Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade
Jaskinia na wzgórzach
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Jaskinia na wzgórzach
Jaskinia znajdująca się na wzgórzach nieopodal Hogsmeade. Wejście do niej jest skryte za gęstą zieloną zasłoną krzewów, dlatego niewiele osób wie o jej istnieniu. W czasie wakacji służyła za sekretną kryjówkę dla grupki miejscowych dzieciaków, dlatego wchodząc do środka można natknąć się na kilka leżących w kącie zabawek.
Sama jaskinia jest ciemna i wilgotna; w środku panuje chłód. Tuż pod sklepieniem gniazda uwiły nietoperze. Na samym środku znajdują się trzy niewielkie kamienie służące za siedziska, a także pozostałości po prowizorycznym, zbudowanym przez dzieciaki palenisku.
Rozciąga się stąd widok na całe Hogsmeade, a także na stację kolejową. Tuż przy wejściu do jaskini rośnie waleriana, którą czarodzieje wykorzystują do warzenia Wywaru Żywej Śmierci, Eliksiru zapomnienia i Eliksiru Słodkiego Snu.
Sama jaskinia jest ciemna i wilgotna; w środku panuje chłód. Tuż pod sklepieniem gniazda uwiły nietoperze. Na samym środku znajdują się trzy niewielkie kamienie służące za siedziska, a także pozostałości po prowizorycznym, zbudowanym przez dzieciaki palenisku.
Rozciąga się stąd widok na całe Hogsmeade, a także na stację kolejową. Tuż przy wejściu do jaskini rośnie waleriana, którą czarodzieje wykorzystują do warzenia Wywaru Żywej Śmierci, Eliksiru zapomnienia i Eliksiru Słodkiego Snu.
Drew unikał konkurencji. Wychodził z założenia, że jeśli faktycznie artefakt był cenny, a informacje o nim zabrał ktoś do grobu pozostawiając tylko nieliczne, trudne do znalezienia wskazówki to nikłe były szanse, aby zainteresowanych było ponad miarę. Dane przypadki preferował i poświęcał im swój czas oraz pełne zaangażowanie, zatem znajdował niewiele wolnych chwil na dodatkowe poszukiwania przynoszące mniej zysków, a przede wszystkim satysfakcji. Kiedy jednak udawało się wyegzekwować rezerwowe zlecenie zdarzało mu się natknąć na jednego z konkurentów i wtem budziła się w nim mocna niechęć zważywszy na fakt zmarnowanych dni, które mógł wykorzystać do własnych celów. Rzadko w tego typu sytuacjach reagował siłą tudzież różdżką, jednak czasem nie miał wyjścia – szczególnie gdy artefakt był mu niezbędny. Nie znał i nie uznawał zasad fair-play.
Nigdy nie charakteryzował się miłym oraz uprzejmym podejściem do ludzi, więc niewiele osób tolerowało jego towarzystwo, a jeszcze mniejsza garstka takowe lubiła. Wyjątki stanowili jego partnerzy biznesowi, których darzył ogromnym respektem (często fałszywym) i dzięki temu pewne bariery nie były nader mocno zacierane. W każdej rozmowie balansował na granicy dobrego smaku, ale wynikało to z jego ciętego języka, a nie ubogiego słownika.
Pamiętał po dziś dzień, kiedy o mało nie wypuścił z rąk kilku galeonów, jakie otrzymał za przeklęte pióro, na rzecz Lucindy depczącej mu po piętach praktycznie od samego początku. Czuł na karku ciepły, słodki oddech, więc miał świadomość obecności drugiego poszukiwacza, a mimo to czekał do samego końca, aż sama mogła otworzyć pusty prezent. Był cyniczny i perfidny, zatem świadomość, iż była skłonna pozbawić go dochodu musiała zwiastować niewinną zemstę bazującą w pierwszej kolejności na zawodzie. Dla badacza nie było nic gorszego niżeli moment finalnej ekscytacji w jednej chwili zmieniony w gorzki smak porażki toteż bez skrupułów posunął się do ów czynu. Nie mogła go zatem dziwić niechęć dziewczyny, na którą po prostu sobie zasłużył i wcale z tego tytułu nie było mu przykro.
Patrzył na nią z niemałą pogardą, by po chwili po prostu się zaśmiać, gdy jej irytacja osiągnęła zadowalający poziom. Stare czasy leżały jej mocno na sercu, a jego dobryuczynek najwyraźniej nadal spędzał sen z powiek. -Chcesz powiedzieć, że jak się denerwujesz to zaczyna ci się robić zimno?- uniósł brew z fałszywo-pytającym wyrazem twarzy, a następnie rozglądnął się po wnętrzu jaskini, jakoby szukał powodu, dla którego tutaj przyszła. Gdzieś z tyłu głowy czuł, że ich drogi musiały się zbiegnąć, jednak nie chciał przyznać otwarcie, iż jego informator to kawał dupka i zwykłego oszusta.
-Faktycznie masz rację.- skwitował powracając wzrokiem do jej twarzy.
-Rozbroiłbym ów zaklęciem siebie samego, albowiem patrząc na twoją słodką buźkę okrytą bąblami udusiłbym się ze śmiechu.- pokiwał głową, jakoby mówił całkiem poważnie, choć jasnym było, iż cała ta szopka była elementem gry, którą prowadził.
Faktycznie gdyby coś się stało nawet nie miałby skrupułów zostawić jej na pastwę losu. Ważniejszym było ratowanie własnej skóry, która była dla niego była wiele cenniejsza. Ściągnął brwi, kiedy jej dłoń znalazła się w okolicy jego barku i nieznacznie odepchnęła go do tyłu. Jego źrenice momentalnie się zwęziły, bo strasznie nie lubił kiedy ktoś przekraczał granice przestrzeni osobistej, więc wyciągnąwszy ramię przed siebie chwycił między palce jej rękę i bezlitośnie pociągnął w swoim kierunku. Ułożywszy różdżkę na wysokości jej klatki piersiowej zadarł na opuszku drobną brodę, by móc spojrzeć przenikającym wzrokiem w zielone tęczówki. -Wyjaśnijmy sobie coś, Selwyn. Nie lubię dzielić się łupem. Przeproś, a może jeszcze będziesz mieć okazje zachować się jak prawdziwa dama wieszając ciuszki na kołku i ubierając coś bardziej przypominającego szlacheckie korzenie.
Nigdy nie charakteryzował się miłym oraz uprzejmym podejściem do ludzi, więc niewiele osób tolerowało jego towarzystwo, a jeszcze mniejsza garstka takowe lubiła. Wyjątki stanowili jego partnerzy biznesowi, których darzył ogromnym respektem (często fałszywym) i dzięki temu pewne bariery nie były nader mocno zacierane. W każdej rozmowie balansował na granicy dobrego smaku, ale wynikało to z jego ciętego języka, a nie ubogiego słownika.
Pamiętał po dziś dzień, kiedy o mało nie wypuścił z rąk kilku galeonów, jakie otrzymał za przeklęte pióro, na rzecz Lucindy depczącej mu po piętach praktycznie od samego początku. Czuł na karku ciepły, słodki oddech, więc miał świadomość obecności drugiego poszukiwacza, a mimo to czekał do samego końca, aż sama mogła otworzyć pusty prezent. Był cyniczny i perfidny, zatem świadomość, iż była skłonna pozbawić go dochodu musiała zwiastować niewinną zemstę bazującą w pierwszej kolejności na zawodzie. Dla badacza nie było nic gorszego niżeli moment finalnej ekscytacji w jednej chwili zmieniony w gorzki smak porażki toteż bez skrupułów posunął się do ów czynu. Nie mogła go zatem dziwić niechęć dziewczyny, na którą po prostu sobie zasłużył i wcale z tego tytułu nie było mu przykro.
Patrzył na nią z niemałą pogardą, by po chwili po prostu się zaśmiać, gdy jej irytacja osiągnęła zadowalający poziom. Stare czasy leżały jej mocno na sercu, a jego dobryuczynek najwyraźniej nadal spędzał sen z powiek. -Chcesz powiedzieć, że jak się denerwujesz to zaczyna ci się robić zimno?- uniósł brew z fałszywo-pytającym wyrazem twarzy, a następnie rozglądnął się po wnętrzu jaskini, jakoby szukał powodu, dla którego tutaj przyszła. Gdzieś z tyłu głowy czuł, że ich drogi musiały się zbiegnąć, jednak nie chciał przyznać otwarcie, iż jego informator to kawał dupka i zwykłego oszusta.
-Faktycznie masz rację.- skwitował powracając wzrokiem do jej twarzy.
-Rozbroiłbym ów zaklęciem siebie samego, albowiem patrząc na twoją słodką buźkę okrytą bąblami udusiłbym się ze śmiechu.- pokiwał głową, jakoby mówił całkiem poważnie, choć jasnym było, iż cała ta szopka była elementem gry, którą prowadził.
Faktycznie gdyby coś się stało nawet nie miałby skrupułów zostawić jej na pastwę losu. Ważniejszym było ratowanie własnej skóry, która była dla niego była wiele cenniejsza. Ściągnął brwi, kiedy jej dłoń znalazła się w okolicy jego barku i nieznacznie odepchnęła go do tyłu. Jego źrenice momentalnie się zwęziły, bo strasznie nie lubił kiedy ktoś przekraczał granice przestrzeni osobistej, więc wyciągnąwszy ramię przed siebie chwycił między palce jej rękę i bezlitośnie pociągnął w swoim kierunku. Ułożywszy różdżkę na wysokości jej klatki piersiowej zadarł na opuszku drobną brodę, by móc spojrzeć przenikającym wzrokiem w zielone tęczówki. -Wyjaśnijmy sobie coś, Selwyn. Nie lubię dzielić się łupem. Przeproś, a może jeszcze będziesz mieć okazje zachować się jak prawdziwa dama wieszając ciuszki na kołku i ubierając coś bardziej przypominającego szlacheckie korzenie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Jeżeli Lucinda kiedykolwiek myślała, że ciężko jest w niej wywołać negatywne emocje to chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, że jedyną osobą, która potrafiła zrobić to niemalże doskonale był Drew Macnair. Był cyniczny, arogancki, kąśliwy i jadowity. Nigdy nie bawiła się w przepychanki słowne, które uważała za dość bezsensowne i mało dojrzałe. W końcu ironia jest bronią osób o upośledzonej wyobraźni, a przynajmniej tak właśnie uważała. Inaczej sprawa się miała kiedy spotykała się ta dwójka. Dosłownie każde jego słowo traktowała jako atak na swoją osobę i powiedzmy sobie szczerze nie było to całkowicie bezpodstawne. Lucy była dobrym człowiekiem. Niewiele od życia chciała prócz tego by respektowano kilka rzeczy, których po protu nikt nie powinien łamać. Tylko, że nigdy nie zachowywała się jak rozwydrzone dziecko, któremu ktoś wchodzi w drogę. Wiedziała, że tak naprawdę często obwiniać może tylko samą siebie. To zaskakujące jak wiele rzeczy oddaje właśnie samej sobie. Widziała w ludziach więcej pozytywów niż byliby oni w stanie unieść na swoich barkach, a to była w pewnym sensie jej największa wada. Nie da się ocalić tych, którzy nie chcą zostać ocaleni. Patrzyła tylko przez chwile na niego zastanawiając się skąd bierze tą pewność siebie. Nie podziwiała go. W żadnym wypadku nie chodziło o to, że czegokolwiek mu zazdrościła, ale była przekonana, że takie zachowanie otwierało mu wiele zamkniętych dla innych ścieżek. Może to pewność, a może to głupota. Wolała nie zgadywać. Roześmiała się na jego słowa dotyczące zaklęcia, a jej śmiech uniósł się echem po wilgotnych ścianach jaskini. - Nie możemy w takim razie do tego wrócić? - zapytała chociaż nie mówiła całkowicie prawdziwie. Oczywiście nie tęskniłaby za nim gdyby nagle wyparował, ale nie życzyłaby mu śmierci. Nikomu by jej nie życzyła. Blondynka wierzyła, że każdy w życiu dostaje to na co zasługuje. Każde nasze działanie sprawia, że zbliżamy się albo do jednej albo do drugiej strony barykady. Śmierć jest prosta. Umierasz i to staje się twoją największą karą. Właściwie nie do końca jesteś w ogóle w stanie stwierdzić co tak naprawdę nią jest. To, że umarłeś czy to, że w końcu zostałeś uwolniony. W świecie czarodziejów inaczej wymierza się sprawiedliwość i Lucinda doskonale z tego zdawała sobie sprawę. Na co zasłużyłeś, Drew? Blondynka nie popchnęła go o to by go zdenerwować. Zdecydowanie także nie lubiła kiedy ktoś zakłóca jej przestrzeń osobistą, a on swoim zbliżeniem się właśnie to zrobił. Nie wiedziała czy przyszli tutaj w poszukiwaniu tego samego artefaktu czy tylko trafili na siebie przypadkiem, a jaskinia tak naprawdę skrywała więcej niż mogłoby się jej wydawać. Cokolwiek chciał znaleźć Macnair… to już jego sprawa o ile nie było to powiązane z tym co znaleźć chciała ona. Chciała ruszyć do przodu, ale wtedy pociągnął ją za ramię. Nie myśląc wiele ścisnęła mocniej różdżkę w dłoni i w momencie kiedy on przycisnął jej swoją do klatki piersiowej ona swoją wbijała mu pod żebra. Wsłuchała się dokładnie w jego słowa nie odrywając spojrzenia od jego ciemnych oczu. W końcu uśmiechnęła się delikatnie. - Jakim łupem? - zapytała. - Nie wiesz nawet po co tutaj przyszłam, Macnair, a jesteś gotowy cisnąć we mnie za to zaklęciem. - pokręciła głową z westchnieniem opuszczając wzrok i spoglądając na swój płaszcz. Zaraz wróciła do mężczyzny wzrokiem uśmiechając się przy tym. - Więc tak nie ubierają się prawdziwe damy? - uniosła zszokowana brew. - Puść mnie. - dodała z tym samym uśmiechem chociaż ton jej głosu był bardziej szorstki.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ironia jest bronią osób o upośledzonej wyobraźni. Gdyby tylko był na tyle zdolny, bądź miał ku temu możliwości, aby poznać jej myśli to z pewnością ów cytat zapisałby sobie w dzienniku. Będąc w Rosji dostrzegł mugolaka, którego ręka wydawała się brudna, lecz ku swojemu zdziwieniu po bliższym przyjrzeniu się był w stanie rozszyfrować umorusany fragment na skórze, składający się w cyrylicę. Do tej pory zastanawiał się czy to tylko umysł płatał mu figle, bo nigdy wcześniej nie widział czegoś równie porąbanego, ale niegłupim było sprawdzić jak dana złota myśl prezentowałaby się w podobnej formie na czole blondynki – byłby w tym choć knut wyobraźni?
Prób wyprowadzenia jej z równowagi nie klasyfikował jako ataku, właściwie nawet nie przyszłoby mu to do głowy. Jeśli chciałby pozbawić ją zdrowia, a może i nawet życia to cisnąłby odpowiednim zaklęciem, a nie marnował czas na słowne przepychanki. Taki miał charakter i wcale nie ukrywał, że naprawdę go uwielbiał nie zamierzając zmieniać w nim nawet najmniejszego cala. Indywidualizm – mniej, bądź bardziej zamierzony zmusił go do nakładania priorytetu na własne potrzeby, a nie innych toteż zaburzenia pewnych schematów budziły w nim najbardziej szorstkie z możliwych działań. Był kpiący, ironiczny i po prostu chamski, bo tak było mu wygodniej dążyć do postawionych sobie celów w świecie, gdzie fałszywa uprzejmość mydliła ludziom oczy. Gardził osobami starającymi się na siłę pokazać kunszt wychowania rodzicieli, choć w gruncie rzeczy nasuwały się na język zupełnie przeciwstawne słowa. Oczywiście miewał sytuacje, w których grzeczność oraz dżentelmeneria przynosiły mu niemałą ilość korzyści i wtem stawał się istnym wzorem do naśladowania. Kwestia tła, sytuacji, a przede wszystkim idących za nią profitów.
Macnair żył w przekonaniu, że jego barki aż uginały się pod natłokiem pozytywnych cech osobowości, więc była jakakolwiek szansa na ratunek? Cóż. Nie lubił być wyciągany za ręce z opresji niczym rozwydrzona księżniczka.
Wędrująca ku górze brew mężczyzny nie zwiastowała nic innego jak pogardliwe, przeszywające spojrzenie, kiedy śmiech ubarwił cichy łoskot kropli wody, rozbijających się o chłodne wnętrze jaskini. Przechyliwszy głowę nieco w bok westchnął z fałszywą litością nawiązującą do jej zachowania. -Do tego, abym się udusił? Czy zachwalał twoją urodę? Oby dwie opcje obrazują paskudny egoizm, Selwyn.- puścił jej oczko wcale się nie obrażając za to, że życzyła mu wesołego pogrzebu – była to normlana kolej rzeczy i on to rozumiał. -Muszę cię jednak zasmucić, bo tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.
Śmierć była końcem, a po niej nie było już nic. Pustka. Nie wierzył w dusze lawirujące gdzieś między światami w poszukiwaniu swojego miejsca oraz zmarłych bliskich. Obce było mu poczucie sprawiedliwości w momencie złapania ostatniego wdechu, dlatego też starał się przeżyć dane mu chwile tak, aby po odejściu każdy wspominał jego czyny. Zawsze pragnął być zapamiętany.
Uważaj, bo przebijesz mi serce.- rzucił z szelmowskim uśmiechem, kiedy poczuł różdżkę między żebrami. Oczywiście ów organ miał metaforyczny wydźwięk, więc nie mógł podarować sobie nuty szyderczości we własnych słowach. -Przyszłaś zapewne znów mnie zobaczyć.- dodał, ponownie chowając się za dobrze wykreowaną maską. Nigdy nie powiedziałby po co tutaj przybył mimo świadomości, iż zapewne ona szukała tego samego. Zawsze istniało ryzyko, że ów przypadek był faktycznie tylko cholernym zbiegiem okoliczności. -Zmuś mnie.- skwitował w chwili, kiedy jego palce jeszcze mocniej zacisnęły się na drobnym nadgarstku. Liczył, że w końcu skapituluje, da sobie spokój i opuści jaskinie, a on w samotności będzie mógł wrócić do czekających obowiązków.
Prób wyprowadzenia jej z równowagi nie klasyfikował jako ataku, właściwie nawet nie przyszłoby mu to do głowy. Jeśli chciałby pozbawić ją zdrowia, a może i nawet życia to cisnąłby odpowiednim zaklęciem, a nie marnował czas na słowne przepychanki. Taki miał charakter i wcale nie ukrywał, że naprawdę go uwielbiał nie zamierzając zmieniać w nim nawet najmniejszego cala. Indywidualizm – mniej, bądź bardziej zamierzony zmusił go do nakładania priorytetu na własne potrzeby, a nie innych toteż zaburzenia pewnych schematów budziły w nim najbardziej szorstkie z możliwych działań. Był kpiący, ironiczny i po prostu chamski, bo tak było mu wygodniej dążyć do postawionych sobie celów w świecie, gdzie fałszywa uprzejmość mydliła ludziom oczy. Gardził osobami starającymi się na siłę pokazać kunszt wychowania rodzicieli, choć w gruncie rzeczy nasuwały się na język zupełnie przeciwstawne słowa. Oczywiście miewał sytuacje, w których grzeczność oraz dżentelmeneria przynosiły mu niemałą ilość korzyści i wtem stawał się istnym wzorem do naśladowania. Kwestia tła, sytuacji, a przede wszystkim idących za nią profitów.
Macnair żył w przekonaniu, że jego barki aż uginały się pod natłokiem pozytywnych cech osobowości, więc była jakakolwiek szansa na ratunek? Cóż. Nie lubił być wyciągany za ręce z opresji niczym rozwydrzona księżniczka.
Wędrująca ku górze brew mężczyzny nie zwiastowała nic innego jak pogardliwe, przeszywające spojrzenie, kiedy śmiech ubarwił cichy łoskot kropli wody, rozbijających się o chłodne wnętrze jaskini. Przechyliwszy głowę nieco w bok westchnął z fałszywą litością nawiązującą do jej zachowania. -Do tego, abym się udusił? Czy zachwalał twoją urodę? Oby dwie opcje obrazują paskudny egoizm, Selwyn.- puścił jej oczko wcale się nie obrażając za to, że życzyła mu wesołego pogrzebu – była to normlana kolej rzeczy i on to rozumiał. -Muszę cię jednak zasmucić, bo tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.
Śmierć była końcem, a po niej nie było już nic. Pustka. Nie wierzył w dusze lawirujące gdzieś między światami w poszukiwaniu swojego miejsca oraz zmarłych bliskich. Obce było mu poczucie sprawiedliwości w momencie złapania ostatniego wdechu, dlatego też starał się przeżyć dane mu chwile tak, aby po odejściu każdy wspominał jego czyny. Zawsze pragnął być zapamiętany.
Uważaj, bo przebijesz mi serce.- rzucił z szelmowskim uśmiechem, kiedy poczuł różdżkę między żebrami. Oczywiście ów organ miał metaforyczny wydźwięk, więc nie mógł podarować sobie nuty szyderczości we własnych słowach. -Przyszłaś zapewne znów mnie zobaczyć.- dodał, ponownie chowając się za dobrze wykreowaną maską. Nigdy nie powiedziałby po co tutaj przybył mimo świadomości, iż zapewne ona szukała tego samego. Zawsze istniało ryzyko, że ów przypadek był faktycznie tylko cholernym zbiegiem okoliczności. -Zmuś mnie.- skwitował w chwili, kiedy jego palce jeszcze mocniej zacisnęły się na drobnym nadgarstku. Liczył, że w końcu skapituluje, da sobie spokój i opuści jaskinie, a on w samotności będzie mógł wrócić do czekających obowiązków.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Była naiwna. Ta naiwność towarzyszyła jej prawdopodobnie przez wszystkie lata życia i świadomość tego wcale nie pomogła się jej pozbyć. Lucinda pozwalała sobie by trwać w przekonaniu, że ludzie nie dzielą się na dobrych ani złych. Nie rodzimy się ani jednymi ani drugimi. Jesteśmy neutralni. Czystą, niezapisaną kartką. Dopiero później kiedy zaczynamy się wartościować, poszukiwać innych rzeczy, zaciekawiać się nimi, umacniać wychowanie… wtedy stajemy się podatni, na którąkolwiek ze stron. Dobro i zło. Ciemność i jasność. Dla każdego będzie znaczyć co innego, dla każdego granica, którą są gotowi przekroczyć jest inna. Tak naprawdę naiwnie wierzyła, że ludzi da się zmienić, że nawet ci najgorsi są w pewnym stopniu godni zmiany w coś lepszego. Nie zastanawiała się nad motywami. Osądzała ich wszystkich własną miarą i własnymi możliwościami. Może po prostu taka była? Przyciągała do siebie najgorsze przypadki. Czy nie każdy mężczyzna w jej życiu był oznaczony podobnymi cechami? Niebezpieczny? Zły? Możliwie do odratowania? Nie wiedziała dlaczego przyciągała właśnie takie osoby. Przez myśl jej przeszło, że może po prostu sama sobie to robi. Była typem człowieka, który woli zagłębiać się w problemy innych niż zostać przy swoich. Odrzucała siebie na każdym kroku bo zwyczajnie nie potrafiła sobie pomóc. Masochistycznie podchodziła do każdej relacji jaką miała myśląc, że pomagając komuś pomaga i sobie, ale tak naprawdę to tylko kolejny odłam naiwności. Ktoś kiedyś jej powiedział, że jest problematyczna. Oburzyła się bo przecież jest przyjazna i otwarta i jak w ogóle można było powiedzieć, że jakakolwiek jej część jest problematyczna. Usłyszała wtedy, że przy niej nie da się siąść w spokoju, napić wina, porozmawiać o zmieniającej się pogodzie, bo ona zawsze będzie szukać adrenaliny, walki, niebezpieczeństwa. Tak bardzo chciała zamknąć wszystko w sobie, że szukała coraz to mocniejszych bodźców. Taka była i nic nie mogła już na to poradzić. Teraz była szczerze rozbawiona chociaż do szczerości było jej daleko. Jego obecność sprawiała, że czuła się przytłoczona. Wyciągał z niej wszystkie negatywne emocje i miała wrażenie, że doskonale sobie z tego zdaje sprawę. Że ta świadomość go bawi. Nie dziwiła mu się. W tym czym się zajmowali nie było miejsca na mile wymiany poglądów tym bardziej, że byli całkowicie różni. Jedyne co ich łączyło to upór. Oboje tak uparci, że ustępstwo nie istniało. Po prostu między tą dwójką nie istniało. - To pierwsze wyjście wydaje się być dość rozsądne. - mruknęła i wzruszyła ramionami. Nawet w jej ustach nie brzmiało to tak jak powinno. Była w tym okropna. Nie potrafiłaby komuś grozić, nie potrafiłaby kogoś zranić. Prawdopodobnie gdyby zrobiła mu krzywdę później przez tydzień zastanawiałaby się czy czasem naprawdę nic poważnego mu się nie stało. Nią nikt się w ten sposób nie przejmował. Była zwykle tylko środkiem do celu. Niepotrzebnym dodatkiem. Westchnęła. Sam fakt, że stali obok siebie tak blisko całkowicie odbierał jej resztki świadomości. Chociaż daleko jej było do szlachcianki idealnej to dobrze wiedziała, że nigdy nie powinna stać tak blisko przy mężczyźnie, który nie jest jej mężem. A jednak w jej życiu zdarzyło się już łamać przestrzeń osobistą nawet jeżeli naprawdę robić tego nie chciała. Uśmiechnęła się i był to prawdopodobnie najsłodszy uśmiech na ziemi. - Więc ciągle tli się w tobie nadzieja, że jakieś posiadasz? - zapytała gdy wspomniał o przebiciu serca. Pokiwała głową. - W końcu odkryłeś moje prawdziwe uczucia co do ciebie. Jestem z ciebie dumna. - mruknęła szeptem unosząc brew. Pokręciła głową to była farsa. Farsa, której jeszcze nie przerwała. Gdy jego dłoń mocniej zacisnęła się na jej nadgarstku ona przycisnęła różdżkę mocniej do jego ciała. Miała ochotę warknąć, albo zetrzeć ten pewny siebie uśmiech z twarzy, ale wiedziała, że to tylko mu się spodoba. Spojrzała na jego dłoń zaciśniętą na jej nadgarstku i pokiwała głową jakby ze zrozumieniem. - Czujesz się bezpiecznie jak trzymasz kogoś za rękę, Drew? Spokojnie… odgonię wszystkie twoje potw… - nie skończyła bo nagle ziemia pod ich nogami się zatrzęsła, a od ścian jaskini rozniósł się echem śmiech. Spojrzała w głąb jaskini, a zaraz znowu wróciła spojrzeniem do mężczyzny unosząc brew. - Co do stu dżinów...
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czym było dobro i zło? Czym była wspominana jasność i ciemność? Czym różnił się mrok kojarzony ze strachem i światło mylnie łączone z bezpieczeństwem? Wszystkie skojarzenia, niepełne definicje opierały się jedynie o ludzkie wymysły przelane z większym, bądź mniejszym sensem na papier w trybie nakazującym zrozumienie i zapamiętanie. Tezy opierające się na poglądach nigdy nie miały żadnego naukowego podłoża, stąd etyczny kodeks człowiek układał sobie sam przeważnie ulegając presji otoczenia, które nalegało o zachowanie społecznego ładu. Ludzie woleli być kierowani, lubili gdy podczepiano ich kończyny na linach i wolno nimi pociągając sterowano każdym ich ruchem niczym marionetkami w teatrze lalek. Wedle ich myślenia scena była przeznaczona dla jednego aktora, który był odpowiedzialny za wszystkie decyzje i spory nie dlatego, iż był lepszy, a odważniejszy. Od zawsze preferowano łatwe ścieżki – życie bez zmartwień, obaw i trudnych dylematów mających finalnie wpływ na wiele prywatnych spraw. Łatwiej było znaleźć winnego niżeli samemu uderzyć się w pierś i przyznać do popełnionego błędu, stąd wybór ów reżysera stanowił nie tyle co priorytet, a machinalny czyn.
Drew był zupełnie inny niżeli reszta otaczających go osób. Nie chodziło tutaj już nawet o kwestie tańczenia tak jak ktoś zagrał, lecz sfery hierarchii wartości, która prezentowała się w zupełnie odwrotnej formie. Na samym szczycie plasował siebie, własne potrzeby i aspiracje, co powodowało, iż dążył do ich osiągnięcia nie zważając na wysokość płaconej ceny. Uważał, że zło istniało tylko w bajkach, bo nie określiłby tak człowieka pragnącego dopiąć swego na zawodowej, rodzinnej czy też jakiejkolwiek innej ścieżce. Każde osiągnięcie, nowe odkrycie tudzież cywilizacyjny rozwój wymagał rozlewu krwi, lecz w historii nie wspominano o zmarłych, ale tych co ów karty zapisali. Pamięć pozostawała po dokonaniach, postępie, a nie strachu tudzież rzekomemu dobru, które wypełniając ludzkie serca miało zmienić świat na lepsze. Walka dwóch najbardziej skrajnych poglądów trwała od lat nie tylko po to, aby zyskać sojuszników, ale przede wszystkim by skraść najbardziej pożądane cechy i zmienić tak bardzo ruchome definicje.
Relacje z typami spod ciemnej gwiazdy były niczym bagna, które najpierw zachwycały oko, by finalnie coraz bardziej pochłaniać zachłyśniętą ofiarę. Nie miały litości okręcając swe macki w okolicach kostek i mozolnym, nieustępliwym ruchem sprawiały coraz więcej bólu, powodowały coraz więcej łez i nakazywały dłużej wstrzymywać oddech. Działały niczym trucizna wolno rozchodząca się po całym organizmie poczynając od kończyn, organów, aż po już bezradny umysł. Można było próbować, można było starać się wyrwać i uciec ile sił w nogach, lecz każdy ruch powodował gorszą zapaść. Szybsze spadanie. Czy ono jednak nie było lepszym wyjściem niż powolna, okalana cierpieniem śmierć?
Byli przeciwieństwami jakich niewielu można było odnaleźć na londyńskich ulicach. Ona – dobra, uprzejma, pełna wiary i nadziei w ludzkie emocje, łamanie barier oraz wewnętrzne poprawy. On – zły, despotyczny, pogardliwy, cyniczny, obojętny na czyiś ból, niedbający o nic poza własnym ja. Różnili się tak bardzo, że nawet nie upór brał tu górę, a czyste pragnienie uzmysłowienia pierwszorzędności pewnych cech, których w żaden sposób nie potrafili dzielić. Nie rozumieli się, w zasadzie można było stwierdzić, że mimo tego samego ojczystego języka mówili w zupełnie innym, dla drugiej strony nieznajomym. -Zawsze wiedziałem, że pod maską tej szarej myszki kryje się diabeł pragnący wyrwać moje serce i znieść go niczym kociołkowego pieguska.- uśmiechnął się kpiąco, a jego oczy rozbłysły w mroku otaczających ich ścian jaskini. Było ciemno – właściwie mogli dostrzec jedynie swoje twarze i wyczuć różdżki, które nieustępliwie wbijały się w żebra.
W jego głowie przewijało się setki myśli, choć nadal skupiony był na dziewczęcych oczach, w które bez przerwy się wpatrywał. Chciał wyczytać kolejny ruch, znaleźć odpowiedź na pytanie, co jest powodem jej ciągłej obecności w ów miejscu i sytuacji na pewno nie należącej do tych z listy komfortowych. Znał sporo szlacheckich obowiązków, zwyczajów i reguł jakich należało przestrzegać, lecz one go nie obowiązywały za co w duchu sobie dziękował. Zapewne i tak odwróciłby się do nich plecami śmiejąc szyderczo, ale tak było prościej – bez zbędnego stresu.
Aluzja odnośnie serca nie umknęła jego uwadze wywołując fałszywe zmarkotnienie na twarzy. Zapewne chciał poczuć się urażony, ale niestety… nie czuł nic. -Auć. Naprawdę uważasz, że nie jestem godzien by takowe posiadać?-westchnął cicho odwracając wzrok, albowiem pragnął wzbudzić w niej wyrzuty sumienia i pewne pokłady litości wobec jego rzekomego smutku. Przełknąwszy ślinę zluźnił nieco uścisk na delikatnej dłoni kciukiem przesuwając wzdłuż drobnego nadgarstka i wyprostował łokieć drugiej ręki tak, że różdżka celowała już tylko w chłodną skałę. Nie do końca.- rzucił powracając spojrzeniem do jej zielonych tęczówek. -Czuję się o wiele bardziej bezpieczny, kiedy ktoś się do mnie przytula.- rzucił zaraz po tym jak rozejrzał się w poszukiwaniu źródła dziwnych dźwięków. Momentalnie jego wargi przybrały ten sam łajdacki wyraz, a ręka spoczywająca na krańcach jej palców zacisnęła się w okolicy ramienia. Jednym ruchem obrócił ją plecami do siebie zaciskając wygięte przedramię w okolicy szyi, zaś dłoń, w której spoczywała jej broń docisnął do własnego ciała, by móc czubek swojej różdżki przytknąć do jej gardła. -Idealnie. Teraz już się niczego nie obawiam moja bohaterko.- szepnął do ucha blondynki patrząc przed siebie w skupieniu, albowiem był pewny, że śmiech dochodził z ust jej kompana, o którym nie wspomniała. -Rusz się, idziemy znaleźć twojego dżina.
Drew był zupełnie inny niżeli reszta otaczających go osób. Nie chodziło tutaj już nawet o kwestie tańczenia tak jak ktoś zagrał, lecz sfery hierarchii wartości, która prezentowała się w zupełnie odwrotnej formie. Na samym szczycie plasował siebie, własne potrzeby i aspiracje, co powodowało, iż dążył do ich osiągnięcia nie zważając na wysokość płaconej ceny. Uważał, że zło istniało tylko w bajkach, bo nie określiłby tak człowieka pragnącego dopiąć swego na zawodowej, rodzinnej czy też jakiejkolwiek innej ścieżce. Każde osiągnięcie, nowe odkrycie tudzież cywilizacyjny rozwój wymagał rozlewu krwi, lecz w historii nie wspominano o zmarłych, ale tych co ów karty zapisali. Pamięć pozostawała po dokonaniach, postępie, a nie strachu tudzież rzekomemu dobru, które wypełniając ludzkie serca miało zmienić świat na lepsze. Walka dwóch najbardziej skrajnych poglądów trwała od lat nie tylko po to, aby zyskać sojuszników, ale przede wszystkim by skraść najbardziej pożądane cechy i zmienić tak bardzo ruchome definicje.
Relacje z typami spod ciemnej gwiazdy były niczym bagna, które najpierw zachwycały oko, by finalnie coraz bardziej pochłaniać zachłyśniętą ofiarę. Nie miały litości okręcając swe macki w okolicach kostek i mozolnym, nieustępliwym ruchem sprawiały coraz więcej bólu, powodowały coraz więcej łez i nakazywały dłużej wstrzymywać oddech. Działały niczym trucizna wolno rozchodząca się po całym organizmie poczynając od kończyn, organów, aż po już bezradny umysł. Można było próbować, można było starać się wyrwać i uciec ile sił w nogach, lecz każdy ruch powodował gorszą zapaść. Szybsze spadanie. Czy ono jednak nie było lepszym wyjściem niż powolna, okalana cierpieniem śmierć?
Byli przeciwieństwami jakich niewielu można było odnaleźć na londyńskich ulicach. Ona – dobra, uprzejma, pełna wiary i nadziei w ludzkie emocje, łamanie barier oraz wewnętrzne poprawy. On – zły, despotyczny, pogardliwy, cyniczny, obojętny na czyiś ból, niedbający o nic poza własnym ja. Różnili się tak bardzo, że nawet nie upór brał tu górę, a czyste pragnienie uzmysłowienia pierwszorzędności pewnych cech, których w żaden sposób nie potrafili dzielić. Nie rozumieli się, w zasadzie można było stwierdzić, że mimo tego samego ojczystego języka mówili w zupełnie innym, dla drugiej strony nieznajomym. -Zawsze wiedziałem, że pod maską tej szarej myszki kryje się diabeł pragnący wyrwać moje serce i znieść go niczym kociołkowego pieguska.- uśmiechnął się kpiąco, a jego oczy rozbłysły w mroku otaczających ich ścian jaskini. Było ciemno – właściwie mogli dostrzec jedynie swoje twarze i wyczuć różdżki, które nieustępliwie wbijały się w żebra.
W jego głowie przewijało się setki myśli, choć nadal skupiony był na dziewczęcych oczach, w które bez przerwy się wpatrywał. Chciał wyczytać kolejny ruch, znaleźć odpowiedź na pytanie, co jest powodem jej ciągłej obecności w ów miejscu i sytuacji na pewno nie należącej do tych z listy komfortowych. Znał sporo szlacheckich obowiązków, zwyczajów i reguł jakich należało przestrzegać, lecz one go nie obowiązywały za co w duchu sobie dziękował. Zapewne i tak odwróciłby się do nich plecami śmiejąc szyderczo, ale tak było prościej – bez zbędnego stresu.
Aluzja odnośnie serca nie umknęła jego uwadze wywołując fałszywe zmarkotnienie na twarzy. Zapewne chciał poczuć się urażony, ale niestety… nie czuł nic. -Auć. Naprawdę uważasz, że nie jestem godzien by takowe posiadać?-westchnął cicho odwracając wzrok, albowiem pragnął wzbudzić w niej wyrzuty sumienia i pewne pokłady litości wobec jego rzekomego smutku. Przełknąwszy ślinę zluźnił nieco uścisk na delikatnej dłoni kciukiem przesuwając wzdłuż drobnego nadgarstka i wyprostował łokieć drugiej ręki tak, że różdżka celowała już tylko w chłodną skałę. Nie do końca.- rzucił powracając spojrzeniem do jej zielonych tęczówek. -Czuję się o wiele bardziej bezpieczny, kiedy ktoś się do mnie przytula.- rzucił zaraz po tym jak rozejrzał się w poszukiwaniu źródła dziwnych dźwięków. Momentalnie jego wargi przybrały ten sam łajdacki wyraz, a ręka spoczywająca na krańcach jej palców zacisnęła się w okolicy ramienia. Jednym ruchem obrócił ją plecami do siebie zaciskając wygięte przedramię w okolicy szyi, zaś dłoń, w której spoczywała jej broń docisnął do własnego ciała, by móc czubek swojej różdżki przytknąć do jej gardła. -Idealnie. Teraz już się niczego nie obawiam moja bohaterko.- szepnął do ucha blondynki patrząc przed siebie w skupieniu, albowiem był pewny, że śmiech dochodził z ust jej kompana, o którym nie wspomniała. -Rusz się, idziemy znaleźć twojego dżina.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Czasy, w których żyli były mroczne. Pełne nietolerancji, egocentryzmu i śmierci. Na szczęście zawsze był ktoś kto za ten świat walczył nawet jeśli nie do końca można było zdawać sobie z tego sprawę. Lucinda wierzyła, że w tym świecie jest jeszcze trochę dobra nawet jeśli nie jesteśmy w stanie zobaczyć tego na własne oczy. Musiała w to dobro wierzyć bo zbyt dużo rzeczy stało się w jej życiu. Zbyt wiele złych rzeczy w jej życiu poszło źle. Gdyby nie wierzyła w istnienie jakiegokolwiek dobra na tym świecie prawdopodobnie już dawno by zwariowała. Jednak w takich momentach jak ten mogła zobaczyć prawdziwe oblicze ich życia. Byli jak dwie całkowicie różne strony medalu. Ona byłaby w stanie ruszyć przed siebie nawet z nim depczącym jej po piętach, a on prawdopodobnie tylko czekał aż ona się wycofa by nie musieć zastanawiać się nad tym czy poświęci chwile by wbić mu różdżkę prosto w plecy. Ona chociaż by mu nie zaufała byłaby w stanie ruszyć do przodu i komplikować już więcej ich i tak skomplikowanej sytuacji, a on nie mógł pozbyć się myśli, że prędzej doprowadzi ją do szału słowami niż podzieli się z nią tym skrawkiem ziemi. Ona była zbyt uparta by zawrócić. Za długo walczyła ze sobą i ze swoim statusem by teraz ze strachu czy irracjonalnej obawy cofnąć się tracąc całkowicie resztki swojej pozycji. Zapytałby pewnie jakiej pozycji. Może dla niego nic to nie znaczyło, ale ona była dumna, że z tym wszystkim wiszącym nad jej głową stała się tym kim się stała, doszła do tego do czego doszła. Nigdy nie była zwolenniczką żadnej przemocy. Nie mogła na nią patrzeć. Dla niej był to tylko kolejny przykład okrucieństwa ich świata. Chciałaby móc powiedzieć, że wyciągnęłaby różdżkę w jego stronę by zrobić mu krzywdę gdyby zaszła taka potrzeba, ale nie mogła tego zrobić. Kim by była gdyby sięgnęła po rzecz, która tak bardzo ją brzydzi? Czy byłaby lepsza od tych wszystkich ludzi, których tak nienawidzi? Rzeczy, których tak bardzo nie cierpi? Wątpiła w to całkowicie. Więc nie rozmyślając już dłużej o tym co mogło się stać, a co prawdopodobnie nigdy by się nie stało skupiła się na mężczyźnie i tym by w końcu odzyskać utraconą kontrolę. Nienawidziła nie wiedzieć. Nienawidziła nie czuć, że jej życie jest w jej rękach i tylko w jej. - Diabeł? - uniosła brew zaciekawiona tym porównaniem. Chyba nikt nigdy nie porównał jej do diabła. Właściwie… to było aż niemożliwe. Żadne z jej uczynków nie zasłużyło na to porównanie, a jednak rozbawiło ją to jak żadne inne. Nie chciała tego. By stali tak blisko siebie, by wyrzucali sobie te wszystkie ironiczne słowa. Chciała spokoju. Jednego dnia wystarczająco spokojnego by móc przypomnieć sobie o tym wszystkim co kiedyś dla niej było codziennością. A jednak jak zwykle znalazła się po drugiej stronie tego czego pragnęła. Bo nigdy to czego pragniemy nie jest tym co dostajemy. Ktoś przekornie zmusza nas do tego by pamiętać iż nie istnieje coś takiego jak spełnienie. Zawsze będziemy chcieli więcej i więcej bo jesteśmy tylko ludźmi. Nawet z magią płynącą nam w żyłach. Jesteśmy tylko ludźmi. - Jak na razie nie zrobiłeś nic by mi pokazać, że jesteś godzien by takowe posiadać. - mruknęła jakby zirytowana chociaż nie do końca. Denerwował ją tym, że tak bardzo ją irytował. Każdym słowem. Jakby dokładnie w punkt. Przewróciła oczami na słowa o przytulaniu. Słysząc śmiech w głębi jaskini poczuła jak dreszcz przechodzi jej po plecach. Prawdopodobnie pomyśleli o tym samym bo jej też przez myśl przeszło, że dała się wprowadzić w pułapkę jak dziecko. Odwrócenie się też nie było za mądre bo tylko dała mu możliwość by znowu przyłożył jej różdżkę blokując tym razem dostęp do jej. To już jej nie bawiło (tak jakby wcześniej bawiła się całkiem dobrze). Przełknęła ślinę zapierając się nogami przez chwile, ale zaraz zdając sobie sprawę, że to prawdziwie zbędne. - Puść mnie na Merlina bo przysięgam – warknęła. Wtedy ziemia znowu się zatrzęsła, a śmiech odbił się echem po murach jaskini. - Przyprowadziłeś sobie kolegę? - zapytała, a za ich plecami kamień osunął się uderzając mocno o ziemię za nimi. Cofnęli się o krok, a Lucinda wykorzystała to zawahanie by wyrwać się z jego uścisku wyciągając różdżkę. - Opanuj się z tym przytulaniem. Jeżeli to nikt ode mnie i nikt od ciebie… - mruknęła cofając się jeszcze krok ciągle patrząc na mężczyznę by ten nie zrobił czegoś co by jej się nie spodobało, a potem krzyknęła w przestrzeń. - Pokaż się! - czekając aż ktoś się pojawi ciągle spoglądała na Macnaira. Zasługiwał w stu procentach na tą podejrzliwość. Kolejny śmiech, a zaraz ich oczom ukazał się cień, który tylko przemknął by zaraz znowu się schować za głazami jaskini. Duch? Strażnik? Co tak naprawdę mogli tutaj znaleźć, a czego ona nie widziała?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wydarzenia kreujące ówczesne światopoglądy były świadectwem odwagi oraz zrywu czarodziejskiego społeczeństwa, które sprzeciwiło się własnej izolacji oraz musu zachowania ostrożności na każdym kroku. Rzekoma tolerancja, będąca na językach przeciwników, była jedynie kolejnym pustym hasłem mającym za cel zwrócenie uwagi magicznych stojących pośrodku wielkiego konfliktu, albowiem gdzie takową można było znaleźć w ukryciu? Dlaczego posiadający różdżki mieli się nią cechować w zamknięciu, a mugole już nie? Świat był okrutny i rządził się swoimi prawami spisanymi przez włodarzy mających wolną rękę w wielu kwestiach, dlatego właśnie to ci najsilniejsi oraz inteligentniejsi powinni zasiadać na bardzo odpowiedzialnym, ale przede wszystkim niezwykle korzystnym piedestale.
Brzydzili go ludzie kryjący własnymi ciałami osoby niemagiczne, bądź te których krew została już na zawsze skażona. Otaczanie się towarzystwem o niższym, wręcz ‘podłogowym’ statusie bezapelacyjnie wskazywało na stronniczość w sporze, gdyż jego zdaniem kierowano się wtem zbędnymi emocjami, a nie rozumem. Pragnięto pokoju, swego rodzaju współżycia w tak znacznie różniących się światach, lecz czy charłactwo, będące wiecznym upokorzeniem dla rodziny, nie było skutkiem ów eksperymentów? Wymieszanie genów tak zacznie się różniących i przekazywanie z pokolenia na pokolenie coraz brudniejszej krwi musiało w końcu przynieść uboczne skutki każąc tym samym dwójkę magicznych rodzicieli. Jedyną ich winą były korzenia, splamiona historia rodów mających na stałe wpisane spoufalanie się z niewłaściwymi osobami nie pozostawiającymi po sobie niczego więcej poza przekleństwem. Wstyd rozchodził się echem wewnątrz tylko płacącego najwyższą cenę – czy to można było nazwać sprawiedliwością?
Przemoc była elementem przetrwania, łańcuchem pokarmowym, więc tam gdzie jej brakowało nie mogło istnieć życie. Silniejszy przeważał nad słabszym sterując nim, wskazując drogę, bądź zgniatając niczym irytującego chochlika kornwalijskiego jeśli uznał, że jest iście nieprzydatny. Tak wyglądała naturalna kolej rzeczy i nie dało się zawrócić jej biegu, choć tak naprawdę czy ktokolwiek by tego chciał? Moc była potęgą, wiedza była władzą i szczytem ów piramidy, ale by je posiąść należało przebrnąć przez drogę usłaną cierniami, krwią i cierpieniem niewinnych zadaniu, lecz winnych trywialności. Każdy był panem własnego losu, każdy samodzielnie ustawiał się na odpowiednim miejscu wspomnianego pokarmowego łańcucha. Miał wybór.
-Faktycznie przesadziłem. Musiałabyś jeszcze trochę popracować, abym mógł nazwać cię swoim drugim imieniem.- używszy przesadnie słodkiego tonu zapewne zabrzmiał jeszcze bardziej kpiąco. Nigdy nie ukrywał, że jego postępowanie wedle ogólnie przyjętych norm jest postrzegane jako iście złe i oburzające, ale sam miał zupełnie inne zdanie na ów temat. Wielokrotnie podważał kwestię wierzeń względem naocznych dowodów, stąd postrzegał się jako przykład godny naśladowania.
Bliskość nie była dla niego żadną przeszkodą, bo wielokrotnie znajdował się w podobnych sytuacjach, choć jak tylko mógł starał się od niej stronić. Lubował się we własnej przestrzeni osobistej pozbawionej nieznanego zapachu perfum, smrodu woni taniego alkoholu tudzież dotyku nie robiącym na nim żadnego wrażenia. -Auć. Kolejny cios wymierzony prosto w moją krystaliczną duszę.- teatralnie pochmurniejąc zmierzył się wzrokiem jakoby faktycznie strzępiła elementy jego wewnętrznego „ja”. Używał tego określenia symbolizującego człowiecze, rozumne wnętrze, choć zupełnie nie pokładał w nie wiary – coś niewidoczne dla jego oczu, stawało się nic nie wartym mitem.
W chwili, kiedy kolejna fala kpiącego śmiechu wypełniła zimne, skalne ściany jego mięśnie nieco bardziej się napięły, a wzrok machinalnie powędrował za rzekomym źródłem. Wątpił w samodzielność Lucindy toteż był przekonany o towarzystwie, z którym musiał się uporać jeszcze przed unicestwieniem dziewczyny. -Stój i nie wyrywaj się, bo zaraz twoje piękne włoski posłużą mi jako wabik na delikwentów.- warknął z szelmowskim uśmieszkiem, zaciskając mocniej dłoń w okolicy kobiecego nadgarstka. Myślisz, że jesteś cenniejsza niżeli to czego poszukują? Według mnie naprawdę niezły z ciebie towar.- rzekł tonem nieznającym sprzeciwu, na co wskazywał nawet wyraz twarzy nie będący już tylko pustą ironią oplecioną błyskiem w zgaszonych, zielonych oczach. -Dopóki się nie odezwiesz.- dodał nie mogąc sobie odpuścić.
Usłyszał tylko trzask. Paskudne zderzenie się masywnego kamienia ze skalnym podłożem skutkującym rozpryskiem znajdującym cel wprost na łydce mężczyzny. Warknął gniewnie pod nosem robiąc krok do tyłu, co dało dziewczynie większe pole manewru, które momentalnie wykorzystała. Nie opuszczając różdżki zwiesił na niej mordercze spojrzenie, mimo że palący ból wyraźnie dawał znać, iż należało poświęcić miejscu uderzenia choć chwilę. Zignorował to. -Zapewne cię posłucha. Wyskoczy zza rogu i zaklaska w podziękowaniu.- zakpił na jej prośbę wobec nieproszonego gościa. Ku jego zdziwieniu po chwili na ścianie pojawił się cień i nie zamierzając zwlekać ruszył w jego kierunku mając dość tych dziecinnych gierek. Kątem oka starał się kontrolować działania dziewczyny, choć liczył, iż wykorzysta okazję i po prostu ucieknie.
Brzydzili go ludzie kryjący własnymi ciałami osoby niemagiczne, bądź te których krew została już na zawsze skażona. Otaczanie się towarzystwem o niższym, wręcz ‘podłogowym’ statusie bezapelacyjnie wskazywało na stronniczość w sporze, gdyż jego zdaniem kierowano się wtem zbędnymi emocjami, a nie rozumem. Pragnięto pokoju, swego rodzaju współżycia w tak znacznie różniących się światach, lecz czy charłactwo, będące wiecznym upokorzeniem dla rodziny, nie było skutkiem ów eksperymentów? Wymieszanie genów tak zacznie się różniących i przekazywanie z pokolenia na pokolenie coraz brudniejszej krwi musiało w końcu przynieść uboczne skutki każąc tym samym dwójkę magicznych rodzicieli. Jedyną ich winą były korzenia, splamiona historia rodów mających na stałe wpisane spoufalanie się z niewłaściwymi osobami nie pozostawiającymi po sobie niczego więcej poza przekleństwem. Wstyd rozchodził się echem wewnątrz tylko płacącego najwyższą cenę – czy to można było nazwać sprawiedliwością?
Przemoc była elementem przetrwania, łańcuchem pokarmowym, więc tam gdzie jej brakowało nie mogło istnieć życie. Silniejszy przeważał nad słabszym sterując nim, wskazując drogę, bądź zgniatając niczym irytującego chochlika kornwalijskiego jeśli uznał, że jest iście nieprzydatny. Tak wyglądała naturalna kolej rzeczy i nie dało się zawrócić jej biegu, choć tak naprawdę czy ktokolwiek by tego chciał? Moc była potęgą, wiedza była władzą i szczytem ów piramidy, ale by je posiąść należało przebrnąć przez drogę usłaną cierniami, krwią i cierpieniem niewinnych zadaniu, lecz winnych trywialności. Każdy był panem własnego losu, każdy samodzielnie ustawiał się na odpowiednim miejscu wspomnianego pokarmowego łańcucha. Miał wybór.
-Faktycznie przesadziłem. Musiałabyś jeszcze trochę popracować, abym mógł nazwać cię swoim drugim imieniem.- używszy przesadnie słodkiego tonu zapewne zabrzmiał jeszcze bardziej kpiąco. Nigdy nie ukrywał, że jego postępowanie wedle ogólnie przyjętych norm jest postrzegane jako iście złe i oburzające, ale sam miał zupełnie inne zdanie na ów temat. Wielokrotnie podważał kwestię wierzeń względem naocznych dowodów, stąd postrzegał się jako przykład godny naśladowania.
Bliskość nie była dla niego żadną przeszkodą, bo wielokrotnie znajdował się w podobnych sytuacjach, choć jak tylko mógł starał się od niej stronić. Lubował się we własnej przestrzeni osobistej pozbawionej nieznanego zapachu perfum, smrodu woni taniego alkoholu tudzież dotyku nie robiącym na nim żadnego wrażenia. -Auć. Kolejny cios wymierzony prosto w moją krystaliczną duszę.- teatralnie pochmurniejąc zmierzył się wzrokiem jakoby faktycznie strzępiła elementy jego wewnętrznego „ja”. Używał tego określenia symbolizującego człowiecze, rozumne wnętrze, choć zupełnie nie pokładał w nie wiary – coś niewidoczne dla jego oczu, stawało się nic nie wartym mitem.
W chwili, kiedy kolejna fala kpiącego śmiechu wypełniła zimne, skalne ściany jego mięśnie nieco bardziej się napięły, a wzrok machinalnie powędrował za rzekomym źródłem. Wątpił w samodzielność Lucindy toteż był przekonany o towarzystwie, z którym musiał się uporać jeszcze przed unicestwieniem dziewczyny. -Stój i nie wyrywaj się, bo zaraz twoje piękne włoski posłużą mi jako wabik na delikwentów.- warknął z szelmowskim uśmieszkiem, zaciskając mocniej dłoń w okolicy kobiecego nadgarstka. Myślisz, że jesteś cenniejsza niżeli to czego poszukują? Według mnie naprawdę niezły z ciebie towar.- rzekł tonem nieznającym sprzeciwu, na co wskazywał nawet wyraz twarzy nie będący już tylko pustą ironią oplecioną błyskiem w zgaszonych, zielonych oczach. -Dopóki się nie odezwiesz.- dodał nie mogąc sobie odpuścić.
Usłyszał tylko trzask. Paskudne zderzenie się masywnego kamienia ze skalnym podłożem skutkującym rozpryskiem znajdującym cel wprost na łydce mężczyzny. Warknął gniewnie pod nosem robiąc krok do tyłu, co dało dziewczynie większe pole manewru, które momentalnie wykorzystała. Nie opuszczając różdżki zwiesił na niej mordercze spojrzenie, mimo że palący ból wyraźnie dawał znać, iż należało poświęcić miejscu uderzenia choć chwilę. Zignorował to. -Zapewne cię posłucha. Wyskoczy zza rogu i zaklaska w podziękowaniu.- zakpił na jej prośbę wobec nieproszonego gościa. Ku jego zdziwieniu po chwili na ścianie pojawił się cień i nie zamierzając zwlekać ruszył w jego kierunku mając dość tych dziecinnych gierek. Kątem oka starał się kontrolować działania dziewczyny, choć liczył, iż wykorzysta okazję i po prostu ucieknie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Wcale nie dziwił ją fakt, że tak bardzo się od siebie różnią. Właściwie chyba przestała się już dziwić, że jest inna. Różniła się od arystokracji, różniła się od ludzi, których poglądy były dość jasne… różniła się od wszystkich. Wiele razy już słyszała, że to wcale nie jest zła cecha jej osobowości. Inność otwiera możliwości, które mogła dzielić tylko z sobą samą. Może gdyby była bardziej otwarta potrafiłaby to docenić, ale tak? Czuła się gorsza. Nie miała potrzebnej do ciągłego bycia na szczycie pewności siebie. W pewien sposób mu tego zazdrościła. Pewnego spojrzenia, ostrego słowa, który pewnie by ją ranił gdyby jej zależało. Pomimo tego, że zupełnie się nie znali ona wiedziała, że ma w sobie coś potrzebnego by żyć w tym świecie. Może właśnie dlatego tak bardzo wydawał się tu pasować. I nie chodziło jej o ogół świata chodziło o ten moment tu i teraz. Pasował do ciężkiego wilgotnego powietrza, zimnych ścian jaskini, poszukiwania, ryzyka i niepewności. Ona nie pasowała tutaj całkowicie. Tak jakby ktoś wrzucił ją do świata, do którego w ogóle nie pasowała. A jednak to właśnie w nim czuła się najlepiej. Była człowiekiem przyzwyczajonym do przeciwności losu i prawdziwej przekorności. Na to już tak naprawdę nie ma się wpływu. Po wyparciu i gniewie zawsze przychodzi długo wyczekiwana akceptacja. To jest właśnie najśmieszniejsze w ludziach. Najpierw pragniemy tego co może przynieść nam dorosłość po chwili tęskniąc do dzieciństwa, myślimy co by było gdyby, a potem żałujemy wykorzystanych przez nas okazji. To równowaga. Jest w ludziach tyle samo zła co dobra, tyle samo chaosu co porządku. Jak widać jednak niektórzy przyznają się do istnienia tylko jednej natury w nich samych. Kącik ust drgnął jej w uśmiech. - Cieszę się, że przynajmniej zdajesz sobie z tego sprawę. - odparła. Może nie powinno ją to bawić. Fakt, że doskonale mu w skórze diabła. Co mogła powiedzieć? Łatwo było dobrego człowieka zmienić w złego, ale w drugą stronę już to tak nie działało. Właściwie pomóc mogła tylko i wyłącznie akceptacja. Na jego słowa przewróciła oczami. - Jak zwykle jesteś przeuroczy. - mruknęła bo chyba sarkazm w ich relacji był czymś naturalnym. To było zaskakujące. Ludzie posiadają w sobie coś co budzi w nas pozytywne bądź negatywne emocje. Chociaż on zwykle swoim zachowaniem budził w niej negatywne to nie była jeszcze do końca pewna co tak naprawdę o nim myśli. Był tylko nokturnownym zbirem czy może wcale nie do końca. Nie czas i miejsce na takie rozmyślania. Akceptacja, która teraz nie przechodziła jej przez myśli. Czując jego różdżkę na szyi ku jej własnemu zaskoczeniu nie bała się. Wiedziała, że gdyby zrobiła jakiś głupi ruch to prawdopodobnie nie zawahał się nawet by ją zranić, a jednak nie odczuwała strachu. Była dla niego nikim i jej życie nic nie znaczyło, ale ostatnimi czasy przeżyła wystarczająco by wiedzieć jak kruche one jest i to, że jej życie tak naprawdę nic nie znaczy. Może to głupota, a może pogodzenie się z ryzykiem, które podejmowała za każdym razem kiedy wychodziła w poszukiwaniu artefaktów. Wykorzystała swoją ucieczkę by zwiększyć ich dystans by w końcu znaleźć swoją równowagę. Przez chwile tknęło ją by spojrzeć czy nic mu się nie stało, ale pierwszy raz dawien dawna zwalczyła swoją ochotę ratowania każdego. Nie skomentowała jego słów, ale przeszło jej przez myśl, żeby normalnie wbić mu tą różdżkę pod żebra i mieć spokój. To chyba najbardziej brutalna myśl jaka pojawiła się w jej głowie, ale była też przede wszystkim mało poważna. Gdzieś pomiędzy tupnięciem nogą, a pokazaniem języka. Uniosła różdżkę skupiając wzrok na cieniu poruszającym się po ziemi. Nie zapaliła lumos by nie stracić z oczu podążającego cienia. Ciągle kątem oka spoglądała na mężczyznę podejrzewając, że ten równie dobrze mógł znowu chcieć przejąć inicjatywę, a ona unieruchomiona nie potrafiłaby się bronić. Przymrużyła oczy. Jedyne co docierało do ich uszu to dźwięk skapującej wody. Musieli więc być blisko jakiegoś źródła. Kiedy doszli do rozwidlenia dróg kamień przeleciał jej nad głową, a potem kolejny i kolejny. Kamienie atakowały nie tylko ją, ale również i Drew. Nie mogli w tym wszystkim dojrzeć sprawcy, ale Lucinda miała już swój typ. - Poltergeist – warknęła zakrywając głowę dłońmi. Nienawidziła tych niosących chaos szkodników.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lucinda była dobrym człowiekiem o wielkim sercu i to było powodem, dla którego tak często czuła się obco w różnych kręgach. Ludzie kierowali się własnymi ambicjami oraz przekonaniami nie mając miejsca w swej hierarchii dla altruistycznych czynów bez solidnego fundamentu. Większość działań oparta była o tradycję, bądź korzyści z nich płynące, a kultura osobista ubierała to jedynie w ładne słowa będące fałszywym świadectwem bezinteresowności. Drew nie grał nikogo szlachecko urodzonego, nie próbował w żaden sposób zdobyć sympatii dzięki pięknie sformułowanym wypowiedziom, a tym bardziej omijał wszelakie zagrywki odnośnie rzekomej szczodrości. W każdej udzielonej pomocy miał mieć odpowiednie profity i nigdy tego nie ukrywał. Najpierw warunki i zasady potem ustalona praca.
Mimo swej przynależności uważał się za człowieka ważnego, mającego predyspozycje do zmiany czegoś w tym parszywym świecie tak, aby czarodzieje w końcu wyszli z cienia mugolskiego zalążka. Obrał trop mający przynieść mu nie tylko pieniądze, ale i siłę mieszczącą się w niewielkich artefaktach, których legendy spisywane były w starożytnych runach na długich pergaminach. Miał świadomość czyhającego niebezpieczeństwa przez wzgląd na liczne klątwy oraz ustawionej, magicznej straży jednak nic nie mogło go powstrzymać przed osiągnięciem celu. Marzył o tym, każdego wieczora otwierając nową butelkę ognistej wyobrażał sobie własne ja pośród przedmiotów spędzających sen z powiek. Był na tym punkcie uzależniony, śmiało można nawet powiedzieć, że nawet chory. Żył w nadziei, że to wszystko na co pracował kilkanaście lat w końcu zaowocuje, choć tak naprawdę nawet nie miał pewności czy historia opisująca rzekomą komnatę była prawdziwa. To było do niego niepodobne, lecz fascynacja wzięła górę. Nic inne nie było już ważne.
Spoglądając na nią nie czuł nic poza znużeniem. Iskra rozpalająca pragnienie szybkiego wykonania zadania, za garść galeonów, przeistoczyła się w dym drażniący gardło i umysł. Przepychanki słowne, dzielenie się łupem, bądź co gorsza pojedynkowanie się w kwestii tytułu właściciela, skrytego w zakątkach jaskini, amuletu były dla niego co najwyżej przykrym obowiązkiem. Nie lubił konkurencji, nie uznawał liczenia procentów toteż przez myśl przeszło mu zdezerterować z ów miejsca, choć cichy głos w myślach przypominał mu o dumie, która nie uznawała pokłonu w czyjąś stronę.-Wypełnia mnie nieopisane szczęście, że sprawiłem ci radość.- posłał jej szelmowski uśmiech, który z pewnością nie należał do tych najmilszych. Znali się prywatnie, lecz też z opowieści innych osób, więc ilości kpiny w ów dyskusji nie powinny nikogo zadziwić – a w szczególności ich samych. -To moja specjalność.- ukłonił się nieznacznie, aby tylko podkreślić absurd owej sytuacji, bo przecież jeszcze sekundę temu gotów był stać się katem kolejnej niewinnej duszy. Nie dziwił go brak strachu u dziewczyny, albowiem sam nie odczuwał go praktycznie nigdy. Wiele emocji zamknął w sobie nie pozwalając im się wydostać, a te które nadal potrafiły zakłócić perfekcyjne obrane plany tłumił na wszelkie sposoby. Pragnął znaleźć element własnej osobowości, który odpowiadał za ów niemoc, aby już na zawsze się go pozbyć tym samym pozostawiając jedynie wewnętrzną pustkę – ambicja i cel, zero skrupułów.
Magia lecznicza stanowiła dla niego nie lada wyzwanie. Rzadko podejmował się rzucania zaklęć z tej dziedziny preferując zewnętrzny ratunek, bądź samoistne zagojenie rany jeśli nie wiązała się ona z żadnymi negatywnymi skutkami. Tym razem było podobnie, więc starając się ignorować kłucie w łydce ruszył przed siebie kątem oka tylko zerkając, czy aby nie upiększa skały czerwonym płynem.
- Bombarda Maxima-wypowiedział zaklęcie szybko, lecz wyraźnie wraz z wyuczonym machnięciem różdżki, kiedy to kolejny kamień leciał wprost na jego twarz. Wiązka światła oplotła amunicję przeciwnika i spowodowała jej wybuch rozpryskując pozostałości po mokrych, obślizgłych ścianach. -Nie sądziłem, że istnieje coś bardziej irytującego od ciebie Selwyn.- rzucił przez zaciśnięte zęby wzrokiem obejmując wnętrze kolejnego pomieszczenia. Miał wrażenie, że ciągle schodzą w dół jaskini, co go zaalarmowało, albowiem jeśli faktycznie ów miejsce posiadało swoje duchy, a co gorsza Poltergeista to nie należało do tych z rangą bezpiecznych. Z drugiej strony jasnym było, że nie stawiało się strażników tam, gdzie nie było czego strzec. Proste równanie. Warte jednej świeczki.
Mimo swej przynależności uważał się za człowieka ważnego, mającego predyspozycje do zmiany czegoś w tym parszywym świecie tak, aby czarodzieje w końcu wyszli z cienia mugolskiego zalążka. Obrał trop mający przynieść mu nie tylko pieniądze, ale i siłę mieszczącą się w niewielkich artefaktach, których legendy spisywane były w starożytnych runach na długich pergaminach. Miał świadomość czyhającego niebezpieczeństwa przez wzgląd na liczne klątwy oraz ustawionej, magicznej straży jednak nic nie mogło go powstrzymać przed osiągnięciem celu. Marzył o tym, każdego wieczora otwierając nową butelkę ognistej wyobrażał sobie własne ja pośród przedmiotów spędzających sen z powiek. Był na tym punkcie uzależniony, śmiało można nawet powiedzieć, że nawet chory. Żył w nadziei, że to wszystko na co pracował kilkanaście lat w końcu zaowocuje, choć tak naprawdę nawet nie miał pewności czy historia opisująca rzekomą komnatę była prawdziwa. To było do niego niepodobne, lecz fascynacja wzięła górę. Nic inne nie było już ważne.
Spoglądając na nią nie czuł nic poza znużeniem. Iskra rozpalająca pragnienie szybkiego wykonania zadania, za garść galeonów, przeistoczyła się w dym drażniący gardło i umysł. Przepychanki słowne, dzielenie się łupem, bądź co gorsza pojedynkowanie się w kwestii tytułu właściciela, skrytego w zakątkach jaskini, amuletu były dla niego co najwyżej przykrym obowiązkiem. Nie lubił konkurencji, nie uznawał liczenia procentów toteż przez myśl przeszło mu zdezerterować z ów miejsca, choć cichy głos w myślach przypominał mu o dumie, która nie uznawała pokłonu w czyjąś stronę.-Wypełnia mnie nieopisane szczęście, że sprawiłem ci radość.- posłał jej szelmowski uśmiech, który z pewnością nie należał do tych najmilszych. Znali się prywatnie, lecz też z opowieści innych osób, więc ilości kpiny w ów dyskusji nie powinny nikogo zadziwić – a w szczególności ich samych. -To moja specjalność.- ukłonił się nieznacznie, aby tylko podkreślić absurd owej sytuacji, bo przecież jeszcze sekundę temu gotów był stać się katem kolejnej niewinnej duszy. Nie dziwił go brak strachu u dziewczyny, albowiem sam nie odczuwał go praktycznie nigdy. Wiele emocji zamknął w sobie nie pozwalając im się wydostać, a te które nadal potrafiły zakłócić perfekcyjne obrane plany tłumił na wszelkie sposoby. Pragnął znaleźć element własnej osobowości, który odpowiadał za ów niemoc, aby już na zawsze się go pozbyć tym samym pozostawiając jedynie wewnętrzną pustkę – ambicja i cel, zero skrupułów.
Magia lecznicza stanowiła dla niego nie lada wyzwanie. Rzadko podejmował się rzucania zaklęć z tej dziedziny preferując zewnętrzny ratunek, bądź samoistne zagojenie rany jeśli nie wiązała się ona z żadnymi negatywnymi skutkami. Tym razem było podobnie, więc starając się ignorować kłucie w łydce ruszył przed siebie kątem oka tylko zerkając, czy aby nie upiększa skały czerwonym płynem.
- Bombarda Maxima-wypowiedział zaklęcie szybko, lecz wyraźnie wraz z wyuczonym machnięciem różdżki, kiedy to kolejny kamień leciał wprost na jego twarz. Wiązka światła oplotła amunicję przeciwnika i spowodowała jej wybuch rozpryskując pozostałości po mokrych, obślizgłych ścianach. -Nie sądziłem, że istnieje coś bardziej irytującego od ciebie Selwyn.- rzucił przez zaciśnięte zęby wzrokiem obejmując wnętrze kolejnego pomieszczenia. Miał wrażenie, że ciągle schodzą w dół jaskini, co go zaalarmowało, albowiem jeśli faktycznie ów miejsce posiadało swoje duchy, a co gorsza Poltergeista to nie należało do tych z rangą bezpiecznych. Z drugiej strony jasnym było, że nie stawiało się strażników tam, gdzie nie było czego strzec. Proste równanie. Warte jednej świeczki.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Lucinda nie wiedziała kiedy świat się zmienił. Nie wiedziała kiedy zmienia pod jej nogami straciła stałość i równowagę. Nie istniał środek i z dnia na dzień stawało się to wyraźniejsze. Każdy musiał wybrać stronę przy której miał dumnie kroczyć z ideą na ustach i wojną w żyłach. Ona wiedziała, że konflikt jest jak domino. Kiedy uderzysz w pierwszy element posypie się cała reszta bez względu an to jaka piękna by była i co trwałego by tworzyła. Konflikt za konfliktem, wojna za wojną. Wbrew temu co myślą ludzie to się nie zmieni. Zawsze będzie jakaś inna wojna, inna kłótnia i inna złość nagromadzona. Zawsze będzie powód do przelania krwi w imię ideałów. Było już tak i znowu będzie tylko już z inną duszą. Nie chciała tego rozumieć, a już na pewno nie teraz. Zbyt wiele rzeczy kotłowało się w jej głowie, że zaczęła je ignorować. Skupiała się na chwili obecnej i wszystko inne zostawiła tym bezsennym nocom, które odwiedzały ją nazbyt często. Pojawiało się w jej głowie zbyt wiele znaków zapytania i właśnie dlatego nie pozwalała sobie by te atakowały jej myśli. Mąciły zmysły. Łatwo dać się zabić zamieszkując chmury i w jakiś sposób doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Nawet jeśli brała pod uwagę dzisiaj tylko Macnaira. Nie był osobą, którą chciała ignorować w jakikolwiek sposób. Może i wyglądała na ignorantkę, ale daleko jej do niej było. Dobrze wiedziała co przynosi jej zagrożenie, ale nie potrafiła się od zagrożenia trzymać z daleka. To tak jakby właśnie to ryzyko ją definiowało. Pozornie przyjacielskie, raniło jak nic innego, a jednak chciało się wierzyć, że daje jej jakiś cel. Nie wszystko w jej życiu było w końcu czarno białe. Uśmiechnęła się delikatnie na słowa mężczyzny. Przestała się irytować każdą jego uwagą. Czy to by coś zmieniło? Mogła tupać nogami, krzyczeć na niego i rzucać zaklęciami, ale tak naprawdę on nadal byłby nieznośnym sobą tylko miałby z tego większą uciechę. Teraz miała większe zmartwienie niż jego irytujące komentarze. Po cichu żałowała, że wybrała akurat ten dzień na przechadzanie się po jaskiniach. I chociaż nie wierzyła w przeznaczenie to przekorność losu była tym co ją w pełni definiowała. On był tutaj przekornością losu nawet jeżeli nie zdawał sobie z tego sprawy. A ona? Ona lubiła robić temu na złość. Pokręciła głową w geście kapitulacji skupiając się na nadlatujących w ich stronę kamieniach. Cholerny duch, który nawet nie był człowiekiem. Nie liczyła się z tym, że uda im się go przekonać by przestał. Był zły, irytujący, a chaos była jego domeną… o… - Zauważyłam, że macie wiele wspólnego. Może sobie pogadajcie? - uniosła brew, a kiedy mężczyzna rzucił bombardę i odłamki kamienia wzbiły się w powietrze wykorzystała okazje i pognała w dół ścieżki. Zatrzymała się dopiero przy wystającym kamieniu czekając na to na co zdecyduje się mężczyzna. Pewnie pomyślał, że zwiała by znaleźć artefakt pierwsza. Zrobiłaby tak gdyby właśnie na artefakcie jej zależało, ale tak naprawdę mężczyzna nie miał pojęcia czego szukała tutaj blondynka i na pewno nie pokrywało się to z jego informacjami. Nie liczyła na to, że jej uwierzy i nie miała zamiaru go o tym przekonywać. Była w dobrej sytuacji o ile duch nie zamierzał ruszyć za nimi. Poczuła powiew zimnego powietrza na plecach i zapach wody. Byli blisko źródła czyli… już całkiem blisko wszystkiego? Tliła się w niej nadzieja, że jest tam też wyjście bo nie uśmiechało jej wchodzić po tym zboczu ponownie. Milczała chociaż miała wrażenie, że kamienie też przestały już uderzać o ścianę.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Brud moralny zawsze powodował krwawe kąpiele szczególnie jeśli opierał się o walki ideologiczne. Wojna pochłaniała tysiące dusz torując sobie drogę do celu na ludzkich prochach i choć wielu chciało temu zapobiec to stawali się powodem jeszcze większego rozproszenia ognia. Obojętność tudzież bezstronność były postrzegane wrogo, a stanie pośrodku dwóch stron konfliktu było wyrokiem śmierci. Nie istniały złote środki, a każda rzekoma dyplomacja była niczym innym jak uśpieniem czujności przeciwnika liczącego na wiarygodność zawartego sojuszu. W chwili, kiedy gra była warta świeczki, a spierające się idee miały własnych liderów, nie było miejsca na dyskusje, dozy litości, a nawet powszechnie znane współczucie. Ludzkie odruchy szły w niepamięć, motywy stawały się nieistotne, a sprawiedliwość wymierzana różdżką egzekwowała umiejętności – nie prawdę. Zwycięzca mógł być tylko jeden i zgarniając wszystko w swe splamione krwią dłonie żądał poddania oraz wierności jeńców w zamian za darowanie życia. Macnair to rozumiał.
Aprobowała mu myśl, że uchodził za osobę względnie niebezpieczną, albowiem wiązał się z tym szacunek, którym należało go darzyć. Takowy stanowił dla niego priorytet nie tylko ze względów zawodowych, ale i osobistych z uwagi na przeszłość mającą znaczący wpływ na oplatające umysł korzenia. Obawianie się o złą opinię, próby wpasowania się w każde towarzystwo poprzez robienie z siebie nadwornego błazna i mówienie o tym, co rozmówca chciał akurat usłyszeć nie leżało w ogóle w jego naturze. Gdzieś w głębi siebie czuł potrzebę dbania o dobre imię, ale pragnienie osiągnięcia celów totalnie zagłuszało inne myśli pojawiające się w jego głowie. Dążył do pozbycia się nieznośnych głosów sugerujących pewne zmiany, wyniszczenia emocji, które skrywał pod maską ironicznego uśmiechu, bo nie liczyło się nic poza własnymi aspiracjami. Upartość była jedną z cech wypielęgnowanych równie mocno, co duma i dlatego był już chyba straconym przypadkiem. Pacjentem, dla którego nie było recepty. Nie było ratunku.
Uśmiech dziewczyny wcale nie zbił go z tropu, a wywołał jeszcze większe dozy nonszalancji, które mogła dostrzec w każdym jego ruchu. Uważał, iż cechowała się choć odrobiną inteligencji, więc nie trudno było rozgryźć, że ignorowała jego zaczepki mając świadomość zasady działania płachty na byka. Oczywiście, gdyby wchodziła po każdym jego słowie w dysputę to elaboratowi ironicznych uwag nie byłoby końca, a tak chociaż otrzymywała je w krótkim streszczeniu. Mimo zamknięcia w samym środku szczelnie otaczającego go muru nie był osobą cichą, małomówną, a już na pewno nie należał do grupy nieśmiałych. Pewność siebie, którą skormnie preferował okazywać była wystarczającym motorem napędowym, by na każdym kroku karmić głodne ego.
-Masz rację, obaj jesteśmy nieprzewidywalni i groźni.- rzucił unikając kolejnego kamienia, które na nieszczęście minęło o cal także jego towarzyszkę. Po cichu liczył, że solidny cios w głowę uśpi ją na dobre i pozwoli mu zachować czyste dłonie, których nienawidził brudzić. -Ty zaś dzielisz z nim zaawansowanie metod walki i śmiech?- rzucił nieco głośniej pozwalając echu wypełnić skaliste ściany. Wiedział, że walka z Poltergeistem nie miała najmniejszego sensu chociażby ze względu na ilość potrzebnego czasu, zatem nie zamierzając go marnować chciał po prostu się oddalić. Ruszywszy żwawszym krokiem w dół stromego zbocza odprowadził wzrokiem dziewczynę, która moment wcześniej podjęła podobną decyzję i widząc jak schowała się za głazem zamierzał dołączyć. Miał świadomość łupu po jaki tutaj przyszli, więc za wszelką cenę musiał się jej pozbyć. -Zatem powiedz mi czy wiesz czego w ogóle tutaj szukasz? Nie uwierzę, że celem twojej wyprawy była porządna kąpiel.- rzucił opadając tuż obok niej łapiąc niemałą zadyszkę. Kondycja nie należała do jego mocnych stron, ale nieszczególnie się tym przejmował. -Choć by ci się przydała.- zwieńczył starając się uspokoić rozszalały oddech i poprawiając przy tym rękawy szaty, które podwinęły się podczas biegu.
Aprobowała mu myśl, że uchodził za osobę względnie niebezpieczną, albowiem wiązał się z tym szacunek, którym należało go darzyć. Takowy stanowił dla niego priorytet nie tylko ze względów zawodowych, ale i osobistych z uwagi na przeszłość mającą znaczący wpływ na oplatające umysł korzenia. Obawianie się o złą opinię, próby wpasowania się w każde towarzystwo poprzez robienie z siebie nadwornego błazna i mówienie o tym, co rozmówca chciał akurat usłyszeć nie leżało w ogóle w jego naturze. Gdzieś w głębi siebie czuł potrzebę dbania o dobre imię, ale pragnienie osiągnięcia celów totalnie zagłuszało inne myśli pojawiające się w jego głowie. Dążył do pozbycia się nieznośnych głosów sugerujących pewne zmiany, wyniszczenia emocji, które skrywał pod maską ironicznego uśmiechu, bo nie liczyło się nic poza własnymi aspiracjami. Upartość była jedną z cech wypielęgnowanych równie mocno, co duma i dlatego był już chyba straconym przypadkiem. Pacjentem, dla którego nie było recepty. Nie było ratunku.
Uśmiech dziewczyny wcale nie zbił go z tropu, a wywołał jeszcze większe dozy nonszalancji, które mogła dostrzec w każdym jego ruchu. Uważał, iż cechowała się choć odrobiną inteligencji, więc nie trudno było rozgryźć, że ignorowała jego zaczepki mając świadomość zasady działania płachty na byka. Oczywiście, gdyby wchodziła po każdym jego słowie w dysputę to elaboratowi ironicznych uwag nie byłoby końca, a tak chociaż otrzymywała je w krótkim streszczeniu. Mimo zamknięcia w samym środku szczelnie otaczającego go muru nie był osobą cichą, małomówną, a już na pewno nie należał do grupy nieśmiałych. Pewność siebie, którą skormnie preferował okazywać była wystarczającym motorem napędowym, by na każdym kroku karmić głodne ego.
-Masz rację, obaj jesteśmy nieprzewidywalni i groźni.- rzucił unikając kolejnego kamienia, które na nieszczęście minęło o cal także jego towarzyszkę. Po cichu liczył, że solidny cios w głowę uśpi ją na dobre i pozwoli mu zachować czyste dłonie, których nienawidził brudzić. -Ty zaś dzielisz z nim zaawansowanie metod walki i śmiech?- rzucił nieco głośniej pozwalając echu wypełnić skaliste ściany. Wiedział, że walka z Poltergeistem nie miała najmniejszego sensu chociażby ze względu na ilość potrzebnego czasu, zatem nie zamierzając go marnować chciał po prostu się oddalić. Ruszywszy żwawszym krokiem w dół stromego zbocza odprowadził wzrokiem dziewczynę, która moment wcześniej podjęła podobną decyzję i widząc jak schowała się za głazem zamierzał dołączyć. Miał świadomość łupu po jaki tutaj przyszli, więc za wszelką cenę musiał się jej pozbyć. -Zatem powiedz mi czy wiesz czego w ogóle tutaj szukasz? Nie uwierzę, że celem twojej wyprawy była porządna kąpiel.- rzucił opadając tuż obok niej łapiąc niemałą zadyszkę. Kondycja nie należała do jego mocnych stron, ale nieszczególnie się tym przejmował. -Choć by ci się przydała.- zwieńczył starając się uspokoić rozszalały oddech i poprawiając przy tym rękawy szaty, które podwinęły się podczas biegu.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Lucinda nie lubiła czuć się zagrożona i niestety wbrew wszystkiemu czuła się tak dość często. Czuła się tak bo niestety ludzie i sytuacje zwykle ją do tego zmuszały. Zawsze zaskoczenie brało nad nią górę i nie mogła zrobić nic innego tylko mu ulec. Wiedziała, że nie może wcale zrzucać wszystkiego na ludzi, których spotka na swojej drodze i sytuacje, w których się znalazła, bo w tym wszystkim ona jest sama sobie winna. Przecież zagrożenie jest równe temu czemu się zajmowała. Przecież zagrożenie równało się adrenalinie w żyłach, którą tak bardzo kochała. Przecież sama zdecydowała się na to by porzucić spokój na salonach i zająć się czymś co sprawi, że poczuje życie. Pierwszy raz od dawna. Pomimo tego wszystkiego czuła się przygotowana. Przygotowana do życia jakie ma teraz i do tego jakie może nadejść kiedy wszystko runie. Lucinda zwykle słuchała się tego co podpowiada jej intuicja. Ta raczej rzadko ją zwodziła i blondynka nie miała powodu by jej po prostu nie ufać. Podpowiadała jej gdzie się udać, komu ufać, z kim wchodzić w interesy, a kogo po prostu unikać. Wiedziała, że idąc za nią po prostu do czegoś dojdzie. A ta podpowiadała jej wiele jeżeli chodziło o teraźniejszą sytuację w ich świecie. Wiedziała, że jest wystarczająco silna by to przetrwać, a jedyne co mogło ją złamać to chęć ratowania każdej napotkanej na drodze osoby. Dlaczego nie potrafiła być po prostu egoistką kiedy tak naprawdę nikt niczego innego od niej nie oczekiwał? To przecież było proste. Przejmowanie się tylko sobą. Nie oglądanie się za siebie, nie zastanawianie się nad tym czy dobrze wybieramy bo jedyne co musimy wybrać to samego siebie. Ignorowanie innych i eliminowanie tych, którzy stoją na naszej drodze. Jesteś egoistą Drew, prawda? Istnieje dla niego tylko cel i zrobi wszystko, żeby go osiągnąć. Może dlatego ona właśnie była w tyle. Może dlatego wszystko przychodziło mu z taką łatwością, a ona o wszystko musiała walczyć. Bo dbała przede wszystkim o innych w jej otoczeniu jak najbardziej ckliwie i żałośnie by to nie zabrzmiało; ludzie byli jej wszystkim. - Zaawansowane metody walki? - zapytała prawdziwie zaskoczona. - Nie wiedziałam, że jakiekolwiek posiadam. - dodała ze wzruszeniem ramion chociaż jego słowa aż tonęły w ironii, którą przecież tak bardzo sobie umiłował. Lucinda nie chciała wdawać się w sprzeczki słowne wiedząc, że te do niczego nie doprowadzą. Przez te wszystkie lata pracy z Burkem nauczyła się milczeć. Nie potrzebowała wielu słów wiedząc, że nawet i bez tego ona sama mówi aż nadto. On za to nie hamował słów i chociaż irytowało ją to bardzo to wolała ignorować go całego niż wchodzić w rozmowy, które nie mają końca. W końcu oboje doskonale zdają sobie z tego sprawę. Wiedziała, że on dobrze się bawił widząc jej zdenerwowanie i irytacje. W końcu traciła czas i zamiast skupić się na tym po co tutaj przyszła musiała ciągle skupiać się na nim. Opierając się plecami o zimną skałę zastanawiała się gdzie pójść dalej. Już miała wyciągnąć schowaną mapę kiedy mężczyzna do niej dobiegł. Widocznie dość szybko poradził sobie z duchem, albo po prostu skorzystał z tego samego wyjścia co ona i stwierdził, że nie ma co wchodzić w konflikt z kimś kogo nie można zranić ani złapać. Na jego pytanie przewróciła oczami. - Oczywiście, że wiem, ale nie jest to informacja, którą się z tobą podzielę. Nawet o tym nie myśl. - powiedziała chociaż pewnie i tak miało to nic nie dać. Gdzieś głęboko doskonale wiedziała, że dzisiaj nic nie uda jej się ugrać. Będzie musiała tutaj wrócić prędzej czy później. Uniosła brew spoglądając na niego kątem oka. - Wole wodę z kranu niż bagno, ale to pewnie twoje klimaty. - i po co się odgryza? Milczenie jest złotem. Ponoć.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zagrożenie powodowało największą motywację do działania i dlatego tak cholernie lubił czuć wywołany nim zastrzyk adrenaliny, który momentalnie podnosił tętno, wyostrzał zmysły i budził niezbędny, zwierzęcy instynkt. Buzująca krew w żyłach napędzała do odważnych ruchów mających na celu uciec z sideł wroga bez szwanku, ale i zamierzoną korzyścią, dla której ów ryzyko zostało podjęte. Chełpił się słodkim smakiem zwycięstwa, parszywym indywidualnym triumfem często wtenczas stojąc na prochach ofiar poświęconych dla rzekomego ‘ wyższego dobra’. Nie miał w sobie za grosz litości, zrozumienia, a także współczucia stanowiącego podstawę ludzkiego kręgosłupa moralnego. Wszelkie pierwiastki banalnej współpracy, bezinteresownej pomocy tudzież wyrozumiałości wobec czyiś potrzeb były w nim stłumione nie znajdując choć odrobiny miejsca w wąskich granicach osobowości. Lucinda była zupełnym przeciwieństwem mężczyzny.
W fundamentach perfekcjonizmu leżały złoża egocentryzmu, a Macnair czerpał z nich całymi garściami. Był egoistą bez skazy, wzorem zapatrzonej w siebie osoby nie mającej żadnych skrupułów, czy wyrzutów sumienia; zatem tak, Selwyn – cechował się tym. Obce było mu sprawowanie opieki, troska tudzież zajmowanie głowy sprawami innych, albowiem liczył tylko własne korzyści bez względu na cenę jaką musieli ponieść przegrani. Gdyby kopanie leżącego przynosiło dodatkowe zyski nie wahałby się ni minuty.
Ściągnął brwi prychając pod nosem na swoiste zdziwienie odnośnie rzekomej umiejętności walki. Uważał, że tylko szaleniec mógł trudzić się tak niebezpiecznym zawodem bez znajomości jakiejkolwiek sztuki samoobrony, idąc w zaparte, że takowa nie będzie mu potrzebna. W końcu świat ogarnęła wojna, ludzie stali się sobie wrogami, a to oni byli dla poszukiwaczy jednym z ważniejszych źródeł wskazówek. Nic nie było pewne. Ród, najbliżsi, przyjaciele – do momentu, aż ostrze zdobionej złotem klingi upiększy plecy przecinając przy tym wszelkie więzy. Każdy miał wybór wiedząc, że pierwsi odchodzili Ci, co takowego nie podjęli. Strona lewa, strona prawa – nie można było być w dwóch miejscach naraz. Zatarta granica burzyła wszelkie mury względnego bezpieczeństwa i wtem pozostawała tylko różdżka oraz nieoceniona w swej wartości wiedza. -Wnioskuję zatem, że jedyne co leży w zasięgu panny dłoni to słodki uśmiech i żywy okaz błazna?- uniósł dość wyraźnie brew, a rysy jego twarzy nieco się wyostrzyły. Kpił ponad miarę i w zasadzie był rad, że jeszcze nie potraktowała go jednym ze swoich zaklęć, które przecież miała całkiem dobrze opanowane. Wbrew pozorom Selwyn znała się na rzeczy i fakt, że niekoniecznie lubiła się tym szczycić działał na jej korzyść, gdyż kreowało to maskę nieprzewidywalności.
Cisza ubarwiana tylko krótkimi oddechami wzbudziła w nim podejrzenia, albowiem nie był na tyle naiwny by liczyć na tak szybkie odpuszczenie nękania ze strony poltergeista. Z reguły te wredne duchy „karmiły się” niegroźnymi torturami innych toteż miał świadomość, iż niedługo przyjdzie im zmierzyć się z nim ponownie. -Tajemnice w małżeństwie? Nie podoba mi się to.- wygiął wargi w kpiącym wyrazie w chwili, gdy przedmiot chybionego rzutu odbił się o skałę tuż obok jego twarzy. Warknąwszy pod nosem rozejrzał się nerwowo, a następnie powrócił wzrokiem do dziewczyny tym samym spostrzegając niewielką sakwę u jej boku. Spontanicznie, wręcz machinalnie chwycił ją między palce i silnym ruchem porwał w swym kierunku. Zrywając się na równe nogi umknął przed kolejnym atakiem nieproszonego gościa i wykonawszy krok do tyłu poruszył skórzaną torbą spoczywającą w jego dłoni. -Złap mnie.- oczy Macnaira rozbłysły złowrogim blaskiem, gdy jego rysy buzi zaczęły przybierać inny kształt, a włosy zmieniły swój kolor. -Jeśli potrafisz.- dodał swoim głosem, jednak jakoby z innego ciała tuż przed tym, jak rozpłynął się w powietrzu. Czy choć raz pokazał swą prawdziwą twarz? Jak naprawdę wyglądał Macnair, panno Selwyn?
/zt x2
W fundamentach perfekcjonizmu leżały złoża egocentryzmu, a Macnair czerpał z nich całymi garściami. Był egoistą bez skazy, wzorem zapatrzonej w siebie osoby nie mającej żadnych skrupułów, czy wyrzutów sumienia; zatem tak, Selwyn – cechował się tym. Obce było mu sprawowanie opieki, troska tudzież zajmowanie głowy sprawami innych, albowiem liczył tylko własne korzyści bez względu na cenę jaką musieli ponieść przegrani. Gdyby kopanie leżącego przynosiło dodatkowe zyski nie wahałby się ni minuty.
Ściągnął brwi prychając pod nosem na swoiste zdziwienie odnośnie rzekomej umiejętności walki. Uważał, że tylko szaleniec mógł trudzić się tak niebezpiecznym zawodem bez znajomości jakiejkolwiek sztuki samoobrony, idąc w zaparte, że takowa nie będzie mu potrzebna. W końcu świat ogarnęła wojna, ludzie stali się sobie wrogami, a to oni byli dla poszukiwaczy jednym z ważniejszych źródeł wskazówek. Nic nie było pewne. Ród, najbliżsi, przyjaciele – do momentu, aż ostrze zdobionej złotem klingi upiększy plecy przecinając przy tym wszelkie więzy. Każdy miał wybór wiedząc, że pierwsi odchodzili Ci, co takowego nie podjęli. Strona lewa, strona prawa – nie można było być w dwóch miejscach naraz. Zatarta granica burzyła wszelkie mury względnego bezpieczeństwa i wtem pozostawała tylko różdżka oraz nieoceniona w swej wartości wiedza. -Wnioskuję zatem, że jedyne co leży w zasięgu panny dłoni to słodki uśmiech i żywy okaz błazna?- uniósł dość wyraźnie brew, a rysy jego twarzy nieco się wyostrzyły. Kpił ponad miarę i w zasadzie był rad, że jeszcze nie potraktowała go jednym ze swoich zaklęć, które przecież miała całkiem dobrze opanowane. Wbrew pozorom Selwyn znała się na rzeczy i fakt, że niekoniecznie lubiła się tym szczycić działał na jej korzyść, gdyż kreowało to maskę nieprzewidywalności.
Cisza ubarwiana tylko krótkimi oddechami wzbudziła w nim podejrzenia, albowiem nie był na tyle naiwny by liczyć na tak szybkie odpuszczenie nękania ze strony poltergeista. Z reguły te wredne duchy „karmiły się” niegroźnymi torturami innych toteż miał świadomość, iż niedługo przyjdzie im zmierzyć się z nim ponownie. -Tajemnice w małżeństwie? Nie podoba mi się to.- wygiął wargi w kpiącym wyrazie w chwili, gdy przedmiot chybionego rzutu odbił się o skałę tuż obok jego twarzy. Warknąwszy pod nosem rozejrzał się nerwowo, a następnie powrócił wzrokiem do dziewczyny tym samym spostrzegając niewielką sakwę u jej boku. Spontanicznie, wręcz machinalnie chwycił ją między palce i silnym ruchem porwał w swym kierunku. Zrywając się na równe nogi umknął przed kolejnym atakiem nieproszonego gościa i wykonawszy krok do tyłu poruszył skórzaną torbą spoczywającą w jego dłoni. -Złap mnie.- oczy Macnaira rozbłysły złowrogim blaskiem, gdy jego rysy buzi zaczęły przybierać inny kształt, a włosy zmieniły swój kolor. -Jeśli potrafisz.- dodał swoim głosem, jednak jakoby z innego ciała tuż przed tym, jak rozpłynął się w powietrzu. Czy choć raz pokazał swą prawdziwą twarz? Jak naprawdę wyglądał Macnair, panno Selwyn?
/zt x2
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Postać A: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Do wnętrza, w którym się znajdowałeś, nagle wdarł się mocny wicher niosący ze sobą czarną mgłę. Szyby rozkruszyły się w drobny mak, szczątki szkieł wpadły do wnętrz, z ogromną siłą zasypując cię krystaliczną, błyszczącą falą. Ostro zarysowały twoją skórę, a ze zranienia trysnęła niewspółmierna do zranień fala krwi. Nie opadła jednak, zatrzymała się w powietrzu i powróciła w twoją stronę, rozprysnąwszy ci się na twarzy. Oszołomiony nawet nie dostrzegłeś momentu, w którym dziwna moc wyniosła cię gdzieś daleko.
Obrażenia: szarpane (80) od czarnej magii
Postać B: W nocy, z ostatniego dnia kwietnia na maj, niespodziewanie poczułaś przeraźliwy ból głowy; nagły, rwący, tak silny, że powalił cię na kolana. Nagle obraz przed twoimi oczyma zaszedł jasną, śnieżną bielą, która całkowicie cię oślepiła. Nic nie widzisz. Potrzebujesz eliksiru, który przywróci ci wzrok - i czasu, żeby przyzwyczaić się do otaczającej cię mgły. Zapachy wokół przestały być znajome, prawdopodobnie nie znajdowałaś się już w swoim domu. Nie miałaś jednak pojęcia, co się stało, ani gdzie mogłeś się znajdować.
Obrażenia: utrata wzroku
Sen okazał się być koszmarem. Poparzenia odniesione wskutek karygodnych błędów popełnianych w Białej Wywernie nie były wcale klęską ostateczną. Ciosem, który miał być ostatnim. Los szykował nowe niespodzianki - krwawsze niż można było przypuszczać. Jest noc. Leżę w szpitalnym łóżku chcąc zregenerować siły. Siły, których nie mam wiele, a które będą mi potrzebne, bez dwóch zdań. Oddech mam miarowy, płytki, ale przyspieszony. Śni mi się kolejna pożoga trawiąca nie tylko budynek, ale i wszystkich dla mnie bliskich. Z przerażeniem otwieram szeroko oczy - nic nie widzę. Ciemność nocy spowija salę, w której leżę. Ze strachem na ramieniu rozglądam się dookoła, zmuszając wzrok do przyzwyczajenia się do życia bez światła. Kaszlę, łapię gwałtownie więcej powietrza w płuca, staram się uspokoić galopujący w żyłach puls.
I słyszę huk. Okna otwierają się na oścież, jak na komendę - jeszcze więcej ciemności gwałtem wdziera się do białego pokoju, w drobny mak pękają szyby. Kolejny raz moje serce przyspiesza, ciałem wstrząsa obawa. Co to takiego? Czy to nauczka od Czarnego Pana za niedostateczną obronę murów nokturnowego lokalu? W głowie przebiegają mi najgorsze myśli, ale i tak nie zdążam poddać ich analizie. Szkło wędruje dostając się dosłownie wszędzie, w tym na mnie. Czuję pieczenie i ból rozrywający gojącą się, świeżo wyhodowaną skórę. Zaciskam zęby nie chcąc krzyczeć z bólu, w dłonie chwytam materiał kołdry. Wierzę, że ten koszmar przeznaczony jest mi na wieki.
Aż nagle wszystko opada, a ja wraz z nim. Uderzam plecami o zimną, twardą ziemię. Z gardła wydobywa się stłumiony jęk. Czuję, jak krew zalewa mi twarz, jak płuca ciężko wznoszą się i opadają, jak oszołomienie odbiera mi zdolność zrozumienia. Gdzie ja jestem? Wnętrze wnęki, w której jestem nie przypomina szpitalnej sali. Jest ciemne, wilgoć coraz bardziej ochładza zmęczony organizm. Rany zaczynają szczypać. Popadam w coraz większą panikę - trauma krwi bezlitośnie odbija się na tych, którzy zaczynają się wykrwawiać.
- Jest tu ktoś? - pytam bez większych nadziei, starając się podnieść do pozycji siedzącej. Kilka stęknięć z powodu bólu, opieram się plecami o jeden z kamieni rozglądając się wokół. Nie mam nawet różdżki - jestem bezbronny, jak dziecko.
61/141, -30
I słyszę huk. Okna otwierają się na oścież, jak na komendę - jeszcze więcej ciemności gwałtem wdziera się do białego pokoju, w drobny mak pękają szyby. Kolejny raz moje serce przyspiesza, ciałem wstrząsa obawa. Co to takiego? Czy to nauczka od Czarnego Pana za niedostateczną obronę murów nokturnowego lokalu? W głowie przebiegają mi najgorsze myśli, ale i tak nie zdążam poddać ich analizie. Szkło wędruje dostając się dosłownie wszędzie, w tym na mnie. Czuję pieczenie i ból rozrywający gojącą się, świeżo wyhodowaną skórę. Zaciskam zęby nie chcąc krzyczeć z bólu, w dłonie chwytam materiał kołdry. Wierzę, że ten koszmar przeznaczony jest mi na wieki.
Aż nagle wszystko opada, a ja wraz z nim. Uderzam plecami o zimną, twardą ziemię. Z gardła wydobywa się stłumiony jęk. Czuję, jak krew zalewa mi twarz, jak płuca ciężko wznoszą się i opadają, jak oszołomienie odbiera mi zdolność zrozumienia. Gdzie ja jestem? Wnętrze wnęki, w której jestem nie przypomina szpitalnej sali. Jest ciemne, wilgoć coraz bardziej ochładza zmęczony organizm. Rany zaczynają szczypać. Popadam w coraz większą panikę - trauma krwi bezlitośnie odbija się na tych, którzy zaczynają się wykrwawiać.
- Jest tu ktoś? - pytam bez większych nadziei, starając się podnieść do pozycji siedzącej. Kilka stęknięć z powodu bólu, opieram się plecami o jeden z kamieni rozglądając się wokół. Nie mam nawet różdżki - jestem bezbronny, jak dziecko.
61/141, -30
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jaskinia na wzgórzach
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade