Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Leśne mokradła
Strona 1 z 31 • 1, 2, 3 ... 16 ... 31
AutorWiadomość
Leśne mokradła
Kilka kilometrów od cmentarza w Salisbury łagodne pagórki zamieniają się w gęsty, porośnięty cierniami las. W samym jego sercu kwitną mokradła. Nikt o zdrowym rozsądku nie zapuszcza się tam samotnie. Mokradła pełne są niebezpiecznych magicznych stworzeń, które tylko na to czekają. Wśród nich są Zwodniki - bagienne demony o jednej nodze, wabiące zbłąkanych wędrowców na trzęsawiska. Miejscowi bajarze powiadają, że na mokradłach mieszka Ambrozjusz Bzik, który dobrych czarodziejów nagradza, wskazując im drogę do jaskini pełnej skarbów, a złych porywa i przywiązuje do drzewa.
Na terenie lasu nie można się teleportować.
Na terenie lasu nie można się teleportować.
Przed wschodem słońca, 25.11.1955 r.
Otrzymaliście zadanie od Toma Marvolo Riddle’a: odnaleźć księgę, w której posiadaniu był kiedyś pewien mężczyzna, dzisiaj znany jako Ambrozjusz Bzik. Tak, ten sam, który pojawia się jako postać z bajek, którymi starszy się niesforne dzieci. Zadanie, pomimo krótkiej instrukcji nie należy do najłatwiejszych – inaczej Tom nie wysyłałby waszej grupki, składającej się aż z ośmiu osób. Znane wam było tylko miejsce, na szczęście nieodległe, znajdujące się w granicach kraju... Wystarczyło się tylko teleportować do malowniczego Salisbury, na sam skraj lasu skrywającego wgłębi mokradła, których dla własnego bezpieczeństwa lepiej unikać – tak przynajmniej twierdzą miejscowi, których wypytaliście jakiś czas temu. Sprawdziliście jednak topografię lasu – mapy nie należały do najnowszych, rysunki posiadały kilka pustych punktów, w których nie wiadomo na co napotkacie, jednak jedno jest pewne – w samym centrum lasu znajdują się mokradła, na których najczęściej można napotkać Bzika.
Wokół panuje jeszcze szarówka, słońce wyjdzie za horyzontu dopiero za pół godziny – dzień w listopadzie nie należy do najdłuższych, więc postanowiliście wyruszyć jak najwcześniej. Sam las nie wygląda zachęcająco – jak okiem sięgnął, wszędzie znajdują się ciernie, które mogą znacząco spowolnić początkowy etap waszej wędrówki, a na poziomie gruntu wciąż osiada gęsta mgła, świadcząca o tym, że noce nie należą tutaj do najsuchszych i najcieplejszych. Dodatkowo ścieżka jest słabo widoczna, jakby rzeczywiście mało kto zapuszczał się w te tereny. Ile potrwa wasza eskapada zanim odnajdziecie mężczyznę? Oczywiście, o ile nie jest on tylko postacią z bajek…
Rozpoczynamy. Skład waszej drużyny: Julius Nott, Samantha Weasley, Crispin Russell, Samael Avery, Milburga Dolohov, Evelyn Burke, Ramsey Mulciber i Caesar Lestrange. Przypominam, że na terenie lasu nie jest możliwa teleportacja.
Na odpis macie czas do soboty, do godziny 15. W poście skupcie się na tym, co postać ma przy sobie i na sobie, uwzględnijcie racje pokarmowe. Pamiętajcie także o ewentualnej zmianie wyposażenia postaci w aktualnym wyposażeniu - po wysłaniu posta rozpoczynającego misje, wszelkie zmiany nie będą możliwe. Pierwsza osoba wchodząca do lasu jest przewodnikiem grupy – możecie ustalić między sobą, kto najlepiej nadaje się do tej roli.
Ambrozjusz Bzik? Naprawdę? Julius był wręcz oburzony informacjami, jakie do niego dotarły. Z początku pewnie wziąłby to za mało śmieszny żart, gdyby nie to, że wiadomości sygnowane były nazwiskiem Riddle. A potem Lestrange, z którym to przecież uzgodnił wszystko przed przybyciem. Cała wyprawa musiała być przecież porządnie zaplanowana. Od początku, do... końca. Który trudno było przewidzieć, ale przecież się na to pisali, prawda? Wstąpienie do Rycerzy nie było klubem filatelistycznym, tylko walką o pewne wartości, które rzekomo wszyscy obecni mieli jednakowe. Bez względu na prywatne pobudki ustalono, że najlepiej będzie wyjść jak najwcześniej ze względu na ograniczoną ilość światła w ciągu dnia. Bez sensu byłoby zdradzać się poświatą z różdżek, którą to naturalnie Nott ze sobą zabrał, sprawa oczywista. Ubrał się także w wygodne, szaro-brązowo-zielone ubrania, byleby tylko być jak najmniej widocznym pośród kniei i mokradeł. Kiedy teleportował się do Salisbury był wraz z nim Caesar, opychający się pewnie pysznymi kanapeczkami od narzeczonej. Dlaczego jego narzeczona nie mogła być tak miła i cudowna jak Isolde? Nie od dziś wiedział, że rodzina traktowała go jak popychadło, dlatego pewnie specjalnie wcisnęli mu wybrakowaną partnerkę. Nie, to wcale nie dlatego, że był dla niej tak mocno niemiły ściskając jej gardło, skąd ten pomysł? Ech, patologia.
Obaj stanęli gdzieś na granicy czekając na pozostałych spóźnialskich. Na pewno żarliwie dysputowali na życiowe tematy, Lestrange prawie udławił się kanapką, a Julius marzył o ciepłym kakao od mamusi. Czy coś tam.
Obaj stanęli gdzieś na granicy czekając na pozostałych spóźnialskich. Na pewno żarliwie dysputowali na życiowe tematy, Lestrange prawie udławił się kanapką, a Julius marzył o ciepłym kakao od mamusi. Czy coś tam.
The devil's in his hole
Julius Nott
Zawód : łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Into the sun the south the north, at last the birds have flown
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Brzask jeszcze nie nadszedł; słońce w porze przedświtu z wysiłkiem opromieniało połacie ubogiej ziemi, z trudem wydarte rozciągającymi się jak okiem sięgnąć mokradłom. Lepka mgła wypełniała przestrzeń, rysując niemalże namacalną granicę i ciasno opinającą kontur poskręcanych drzew wychylających się z drgających w konwulsyjnym świetle, które przedzierało się przez ciemne korony. Niepokojący pejzaż rozprzestrzeniał się aż po horyzont, zanikając pośród białawej, ciężkiej smugi osiadającej na zmaltretowanej roślinności. Na jej tle wyraźnie odcinały się już ciemne sylwetki, będące solą tej ziemi. Marszowym krokiem zbliżał się do nich, uśmiechając się (jednak) z wyraźną pogardą - z całego serca ich nienawidził, lecz jedynie w myślach mógł pozbawiać życia Lestrange’a. Nie raz, a wielokrotnie, przewiercając go wzrokiem na wylot i obserwować jak powoli się pali a potem dogasa, zupełnie jak wypalająca się świeczka.
Skórzane buty pozostawiały głębokie ślady w wilgotnej ziemi, gdy szedł spokojnie ku swemu przeznaczeniu. Chłodne, rześkie powietrze, smagało go swymi bezlitosnymi podmuchami, lecz nawet się nie wzdrygnął, odziany w ciepłą kurtę, nieprzepuszczającą ani wiatru, ani deszczu. Który na szczęście jeszcze nie zaczął siekać, choć zbierająca się masa ciemnych chmur, zasnuwających niebo przygnębiającą szarością zapowiadała rychłą zmianę słonecznej pogdy.
Instrukcje Riddle’a nie zwiastowały kłopotów, jednakowoż Avery czuł dziwny niepokój i złowrogą aurę, bijącą mocno od tego miejsca. Knieje wyglądały nieprzyjaźnie, odstraszając wszystkich intruzów plątaniną gałęzi, zapachem butwiejących liści, odorem bagien i… czymś niezidentyfikowanym, czego nawet on nie potrafił właściwie nazwać. Sława wyprzedzała mokradła w Salisbury, o których nie tylko miejscowi pletli mrożące krew w żyłach historie…
Avery przystanął w pewnej odległości od Notta i Lestrange’a. Ich cienie skrzyżowały się, podobnie jak spojrzenia. Ostre, badawcze, którymi nawzajem demonstrowali swoją siłę. I próbowali wgnieść drugiego w ziemię, nastąpić nań butem, zniszczyć jak podłego robaka. Ot, czym był Caesar, niegodny swego nazwiska, pozycji oraz zaufania Riddle’a.
Machinalnie zerknął na zegarek; minuty przesypywały się złotym piaskiem między palcami i już niewiele czasu zostało, by ruszyli, nie oglądając się za siebie. Samael jednak wolałby iść bez tej eskorty, niż złożyć swe życie w ręce Caesara. Prędzej zaufałby mugolskiemu pomiotowi niż tej kreaturze, podobno zrodzonej z krwi szlachetnej.
-Tchórzysz, Lestrange? – spytał kpiąco, rzucając mu rękawicę prosto w twarz. Ich ostatnia konfrontacja zakończyła się przedwcześnie i wciąż pozostał w nim wrzący gniew. Ta kanalia nie obrazi więcej mojej córki. Zacisnął dłoń na różdżce, uspokajająco gładząc drewno i wyżłobienia, układające się w runiczną inskrypcję dewizy rodu. Jeśli Fatum istnieje, powinno dopaść Caesara właśnie tutaj. Avery już się wówczas postara, by nikt nie włożył mu w usta symbolicznego obola i na zawsze zamknął przed nim bramy do spokoju i zmuszając do wiecznego błąkania się po krainie cieni.
Skórzane buty pozostawiały głębokie ślady w wilgotnej ziemi, gdy szedł spokojnie ku swemu przeznaczeniu. Chłodne, rześkie powietrze, smagało go swymi bezlitosnymi podmuchami, lecz nawet się nie wzdrygnął, odziany w ciepłą kurtę, nieprzepuszczającą ani wiatru, ani deszczu. Który na szczęście jeszcze nie zaczął siekać, choć zbierająca się masa ciemnych chmur, zasnuwających niebo przygnębiającą szarością zapowiadała rychłą zmianę słonecznej pogdy.
Instrukcje Riddle’a nie zwiastowały kłopotów, jednakowoż Avery czuł dziwny niepokój i złowrogą aurę, bijącą mocno od tego miejsca. Knieje wyglądały nieprzyjaźnie, odstraszając wszystkich intruzów plątaniną gałęzi, zapachem butwiejących liści, odorem bagien i… czymś niezidentyfikowanym, czego nawet on nie potrafił właściwie nazwać. Sława wyprzedzała mokradła w Salisbury, o których nie tylko miejscowi pletli mrożące krew w żyłach historie…
Avery przystanął w pewnej odległości od Notta i Lestrange’a. Ich cienie skrzyżowały się, podobnie jak spojrzenia. Ostre, badawcze, którymi nawzajem demonstrowali swoją siłę. I próbowali wgnieść drugiego w ziemię, nastąpić nań butem, zniszczyć jak podłego robaka. Ot, czym był Caesar, niegodny swego nazwiska, pozycji oraz zaufania Riddle’a.
Machinalnie zerknął na zegarek; minuty przesypywały się złotym piaskiem między palcami i już niewiele czasu zostało, by ruszyli, nie oglądając się za siebie. Samael jednak wolałby iść bez tej eskorty, niż złożyć swe życie w ręce Caesara. Prędzej zaufałby mugolskiemu pomiotowi niż tej kreaturze, podobno zrodzonej z krwi szlachetnej.
-Tchórzysz, Lestrange? – spytał kpiąco, rzucając mu rękawicę prosto w twarz. Ich ostatnia konfrontacja zakończyła się przedwcześnie i wciąż pozostał w nim wrzący gniew. Ta kanalia nie obrazi więcej mojej córki. Zacisnął dłoń na różdżce, uspokajająco gładząc drewno i wyżłobienia, układające się w runiczną inskrypcję dewizy rodu. Jeśli Fatum istnieje, powinno dopaść Caesara właśnie tutaj. Avery już się wówczas postara, by nikt nie włożył mu w usta symbolicznego obola i na zawsze zamknął przed nim bramy do spokoju i zmuszając do wiecznego błąkania się po krainie cieni.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To było zabawne. Nie księga, nie nazwisko, nie misja, a chwila, w której uświadamiasz sobie, że coś tak pozornie beztroskiego i prozaicznego może nieść ze sobą więcej. Znacznie więcej. Nie kpił nigdy z pomysłów Toma, nie podważał ich, choć wielokrotnie rozważał ich sens, a przynajmniej dopóki nie zaczął myśleć trzy kroki do przodu, wtedy nawet umiejętność jasnowidzenia w określonych sytuacjach nie była mu potrzebna. Po prostu myślał — logicznie, analitycznie, nie metodycznie i sztampowo. Dlatego z uśmiechem, a nawet pewną nutą ekscytacji pojawił się na skraju mokradeł, gdzie mieli wszyscy się spotkać. To było coś w rodzaju podniecenia, na co dzień wyrażanego "ach, w końcu się coś dzieje". Nieważne czy to wilgotna mgła miała osiadać na jego brwiach, czy wilgoć miała przenikać przez skórzane, wysokie buty, czy może chłód miał mrozić go do szpiku kości, pomimo dość ciepłego, ciemnego płaszcza. To były całkiem przyziemne niedogodności, które był w stanie znieść dla osiągnięcia... czegoś więcej. Zawsze pragnął czegoś więcej, a gdy już to udało mu się osiągnąć... wyznaczał kolejne cele.
To nie była zabawa, to nie była forma rozrywki, której ostatnio mu brakowało, więc nie pojawił się między swoimi z głupowatym entuzjazmem, a raczej chłodnym dystansem do powierzonego im zadania, mimo iż był zadowolony z tego, co miało nadejść. Tuż po sytej kolacji zakrapianej wytrawnym winem, którego był fanem stanął między "braćmi" jednej idei.
Z wciśniętymi dłońmi w kieszenie czarnych spodni, mając oczywiście swoją różdżkę pod pazuchą wszedł między "bliźnich", z miną nie wyrażającą kompletnie nic. Jedynie badawcze, czujne spojrzenie świdrowało całą trójkę, między którą napięcie było wyczuwalne. Nie nadążał za zwadami i kłótniami panienek, zresztą kompletnie nie interesowało go o co poszło, choć bardziej fascynującym było: kto miał — nie rację, a większe prawa do swojego uprzedzenia.
— Witam Was, drogie damy— rzucił z nonszalancją, przelotnie spoglądając na całą trójkę. Głos miał nieco kpiący, choć nie zamierzał z nich drwić, po prostu szkoda było czasu na bezsensowne rozgrywki między... Rycerzami Walpurgii. Znał jednak smak męskiej dumy, dlatego klepnął Avery'ego przelotnie w ramię i westchnął przeciągle. —Szkoda energii. Czeka nas polowanie— powiedział cicho, rozglądając się po mrocznej kniei i uśmiechnął się powoli, kapryśnie, nieco leniwie. Jak to on miał w zwyczaju.
To nie była zabawa, to nie była forma rozrywki, której ostatnio mu brakowało, więc nie pojawił się między swoimi z głupowatym entuzjazmem, a raczej chłodnym dystansem do powierzonego im zadania, mimo iż był zadowolony z tego, co miało nadejść. Tuż po sytej kolacji zakrapianej wytrawnym winem, którego był fanem stanął między "braćmi" jednej idei.
Z wciśniętymi dłońmi w kieszenie czarnych spodni, mając oczywiście swoją różdżkę pod pazuchą wszedł między "bliźnich", z miną nie wyrażającą kompletnie nic. Jedynie badawcze, czujne spojrzenie świdrowało całą trójkę, między którą napięcie było wyczuwalne. Nie nadążał za zwadami i kłótniami panienek, zresztą kompletnie nie interesowało go o co poszło, choć bardziej fascynującym było: kto miał — nie rację, a większe prawa do swojego uprzedzenia.
— Witam Was, drogie damy— rzucił z nonszalancją, przelotnie spoglądając na całą trójkę. Głos miał nieco kpiący, choć nie zamierzał z nich drwić, po prostu szkoda było czasu na bezsensowne rozgrywki między... Rycerzami Walpurgii. Znał jednak smak męskiej dumy, dlatego klepnął Avery'ego przelotnie w ramię i westchnął przeciągle. —Szkoda energii. Czeka nas polowanie— powiedział cicho, rozglądając się po mrocznej kniei i uśmiechnął się powoli, kapryśnie, nieco leniwie. Jak to on miał w zwyczaju.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie. Strach dzisiaj nie jest moim wrogiem, Avery. Nie wiem sam, czy kiedykolwiek nim był.
Być może kiedyś. Ale tamtego kiedyś Lestrange pamiętać nie chciał, lecz bał się wówczas straszliwie. I do tej pory nie wiedział do końca, czy bał się o przyjaciela, czy o siebie, czy strach ten był urojony – bo jakimże przyjacielem byłby, gdyby skazał swego kompana na pewną śmierć? Na śmierć powolną, bolesną. Choć to była chwila, chwila krótka i na tyle intensywna, że obraz bestii rozszarpującej jego przyjaciela nękał go po dziś dzień. Noc w noc. Tuż obok krwi na biało-złotej ścianie, krwi zdobiącej złote ornamenty wijące się aż do sufitu. A krew była wszędzie. I nie było miejsca, do którego mógłby przed tym uciec.
Choć niewątpliwie zaciśnięcie drżących dotąd z gniewu dłoni na szyi Samaela to byłaby szczególna rozkosz. Czy szaleństwo?
-Nie – to śmieszne. Czy napęczniały od papierowej wiedzy lekarzyna zapytał go właśnie, czy tchórzy? - Ale jestem wkurwiony, że muszę z Tobą współpracować – więc zrób mi tę przyjemność, i nie mów do mnie.
Nie mów. Nie zawadzaj. Nie wchodź w drogę. Czy to tak wiele, Avery?
No tak, on nadal pamiętał, pielęgnował swą żałosną nienawiść, planował tysiące niespełnionych zemst. I żadna z nich nigdy się nie wydarzy. Nie dzisiaj. Nie w tym lesie. Lestrange przebrnął przez gęstsze, w zimnie przeszywającym na wskroś, z bestią dyszącą swoim metalicznym oddechem prosto w kark i z półprzytomnym czarodziejem na karku.
Więc nie, jesteś ostatnią osobą, która mogłaby mnie zabić.
Może jednak nie ostatnią?
Być może kiedyś. Ale tamtego kiedyś Lestrange pamiętać nie chciał, lecz bał się wówczas straszliwie. I do tej pory nie wiedział do końca, czy bał się o przyjaciela, czy o siebie, czy strach ten był urojony – bo jakimże przyjacielem byłby, gdyby skazał swego kompana na pewną śmierć? Na śmierć powolną, bolesną. Choć to była chwila, chwila krótka i na tyle intensywna, że obraz bestii rozszarpującej jego przyjaciela nękał go po dziś dzień. Noc w noc. Tuż obok krwi na biało-złotej ścianie, krwi zdobiącej złote ornamenty wijące się aż do sufitu. A krew była wszędzie. I nie było miejsca, do którego mógłby przed tym uciec.
Choć niewątpliwie zaciśnięcie drżących dotąd z gniewu dłoni na szyi Samaela to byłaby szczególna rozkosz. Czy szaleństwo?
-Nie – to śmieszne. Czy napęczniały od papierowej wiedzy lekarzyna zapytał go właśnie, czy tchórzy? - Ale jestem wkurwiony, że muszę z Tobą współpracować – więc zrób mi tę przyjemność, i nie mów do mnie.
Nie mów. Nie zawadzaj. Nie wchodź w drogę. Czy to tak wiele, Avery?
No tak, on nadal pamiętał, pielęgnował swą żałosną nienawiść, planował tysiące niespełnionych zemst. I żadna z nich nigdy się nie wydarzy. Nie dzisiaj. Nie w tym lesie. Lestrange przebrnął przez gęstsze, w zimnie przeszywającym na wskroś, z bestią dyszącą swoim metalicznym oddechem prosto w kark i z półprzytomnym czarodziejem na karku.
Więc nie, jesteś ostatnią osobą, która mogłaby mnie zabić.
Może jednak nie ostatnią?
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
"Przygody sieroty część n-ta - w której wilkołak poluje na prawdopodobnie nieistniejącego człowieka z bajki o absurdalnym nazwisku Ambrozjusz Bzik w poszukiwaniu książki, o której krążą jedynie legendy, w towarzystwie osób gotowych zabić go w każdej chwili - to wszystko na zlecenie potężnego czarnoksiężnika, zdolnego do zamordowania ich wszystkich na raz w minutę". Taki tytuł powinna nosić ta eskapada. Samantha musiała się liczyć z tym, że będzie pracować z osobami, które jej nienawidzą (z wzajemnością, z wzajemnością), jednak nie myślała, że przyjdzie jej stanąć pomiędzy samymi takimi osobami. Co gorsze - będzie musiała z nimi współpracować. Z niechęcią więc i najczarniejszymi myślami zjawiła się w Salisbury nad ranem, wyznaczonego dnia. Ubrana najcieplej i jak tylko pozwalał jej portfel, podeszła do grupy Rycerzy w popielatym kapturze na głowie. Twarz przykrytą miała dziurawym wełnianym szalikiem - kolorem przypominającym kocie wymiociny. Ręce trzymała w kieszeniach wypłowiałego ciemnozielonego płaszcza. Przez jedno z ramion przewieszoną miała skórzaną torbę - w niej lichy prowiant (cztery kanapki, litr przegotowanej wody i dwa jabłka). Było jej, mimo ubioru, nadal zimno - nogawki przykrótkich spodni koloru czarnego lekko się trzęsły, a stopy w ciemnobrązowych butach dreptały w miejscu. Żeby nie zwracać uwagi na zimno, znienawidzonych ludzi wokół, a także ogólną beznadziejność tego dnia, Samantha Weasley skupiła swoje myśli na celu misji, jaką wkrótce mieli wypełnić. Próbowała wmówić sobie, że to nie będzie trwało tak długo, bo ileż może zająć szukanie osoby, która pewnie nawet nie istnieje? Do działania motywowało ją jednak to, że gdy ją wypełni, uniknie kary ze strony Toma Riddle'a, odzyska swoje dawne stanowisko wśród Rycerzy, no i... Cóż, miała nadzieję, że w trakcie misji zginie jakiś Caesar czy inny Samael.
Byłoby jej bardzo szkoda... Oj bardzo.
Stała więc obok grupy i rozglądała się po okolicy, czekając na sygnał "tymczasowego dowódcy". Było przecież jasnym, że to nie ona nim jest.
Byłoby jej bardzo szkoda... Oj bardzo.
Stała więc obok grupy i rozglądała się po okolicy, czekając na sygnał "tymczasowego dowódcy". Było przecież jasnym, że to nie ona nim jest.
Tom musi lubić naturę. Ta myśl przeszła mi przez głowę, gdy otrzepywałem buty z błota, którego udało mi się nazbierać podczas ostatniej zabawy, jaką mi zapewnił. Wcześniej zwiedzałem urocze wrzosowisko, a teraz przyszedł czas na mniej fantazyjne bagnisko. Bagnisko, które oznaczało niestabilne podłoże, jeszcze więcej błota i wiele ukrytych tajemnic. Czyli krótko mówiąc zapowiadało się ciekawie. O ile nie pozabijamy się przed rozpoczęciem misji. Niby nazywamy się dumnie Rycerzami Walpurgii i chcemy walczyć dla jednej sprawy, ale wewnętrznych podziałów jest więcej niż uścisków ręki. Jakoś niespecjalnie przeszkadzają mi uwagi na temat mojej krwi, nauczyłem się to ignorować z wyśmienitą obojętnością, ale gorzej ze szlachcicami. Ich kruchutka duma i jeszcze delikatniejszy honor cierpią pod każdym, najlżejszym słowem obelgi. Może więc taka selekcja naturalna dobrze nam zrobi?
Nie odczułem różnicy zrywając się tak wcześnie na misję. Przy opiece nad testralami w połączeniu z regularnymi obowiązkami aurora doba kurczyła się niebezpiecznie szybko, a dłuższy sen stawał się często luksusem. Odłożenie na bok porannej rutyny było dobrą odmianą. Zwłaszcza wśród mdłych dni końca jesieni, gdy wszystko zlewało się w jedną szarą całość. Nie miałem pojęcia, dlaczego dopiero teraz mieliśmy rozpocząć misję. Byłem jednak ostatnią osobą, która chciała podważać decyzje Riddle'a.
Widocznie nikogo nie miotały wątpliwości, bo na miejscu zbiórki zebrał się już niemiały tłumek. Cóż, im nas więcej tym weselej. Przynajmniej dzisiaj szlachta wykazała się rozumiem i nie przyszła odziana w aksamity. Szarobrązowy tłum tak samo jak ja przyodział buty odpowiednie do rzeźby terenu i kurtki chroniące przed wiatrem. Nie sądziłem, że posiadają w swojej szafie takie rzeczy. Wstępując między pozostałych bezwiednie zaciskam palce na trzymanej w kieszeni różdżki. Stare przyzwyczajenie. Zaraz jednak tą samą ręką poprawiam przewieszoną przez ramię torbę z butelką wody i paczką chrupek na wszelki wypadek. W końcu nie jadłem śniadania.
- Czas na zabawę - poprawiam Mulcibera z braku laku zatrzymując się obok niego. Niebezpieczne zabawy są najlepsze. Poza tym widzę, że miałem rację, bo Avery i Lestrange już skaczą koło siebie jak dwa koguciki. Wyjątkowo cieszę się, że to nieznany mi Nott objął milczące przewodnictwo w naszej wesołej brygadzie.
Nie odczułem różnicy zrywając się tak wcześnie na misję. Przy opiece nad testralami w połączeniu z regularnymi obowiązkami aurora doba kurczyła się niebezpiecznie szybko, a dłuższy sen stawał się często luksusem. Odłożenie na bok porannej rutyny było dobrą odmianą. Zwłaszcza wśród mdłych dni końca jesieni, gdy wszystko zlewało się w jedną szarą całość. Nie miałem pojęcia, dlaczego dopiero teraz mieliśmy rozpocząć misję. Byłem jednak ostatnią osobą, która chciała podważać decyzje Riddle'a.
Widocznie nikogo nie miotały wątpliwości, bo na miejscu zbiórki zebrał się już niemiały tłumek. Cóż, im nas więcej tym weselej. Przynajmniej dzisiaj szlachta wykazała się rozumiem i nie przyszła odziana w aksamity. Szarobrązowy tłum tak samo jak ja przyodział buty odpowiednie do rzeźby terenu i kurtki chroniące przed wiatrem. Nie sądziłem, że posiadają w swojej szafie takie rzeczy. Wstępując między pozostałych bezwiednie zaciskam palce na trzymanej w kieszeni różdżki. Stare przyzwyczajenie. Zaraz jednak tą samą ręką poprawiam przewieszoną przez ramię torbę z butelką wody i paczką chrupek na wszelki wypadek. W końcu nie jadłem śniadania.
- Czas na zabawę - poprawiam Mulcibera z braku laku zatrzymując się obok niego. Niebezpieczne zabawy są najlepsze. Poza tym widzę, że miałem rację, bo Avery i Lestrange już skaczą koło siebie jak dwa koguciki. Wyjątkowo cieszę się, że to nieznany mi Nott objął milczące przewodnictwo w naszej wesołej brygadzie.
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Szaleństwo. Julius naprawdę ucieszyłby się z faktu, że nie jest legilimentą, gdyby tylko chociaż na chwilę potrafił odczytać myśli tych wszystkich ludzi od Toma. Każdy jeden był napuszonym kmiotkiem i naprawdę nie wiedział, jak te ich wielkie ego mieściło się w tym samym pomieszczeniu. Czy nawet w Salisbury. I że im się to nie nudziło. Paplanie, durne paplanie, strzelanie pseudo groźnymi spojrzeniami mężczyzn z zeżartym mózgiem, coś ohydnego. Koguty stroszące piórka, prześciganie się w rzuceniu najbardziej sarkastycznego sarkazmu nad sarkazmami, ewentualnie dowcipasków rodem z podręcznika dla małych, złośliwych tłuścioszków kiedy nikt wokół cię nie lubi. Nott spokojnie obserwował ten cały cyrk i miał ochotę złapać się za głowę, że to właśnie z takimi ludźmi musiał współpracować. Szaruga dookoła dopełniała kłębiący się marazm, żałował, że żaden piorun w któregoś nie strzelił. Podejrzewał, że sami z Cezarem poradziliby sobie z tym dziwacznym zadaniem, ale nie. Zamiast przyjść, wziąć co trzeba, to będzie musiał ich pilnować. Być ich cholerną niańką, bo przecież nie wyrośli mentalnie z wieku trzylatka. Dyskretnie wywrócił oczami na salwę niesamowicie uprzejmych powitań nie kłopocząc się z etykietą, skoro i tak nikt w tym towarzystwie nie wiedział co to jest. Chętnie położyłby na moment dłoń na ramieniu Lestrange'a w uspokajającym geście, ale tu przecież wszystko miało podwójne dno. Nie chciał przyczyniać się do kolejnych awantur wiszących nad nimi niczym topór opatrzności. Poprawił nerwowo poły kurtki czując, że to będzie długi i męczący dzień.
Radośnie założył, że przeżyją.
Tylko jak mieli to zrobić, skoro najchętniej każdy każdego by tutaj własnoręcznie zamordował? Ot, zagwozdka życia.
- Słyszałeś? Przyjechaliśmy tu dla zabawy. Tylko gdzie nasze pieprzone drinki? - spytał cicho, nachylając się nieznacznie w kierunku kumpla. Potem spojrzał jeszcze czy ktoś przypadkiem nie nadchodzi. Było ich... niepokojąco mało, z tego co zapamiętał, to miała się zebrać większa ilość hołoty.
Radośnie założył, że przeżyją.
Tylko jak mieli to zrobić, skoro najchętniej każdy każdego by tutaj własnoręcznie zamordował? Ot, zagwozdka życia.
- Słyszałeś? Przyjechaliśmy tu dla zabawy. Tylko gdzie nasze pieprzone drinki? - spytał cicho, nachylając się nieznacznie w kierunku kumpla. Potem spojrzał jeszcze czy ktoś przypadkiem nie nadchodzi. Było ich... niepokojąco mało, z tego co zapamiętał, to miała się zebrać większa ilość hołoty.
The devil's in his hole
Julius Nott
Zawód : łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Into the sun the south the north, at last the birds have flown
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czas na zabawę.
-Dlaczego nie mówiłeś, Nott? - mruknął odwrócony już w jego kierunku taksując go wzrokiem pełnym rozczulenia czy... zażenowania? Irytacji? Wszystkiego po trochu? Czy może nawet... smutku? Kryjącego się za kotarą sprzecznych emocji, które walczyły o miejsce na jego zastygłej, nieruchomej twarzy – Zorganizowałbym eskortę z Wenus – dodał poprawiając pasek torby zawieszonej przez ramię – musiał wszak schować gdzieś kanapki od swojej drogiej narzeczonej i termos z herbatą, którą mu przygotowała. Zdziwiony był niebywale, jaka uzdolniona i pracowita (niepotrzebnie, mają przecież skrzata domowego) kobietka mu się trafiła i przyjął podarunek z najszczerszym uśmiechem, na jaki stać go było w chwilach szczególnej udręki, zmęczenia i zrezygnowania. Zapewne rozpoznała go od razu, rozpoznała jego oczy, podziękowanie i pośpieszne pożegnanie, a to wszystko utkane żalem, jak dni ostatnie, które ciągnęły się w nieskończoność. Rozpamiętywanie. Niepewność. Bezradność, jak gdyby ucięto mu dłonie, a fortecę, która miała uchronić jego siostrę przed niebezpieczeństwami tego świata, budować miałby pokaleczonymi kikutami.
Cel był jasny – wypełnić zadanie. I nic nie mogło zakłócić jego determinacji, cichej i kotłującej się, skoncentrowanej na punkcie przed nim myśli. Samael Avery znajdował się daleko poza kręgiem jego zainteresowania, zarówno jak plugawa Samantha Weasley, o której przypadłości wiedział doskonale. Chciał jak najprędzej wrócić do domu, wrócić do niego w ogóle. Dlatego wziął na siebie odpowiedzialność tego, który poprowadzi tę drużynę rozpusty ku zwycięstwu. Lub przynajmniej nie poprowadzi jej prosto w przepaść. Prędzej dałby się rozczłonkować, niż pozwolił prowadzić miernemu, napęczniałemu od książkowej wiedzy lekarzynie, niż oddałby życie w jego zdradzieckie łapy, dobrowolnie. Dlatego ruszył bez wahania prosto w gęstwinę zostawiając za sobą tchórzliwych i tych, którzy okażą się spóźnieni lub nie pojawią się w ogóle.
-Dlaczego nie mówiłeś, Nott? - mruknął odwrócony już w jego kierunku taksując go wzrokiem pełnym rozczulenia czy... zażenowania? Irytacji? Wszystkiego po trochu? Czy może nawet... smutku? Kryjącego się za kotarą sprzecznych emocji, które walczyły o miejsce na jego zastygłej, nieruchomej twarzy – Zorganizowałbym eskortę z Wenus – dodał poprawiając pasek torby zawieszonej przez ramię – musiał wszak schować gdzieś kanapki od swojej drogiej narzeczonej i termos z herbatą, którą mu przygotowała. Zdziwiony był niebywale, jaka uzdolniona i pracowita (niepotrzebnie, mają przecież skrzata domowego) kobietka mu się trafiła i przyjął podarunek z najszczerszym uśmiechem, na jaki stać go było w chwilach szczególnej udręki, zmęczenia i zrezygnowania. Zapewne rozpoznała go od razu, rozpoznała jego oczy, podziękowanie i pośpieszne pożegnanie, a to wszystko utkane żalem, jak dni ostatnie, które ciągnęły się w nieskończoność. Rozpamiętywanie. Niepewność. Bezradność, jak gdyby ucięto mu dłonie, a fortecę, która miała uchronić jego siostrę przed niebezpieczeństwami tego świata, budować miałby pokaleczonymi kikutami.
Cel był jasny – wypełnić zadanie. I nic nie mogło zakłócić jego determinacji, cichej i kotłującej się, skoncentrowanej na punkcie przed nim myśli. Samael Avery znajdował się daleko poza kręgiem jego zainteresowania, zarówno jak plugawa Samantha Weasley, o której przypadłości wiedział doskonale. Chciał jak najprędzej wrócić do domu, wrócić do niego w ogóle. Dlatego wziął na siebie odpowiedzialność tego, który poprowadzi tę drużynę rozpusty ku zwycięstwu. Lub przynajmniej nie poprowadzi jej prosto w przepaść. Prędzej dałby się rozczłonkować, niż pozwolił prowadzić miernemu, napęczniałemu od książkowej wiedzy lekarzynie, niż oddałby życie w jego zdradzieckie łapy, dobrowolnie. Dlatego ruszył bez wahania prosto w gęstwinę zostawiając za sobą tchórzliwych i tych, którzy okażą się spóźnieni lub nie pojawią się w ogóle.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nastroje w grupie nie należały do najpozytywniejszych i wina nie leżała po stronie porannego zimna, wczesnej godziny czy nastawienia do zleconego zadania. Problem ukryty był głębiej, stworzony z sieci dawnych zwad. Czy Tom na pewno widział, co robi wysyłając akurat takie osoby? A może to działanie celowe po pokazie mugolskich zdolności walki na ostatnim spotkaniu Rycerzy?
Minuty nieuchronnie mijały, a drużyna wciąż nie była w komplecie. Julius, lider grupy, najwyraźniej wciąż liczył, że Milburga i Evelyn zaszczycą ich swoją obecnością. Natomiast całkowicie inny stosunek miał do tego lord Lestrange, może to przez zmiany w jego życiu i zmartwienia, a może przez tak prozaiczny czynnik jak widok osoby Samaela? Niezależnie, co nim kierowało, wkroczył do lasu samotnie – jeśli pozostali nie zdecydują się ruszyć za nim, najpewniej będą mieli problem z odnalezieniem siebie.
Cezar, wkroczyłeś samotnie do lasu; początkowo twoją wędrówkę znacząco utrudniają ciernie, dzięki czemu pozostali kompani nie powinni cię zgubić, oczywiście, o ile ruszą od razu za tobą. Rzucasz kością k100 na przejście. Jeśli się nie zatrzymasz, wkroczysz coraz to głębiej w las – pokryte kolcami gałązki, które utrudniają marsz, staną się coraz rzadsze. Pomimo że większość liści opadła już z drzew, korony drzew nie przepuszczają zbyt wiele światła; po przejściu kilkunastu metrów stracisz z oczu także księżyc w ostatniej z faz - orientacja w terenie nie będzie należała do najłatwiejszych, co zastaniecie w lesie, jeśli zgubcie drogę, a wędrówka wydłuży się o kilka dni, aż do samej pełni? Nie słychać porannych treli ptaków - to wszystko nie nastawia zbyt optymistycznie, las wydaje się podejrzanie cichy, jakby w jego wnętrzu kryło się coś mrocznego.
Na odpis macie 48 godzin. Jeśli postanowicie ruszyć za Caesarem, rzucacie kością k100.
Minuty nieuchronnie mijały, a drużyna wciąż nie była w komplecie. Julius, lider grupy, najwyraźniej wciąż liczył, że Milburga i Evelyn zaszczycą ich swoją obecnością. Natomiast całkowicie inny stosunek miał do tego lord Lestrange, może to przez zmiany w jego życiu i zmartwienia, a może przez tak prozaiczny czynnik jak widok osoby Samaela? Niezależnie, co nim kierowało, wkroczył do lasu samotnie – jeśli pozostali nie zdecydują się ruszyć za nim, najpewniej będą mieli problem z odnalezieniem siebie.
Cezar, wkroczyłeś samotnie do lasu; początkowo twoją wędrówkę znacząco utrudniają ciernie, dzięki czemu pozostali kompani nie powinni cię zgubić, oczywiście, o ile ruszą od razu za tobą. Rzucasz kością k100 na przejście. Jeśli się nie zatrzymasz, wkroczysz coraz to głębiej w las – pokryte kolcami gałązki, które utrudniają marsz, staną się coraz rzadsze. Pomimo że większość liści opadła już z drzew, korony drzew nie przepuszczają zbyt wiele światła; po przejściu kilkunastu metrów stracisz z oczu także księżyc w ostatniej z faz - orientacja w terenie nie będzie należała do najłatwiejszych, co zastaniecie w lesie, jeśli zgubcie drogę, a wędrówka wydłuży się o kilka dni, aż do samej pełni? Nie słychać porannych treli ptaków - to wszystko nie nastawia zbyt optymistycznie, las wydaje się podejrzanie cichy, jakby w jego wnętrzu kryło się coś mrocznego.
Na odpis macie 48 godzin. Jeśli postanowicie ruszyć za Caesarem, rzucacie kością k100.
Nadeszli. Wyłonili się z ciemności, jak jeźdźcy apokalipsy, niosący za sobą pożogę i destrukcję. Czekali zaledwie chwilę, liczoną przez pojedyncze liście, spadające z ogołoconego przez silny wiatr drzewa, by ich zgrana drużyna powiększyła się o kolejne osoby. Cudownie.
Avery zagryzł zęby, strącając dłoń Mulcibera ze swego ramienia – nie był w nastroju na czułostkowość. Ograniczył się wyłącznie do krótkiego skinięcia głową Crispinowi. Z całej tej hordy tylko jemu mógł zaufać.
Mimo, że jego krew niewiele różniła się od brudu płynącego w żyłach mugoli.
Mimo, że znajdowała się pośród nich jego kuzynka (udawał, że jej nie zna), dotknięta zarówno wstydem noszenia nazwiska szlacheckich wyrzutków, królów bez ziemi, jak i hańbą wydziedziczenia. Dla niego już nie istniała.
Mimo, że pośród nich znajdowali się prawdziwi arystokraci, którym powinien bez wahania powierzyć swe życie.
Nawet gdyby tonął, nie chwyciłby taj brzytwy.
-Jestem z n i e s m a c z o n y – wyartykułował, krzywiąc się, gdy usłyszał słowa Caesara. Nie był jednak zaskoczony – kogo chciał oszukiwać, wszyscy wiedzieli, że Lestrange to zwykły cham i prostak.
I w dodatku skończony idiota.
Avery nie miałby nic przeciwko pozostawieniu go w tej głuszy, lecz zdrowy rozsądek (gdy już zdobędą księgę, nic nie stanie na przeszkodzie) skutecznie wyparł wszelką antypatię.
-Chodźmy… Zanim i jego będziemy musieli szukać – ponaglił, wkraczając na bagnisty teren trącący przykrym odorem zgnilizny.
-Lumos – rzekł, chcąc oświetlić drogę. Sobie i pozostałym, o Lestrange’a nie troszczył się zupełnie.
1. za wejście
2. za zaklęcie
/nie wiedziałam czy mogę, jak coś, to się nie liczy
Avery zagryzł zęby, strącając dłoń Mulcibera ze swego ramienia – nie był w nastroju na czułostkowość. Ograniczył się wyłącznie do krótkiego skinięcia głową Crispinowi. Z całej tej hordy tylko jemu mógł zaufać.
Mimo, że jego krew niewiele różniła się od brudu płynącego w żyłach mugoli.
Mimo, że znajdowała się pośród nich jego kuzynka (udawał, że jej nie zna), dotknięta zarówno wstydem noszenia nazwiska szlacheckich wyrzutków, królów bez ziemi, jak i hańbą wydziedziczenia. Dla niego już nie istniała.
Mimo, że pośród nich znajdowali się prawdziwi arystokraci, którym powinien bez wahania powierzyć swe życie.
Nawet gdyby tonął, nie chwyciłby taj brzytwy.
-Jestem z n i e s m a c z o n y – wyartykułował, krzywiąc się, gdy usłyszał słowa Caesara. Nie był jednak zaskoczony – kogo chciał oszukiwać, wszyscy wiedzieli, że Lestrange to zwykły cham i prostak.
I w dodatku skończony idiota.
Avery nie miałby nic przeciwko pozostawieniu go w tej głuszy, lecz zdrowy rozsądek (gdy już zdobędą księgę, nic nie stanie na przeszkodzie) skutecznie wyparł wszelką antypatię.
-Chodźmy… Zanim i jego będziemy musieli szukać – ponaglił, wkraczając na bagnisty teren trącący przykrym odorem zgnilizny.
-Lumos – rzekł, chcąc oświetlić drogę. Sobie i pozostałym, o Lestrange’a nie troszczył się zupełnie.
1. za wejście
2. za zaklęcie
/nie wiedziałam czy mogę, jak coś, to się nie liczy
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Ostatnio zmieniony przez Samael Avery dnia 21.02.16 11:52, w całości zmieniany 1 raz
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Samael Avery' has done the following action : rzut kością
'k100' : 72, 53
'k100' : 72, 53
Misja nie wydawała się ani wyjątkowo niebezpieczna ani mrożąca krew w żyłach, lecz oczywiście Tom nie był przedszkolanką, która wypuszczała bandę gówniarzy na plac zabaw. Mimo to określenie Crispina nie wywołało w nim żadnych kontrowersyjnych myśli, poniekąd zgadzał się z tym, szczególnie w obliczu napiętej sytuacji między gromadką wyrośniętych dzieciaków. Tak się właśnie zachowywali — jak chłopcy w piaskownicy. Było mu wszystko jedno, czy się pozabijają, czy po prostu lubią dodawać pikanterii subtelnym hasełkom, które wobec siebie kierowali. Wiesz jak to się określa? Pokaz siły wśród samców. Każdy stroszy sierść, pokazuje kły i warczy, starając się zrobić wrażenie na przeciwniku. Zerknął tylko na Russella, kiedy już stanął obok niego i przewrócił oczami teatralnie, ledwie powstrzymując się przed zbędnym komentarzem odnośnie całej sytuacji.
— Ta, ubaw po pachy— rzucił jeszcze do niego, zatrzymując wzrok na jedynej dziewczynie w ich grupie. Teoretycznie nie było w niej nic szczególnego. Chuda, niebrzydka, małomówna. Ale wiesz, w tym wszystkim jest coś więcej. Zawsze jest coś więcej.
— Przypomnij mi, dlaczego ona tu jest?— spytał cicho Crispina, patrząc mu w oczy, nim ruszył za Cezarem, który niczym obrażona panienka wkroczył w głąb lasu, pozostawiając wszystkich za sobą. Rozdzielenie się było całkiem logicznym i rozsądnym wyjściem — maksymalizacja efektu przy wymiernie niskim zużyciu czasu, ale Avery najwyraźniej wolał żeby trzymali się w kupie, chcąc pewnie uniknąć ratowania czyjejkolwiek dupy przez lekkomyślność.
— Ta, ubaw po pachy— rzucił jeszcze do niego, zatrzymując wzrok na jedynej dziewczynie w ich grupie. Teoretycznie nie było w niej nic szczególnego. Chuda, niebrzydka, małomówna. Ale wiesz, w tym wszystkim jest coś więcej. Zawsze jest coś więcej.
— Przypomnij mi, dlaczego ona tu jest?— spytał cicho Crispina, patrząc mu w oczy, nim ruszył za Cezarem, który niczym obrażona panienka wkroczył w głąb lasu, pozostawiając wszystkich za sobą. Rozdzielenie się było całkiem logicznym i rozsądnym wyjściem — maksymalizacja efektu przy wymiernie niskim zużyciu czasu, ale Avery najwyraźniej wolał żeby trzymali się w kupie, chcąc pewnie uniknąć ratowania czyjejkolwiek dupy przez lekkomyślność.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 22.02.16 15:53, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Strona 1 z 31 • 1, 2, 3 ... 16 ... 31
Leśne mokradła
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire