia noc była tylko pięknym snem, zerwał się nagle, gwałtownie, przez co zaraz po wyprostowaniu ciała jego widok zaszedł gęstymi czarnymi mroczkami. Dłoń sięgnęła skroni, a może wsparła zmęczoną głowę, prawą dłoń odruchowo ściągnął do ciała, jak była uwiązana przez ostatnie długie miesiące - ale była wolna, ale więzy zostały zerwane. Ale jedyną towarzysząca mu osobą na łodzi naprawdę był Kieran.
- Przepraszam - bąknął, kiedy zorientował się, jak daleko musieli być teraz od linii brzegowej, którą zeszli do wody. Zawsze czujny, czy nie tak go uczył? Dźwignął się z pozycji półleżącej, nie próbował się chować, skoro Kieran pozostawał na widoku - musieli być bezpieczni. Gdziekolwiek byli. Dopiero wtedy poczuł przeraźliwy ból ciała - zmożonego drogą, wielomiesięcznym bezruchem, możliwością zmiany ułożenia rąk po takim czasie. Bolał go łokieć - teraz mocniej czuł, że rozbił go przy upadki z liny stanowiącej drogę ku wolności. Łapał się na tym, że odruchowo wciąż trzymał ręce razem. - Ja... - Powinien był pomóc. Widok bardziej doświadczonego aurora, przywódcy, wyraźnie go otrzeźwiła; ciało odmawiało posłuszeństwa, ale zdolne było do wyczynów, gdy umysł pozostawał zdeterminowany. Nagły wyrzut adrenaliny pozwolił mu otworzyć zmęczone oczy. Oparł się plecami o burtę, pokręcił głową na jego pytanie. - Najważniejsze są zadbane buty - powtórzył jak mantrę hasło jednego ze szkoleniowców, który prowadził go przez kurs; nigdy dotąd nie był na akcji tak długo jak teraz, zdawał sobie sprawę z tego, że niewielu było. Ale dbał o to, żeby nie zamokły, żeby pozostały w możliwie dobrym stanie, bo wiedział, że inaczej jego nogi zgniją. Były otarte i zmęczone. Obolałe. Ale mógł to zignorować i iść, jeszcze mógł. Bardziej martwiło go rozpalone czoło, po nocy na łodzi czuł się gorzej, ale i tak nie mieli na to - tu i teraz - żadnej rady. Jeśli chciał żyć, musiał się zmobilizować. - Jeszcze mogę iść - Nie wiedział jak długo, ale po raz pierwszy od tak dawna - mógł. Sam, bez więzów, bez naganiacza wskazującego mu drogę ku zagładzie. Udało mu się zachować swoje sekrety - a teraz musiał dostarczyć je bezpiecznie z powrotem do domu. Ściśnięty żołądek mlaskał głodem. Nie mieli nic. I chyba nie do końca wiedzieli, gdzie są. - Na twoje rozkazy, szefie - zameldował, salutując w pół bezwładnie ciężką ręką. To była długa przerwa w służbie, ale nie planował kolejnej. Dobrze było znaleźć się znowu na swoim miejscu.
- Jak daleko jesteśmy? - Kiedy wypłynęli, nad ranem, nocą? Spał, nie wiedział. Albo nie pamiętał. - Idą za nami? - Czy przez cały ten czas towarzyszył im pościg? Niezależnie od tego - teraz byli tutaj sami. Wyzwoleni z niewoli. Na wolności. Odruchowo, nie zwlekając, przeczołgał się pod wiosło, ale łódź zbaczała na bok. Lasy piętrzył się przy wzniesieniu, wyglądały na dobrą kryjówkę. Prąd zdawał się być z kolei znacznie silniejszy, niż gdy wypływali. Brendan miał tylko jedną rękę - nie da z siebie całej siły. - Mogą być grzyby - rzucił, kiwając brodą na pobliski las.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Romantyczna ławka
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire