Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Leśne mokradła
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Leśne mokradła
Kilka kilometrów od cmentarza w Salisbury łagodne pagórki zamieniają się w gęsty, porośnięty cierniami las. W samym jego sercu kwitną mokradła. Nikt o zdrowym rozsądku nie zapuszcza się tam samotnie. Mokradła pełne są niebezpiecznych magicznych stworzeń, które tylko na to czekają. Wśród nich są Zwodniki - bagienne demony o jednej nodze, wabiące zbłąkanych wędrowców na trzęsawiska. Miejscowi bajarze powiadają, że na mokradłach mieszka Ambrozjusz Bzik, który dobrych czarodziejów nagradza, wskazując im drogę do jaskini pełnej skarbów, a złych porywa i przywiązuje do drzewa.
Na terenie lasu nie można się teleportować.
Na terenie lasu nie można się teleportować.
Sophia już jako nastolatka snuła marzenia o zostaniu aurorem; uczepiła się tej myśli i to ona przyświecała jej przy zdawaniu odpowiednich sumów i owutemów, a także szlifowaniem mających się później przydać umiejętności. Nawet jeśli przez wyjazd do Stanów i znajomość z Jamesem sprawy się opóźniły o aż dwa lata, wróciła na odpowiednią drogę i robiła to, co uważała za ważne. Odkąd jednak umarli jej rodzice nieustannie gdzieś w głębi duszy towarzyszyło jej poczucie winy że nie mogła zapobiec tragedii i obiecywała sobie, że będzie lepszym aurorem i jeszcze zrobi coś dobrego dla świata. Co zresztą jej innego zostało teraz, kiedy utraciła bliskich? Pozostała jej tylko praca i Zakon, bo w obecnych czasach nawet nie chciała myśleć o potencjalnej własnej rodzinie, która mogłaby ucierpieć. Cóż, zawód aurora wymagał wyrzeczeń, tak samo jak zawód uzdrowiciela, który, choć z pewnością nie tak niebezpieczny, był odpowiedzialny i wymagający, i wymagał ogromnych umiejętności. Anatomiczna wiedza Sophii była podstawowa i potrafiła rzucić raptem kilka najprostszych zaklęć leczniczych. Tym bardziej dobrze było mieć zaufanego przyjaciela który mógł ją poskładać, a teraz, kiedy był w Zakonie, jego pomoc tym bardziej mogła być nieoceniona, bo podejrzewała, że z nie wszystkimi urazami będzie mogła ot tak przyjść do Munga. Jej podwójne życie miało pozostać tajemnicą.
Dużą część pracy mieli już za sobą. Teraz, po ścięciu kilku wybranych drzew, pozostało wstępne przygotowanie ich. Sophia miała wielką nadzieję że robią to dobrze; machanie siekierą może nie wymagało zaawansowanej wiedzy, ale nad przygotowaniem desek musiała się już nieco bardziej zastanowić i włożyć w swoje czynności więcej precyzji, by nie zniszczyć pozyskanego z takim wysiłkiem drewna.
- Muszę przyznać, że ja też – odpowiedziała na jego słowa. – Zimne kremowe piwo, gorąca kąpiel, a potem cudownie ciepłe łóżko – roztaczała przed nimi wizje wymarzonego odpoczynku, na który oboje zasługiwali i którego potrzebowali. Nie byli przecież z kamienia, a ich ciała, zmęczone intensywną pracą, teraz rozpaczliwie domagały się spoczynku i relaksu, a później długiego snu, by zregenerować obolałe mięśnie. – Ale już niedługo. Skończymy to, co mamy zrobić i możemy wracać do domów. To był naprawdę niezwykły dzień... – Był, bo przecież oboje mogli zrobić coś, czego normalnie nie robili. I mogli to zrobić razem, jako przyjaciele, którzy dodatkowo dzielili teraz wspólną tajemnicę.
Kiedy skończyli ze wszystkim, już zmierzchało, a w lesie zaczęły rozlegać się rozmaite odgłosy, które za dnia do nich nie docierały. Oboje zgodnie uznali że czas już na nich; musieli więc przetransportować jeszcze drewno do kwatery, a później, gdy już się z tym uporali, mogli wrócić do własnych domów i wreszcie wypocząć z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, który wspólnymi siłami wykonali dla dobra Zakonu i przyszłej kwatery.
| zt. x 2
Dużą część pracy mieli już za sobą. Teraz, po ścięciu kilku wybranych drzew, pozostało wstępne przygotowanie ich. Sophia miała wielką nadzieję że robią to dobrze; machanie siekierą może nie wymagało zaawansowanej wiedzy, ale nad przygotowaniem desek musiała się już nieco bardziej zastanowić i włożyć w swoje czynności więcej precyzji, by nie zniszczyć pozyskanego z takim wysiłkiem drewna.
- Muszę przyznać, że ja też – odpowiedziała na jego słowa. – Zimne kremowe piwo, gorąca kąpiel, a potem cudownie ciepłe łóżko – roztaczała przed nimi wizje wymarzonego odpoczynku, na który oboje zasługiwali i którego potrzebowali. Nie byli przecież z kamienia, a ich ciała, zmęczone intensywną pracą, teraz rozpaczliwie domagały się spoczynku i relaksu, a później długiego snu, by zregenerować obolałe mięśnie. – Ale już niedługo. Skończymy to, co mamy zrobić i możemy wracać do domów. To był naprawdę niezwykły dzień... – Był, bo przecież oboje mogli zrobić coś, czego normalnie nie robili. I mogli to zrobić razem, jako przyjaciele, którzy dodatkowo dzielili teraz wspólną tajemnicę.
Kiedy skończyli ze wszystkim, już zmierzchało, a w lesie zaczęły rozlegać się rozmaite odgłosy, które za dnia do nich nie docierały. Oboje zgodnie uznali że czas już na nich; musieli więc przetransportować jeszcze drewno do kwatery, a później, gdy już się z tym uporali, mogli wrócić do własnych domów i wreszcie wypocząć z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, który wspólnymi siłami wykonali dla dobra Zakonu i przyszłej kwatery.
| zt. x 2
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
| 14 października
W Salisbury czuć było wiatr ciągnący od strony mokradeł, drapiący zimnem o skórę, próbujący dostać się pod każdą najmniejszą wyrwę w materiale szaty i płaszczu. Chmury na niebie ciągnęły w równych szeregach, zwartych i ponurych, nie pozwalały słońcu, by wystrzeliło w stronę drzew kilka promieni i osuszyło rozmiękłą ziemię muśnięciem ciepła. Słychać było z daleko rechot żab i szelesty wśród obumarłych krzewów, paproci i ciche kroki wśród miękkiego mchu. Okoliczności były niesprzyjające – zwłaszcza dla Eir. Właściwie nic w tym dniu jej nie pasowało. Najbardziej śmierć męża, ale oprócz tego w myślach narzekała na wilgoć i niską temperaturę, na nieprzyjemne zapachy, odczuwany w ciele ból i zmęczenie. Yorden odszedł w najmniej oczekiwanym przez nią momencie. Nie utrzymywali kontaktu listownego, ale i tak, gdyby cokolwiek przesłała sową, minęłyby tygodnie, zanim by go znalazła na środku jakiegoś przeklętego morza. Nie wiedziała, co się z nim działo, on nie wiedział, czy i w jakim zdrowiu urodziła się jego córka. Nie zobaczył jej, kiedy po raz pierwszy otworzyła oczy i uśmiechnęła się do świata; nie poczuł jej malutkiej piąstki na swoim palcu; nie słyszał jej oddechu, kiedy zasypiała. Hjall musiał radzić sobie bez niego, skończyły się opowieści o dzielnych żeglarzach i olbrzymich krakenach wyłaniających się spod tafli mrocznej wody, nie było już drobnych, ojcowskich gestów towarzyszących każdemu wschodzącemu na niebie księżycowi. Eir nie była w stanie zapewnić synowi męskiej dłoni, spojrzenia oczu, które wyraźnie wskazywało na dezaprobatę albo wręcz przeciwnie, dumę i szczęście z tak godnego potomka. Nie było mężczyzną i ten stan nigdy miał się nie zmienić, zabrakło więc w życiu Hjalmara ważnego elementu podtrzymującego jego skrupulatnie tkany obraz życia. Twardy filar będący jednym z dwóch elementów twardego fundamentu. Nie wiedziała, co będzie dalej i nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie tym bardziej osobom ze swojego bliskiego otoczenia. Zwłaszcza Hjallowi.
Jego mała, dziecięca dłoń była ciepła, pewnie trzymała jego palce w swoim uścisku, być może za mocno, co udało jej się naprawić, kiedy orientowała się, że robiła to kompletnie mimowolnie. Spojrzenie błękitnych oczu przeniosła na jego drobną twarz, kryjącą w sobie oznaki życia jego ojca. Była jednak pewna, że bardziej upodobnił się do niej. Kroczyli razem za ludźmi, którzy w ten sam dzień pogrzebali swoich synów i ojców – w czasie sztormu na Morzu Północnym nie zginął tylko Yorden, ale prawie cała załoga statku. Płacz kobiet idących na samym przedzie rozbrzmiewał echem między drzewami, gdy cały pochód kierował się w stronę ujścia rzeki za mokradłami – tam miało nastąpić ostatnie pożegnanie i zapalenie łodzi, w której złożono rzeczy zatopionych żeglarzy. Szata odświętna Yordena, którą wdziewał praktycznie zawsze na czas ważnych, tradycyjnych ceremonii, i schowana do kieszeni obrączka Eir, leżały tam na pewno wśród innych pamiątek.
Gdy zza drzew ukazała się granica rzeki i przycumowana do niego łódka, kobiety umilkły jak jeden mąż.
– Za chwilę zaśpiewają hymn żałobny – wyszeptała do Hjalla, przychyliwszy się do jego ucha. Dłonią pogładziła go po jasnych włosach. – Ceremonia potrwa tylko kilka chwil. Dasz radę, prawda?
Dość długo szli, była świadoma, że mógł się zmęczyć.
W Salisbury czuć było wiatr ciągnący od strony mokradeł, drapiący zimnem o skórę, próbujący dostać się pod każdą najmniejszą wyrwę w materiale szaty i płaszczu. Chmury na niebie ciągnęły w równych szeregach, zwartych i ponurych, nie pozwalały słońcu, by wystrzeliło w stronę drzew kilka promieni i osuszyło rozmiękłą ziemię muśnięciem ciepła. Słychać było z daleko rechot żab i szelesty wśród obumarłych krzewów, paproci i ciche kroki wśród miękkiego mchu. Okoliczności były niesprzyjające – zwłaszcza dla Eir. Właściwie nic w tym dniu jej nie pasowało. Najbardziej śmierć męża, ale oprócz tego w myślach narzekała na wilgoć i niską temperaturę, na nieprzyjemne zapachy, odczuwany w ciele ból i zmęczenie. Yorden odszedł w najmniej oczekiwanym przez nią momencie. Nie utrzymywali kontaktu listownego, ale i tak, gdyby cokolwiek przesłała sową, minęłyby tygodnie, zanim by go znalazła na środku jakiegoś przeklętego morza. Nie wiedziała, co się z nim działo, on nie wiedział, czy i w jakim zdrowiu urodziła się jego córka. Nie zobaczył jej, kiedy po raz pierwszy otworzyła oczy i uśmiechnęła się do świata; nie poczuł jej malutkiej piąstki na swoim palcu; nie słyszał jej oddechu, kiedy zasypiała. Hjall musiał radzić sobie bez niego, skończyły się opowieści o dzielnych żeglarzach i olbrzymich krakenach wyłaniających się spod tafli mrocznej wody, nie było już drobnych, ojcowskich gestów towarzyszących każdemu wschodzącemu na niebie księżycowi. Eir nie była w stanie zapewnić synowi męskiej dłoni, spojrzenia oczu, które wyraźnie wskazywało na dezaprobatę albo wręcz przeciwnie, dumę i szczęście z tak godnego potomka. Nie było mężczyzną i ten stan nigdy miał się nie zmienić, zabrakło więc w życiu Hjalmara ważnego elementu podtrzymującego jego skrupulatnie tkany obraz życia. Twardy filar będący jednym z dwóch elementów twardego fundamentu. Nie wiedziała, co będzie dalej i nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie tym bardziej osobom ze swojego bliskiego otoczenia. Zwłaszcza Hjallowi.
Jego mała, dziecięca dłoń była ciepła, pewnie trzymała jego palce w swoim uścisku, być może za mocno, co udało jej się naprawić, kiedy orientowała się, że robiła to kompletnie mimowolnie. Spojrzenie błękitnych oczu przeniosła na jego drobną twarz, kryjącą w sobie oznaki życia jego ojca. Była jednak pewna, że bardziej upodobnił się do niej. Kroczyli razem za ludźmi, którzy w ten sam dzień pogrzebali swoich synów i ojców – w czasie sztormu na Morzu Północnym nie zginął tylko Yorden, ale prawie cała załoga statku. Płacz kobiet idących na samym przedzie rozbrzmiewał echem między drzewami, gdy cały pochód kierował się w stronę ujścia rzeki za mokradłami – tam miało nastąpić ostatnie pożegnanie i zapalenie łodzi, w której złożono rzeczy zatopionych żeglarzy. Szata odświętna Yordena, którą wdziewał praktycznie zawsze na czas ważnych, tradycyjnych ceremonii, i schowana do kieszeni obrączka Eir, leżały tam na pewno wśród innych pamiątek.
Gdy zza drzew ukazała się granica rzeki i przycumowana do niego łódka, kobiety umilkły jak jeden mąż.
– Za chwilę zaśpiewają hymn żałobny – wyszeptała do Hjalla, przychyliwszy się do jego ucha. Dłonią pogładziła go po jasnych włosach. – Ceremonia potrwa tylko kilka chwil. Dasz radę, prawda?
Dość długo szli, była świadoma, że mógł się zmęczyć.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Nigdy nie wątpiła w decyzje podejmowane przez Czarnego Pana, a jego rozkazy wykonywała bez sprzeciwu i zastanowienia, ślepo w niego wierząc. Tym razem jednak Lord Voldemort zapragnął mieć po swojej stronie wilkołaki, a to trudno było Sigrun przełknąć. Od tak wielu lat żyła z tego, że na nie polowała. Żywiła do nich nienawiść niemal tak płomienną jak do szlamu, a teraz miała z nimi petraktować. Nie sprzeciwiła się, nie śmiałaby, wciąż wierzyła w nieomylność Czarnego Pana, lecz na myśl o walce po jednej stronie z plugawymi mieszańcami budziła w czarownicy wstręt.
Swoje własne uprzedzenia musiała odłożyć na bok. Nie chciała narazić się na gniew Czarnego Pana. Prędko wpadli na trop Ludo Goldsteina, lecz odnalezienie go po takim czasie graniczyło z cudem. Od dawna nikt go nie widział, nikt o nim nie słyszał. Jakby zapadł się pod ziemię, a niegdyś był przecież znanym w swoim środowisku czarodziejem.
Sigrun osobiście nigdy nie spotkała Goldsteina. Z informacji, które zdołała zdobyć, wynikało, że został ugryziony wiosną 1955 roku i krótko po tym dokonał rejestracji w Biurze Kontroli Wilkołaków. Rookwood przebywała wówczas w Rumunii, a powróciwszy do kraju, przepracowała jako Brygadzistka zaledwie dwa miesiące i miała kontrolować wówczas innych zarażonych klątwą lykantropii. Nazwisko było jej obce, lecz niewiele czasu zajął przeprowadzony wśród jego dawnych znajomych wywiad - czarodziej czystej krwi o konserwatywnych poglądach, zafascynowany artefaktami, niechętny mugolom. Z takim łatwiej będzie odnaleźć wspólny język, choć tu bardziej liczyła na Craiga. Jako lord Burke zdecydowanie lepiej czarował słowem, uczono go sztuki konwersacji, z kimś o podobnych zainteresowaniach miało pójść jeszcze łatwiej.
Bez mała trzy tygodnie Sigrun próbowała wytropić Goldsteina, poświęcając na to swój wolny czas i nie tylko; w czasie, gdy jej łowcy śledzili kogoś innego, ona próbowała dowiedzieć się gdzie odnajdą Ludo. Trop wiódł na mokradła w Salisbury i Rookwood była przekonana, że znalazł sobie w północnej części gąszczu kryjówkę. Widziała go jak w pewnym momencie znika. Musiał nałożyć na nią zaklęcia ochronne albo klątwę dla nieproszonych gości, dlatego powróciła do Londynu i zaalarmowała Drew oraz Craiga.
Powróciła do Salisbury wraz z dwoma Śmierciożercami w południe dwudziestego pierwszego sierpnia. Może to za wczesna pora dla Macnaira, ale jeśli mieli przekonać Goldsteina do współpracy, to pojawienie się po zmroku byłoby niezbyt dobrym początkiem znajomości.
- Spędza tu pełnie, pewnie ugrzązł w bagnie - rzuciła do swoich towarzyszy, wznosząc się na miotle ponad bagnami i gestem prawej dłoni wskazując na porzuconą na brzegu mokradeł kłodę z wyraźnymi śladami po wielkich pazurach. Niedźwiedzie się tu nie zapuszczały, a na wilka były za małe. - Musimy lecieć na północ. Mógł nałożyć gdzieś klątwę - powiedziała. Uchwyciła spojrzenie Macnaira w nadziei, że zrozumie sugestie i spróbuje to sprawdzić. Kiedy pokonali kolejny kilometr, krążąc między drzewami na miotłach uniosła różdżkę, by powiedzieć: - Cave Inicum.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
Rozumiał konieczność zwiększania liczby sojuszów i ani przez moment nie zwątpił w słuszność rozkazów Czarnego Pana. Zaciągnięcie w swe szeregi olbrzymów przyniosło korzystne rezultaty, bowiem za ich pomocą mogli chronić strategiczne miejsca na mapie Londynu i jeśli przekonanie wilkołaków do współpracy miało mieć podobną wartość to uważał, że czym prędzej należało wykonać postawione przed nimi zadanie. Krok po kroku powiększali zasięg swych działań, przekonywali do siebie coraz większą liczbę osób i nie mogli wówczas zwolnić, albowiem równałoby się to krokowi w tył, na jaki nie mogli sobie pozwolić.
Rad był, że przyszło mu pracować z Rookwood, dla której tropienie likantropów stanowiło chleb codzienny. Nie miał do tego nosa, nie znał tajemnic okolicznych lasów, a tym bardziej charakterystycznych miejsc ściągających czarodziejów pod wpływem klątwy. Samo nazwisko poszukiwanego – niejakiego Ludo Goldsteina – również niewiele mu mówiło, więc pozostawiał wszystko w rękach Śmierciożerczyni. Z treści otrzymanego od niej listu dowiedział się, że został ugryziony szmat czasu przed tym jak w ogóle powrócił do Londynu, zatem istniała niewielka szansa, aby zdobył jakiekolwiek informacje na własną rękę. Ponadto wspomniała o jego zafascynowaniu artefaktami, co jednocześnie było niezwykle dobrą i złą informacją, albowiem dzięki jego wiedzy oraz zasobom mogli łatwo go przekupić, zaś z drugiej strony istniało duże prawdopodobieństwo wpadnięcia w sidła pułapek. Jeśli się ukrywał to z pewnością wolał pozostać w samotności i przy tym mógł wykorzystać niezwykłą moc klątw do utrudnienia potencjalnym gościom odwiedziny, dlatego koniecznie musieli mieć oczy dookoła głowy. Jakiekolwiek nieprzemyślane ruchy, ryzyko i błądzenie na ślepo nie wchodziło w grę – musieli ułożyć plan i ściśle się go trzymać, a przy tym pozwolić mu dokładnie zbadać teren.
Wczesną porą zjawili się w Salisbury i choć nie przywykł wyruszać na misję przed południem to zdawał sobie sprawę, że w tym wypadku nie mieli wyjścia. O dziwo był zupełnie trzeźwy i ani razu nie chwycił po piersiówkę – zadanie wymagało nie tylko umiejętności, ale i spostrzegawczości, dlatego nie wyobrażał sobie przegapić czegokolwiek na skutek alkoholowego upojenia. Na widok mioteł uniósł lekko brew, jakoby nie dowierzał, że naprawdę wybrali sobie ten sposób na szybkie zwiedzenie mokradeł. Może i było to lepsze wyjście, jednakże wychodził kompletny brak jego umiejętności w tej kwestii – już dawno zapomniał tę sztukę, a właściwie niedługo po tym jak opuścił szkolne mury. Poszukując artefaktów musiał przemierzać bezkresy, badać każdy trop, więc pozostawała piesza wędrówka.
Unosząc się na wysokości koron drzew zerkał w dół rozglądając się po bagnach. -Czuję, że z pewnością to zrobił- rzucił do Sigrun upewniając się, że Craig – jego dzisiejszy towarzysz miotły – obrał dobry tor lotu. -Zejdźmy niżej, żebym mógł sprawdzić okolicę- dodał głośniej mając świadomość, że pewne przekleństwa mogły ich dosięgnąć nawet na sporej wysokości. -Hexa Revelio- wypowiedział pewnym tonem licząc, że żaden biały obłok nie przyciągnie jego uwagi.
Rad był, że przyszło mu pracować z Rookwood, dla której tropienie likantropów stanowiło chleb codzienny. Nie miał do tego nosa, nie znał tajemnic okolicznych lasów, a tym bardziej charakterystycznych miejsc ściągających czarodziejów pod wpływem klątwy. Samo nazwisko poszukiwanego – niejakiego Ludo Goldsteina – również niewiele mu mówiło, więc pozostawiał wszystko w rękach Śmierciożerczyni. Z treści otrzymanego od niej listu dowiedział się, że został ugryziony szmat czasu przed tym jak w ogóle powrócił do Londynu, zatem istniała niewielka szansa, aby zdobył jakiekolwiek informacje na własną rękę. Ponadto wspomniała o jego zafascynowaniu artefaktami, co jednocześnie było niezwykle dobrą i złą informacją, albowiem dzięki jego wiedzy oraz zasobom mogli łatwo go przekupić, zaś z drugiej strony istniało duże prawdopodobieństwo wpadnięcia w sidła pułapek. Jeśli się ukrywał to z pewnością wolał pozostać w samotności i przy tym mógł wykorzystać niezwykłą moc klątw do utrudnienia potencjalnym gościom odwiedziny, dlatego koniecznie musieli mieć oczy dookoła głowy. Jakiekolwiek nieprzemyślane ruchy, ryzyko i błądzenie na ślepo nie wchodziło w grę – musieli ułożyć plan i ściśle się go trzymać, a przy tym pozwolić mu dokładnie zbadać teren.
Wczesną porą zjawili się w Salisbury i choć nie przywykł wyruszać na misję przed południem to zdawał sobie sprawę, że w tym wypadku nie mieli wyjścia. O dziwo był zupełnie trzeźwy i ani razu nie chwycił po piersiówkę – zadanie wymagało nie tylko umiejętności, ale i spostrzegawczości, dlatego nie wyobrażał sobie przegapić czegokolwiek na skutek alkoholowego upojenia. Na widok mioteł uniósł lekko brew, jakoby nie dowierzał, że naprawdę wybrali sobie ten sposób na szybkie zwiedzenie mokradeł. Może i było to lepsze wyjście, jednakże wychodził kompletny brak jego umiejętności w tej kwestii – już dawno zapomniał tę sztukę, a właściwie niedługo po tym jak opuścił szkolne mury. Poszukując artefaktów musiał przemierzać bezkresy, badać każdy trop, więc pozostawała piesza wędrówka.
Unosząc się na wysokości koron drzew zerkał w dół rozglądając się po bagnach. -Czuję, że z pewnością to zrobił- rzucił do Sigrun upewniając się, że Craig – jego dzisiejszy towarzysz miotły – obrał dobry tor lotu. -Zejdźmy niżej, żebym mógł sprawdzić okolicę- dodał głośniej mając świadomość, że pewne przekleństwa mogły ich dosięgnąć nawet na sporej wysokości. -Hexa Revelio- wypowiedział pewnym tonem licząc, że żaden biały obłok nie przyciągnie jego uwagi.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
Podobnie jak Rookwood, Burke'owi również ciężko było przełknąć myśl o tym, że mieli się bratać z wilkołakami. Choć dziś największe strachy Craiga przyjmowały zgoła inną postać, przez wiele lat jednak największą grozę budził w mężczyźnie właśnie wilkołak - czy może raczej to, co pół-człowiek, pół-wilk sobą reprezentował. Zepsucie, klątwę, zdziczenie. Odrażająca, śliniąca się, oszalała bestia. Myśl, że coś podobnego mogłoby spotkać jego samego, napawała jego serce prawdziwą trwogą. Jednakże... tak naprawdę Burke z żadnym nie miał do czynienia - a przynajmniej nie był tego świadom. Nigdy nie stanął oko w oko z rozszalałą, warkliwą bestią, która jednym kłapnięciem zębów mogła go posłać do piachu. Jeśli Craig spotkał jakiegoś, gdy ten był po prostu ludzkim sobą, to trwał w błogiej nieświadomości. Wolałby, by tak zostało, niestety rozkazy były rozkazami.
Burke nie mógł powiedzieć, że znał Ludo Goldsteina, niemniej natknął się już kilka razy na to nazwisko - choć Craig spędził wiele lat we Francji, nigdy nie utracił kontaktu z brytyjskim światkiem magicznych artefaktów - tych legalnych i tych legalnych mniej. Jak wszędzie, tak i w tym gronie co jakiś czas można było natknąć się na te same nazwiska, stałych kupców, dla których często cena nie grała roli. Niektórzy potrafili zapłacić prawdziwą fortunę za byle błyskotkę, jeśli tylko posiadała ona jakieś nietypowe właściwości. Nie spotkali się nigdy osobiście, niemniej Burke wiedział mniej więcej z kim mają do czynienia. Ciężko było nie usłyszeć o czarodzieju, który tak głośno chełpił się zgromadzoną przez siebie kolekcją. To dlatego jego zniknięcie wydawało się takie nietypowe - niemniej w tamtym czasie Burke nie poświęcił tej myśli zbyt wiele czasu. Zagadka rozwiązała się, gdy otrzymali wytyczne co do werbunku wilkołaków. Właściwie to nawet bydlakowi trochę współczuł. Goldsteinowi przytrafiło się dokładnie to, czego tak bardzo obawiał się sam Craig. No a Anglia straciła tamtego dnia porządnego, wyznającego i głoszącego właściwe poglądy obywatela, temu chyba nikt nie mógł zaprzeczyć. Gdy więc Sigrun przekazała mu informacje o tym, że odkryła okolicę, w której skrył się poszukiwany przez nich człowiek, Burke był gotów do misji. Swoje awersje względem wilkołaków musiał odłożyć na bok, nie było innej opcji.
Nie wyobrażał sobie brodzenia po kostki w mokradle - Craig zdecydowanie poparł pomysł, aby podróż oraz docelowe poszukiwania przeprowadzić na miotłach. Nie przeszkadzał mu dodatkowy ciężar w postaci Drew. Całą trójką stanowili najodpowiedniejszą drużynę do tego zadania. Burke zawczasu przygotował się w argumentów, miał świadomość, że najłatwiej będzie mu odnaleźć z Ludo wspólny język.
- Słońce by pewnie zgasło, gdyby wybrał jakieś przyjemniejsze miejsce na swoją kryjówkę, prawda? - mruknął cicho, bardziej właściwie do siebie, niż do któregoś ze swoich towarzyszy. Oni zawsze musieli chować się w najzimniejszych, najbardziej mokrych i nieprzyjemnych miejscach. Standard. - Jasne - Burke poprowadził miotłę niżej, tak jak zażądał Macnair. Sam skupiał się na kontrolowaniu lotu i obserwowaniu otoczenia. Nie wyciągał różdżki, z klątwami pozostała dwójka radziła sobie po prostu lepiej.
spostrzegawczość
Burke nie mógł powiedzieć, że znał Ludo Goldsteina, niemniej natknął się już kilka razy na to nazwisko - choć Craig spędził wiele lat we Francji, nigdy nie utracił kontaktu z brytyjskim światkiem magicznych artefaktów - tych legalnych i tych legalnych mniej. Jak wszędzie, tak i w tym gronie co jakiś czas można było natknąć się na te same nazwiska, stałych kupców, dla których często cena nie grała roli. Niektórzy potrafili zapłacić prawdziwą fortunę za byle błyskotkę, jeśli tylko posiadała ona jakieś nietypowe właściwości. Nie spotkali się nigdy osobiście, niemniej Burke wiedział mniej więcej z kim mają do czynienia. Ciężko było nie usłyszeć o czarodzieju, który tak głośno chełpił się zgromadzoną przez siebie kolekcją. To dlatego jego zniknięcie wydawało się takie nietypowe - niemniej w tamtym czasie Burke nie poświęcił tej myśli zbyt wiele czasu. Zagadka rozwiązała się, gdy otrzymali wytyczne co do werbunku wilkołaków. Właściwie to nawet bydlakowi trochę współczuł. Goldsteinowi przytrafiło się dokładnie to, czego tak bardzo obawiał się sam Craig. No a Anglia straciła tamtego dnia porządnego, wyznającego i głoszącego właściwe poglądy obywatela, temu chyba nikt nie mógł zaprzeczyć. Gdy więc Sigrun przekazała mu informacje o tym, że odkryła okolicę, w której skrył się poszukiwany przez nich człowiek, Burke był gotów do misji. Swoje awersje względem wilkołaków musiał odłożyć na bok, nie było innej opcji.
Nie wyobrażał sobie brodzenia po kostki w mokradle - Craig zdecydowanie poparł pomysł, aby podróż oraz docelowe poszukiwania przeprowadzić na miotłach. Nie przeszkadzał mu dodatkowy ciężar w postaci Drew. Całą trójką stanowili najodpowiedniejszą drużynę do tego zadania. Burke zawczasu przygotował się w argumentów, miał świadomość, że najłatwiej będzie mu odnaleźć z Ludo wspólny język.
- Słońce by pewnie zgasło, gdyby wybrał jakieś przyjemniejsze miejsce na swoją kryjówkę, prawda? - mruknął cicho, bardziej właściwie do siebie, niż do któregoś ze swoich towarzyszy. Oni zawsze musieli chować się w najzimniejszych, najbardziej mokrych i nieprzyjemnych miejscach. Standard. - Jasne - Burke poprowadził miotłę niżej, tak jak zażądał Macnair. Sam skupiał się na kontrolowaniu lotu i obserwowaniu otoczenia. Nie wyciągał różdżki, z klątwami pozostała dwójka radziła sobie po prostu lepiej.
spostrzegawczość
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Craig Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49
'k100' : 49
Nie przeszło Sigrun przez myśl, że miotły mogą okazać się kłopotliwe. Przynajmniej dla jednej z nich. Czarownicy wydawało się, że ten sposób podróży przez leśne mokradła będzie najszybszy i najbezpieczniejszy dla nich. Nie ubrudzą się. Tyle lat znała Macnaira, a inie wiedziała, że nie potrafi latać na miotle... Zareagowała na to jedynie uniesieniem brwi. Każdy czarodziej powinien to potrafić. Nie omieszka wypomnieć mu tego przy następnej okazji. Cała trójka mogła przemieszczać się pod postacią czarnej mgły, lecz nie mogliby się porozumiewać. Na całe szczęście Drew nie czuł oporów, by usadzić tyłek na miotle Craiga i czule się do niego przytulić.
- Dla niego pewnie tak. Tutaj przynajmniej ma pewność, że jedynie najbardziej gorliwi i wytrwali będą go tu szukać - odpowiedziała na słowa Craiga, choć nie oczekiwał reakcji. To raczej nie skłonność wilkołaków do mokrych i nieprzyjemnych miejsc, a niechęć reszty społeczeństwa do nich. Im trudniej dostępne, tym mniejsza szansa na przypadkowe spotkanie. W przypadku wilkołaka wybór tych mokradeł był całkiem słuszny, jeśli nie chciał podczas pełni zwracać na siebie uwagi. Okazały się na tyle głębokie i gęste, że w nich ugrzązł. Zawsze to jakiś bufor.
Rzuciwszy zaklęcie, prostsze od Homenum Revelio, mające jednak większy zasięg, wyczuła, że nie są sami. Naturalnie mogły to być również zwierzęta, ale wokół panowała cisza, nie słyszeli nawet ptaków. Zające i lisy nie ryzykowałyby utopienia się w bagnie. To było coś zdecydowanie większego.
- Jest tu ktoś więcej niż sam Goldstein - powiedziała cicho Sigrun, informując swoich towarzyszy o tym, co zdołała wyczuć. Skierowała miotłę niżej, aby podążyć za Craigiem i Macnairem. Lecąc tak nisko niemal dotykała czubkami ciężkich butów spokojnej tafli bagien. - To mogą być inni łowcy. To znaczy łowcy. Pośpieszmy się - mruknęła, nie podnosząc głosu, rozglądając się za to czujnie. Na chwilę uchwyciła wzrok Macnaira, ciekawa, czy wykrył klątwę mającą ochronić Ludo przed nieproszonymi gośćmi.
Zapomniała się, że dzisiaj nie przybywała na spotkanie z wilkołakiem jako łowca. Nie miała go zabić, spętać, doprowadzić przed oblicze Ministerstwa Magii - a nawiązać z nim współpracę, namówić, aby wsparł Czarnego Pana. Myśl ta była jak ostry kamień w bucie. Sama świadomość, że będzie miała do czynienia z plugawym mieszańcem wprawiała Sigrun w obrzydzenie. Trudno było jej panować nad złością i niechęcią. Bywała wybuchowa i impulsywna, a zadanie to wymagało od niej trzymania nerwów na wodzy i samokontroli. Przede wszystkim zapanowania nad ciętym językiem. Rozkaz Czarnego Pana był rzeczą świętą.
- Homenum revelio - mruknęła cicho, krążąc na miotle między drzewami i celując nią przed siebie. Szarpnęła trzonkiem, aby się zatrzymać i gestem pokazała, aby Craig uczynił to samo. - Tam jest trójka - powiedziała cicho, po czym machnęła ręką bardziej na wschód - i tam jeszcze ktoś. Zapewne Ludo.
Ile mieli szczęścia, że przybyli akurat dziś, akurat teraz? Naprawdę dużo. Niewiele zabrakło, aby się spóźnili. Musieli działać.
rzut na Homenum Revelio
- Dla niego pewnie tak. Tutaj przynajmniej ma pewność, że jedynie najbardziej gorliwi i wytrwali będą go tu szukać - odpowiedziała na słowa Craiga, choć nie oczekiwał reakcji. To raczej nie skłonność wilkołaków do mokrych i nieprzyjemnych miejsc, a niechęć reszty społeczeństwa do nich. Im trudniej dostępne, tym mniejsza szansa na przypadkowe spotkanie. W przypadku wilkołaka wybór tych mokradeł był całkiem słuszny, jeśli nie chciał podczas pełni zwracać na siebie uwagi. Okazały się na tyle głębokie i gęste, że w nich ugrzązł. Zawsze to jakiś bufor.
Rzuciwszy zaklęcie, prostsze od Homenum Revelio, mające jednak większy zasięg, wyczuła, że nie są sami. Naturalnie mogły to być również zwierzęta, ale wokół panowała cisza, nie słyszeli nawet ptaków. Zające i lisy nie ryzykowałyby utopienia się w bagnie. To było coś zdecydowanie większego.
- Jest tu ktoś więcej niż sam Goldstein - powiedziała cicho Sigrun, informując swoich towarzyszy o tym, co zdołała wyczuć. Skierowała miotłę niżej, aby podążyć za Craigiem i Macnairem. Lecąc tak nisko niemal dotykała czubkami ciężkich butów spokojnej tafli bagien. - To mogą być inni łowcy. To znaczy łowcy. Pośpieszmy się - mruknęła, nie podnosząc głosu, rozglądając się za to czujnie. Na chwilę uchwyciła wzrok Macnaira, ciekawa, czy wykrył klątwę mającą ochronić Ludo przed nieproszonymi gośćmi.
Zapomniała się, że dzisiaj nie przybywała na spotkanie z wilkołakiem jako łowca. Nie miała go zabić, spętać, doprowadzić przed oblicze Ministerstwa Magii - a nawiązać z nim współpracę, namówić, aby wsparł Czarnego Pana. Myśl ta była jak ostry kamień w bucie. Sama świadomość, że będzie miała do czynienia z plugawym mieszańcem wprawiała Sigrun w obrzydzenie. Trudno było jej panować nad złością i niechęcią. Bywała wybuchowa i impulsywna, a zadanie to wymagało od niej trzymania nerwów na wodzy i samokontroli. Przede wszystkim zapanowania nad ciętym językiem. Rozkaz Czarnego Pana był rzeczą świętą.
- Homenum revelio - mruknęła cicho, krążąc na miotle między drzewami i celując nią przed siebie. Szarpnęła trzonkiem, aby się zatrzymać i gestem pokazała, aby Craig uczynił to samo. - Tam jest trójka - powiedziała cicho, po czym machnęła ręką bardziej na wschód - i tam jeszcze ktoś. Zapewne Ludo.
Ile mieli szczęścia, że przybyli akurat dziś, akurat teraz? Naprawdę dużo. Niewiele zabrakło, aby się spóźnili. Musieli działać.
rzut na Homenum Revelio
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie narzekał na towarzystwo Macnaira na własnej miotle. Ani to, że mężczyzna musiał go obejmować ramionami, aby nie wpaść do bagna. Burke miał z tego jedną, bardzo istotną korzyść! Było mu zdecydowanie cieplej, Drew był wcale niezgorszym grzejniczkiem.
- Naprawdę? Nie wiedziałem - sarknął Burke w odpowiedzi na słowa Rookwood. Ostatnie czego oczekiwał, to to że Sigrun będzie próbowała mu wyjaśnić coś tak oczywistego. Może i spędzał większość czasu na salonach, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że zbiegły wilkołak, chowający urazę do społeczeństwa, które go zdradziło, raczej nie będzie pomieszkiwać w środku miasta, wybierając raczej okolice odludne, z dala od cywilizacji. W takich miejscach trudno natrafić na żywą duszę, co zapewniało ciszę i spokój, szczególnie jeśli wcześniej uciekinier obłożył swoją norę mnóstwem zabezpieczeń i klątw. Niezwykle dogodne miejsce, szczególnie dla kogoś, na kogo mogą jeszcze polować łowcy. Co nie zmienia jednakowoż faktu, że Burke nie miałby nic przeciwko, gdyby raz mogli się wybrać na wykonanie misji do jakiegoś malowniczego miasteczka, gdzie będzie dużo cieplej. Zwiedził już Norwegię, może teraz pora na Włochy lub Hiszpanię?
Skupiając się na otoczeniu, dał radę dostrzec parę rzeczy - nie był tropicielem, ale nawet jemu łatwo było zauważyć kilka szczegółów, które wyraźnie wskazywały na obecność czegoś dużego w okolicy. Skąpa roślinność była momentami zniszczona, gęste błoto poruszone. Bagna nie były z pewnością pozbawione fauny, jednak spoglądając na te ślady, nie potrafił dopasować doń żadnego konkretnego stworzenia. Poza tym... w jednym miejscu chyba nawet mignął mu but. Nie był jednak pewien. Niemniej, lecieli w dobrym kierunku, co zaraz potwierdziło się, gdy Sigrun po raz kolejny sięgnęła po magię. Może uda się to załatwić szybko i bez zbędnych ceregieli.
- Jeśli to faktycznie łowcy, możemy wiele zyskać w oczach Goldsteina, jeśli go przed nimi uratujemy - zauważył. Podejrzewał, że zbiegły wilkołak mógł być bardzo niechętny do rozmowy z nimi, szczególnie, kiedy wyjawią mu kim są. Pochodzili w końcu ze środowiska, które kiedyś było mu bliskie, a które się go wypadło. No i był jeszcze jeden problem. Burke zastanawiał się po cichu, czy Sigrun nie powinna ukryć swojej tożsamości - Ludo mógł słyszeć jej nazwisko i z pewnością wpadnie w popłoch, jeśli skojarzy je z profesją pełnioną przez Rookwood... a przecież chodziło o to, by go przekonać do siebie. Póki co swoimi wątpliwościami nie dzielił się jednak z pozostałymi. Musieli go uratować. Mężczyzna będzie im winny chociaż to, by ich wysłuchać. A wtedy dużo łatwiej będzie go przekonać do służy Czarnemu Panu. Burke skierował więc miotłę w kierunku wskazanym przez Sigrun i zatrzymał się, gdy kobieta dała mu znać.
- Evanescentio - spróbował rzucić na siebie zaklęcie, niestety, jak często to było w przypadku uroków z dziedziny obrony przed czarną magią... nie powiodło mu się. Zaklął więc cicho pod nosem.
rzut
- Naprawdę? Nie wiedziałem - sarknął Burke w odpowiedzi na słowa Rookwood. Ostatnie czego oczekiwał, to to że Sigrun będzie próbowała mu wyjaśnić coś tak oczywistego. Może i spędzał większość czasu na salonach, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że zbiegły wilkołak, chowający urazę do społeczeństwa, które go zdradziło, raczej nie będzie pomieszkiwać w środku miasta, wybierając raczej okolice odludne, z dala od cywilizacji. W takich miejscach trudno natrafić na żywą duszę, co zapewniało ciszę i spokój, szczególnie jeśli wcześniej uciekinier obłożył swoją norę mnóstwem zabezpieczeń i klątw. Niezwykle dogodne miejsce, szczególnie dla kogoś, na kogo mogą jeszcze polować łowcy. Co nie zmienia jednakowoż faktu, że Burke nie miałby nic przeciwko, gdyby raz mogli się wybrać na wykonanie misji do jakiegoś malowniczego miasteczka, gdzie będzie dużo cieplej. Zwiedził już Norwegię, może teraz pora na Włochy lub Hiszpanię?
Skupiając się na otoczeniu, dał radę dostrzec parę rzeczy - nie był tropicielem, ale nawet jemu łatwo było zauważyć kilka szczegółów, które wyraźnie wskazywały na obecność czegoś dużego w okolicy. Skąpa roślinność była momentami zniszczona, gęste błoto poruszone. Bagna nie były z pewnością pozbawione fauny, jednak spoglądając na te ślady, nie potrafił dopasować doń żadnego konkretnego stworzenia. Poza tym... w jednym miejscu chyba nawet mignął mu but. Nie był jednak pewien. Niemniej, lecieli w dobrym kierunku, co zaraz potwierdziło się, gdy Sigrun po raz kolejny sięgnęła po magię. Może uda się to załatwić szybko i bez zbędnych ceregieli.
- Jeśli to faktycznie łowcy, możemy wiele zyskać w oczach Goldsteina, jeśli go przed nimi uratujemy - zauważył. Podejrzewał, że zbiegły wilkołak mógł być bardzo niechętny do rozmowy z nimi, szczególnie, kiedy wyjawią mu kim są. Pochodzili w końcu ze środowiska, które kiedyś było mu bliskie, a które się go wypadło. No i był jeszcze jeden problem. Burke zastanawiał się po cichu, czy Sigrun nie powinna ukryć swojej tożsamości - Ludo mógł słyszeć jej nazwisko i z pewnością wpadnie w popłoch, jeśli skojarzy je z profesją pełnioną przez Rookwood... a przecież chodziło o to, by go przekonać do siebie. Póki co swoimi wątpliwościami nie dzielił się jednak z pozostałymi. Musieli go uratować. Mężczyzna będzie im winny chociaż to, by ich wysłuchać. A wtedy dużo łatwiej będzie go przekonać do służy Czarnemu Panu. Burke skierował więc miotłę w kierunku wskazanym przez Sigrun i zatrzymał się, gdy kobieta dała mu znać.
- Evanescentio - spróbował rzucić na siebie zaklęcie, niestety, jak często to było w przypadku uroków z dziedziny obrony przed czarną magią... nie powiodło mu się. Zaklął więc cicho pod nosem.
rzut
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rzecz jasna nie mógł powstrzymać się przed przeciągłym pomrukiem wprost do ucha Craiga, kiedy wzbijali się w powietrze, albowiem wtem chcąc nie chcąc musiał siąść blisko niego. Nieszczególnie przeszkadzało mu, że musiał obejmować ramionami lordowski tyłek – wybrali taki, a nie inny środek transportu i musieli pogodzić się z brakiem jego umiejętności w tej kwestii. Być może kiedyś przyjdzie mu zasięgnąć lekcji i ponownie przyswoić garść informacji, dzięki którym będzie mógł radzić sobie samodzielnie.
Wodził wzrokiem wzdłuż mokradeł chcąc znaleźć jakikolwiek błysk białego obłoku, jednakże na szczęście nigdzie takowego nie przyszło mu zobaczyć. Miał czujne oko, tylko wyjątkowo ukryte szczegóły stanowiły dla niego tajemnicę, dlatego odsunął myśl, iż jakiekolwiek przekleństwo nałożone zostało na bagna. Być może wilkołak spodziewał się, że łowcy będą pragnęli je omijać szerokim łukiem, tudzież tożsamo do nich przemieszczać się na miotłach i tym samym szereg klątw w tym miejscu nie miałby większego sensu. Co do zasady tropiciele istot znali lasy, potrafili się w nich odnaleźć i szukać śladów sugerujących niebezpieczeństwo, a wbrew pozorom podobne mokradła takim właśnie były. Nie mniej jednak nie wykluczał opcji kolejnych przeszkód i magicznych barier, dlatego pozostawał czujny.
-Myślę, że właśnie taki był jego cel. Gorzej jeśli otoczył się wymyślnymi pułapkami, a jak mniemam miał wiele czasu na ich nałożenie- odparł na słowa Burke, po czym przeniósł wzrok na Sigrun, która najwyraźniej nie tylko wyczuła obecność innych osób, ale też wiedziała w jakim konkretnie miejscu się znajdowali. Czyli jednak szykował się bój o wilkołaka, albowiem nie był przekonany, co do pokojowych zamiarów łowców. Był przekonany, że mieli z tego całkiem pokaźny mieszek złota i nie odpuszczą po grzecznym wyproszeniu ich z podmokłych terenów. -Idą w jego kierunku?- spytał zaraz po tym jak Craig zanurkował w dół, wyprostował miotłę i finalnie zatrzymał się na znak Śmierciożerczyni. -Nie mamy pewności, czy to jest on. Może rozdzielili się chcąc rozszerzyć pole poszukiwań- rzucił pragnąć przeanalizować każdą możliwość. Rzeczywiście podział sił byłby nieco dziwny, jednakże może mieli w planach odchodzić w różne strony, co kilkadziesiąt stóp – nie mogli tego wykluczyć. Sam Goldstein był mu obcy wizerunkowo; nie znał jego wzrostu, postury i innych charakterystycznych elementów, które można by dostrzec poprzez kształt poświaty, dlatego odpuścił to pytanie w kierunku Rookwood. Z tego co mówiła ona również nie miała z nim styczności.
-Jak zachowuje się ta oddalona postać? Jest skulona, odwrócona w kierunku reszty, jakoby ich obserwowała, czy przypomina jednego z łowców?- spytał musząc wyciągnąć jak najwięcej informacji. Jeden błąd mógł ich kosztować zbyt wiele.
Rozejrzał się na boki w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca do lądowania. Skupiwszy wzrok na jednym z drzew dostrzegł, że jego pień nie był ubrudzony mazią, więc śmiało mogli zejść z mioteł właśnie tam. Nie było czasu do stracenia – jeśli okaże się, że czwartym z zaobserwowanych osób był ich cel to musieli go ratować i tym samym zyskać w jego oczach, natomiast w przypadku, gdy okaże się łowcą to mogli po cichu wędrować za nimi. Sami doprowadziliby ich do Goldsteina. -Leć w kierunku tamtego drzewa i schodzimy na ziemię.- rzucił w kierunku Craiga. -Sigrun zbliż się możliwe mocno do postaci na wschodzie i upewnij, czy nie jest to jeden z nich. Wątpię, abyśmy na pierwszy rzut oka rozpoznali Ludo, choć po takim czasie spędzonym na bagnach nie wykluczam takiej możliwości. Wracaj potem do nas, my idziemy za nimi. Spróbuj pozostać przez niego niezauważona, może go to wystraszyć- powiedział ściszonym tonem przenosząc wzrok na Rookwood. -Magicus Extremos- wypowiedział chcąc wzmocnić sojuszników. Prawdopodobnie czekała ich walka, dlatego musieli wykorzystać wszelkie środki na poprawę własnej koncentracji.
Wodził wzrokiem wzdłuż mokradeł chcąc znaleźć jakikolwiek błysk białego obłoku, jednakże na szczęście nigdzie takowego nie przyszło mu zobaczyć. Miał czujne oko, tylko wyjątkowo ukryte szczegóły stanowiły dla niego tajemnicę, dlatego odsunął myśl, iż jakiekolwiek przekleństwo nałożone zostało na bagna. Być może wilkołak spodziewał się, że łowcy będą pragnęli je omijać szerokim łukiem, tudzież tożsamo do nich przemieszczać się na miotłach i tym samym szereg klątw w tym miejscu nie miałby większego sensu. Co do zasady tropiciele istot znali lasy, potrafili się w nich odnaleźć i szukać śladów sugerujących niebezpieczeństwo, a wbrew pozorom podobne mokradła takim właśnie były. Nie mniej jednak nie wykluczał opcji kolejnych przeszkód i magicznych barier, dlatego pozostawał czujny.
-Myślę, że właśnie taki był jego cel. Gorzej jeśli otoczył się wymyślnymi pułapkami, a jak mniemam miał wiele czasu na ich nałożenie- odparł na słowa Burke, po czym przeniósł wzrok na Sigrun, która najwyraźniej nie tylko wyczuła obecność innych osób, ale też wiedziała w jakim konkretnie miejscu się znajdowali. Czyli jednak szykował się bój o wilkołaka, albowiem nie był przekonany, co do pokojowych zamiarów łowców. Był przekonany, że mieli z tego całkiem pokaźny mieszek złota i nie odpuszczą po grzecznym wyproszeniu ich z podmokłych terenów. -Idą w jego kierunku?- spytał zaraz po tym jak Craig zanurkował w dół, wyprostował miotłę i finalnie zatrzymał się na znak Śmierciożerczyni. -Nie mamy pewności, czy to jest on. Może rozdzielili się chcąc rozszerzyć pole poszukiwań- rzucił pragnąć przeanalizować każdą możliwość. Rzeczywiście podział sił byłby nieco dziwny, jednakże może mieli w planach odchodzić w różne strony, co kilkadziesiąt stóp – nie mogli tego wykluczyć. Sam Goldstein był mu obcy wizerunkowo; nie znał jego wzrostu, postury i innych charakterystycznych elementów, które można by dostrzec poprzez kształt poświaty, dlatego odpuścił to pytanie w kierunku Rookwood. Z tego co mówiła ona również nie miała z nim styczności.
-Jak zachowuje się ta oddalona postać? Jest skulona, odwrócona w kierunku reszty, jakoby ich obserwowała, czy przypomina jednego z łowców?- spytał musząc wyciągnąć jak najwięcej informacji. Jeden błąd mógł ich kosztować zbyt wiele.
Rozejrzał się na boki w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca do lądowania. Skupiwszy wzrok na jednym z drzew dostrzegł, że jego pień nie był ubrudzony mazią, więc śmiało mogli zejść z mioteł właśnie tam. Nie było czasu do stracenia – jeśli okaże się, że czwartym z zaobserwowanych osób był ich cel to musieli go ratować i tym samym zyskać w jego oczach, natomiast w przypadku, gdy okaże się łowcą to mogli po cichu wędrować za nimi. Sami doprowadziliby ich do Goldsteina. -Leć w kierunku tamtego drzewa i schodzimy na ziemię.- rzucił w kierunku Craiga. -Sigrun zbliż się możliwe mocno do postaci na wschodzie i upewnij, czy nie jest to jeden z nich. Wątpię, abyśmy na pierwszy rzut oka rozpoznali Ludo, choć po takim czasie spędzonym na bagnach nie wykluczam takiej możliwości. Wracaj potem do nas, my idziemy za nimi. Spróbuj pozostać przez niego niezauważona, może go to wystraszyć- powiedział ściszonym tonem przenosząc wzrok na Rookwood. -Magicus Extremos- wypowiedział chcąc wzmocnić sojuszników. Prawdopodobnie czekała ich walka, dlatego musieli wykorzystać wszelkie środki na poprawę własnej koncentracji.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 8
'k100' : 8
Na sarknięcie Craiga odpowiedziała jedynie krzywym spojrzeniem. W pierwszej chwili ironiczna, kąśliwa odpowiedź cisnęła się czarownicy na usta, lecz w porę ugryzła się w język. To nie czas na słowne potyczki i sprzeczki. Musieli się skupić i współpracować. Nie miała go za głupca, a zwyczajnie informowała o zwyczajach wilkołaków. Nie powinien się doszukiwać w tym drugiego dna, bo nie wiedziała ile on sam o nich wie. To wszystko.
- Tak mogłoby być - przyznała lordowi Burke rację. Ocalenie Goldsteina przed łowcami wilkołaków mogłoby wzbudzić w nim zaufanie. Chociażby cząstkowe. Musieli udowodnić czynem, nie słowami, że przychodzą z pokojowymi zamiarami. - Wyczułeś jakieś? - spytała Drew, który próbował kilka chwil wcześniej wykryć, czy wokół ktoś nałożył klątwę. Mogło się jednak okazać, że byli wciąż za daleko, a zaklęcie miało za mały zasięg, dlatego wciąż powinni zachować ostrożność. Nie mieli do czynienia z byle kim.
Na pewno z kimś, kto był bardzo zdeterminowany. Goldstein w swym pragnieniu ukrycia się przed wszystkimi, jak i nieznajoma trójka czarodziejów, która dotarła aż tutaj. Od najbliższej wioski, czy to mugolskiej, czy czarodziej dzieliło ich wiele mil.
Potrząsnęła głową, kiedy Macnair zaczął ją wypytywać o to, co zdołała wyczuć dzięki Homenum Revelio.
- Ten, który jest sam leży nieruchomo. Może śpi. Trójka idzie w jego stronę - odpowiedziała cichym głosem. Gdyby potrafiła wyczuć postawę, zachowanie, byłoby o wiele prościej, lecz działanie tego zaklęcia było o wiele mniej złożone i konkretne. Po postawie pierwszego mogli jednak przypuszczać, że to Ludo w swojej kryjówce. Skinęła głową, przyjmując polecenia Macnaira, który dowodził tą misją. - Widziałam jego zdjęcie. Stare, ukrywał się na nim przede mną, ale mniej więcej wiem jak wygląda - poinformowała ich, przelatując obok na miotle; do odnalezienia Ludo przygotowała się odpowiednio. Spędziła długie dni na tym, aby znaleźć kogoś, kto go znał i mógł jej o nim opowiedzieć. O tym skąd pochodził i gdzie mógł poczuć się bezpiecznie. Nie omieszkała poprosić o zdjęcie, choć rzeczywiście dwa lata spędzone w izolacji mogły zrobić swoje i nie przypominał już eleganckiego czarodzieja o chytrej twarzy.
Oddaliła się od Craiga i Drew, lecąc na wschód, ostrożnie i dość wysoko ponad ziemią, aby przypadkiem nie aktywować żadnej klątwy, czy pułapki. Ciemna, stonowana barwa szaty wśród gęstej roślinności nie powinna przykuwać do niej uwagi. - Carpiene - wyszeptała, lecz zaklęcie okazało się nieudane. Czuła to. Nie zdecydowała się rzucić go ponownie. Zatrzymała się ponad ziemią, lecz niczego nie dostrzegła - choć powinna, bo nieopodal wyczuła ludzką obecność. Jeśli to Goldstein, musiał mieć ukrytą kryjówkę. Chwilę trwała w miejscu, ukryta wśród koron drzew, wypatrując kogoś, kogolwiek. Przypuszczała, że gdyby był to jeden z łowców, to odezwałby się do pozostałych. Szukał, rzucał zaklęcia. Tymczasem nie wydarzało się zupełnie nic.
Powróciła do Craiga i Drew, choć odnalezienie ich zajęło jej trochę czasu, zaczęli się bowiem zbliżać do trójki nieznajomych.
- Chyba właśnie tam ma kryjówkę Ludo. Lepiej spacyfikujmy tę trójkę zanim zbliżą się na tyle, by uciekł - zaproponowała cicho. Różdżkę trzymała w gotowości, a pytające spojrzenie zawiesiła na twarzy Macnaira.
- Tak mogłoby być - przyznała lordowi Burke rację. Ocalenie Goldsteina przed łowcami wilkołaków mogłoby wzbudzić w nim zaufanie. Chociażby cząstkowe. Musieli udowodnić czynem, nie słowami, że przychodzą z pokojowymi zamiarami. - Wyczułeś jakieś? - spytała Drew, który próbował kilka chwil wcześniej wykryć, czy wokół ktoś nałożył klątwę. Mogło się jednak okazać, że byli wciąż za daleko, a zaklęcie miało za mały zasięg, dlatego wciąż powinni zachować ostrożność. Nie mieli do czynienia z byle kim.
Na pewno z kimś, kto był bardzo zdeterminowany. Goldstein w swym pragnieniu ukrycia się przed wszystkimi, jak i nieznajoma trójka czarodziejów, która dotarła aż tutaj. Od najbliższej wioski, czy to mugolskiej, czy czarodziej dzieliło ich wiele mil.
Potrząsnęła głową, kiedy Macnair zaczął ją wypytywać o to, co zdołała wyczuć dzięki Homenum Revelio.
- Ten, który jest sam leży nieruchomo. Może śpi. Trójka idzie w jego stronę - odpowiedziała cichym głosem. Gdyby potrafiła wyczuć postawę, zachowanie, byłoby o wiele prościej, lecz działanie tego zaklęcia było o wiele mniej złożone i konkretne. Po postawie pierwszego mogli jednak przypuszczać, że to Ludo w swojej kryjówce. Skinęła głową, przyjmując polecenia Macnaira, który dowodził tą misją. - Widziałam jego zdjęcie. Stare, ukrywał się na nim przede mną, ale mniej więcej wiem jak wygląda - poinformowała ich, przelatując obok na miotle; do odnalezienia Ludo przygotowała się odpowiednio. Spędziła długie dni na tym, aby znaleźć kogoś, kto go znał i mógł jej o nim opowiedzieć. O tym skąd pochodził i gdzie mógł poczuć się bezpiecznie. Nie omieszkała poprosić o zdjęcie, choć rzeczywiście dwa lata spędzone w izolacji mogły zrobić swoje i nie przypominał już eleganckiego czarodzieja o chytrej twarzy.
Oddaliła się od Craiga i Drew, lecąc na wschód, ostrożnie i dość wysoko ponad ziemią, aby przypadkiem nie aktywować żadnej klątwy, czy pułapki. Ciemna, stonowana barwa szaty wśród gęstej roślinności nie powinna przykuwać do niej uwagi. - Carpiene - wyszeptała, lecz zaklęcie okazało się nieudane. Czuła to. Nie zdecydowała się rzucić go ponownie. Zatrzymała się ponad ziemią, lecz niczego nie dostrzegła - choć powinna, bo nieopodal wyczuła ludzką obecność. Jeśli to Goldstein, musiał mieć ukrytą kryjówkę. Chwilę trwała w miejscu, ukryta wśród koron drzew, wypatrując kogoś, kogolwiek. Przypuszczała, że gdyby był to jeden z łowców, to odezwałby się do pozostałych. Szukał, rzucał zaklęcia. Tymczasem nie wydarzało się zupełnie nic.
Powróciła do Craiga i Drew, choć odnalezienie ich zajęło jej trochę czasu, zaczęli się bowiem zbliżać do trójki nieznajomych.
- Chyba właśnie tam ma kryjówkę Ludo. Lepiej spacyfikujmy tę trójkę zanim zbliżą się na tyle, by uciekł - zaproponowała cicho. Różdżkę trzymała w gotowości, a pytające spojrzenie zawiesiła na twarzy Macnaira.
She's lost control
again
Ostatnio zmieniony przez Sigrun Rookwood dnia 05.12.20 16:19, w całości zmieniany 1 raz
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Nie- zerknął pobieżnie na Sigrun, po czym ponownie wbił wzrok w mokradła pragnąc odnaleźć jakikolwiek charakterystyczny element, który mógł wskazywać na dobrze ukrytą pułapkę tudzież przekleństwo. -Jeśli jednak rzeczywiście zna się nie klątwach to z pewnością nie omieszkał się, gdzieś ich nałożyć. Przynajmniej ja bym tak zrobił, gdybym ukrywał się- dodał zgodnie z prawdą wiedząc, że nic nie pętało wroga bardziej niżeli nieznana mu siła. Potrafiły nie tylko wyjątkowo osłabić przeciwnika, ale też ubezwłasnowolnić co ułatwiało finalne starcie. Ludo długo pozostawał w tych lasach i z pewnością był celem niejednej grupy łowczej zatem potrafił przebierać w środkach ostrożności. Czarna magia nie mogła być mu obca, a takowa nie znała litości.
Wysłuchał Sigrun z uwagą pragnąc uzyskać jak największą ilość informacji. Nie mogli pozwolić sobie na błąd lub nieprawidłową analizę, bowiem cel mógł zbiec rozjuszony otwartą walką. Był nader blisko, aby nie widzieć potyczki, dlatego istniały dwie opcje; załatwić ich niewerbalnymi zaklęciami lub uspokoić go magią na tyle, by pozostał w swej kryjówce. Skąd mógł wiedzieć, że nie byli tylko kolejną chcącą opchnąć go za mieszek złota?
-Zatem poradzisz sobie, nie ma czasu do stracenia- rzucił kiwając głową w kierunku Sigrun, po czym zeskoczył z miotły – a raczej mało elegancko się z niej stoczył – i skrył się za jednym z drzew zaciskając w dłoni wężowe drewno. -Idziemy- szepnął do Craiga i ruszył wolno przed siebie starając się wyłapać czujnym wzrokiem trójkę mężczyzn. Nie byli oni zbyt cicho, słyszał ich głosy, choć nie był w stanie zrozumieć o czym rozmawiali, podobnie jak jego uszu dochodził dźwięk miażdżonych przez podeszwy gałęzi. Bezszelestne przedzieranie się przez lasy wymagało niemałych umiejętności, a nawet rzec można niebywałej precyzji, której i jemu brakowało, dlatego starał się ze wszystkich sił uważać pod nogi.
-To dobrze- odparł ściszonym tonem Śmierciożerczyni, która zjawiła się nieopodal nich. Musieli działać szybko, możliwie jak najciszej i przede wszystkim bezbłędnie.
Po krótkiej wędrówce w końcu przyszło mu zobaczyć napastników. Trójka uzbrojonych czarodziejów rozglądała się na boki zapewne w poszukiwaniu wspomnianej kryjówki. Zastanowiło go, dlaczego nie zdecydowali się na to samo zaklęcie, co Rookwood, jednakże może ich umiejętności nie były nader zadowalające? Wciąż istniało ryzyko, że jednak tamten był jednym z nich, ale ufał ocenie Sigrun. Znała się na polowaniach najlepiej z nich. - Salvio Hexia- rzucił na wschodnią linię drzew pragnąc oddzielić barierą plac boju od rzekomego Ludo.
Wysłuchał Sigrun z uwagą pragnąc uzyskać jak największą ilość informacji. Nie mogli pozwolić sobie na błąd lub nieprawidłową analizę, bowiem cel mógł zbiec rozjuszony otwartą walką. Był nader blisko, aby nie widzieć potyczki, dlatego istniały dwie opcje; załatwić ich niewerbalnymi zaklęciami lub uspokoić go magią na tyle, by pozostał w swej kryjówce. Skąd mógł wiedzieć, że nie byli tylko kolejną chcącą opchnąć go za mieszek złota?
-Zatem poradzisz sobie, nie ma czasu do stracenia- rzucił kiwając głową w kierunku Sigrun, po czym zeskoczył z miotły – a raczej mało elegancko się z niej stoczył – i skrył się za jednym z drzew zaciskając w dłoni wężowe drewno. -Idziemy- szepnął do Craiga i ruszył wolno przed siebie starając się wyłapać czujnym wzrokiem trójkę mężczyzn. Nie byli oni zbyt cicho, słyszał ich głosy, choć nie był w stanie zrozumieć o czym rozmawiali, podobnie jak jego uszu dochodził dźwięk miażdżonych przez podeszwy gałęzi. Bezszelestne przedzieranie się przez lasy wymagało niemałych umiejętności, a nawet rzec można niebywałej precyzji, której i jemu brakowało, dlatego starał się ze wszystkich sił uważać pod nogi.
-To dobrze- odparł ściszonym tonem Śmierciożerczyni, która zjawiła się nieopodal nich. Musieli działać szybko, możliwie jak najciszej i przede wszystkim bezbłędnie.
Po krótkiej wędrówce w końcu przyszło mu zobaczyć napastników. Trójka uzbrojonych czarodziejów rozglądała się na boki zapewne w poszukiwaniu wspomnianej kryjówki. Zastanowiło go, dlaczego nie zdecydowali się na to samo zaklęcie, co Rookwood, jednakże może ich umiejętności nie były nader zadowalające? Wciąż istniało ryzyko, że jednak tamten był jednym z nich, ale ufał ocenie Sigrun. Znała się na polowaniach najlepiej z nich. - Salvio Hexia- rzucił na wschodnią linię drzew pragnąc oddzielić barierą plac boju od rzekomego Ludo.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Leśne mokradła
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire