Madame Tussaudus
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds
Już od dawien dawna słynne muzeum Madame Tussauds przyciąga tłumy turystów. Wewnątrz dziwacznego budynku z charakterystyczną zieloną kopułą i czerwonymi ścianami, które prawie bezustannie oklejone są plakatami, zwiedzający mają okazję przejść przez kilka sal wypełnionych pełnowymiarowymi woskowymi figurami stworzonymi na wzór wszelkiego rodzaju sław. To wyjątkowe miejsce umożliwia spędzenie niezapomnianych chwil w towarzystwie popularnych obecnie lub sławnych przed laty pisarzy, aktorów, muzyków, naukowców oraz polityków, w ofercie znajduje się również wykonanie zdjęcia pamiątkowego. Ponadto muzeum raz na jakiś czas, w dniach nieczynnych dla mugoli, organizuje wydarzenia, w trakcie których figury woskowe za sprawą zaklęć ożywają. Goście mają wtedy okazję porozmawiać ze swoimi idolami, lecz figury przypominają pierwowzory w sposób właściwy ruchomym portretom - chociaż postaci posiadają wspomnienia i osobowość, nie są duchami sław, nie są również w stanie wyjawiać ich nieznanych szerszej publiczności sekretów.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:16, w całości zmieniany 3 razy
Mogłaby zwątpić w jego żarcik. Może nie wyglądał, jak gwiazda towarzystwa, nie mówił zbyt wiele i z pewnym dystansem przyjmował niedawną przygodę, ale w gruncie rzeczy nie wydawał się aż tak straszliwie markotny, nie budził jej niechęci. Może jednak po prostu nie był lordem i stąd z jeszcze większym zainteresowaniem na niego spoglądała. Zachowywał się inaczej. Spotykała wielu zwykłych czarodziejów spoza szlachetnych rodów, ale nie rozmawiała z nimi często. Brakowało okazji i sposobności. Chyba że los, jak dziś, postanowił połączyć ich dwie drogi. Och, jak tylko opowie Lucindzie, co jej się przytrafiło… Życie szlachcianki wcale nie musiało być tak nudne, jak jej się wydawało, gdy spoglądała na niektóre swoje drogi koleżanki.
– Ależ proszę – odpowiedziała uprzejmie. – Nie zdradzę tajemnicy pańskich wypocin. Tylko nasza trójka o nich wie. Ach, i jeszcze te figury, ale myślę, że zachowają te rymy dla siebie – dodała, nie wychodząc z tej retoryki dowcipu. Bard, choć tak ponury i milczący, zdołał wpędzić ja w szczery, dobry nastrój. To bardzo przyjemny początek przedświątecznej wizyty w Londynie.
Właściwie miał rację. Rzadko chcemy wracać do miejsca śmierci. Och, nie żeby cokolwiek o tym wiedziała, ale wydawało jej się, że gdyby tylko była duchem, to wolałaby stąd uciec. Tylko że duchy często były uwięzione w miejscach powiązanych z ich śmiercią. Gdy rym odczynił zły urok, duch pomknął daleko poza mury muzeum, zupełnie jakby dotąd zmuszony był do przebywania między kolorowymi, eleganckimi figurami.
– Wydaje mi się, że ta tajemnica nie zostanie nigdy rozwiązania – powiedziała z nutką pewnej nostalgii, jednocześnie spoglądała w miejsce, w którym po raz ostatni mogła ujrzeć muzykalną zjawę. – Dziękuję, również życzę miłego dnia – odpowiedziała dźwięcznie i znów lekko dygnęła, całkiem już odruchowo. Pewne nawyki damom wchodziły tak mocno, że nie odchodziły od nich nawet, gdy etykieta nie narzucała takiego zachowania. Bella jednak nie była arystokratką, z której należało brać przykład. Jej postać to raczej dowód na to, że to środowisko nie jest tak sztampowe i markotne, jak mogłoby się z daleka wydawać. Jednak w swoim środowisku Isa mogła budzić wiele wątpliwości.
Gdy zniknął, udała się do kolejnej sali, a nieodgadniony uśmiech wciąż błąkał się po jej ustach. Zapewne nigdy więcej już się nie zobaczą.
zt
– Ależ proszę – odpowiedziała uprzejmie. – Nie zdradzę tajemnicy pańskich wypocin. Tylko nasza trójka o nich wie. Ach, i jeszcze te figury, ale myślę, że zachowają te rymy dla siebie – dodała, nie wychodząc z tej retoryki dowcipu. Bard, choć tak ponury i milczący, zdołał wpędzić ja w szczery, dobry nastrój. To bardzo przyjemny początek przedświątecznej wizyty w Londynie.
Właściwie miał rację. Rzadko chcemy wracać do miejsca śmierci. Och, nie żeby cokolwiek o tym wiedziała, ale wydawało jej się, że gdyby tylko była duchem, to wolałaby stąd uciec. Tylko że duchy często były uwięzione w miejscach powiązanych z ich śmiercią. Gdy rym odczynił zły urok, duch pomknął daleko poza mury muzeum, zupełnie jakby dotąd zmuszony był do przebywania między kolorowymi, eleganckimi figurami.
– Wydaje mi się, że ta tajemnica nie zostanie nigdy rozwiązania – powiedziała z nutką pewnej nostalgii, jednocześnie spoglądała w miejsce, w którym po raz ostatni mogła ujrzeć muzykalną zjawę. – Dziękuję, również życzę miłego dnia – odpowiedziała dźwięcznie i znów lekko dygnęła, całkiem już odruchowo. Pewne nawyki damom wchodziły tak mocno, że nie odchodziły od nich nawet, gdy etykieta nie narzucała takiego zachowania. Bella jednak nie była arystokratką, z której należało brać przykład. Jej postać to raczej dowód na to, że to środowisko nie jest tak sztampowe i markotne, jak mogłoby się z daleka wydawać. Jednak w swoim środowisku Isa mogła budzić wiele wątpliwości.
Gdy zniknął, udała się do kolejnej sali, a nieodgadniony uśmiech wciąż błąkał się po jej ustach. Zapewne nigdy więcej już się nie zobaczą.
zt
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec obok sklepu list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec obok sklepu list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
!--
-->kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Elizabet Blackwood – mugolska studentka, zamordowana przy próbie ucieczki z miasta. Nim dosięgło ją zaklęcie przynoszące śmierć, została prawdopodobnie wielokrotnie zgwałcona.
- Bertie Bott – cukiernik i urzędnik Ministerstwa Magii, właściciel “Cukierni Wszystkich Smaków”. Został zamordowany w trakcie działań w Londynie, a jego ciało zostało wystawione na publiczny widok.
- Roth i Meggy Davies – pięcioletnie bliźnięta, zamordowane z zimną krwią na oczach ich własnych rodziców. Ich matka pozostaje zaginiona w akcji.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
!--
-->kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
8 XII '57
Boli.
Promieniuje irytująco w stronę skostniałych palców, ale zachłanniej sięga przedramienia, by finalnie liznąć łokcia jak smuga prądu czy nitka płomienia. Głupie powody, jeszcze głupsze pokusy; Tatiana Dolohov miała ich całe zestawy, całe sieci nieprzemyślanych zwrotów i nieprzemyślanych zagrywek – kolejny głupi kaprys uwypuklił własną głupotę, kiedy nawet ujęcie w palce nóżki wysokiego kieliszka sprawiło jej kłopot.
Nieduży opatrunek wokół nadgarstka, choć schowany za obszernym rękawem ciemnej sukni, nader intensywnie przypominał o wypadku – porażce – sprzed kilku dni; nafaszerowane eliksirami ciało na moment zapomniało o srogim przeziębieniu, teraz potraktowane dodatkową porcją alkoholu i pyłkiem zalegającym głęboko w śluzówce nosa.
Ból, odrętwienie, zima tańcząca w kościach i przypominająca o swoim istnieniu z każdym kolejnym świstem wiatru – niemal idealny moment na odwiedzenie kolejnego nijakiego przyjątka, z powodu równie bezsensownego i bezużytecznego. Powody były tylko powodami, ale przekonanie – niezachwiana pewność – że już niedługo wszystko miało się zmienić, wystarczyło, by i ona, ta która najczęściej wolała mieć wszystko w głębokim poważaniu, przejęła się własnym losem; losem, interesem, przesypywanymi z dłoni do dłoni galeonami i słodkiej sieci kontaktów, która wciąż kwitła; rozpościerała się dalej i dalej, głębiej, szerzej wśród londyńskich zawiłości, teraz idealnie czystych, pozbawionych smrodu szlamu.
Skupienie pomagało zażegnać drażniącą gdzieś w trzewiach nutę porażki; gorzki posmak przemykający między organami, goszczący na języku, podgryzający myśli – wydarzenia z Niebieskiego Lasu poza faktycznymi śladami na jej ciele i samopoczuciu odcisnęły jedno, główne piętno – poczucie przegranej było gorsze od fizycznych dolegliwości. Dużo gorsze.
Teraz zrzucone gdzieś na bok, lawirujące między kolejnymi figurami a wystawą – sama nie wiedziała tak naprawdę czego, któżby się tym przejmował – porozstawianą po ładnych kątach muzeum; zamiast woskowych manekinów muśniętych cieniem magii wolała skupiać wzrok na faktycznych sylwetkach; ludzkich, żywych, tych z myślami, planami i przede wszystkim – możliwościami.
A taki przynajmniej był początkowy zamiar, kiedy elegancka suknia musnęła wyłożony dywanem parkiet, pierwszy szampan zakołysał się w kieliszku wraz z nurtem bąbelków, a ona nie była ni odurzona, ni zirytowana, ni zwyczajnie wkurwiona; prostacka złość raz po raz przemykała między jednym a drugim kącikiem muśniętych ciemną barwą ust, kiedy przysiadając na jednej z ławeczek w bocznej alejce muzeum, odpalała końcem różdżki papierosa, mieląc w ustach nigdy niewybrzmiałe przekleństwo.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pierwsze przychodzi znudzenie.
Jeśli chcesz zaistnieć, musisz zacząć się pojawiać; w miejscach, których nigdy przecież nie wybrałbyś sam. Musisz być tam, gdzie są wszyscy ci, którzy cokolwiek znaczą; ci, których zdanie wybija się ponad odgłosy innych, i które jest brane pod uwagę. Atticus doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż przeprowadzka do Londynu i rozpoczęcie nowego etapu w życiu nie będzie łatwą przeprawą, ale nigdy w życiu nie podejrzewał, że mógłby zanudzić się na śmierć. Był bardzo blisko; muzeum wypełnione figurami woskowymi, w które ktoś lekko tchnął okruchy magii, nie interesowało go w ogóle. W chaosie myśli rodziły się kolejne plany i przedsięwzięcia, które mógłby zrealizować w tym czasie; zamiast tego słuchał pogadanki starszej damy o jej ulubionej woskowej figurze, i dlaczego to akurat ta przedstawiająca kichającego nieustannie trolla. Przyklejony uśmiech nie schodził z ust, które nawykły do imitacji tych wszystkich uprzejmych, grzecznych uśmieszków, które widywał przez lata. Tutaj łatwo było zniknąć w tłumie, wtopić się w tło i przede wszystkim słuchać. Jeśli wykazałby się dzisiaj odpowiednio dużą ostrożnością, jak wiele ziaren oddzieliłby od plew? Ile przydatnych informacji dostrzegłby między łgarstwami i pochlebstwami, które tak hojnie wypełniały dzisiejszą salę? To, co początkowo wziął za możliwość ciekawej rozgrywki, szybko okazało się planem godnym pożałowania; rozmowa toczyła się głównie wokół wystawionych na pokaz rzeźbach autorstwa - sam już nie wiedział - czyjegoś wnuka, bratanka, syna? Koneksje umożliwiały wiele; nawet udostępnienie do widoku publiczego rzeczy, które w rzeczywistości wypadałoby postawić obok sterty gruzu.
Jako drugie pojawia się zniecierpliwienie.
To dobijające uczucie przypominające o porażce dzisiejszego wieczoru; o ledwie kilku wymienionych uśmiechach, o fałszywym pochlebstwie tu i tam i przede wszystkim udawaniu, że wystawa wcale nie uderzała w jego poczucie estetyki. Musiał zacisnąć zęby, i umiał to robić; lata obserwacji cudzych zachowań i przewidywań oczekiwanych reakcji czasami przynosiły wyjątkowe korzyści. Im dłużej krążył jednak pośród znamienitych gości, tym bardziej docierał do niego bezsens tego spotkania. Roześmiałby się w głos, gdyby mógł; zamiast tego sięgnął po kieliszek szampana i opróżnił go, siląc się na powolność gestu. I gdy był już gotów, by odejść - ostatecznie pokazał się, tyle powinno wystarczyć - dostrzegł kogoś, kto wyjątkowo wyraźiście odcinał się od mdłego tła innych czarodziejów.
W końcu, nareszcie - zaintrygowanie.
Wystarczyło pokonać niewielki dystans kilku kroków, by znaleźć się w zasięgu wzroku kobiety; woń palonego papierosa, dla niego wyjątkowo miła, zyskała na intensywności. Potrzebował chwili, by ją skojarzyć, i gdy pamięć podsunęła nazwisko, nagle wszystko stało się jasne.
Być może właśnie dlatego się uśmiechnął, bez charakterystycznej dla siebie rezerwy bądź obojętności.
- Proszę uważać, żeby żar nie spadł na dywan - zagadnął, zgarniając z tacy krążącego w pobliżu skrzata świeży kieliszek szampana; a właściwie dwa, bo podejrzewał, że dama wkrótce dopije własne bąbelki. - Wygląda na najdroższą rzecz z dzisiejszej wystawy, panno Dolohov.
Siedząca przed nim kobieta była zdecydowanie jedyną personą, na której warto było tego wieczoru zawiesić oko; jedyną, która nie kaleczyła poczucia estetyki Blythe'a i zasługiwała na pełną uwagę.
- Narzeczony nie pogniewa się, jeśli dotrzymam pani towarzystwa? Na czas tego kieliszka, oczywiście. - dowody dobrej, musującej intencji trzymał pewnie w silnych, szorstkich dłoniach; uprzejmość z pewnością była mocną stroną Atticusa, ale lepszą kartą okazywały się informacje. Wystarczyło słuchać i analizować, wyłapywać to, co warte uwagi i zapamiętać - bo nigdy nie wiadomo, kiedy takowa wiedza mogła okazać się godna użytku.
Na przykład teraz, gdy był stuprocentowo pewien, że Tatiana Dolohov przybyła do muzeum, by samotnie zanudzić się na śmierć.
Jeśli chcesz zaistnieć, musisz zacząć się pojawiać; w miejscach, których nigdy przecież nie wybrałbyś sam. Musisz być tam, gdzie są wszyscy ci, którzy cokolwiek znaczą; ci, których zdanie wybija się ponad odgłosy innych, i które jest brane pod uwagę. Atticus doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż przeprowadzka do Londynu i rozpoczęcie nowego etapu w życiu nie będzie łatwą przeprawą, ale nigdy w życiu nie podejrzewał, że mógłby zanudzić się na śmierć. Był bardzo blisko; muzeum wypełnione figurami woskowymi, w które ktoś lekko tchnął okruchy magii, nie interesowało go w ogóle. W chaosie myśli rodziły się kolejne plany i przedsięwzięcia, które mógłby zrealizować w tym czasie; zamiast tego słuchał pogadanki starszej damy o jej ulubionej woskowej figurze, i dlaczego to akurat ta przedstawiająca kichającego nieustannie trolla. Przyklejony uśmiech nie schodził z ust, które nawykły do imitacji tych wszystkich uprzejmych, grzecznych uśmieszków, które widywał przez lata. Tutaj łatwo było zniknąć w tłumie, wtopić się w tło i przede wszystkim słuchać. Jeśli wykazałby się dzisiaj odpowiednio dużą ostrożnością, jak wiele ziaren oddzieliłby od plew? Ile przydatnych informacji dostrzegłby między łgarstwami i pochlebstwami, które tak hojnie wypełniały dzisiejszą salę? To, co początkowo wziął za możliwość ciekawej rozgrywki, szybko okazało się planem godnym pożałowania; rozmowa toczyła się głównie wokół wystawionych na pokaz rzeźbach autorstwa - sam już nie wiedział - czyjegoś wnuka, bratanka, syna? Koneksje umożliwiały wiele; nawet udostępnienie do widoku publiczego rzeczy, które w rzeczywistości wypadałoby postawić obok sterty gruzu.
Jako drugie pojawia się zniecierpliwienie.
To dobijające uczucie przypominające o porażce dzisiejszego wieczoru; o ledwie kilku wymienionych uśmiechach, o fałszywym pochlebstwie tu i tam i przede wszystkim udawaniu, że wystawa wcale nie uderzała w jego poczucie estetyki. Musiał zacisnąć zęby, i umiał to robić; lata obserwacji cudzych zachowań i przewidywań oczekiwanych reakcji czasami przynosiły wyjątkowe korzyści. Im dłużej krążył jednak pośród znamienitych gości, tym bardziej docierał do niego bezsens tego spotkania. Roześmiałby się w głos, gdyby mógł; zamiast tego sięgnął po kieliszek szampana i opróżnił go, siląc się na powolność gestu. I gdy był już gotów, by odejść - ostatecznie pokazał się, tyle powinno wystarczyć - dostrzegł kogoś, kto wyjątkowo wyraźiście odcinał się od mdłego tła innych czarodziejów.
W końcu, nareszcie - zaintrygowanie.
Wystarczyło pokonać niewielki dystans kilku kroków, by znaleźć się w zasięgu wzroku kobiety; woń palonego papierosa, dla niego wyjątkowo miła, zyskała na intensywności. Potrzebował chwili, by ją skojarzyć, i gdy pamięć podsunęła nazwisko, nagle wszystko stało się jasne.
Być może właśnie dlatego się uśmiechnął, bez charakterystycznej dla siebie rezerwy bądź obojętności.
- Proszę uważać, żeby żar nie spadł na dywan - zagadnął, zgarniając z tacy krążącego w pobliżu skrzata świeży kieliszek szampana; a właściwie dwa, bo podejrzewał, że dama wkrótce dopije własne bąbelki. - Wygląda na najdroższą rzecz z dzisiejszej wystawy, panno Dolohov.
Siedząca przed nim kobieta była zdecydowanie jedyną personą, na której warto było tego wieczoru zawiesić oko; jedyną, która nie kaleczyła poczucia estetyki Blythe'a i zasługiwała na pełną uwagę.
- Narzeczony nie pogniewa się, jeśli dotrzymam pani towarzystwa? Na czas tego kieliszka, oczywiście. - dowody dobrej, musującej intencji trzymał pewnie w silnych, szorstkich dłoniach; uprzejmość z pewnością była mocną stroną Atticusa, ale lepszą kartą okazywały się informacje. Wystarczyło słuchać i analizować, wyłapywać to, co warte uwagi i zapamiętać - bo nigdy nie wiadomo, kiedy takowa wiedza mogła okazać się godna użytku.
Na przykład teraz, gdy był stuprocentowo pewien, że Tatiana Dolohov przybyła do muzeum, by samotnie zanudzić się na śmierć.
Atticus Blythe
Zawód : jubiler, twórca talizmanów
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
The desire of gold is not for gold. It is for the means of freedom and benefit.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miała ich za sobą całe tuziny, może nawet dziesiątki – przyjątek takich jak to, parad, dywaników przypominających wybieg dla egzotycznych zwierząt; co najdziwniejsze, wcale jej to nie przeszkadzało. Wpierw nawet imponowało, balansowało gdzieś pomiędzy faktycznym entuzjazmem a nutą niepewności, kiedy jeszcze angielskie słowa drapały w gardło, a koślawy akcent utrudniał zrozumienie zasłyszanych zdań. Później było już łatwiej – lepiej, ciekawiej, zabawniej, kiedy wciąż skupiała na sobie wzrok, nauczyła się nawet chichotać i spuszczać głowę w dół kiedy nakazywała tego etykieta, uwieszona ojcowskiego ramienia i arcyzadowolona z otrzymanego zaproszenia, do obcego miejsca, obcych ludzi, obcych możliwości, które poza przepychem, ładnymi strojami i słodkimi muffinkami o smaku letnich malin, faktycznie otwierały wiele drzwi.
Nawet tych szlacheckich, które początkowo naprawdę wywoływały drwiące uśmiechy, rozchichotane spojrzenia zawieszone na dziwnych, wielowiekowych strojach; później zaczęła dostrzegać podobieństwa z minioną kulturą własnej ziemi, a wtedy nawet arystokratyczne mimozy przestały być nużące; zamiast tego zaczęły przypominać nieco nierozgarnięte koleżanki, którym dawała się prowadzić za rączkę, przyjmując rady i polecenia, pod tytułem jak być wspaniałą damą na londyńskich salonach.
Niemal tak doskonałą jak tegoż wieczora, jeśli nie liczyć odrobinę rozeźlonej miny, pospiesznie odpalanego papierosa i wciąż szumiącej w głowie niepewności; nafaszerowane eliksirami ciało nie zdążyło jeszcze zbuntować się kolejną falą przeziębienia, a obstrojony eleganckim wykończeniem rękaw sukni sprawnie chował obolałą rękę.
Jak długo jeszcze musiała tutaj być? Jak długo się rozglądać, kiwać głową i uśmiechać, kiedy w środku pokazywała im wszystkim środkowy palec? Być może wisząca nad nimi zima, prawda, która raz na zawsze zakrzywiła obraz pomieszkiwania w Wielkiej Brytanii sprawnie psuła nastrój.
Ale miejsca takie jak to należało traktować jako pracę. Pracę, cyrk, arenę walki o to, co istotne – informację, zasięgi, wpływy i możliwości. Skoro ojciec miał niedługo zniknąć, musiała nauczyć się odrobiny samowystarczalności.
– Ależ to byłaby strata, taki kunszt kultury – rzucone pospiesznie w odpowiedzi na usłyszane słowa, brykające gdzieś pomiędzy cichym skwierczeniem spalanej bibułki i chaosem własnych, natrętnych myśli; Tatiana podniosła wzrok dopiero po chwili, zmieniając momentalnie grymas na neutralny uśmiech, taki, który Anglicy faktycznie lubili; nie zbyt ostry, nie mroźny jak zima w jej kraju i nie ciepły jak nigdy niedoświadczane lato; przypominał lekko chłodny wiatr wiosennych popołudni, kłócąc się z charakterystyczną wonią tytoniu, charakterystycznymi rysami twarzy i charakterystycznym akcentem, mocno wybijającym się spośród gwaru angielskiego blekotu.
– Och, tytoń? Cóż, mam swoje zasoby – na moment zerknęła na papierosa, ale nawet takie cudo nie zasługiwało na uwagę; nie kiedy prędkie spojrzenie, zawiesiło się na mankietach marynarki, później na migotliwych spinkach przy nich, ostatecznie złotawym łańcuszku zegarka – minęła kolejna chwila, nim Dolohov podniosła wzrok na właściciela ów kunsztownych, stylowych materialności.
– Mój miły przebywa za granicami tegoż pięknego kraju. Musiałby więc fatygować się bardzo daleko, by przybyć na wyspy z odsieczą – kącik ust uniósł się ku górze w uśmieszku, nim nie dopiła zawartości swojego kieliszka, później odkładając szkło na bok – Ma pan więc niebywałe szczęście, panie Blythe.
Panie Blythe z pięknymi świecidełkami i nieodgadnionymi słowami wymienianymi niegdyś z panem ojcem; ileż ciekawości przyniósł pan tego wieczora?
Nawet tych szlacheckich, które początkowo naprawdę wywoływały drwiące uśmiechy, rozchichotane spojrzenia zawieszone na dziwnych, wielowiekowych strojach; później zaczęła dostrzegać podobieństwa z minioną kulturą własnej ziemi, a wtedy nawet arystokratyczne mimozy przestały być nużące; zamiast tego zaczęły przypominać nieco nierozgarnięte koleżanki, którym dawała się prowadzić za rączkę, przyjmując rady i polecenia, pod tytułem jak być wspaniałą damą na londyńskich salonach.
Niemal tak doskonałą jak tegoż wieczora, jeśli nie liczyć odrobinę rozeźlonej miny, pospiesznie odpalanego papierosa i wciąż szumiącej w głowie niepewności; nafaszerowane eliksirami ciało nie zdążyło jeszcze zbuntować się kolejną falą przeziębienia, a obstrojony eleganckim wykończeniem rękaw sukni sprawnie chował obolałą rękę.
Jak długo jeszcze musiała tutaj być? Jak długo się rozglądać, kiwać głową i uśmiechać, kiedy w środku pokazywała im wszystkim środkowy palec? Być może wisząca nad nimi zima, prawda, która raz na zawsze zakrzywiła obraz pomieszkiwania w Wielkiej Brytanii sprawnie psuła nastrój.
Ale miejsca takie jak to należało traktować jako pracę. Pracę, cyrk, arenę walki o to, co istotne – informację, zasięgi, wpływy i możliwości. Skoro ojciec miał niedługo zniknąć, musiała nauczyć się odrobiny samowystarczalności.
– Ależ to byłaby strata, taki kunszt kultury – rzucone pospiesznie w odpowiedzi na usłyszane słowa, brykające gdzieś pomiędzy cichym skwierczeniem spalanej bibułki i chaosem własnych, natrętnych myśli; Tatiana podniosła wzrok dopiero po chwili, zmieniając momentalnie grymas na neutralny uśmiech, taki, który Anglicy faktycznie lubili; nie zbyt ostry, nie mroźny jak zima w jej kraju i nie ciepły jak nigdy niedoświadczane lato; przypominał lekko chłodny wiatr wiosennych popołudni, kłócąc się z charakterystyczną wonią tytoniu, charakterystycznymi rysami twarzy i charakterystycznym akcentem, mocno wybijającym się spośród gwaru angielskiego blekotu.
– Och, tytoń? Cóż, mam swoje zasoby – na moment zerknęła na papierosa, ale nawet takie cudo nie zasługiwało na uwagę; nie kiedy prędkie spojrzenie, zawiesiło się na mankietach marynarki, później na migotliwych spinkach przy nich, ostatecznie złotawym łańcuszku zegarka – minęła kolejna chwila, nim Dolohov podniosła wzrok na właściciela ów kunsztownych, stylowych materialności.
– Mój miły przebywa za granicami tegoż pięknego kraju. Musiałby więc fatygować się bardzo daleko, by przybyć na wyspy z odsieczą – kącik ust uniósł się ku górze w uśmieszku, nim nie dopiła zawartości swojego kieliszka, później odkładając szkło na bok – Ma pan więc niebywałe szczęście, panie Blythe.
Panie Blythe z pięknymi świecidełkami i nieodgadnionymi słowami wymienianymi niegdyś z panem ojcem; ileż ciekawości przyniósł pan tego wieczora?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zabawne, że ze wszystkich możliwych miejsc w tłocznej stolicy spotkali się właśnie tutaj; na przyjęciu, które być może uznali za interesujące, by rozczarować się okrutnie po niespełna godzinie. Zawsze żałował straconego czasu; cennych minut, które mógłby przeznaczyć na kolejne projekty, których celem było jedynie oskubanie szlachetnych dam z oszczędności. Od dawna wiedział, że złoto otwierało więcej drzwi niż suche groźby i udawana nonszalancja - Anglicy nie słynęli wszak z wylewności, ale błysk monety od setek lat okazywał się najlepszym przyjacielem. Dzisiaj jednak nawet najkosztowniejsza sztuka biżuterii czy najbardziej okazały diament wydawały się ponurą nagrodą pocieszenia wobec przykrego obowiązku uczestnictwa w wystawie, która ze sztuką miała tyle wspólnego, co szyszymora z tancerką burleski.
Ciężar obowiązków dał o sobie znać po raz kolejny, i nie zamierzał oszczędzać nikogo; pośród znaczących półuśmieszków i słów słodkich niczym lukier, Atticus dostrzegał znużenie w oczach rozmówców. Wyglądało na to, że nikt tak naprawdę nie chciał tutaj być; gdy jednak w grę wchodziło chociażby minimalne podbicie reputacji, usłyszenie chociaż jednego skrawka wartej uwagi plotki, trudy mogły okazać się warte dalszej gry. Szybko doszedł do wniosku, że podobne szczęście omijało go szerokim łukiem dzisiejszego wieczora; przynajmniej do momentu, w którym nie ujrzał Tatiany Dolohov.
Pamięć podpowiadała więcej, niż byłby zdolny wyrazić prostymi słowami; rodzinne interesy zakorzeniły się głęboko w kraju carów i wódki, wiążąc ściśle losy z rodziną Dolohov. Większość obowiązków - tych związanych z zarządzaniem majątkiem i ukierunkowywaniem biznesu - jeszcze nie tak dawno spoczywały na barkach zmęczonego codziennością ojca; gdy światło życia opuściło jego oczy, a usta wydały ostatnie tchnienie, wszystko spadło na Atticusa.
Tatiana nie musiała, chociaż mogła wiedzieć - o cichych rozmowach prowadzonych ledwie kilka dni po pogrzebie Victora i Danieli, o zawoalowanych subtelnie groźbach i wyczerpującej się cierpliwości Blythe'a. Los w końcu uśmiechnął się gorzko, zsyłając mu dzisiejsze towarzystwo; być może urokliwa Rosjanka wkrótce miała pożałować, że narzeczony faktycznie przebywał gdzie indziej.
- To cudowne, że potrafi panna dostrzec prawdziwy kunszt, szczególnie w tym miejscu - ironiczne, lecz miękkie słowa padły w odpowiedzi na wcześniejsze, również przesycone ironią stwierdzenie. W rzeczywistości dywan nie różnił się niczym od setek innych i nie przejawiał żadnej wartości, ale gdyby miał wybierać stąd cokolwiek, to chyba stare okrycie podłogi stanowiłoby najlepszy wybór.
Lekkie uniesienie brwi zdradziło chwilowe zafascynowanie; uśmiech Atticusa otarł się o niemalże szczery i bardzo miły, ale nie sięgnął jego przepełnionych powagą oczu. Powoli skłonił głowę jakby w geście uznania, wykazując się niemalże świętą cierpliwością; zaprosi do dalszej rozmowy czy odeśle z niczym?
- W to nie wątpię - nie dał po sobie poznać, że zauważył wzrok kobiety prześlizgujący się po jego sylwetce - a raczej dobitnie skupiony na dzisiejszych, starannie dobranych dodatkach. - Wygląda na to, że warto być twoim przyjacielem, panno Dolohov.
Miałkie zainteresowanie przyniosło oczekiwany efekt; Atticus poczekał jeszcze moment, aż kobieta dopiła szampana, by wręczyć jej kolejny kieliszek, wypełniony po brzegi musującym szczęściem. Pierwszą odpowiedzią był krótki śmiech, który wprawił szerokie barki w drżenie rozbawienia; ze swobodą zajął miejsce obok Tatiany, nie odrywając spojrzenia od pięknej twarzy rozmówczyni.
- Cudza strata, mój zysk - zgodził się bez wahania, lekko unosząc własny kieliszek jakby w ramach toastu. - Za nieoczekiwane spotkania?
Atmosfera ocierała się o szczerą i niemal przyjacielską; przypadkowy obserwator mógłby podziwiać ponowne spotkanie przyjaciół z łezką wzruszenia zbierającą się w kąciku prawego oka; rzeczywistość okazywała się bardziej zwodnicza. Nie wątpił, że sama Dolohov musiała mieć jakieś ukryte intencje, chociaż nie potrafił ich jeszcze sprecyzować. Wyróżniała się na tle kobiet, do których przywykł; drżących, zawstydzonych i fałszywie skromnych, angielskich mimoz. Był więc gotów podjąć grę - może nie tyle dla efektów, co własnej satysfakcji.
Ciężar obowiązków dał o sobie znać po raz kolejny, i nie zamierzał oszczędzać nikogo; pośród znaczących półuśmieszków i słów słodkich niczym lukier, Atticus dostrzegał znużenie w oczach rozmówców. Wyglądało na to, że nikt tak naprawdę nie chciał tutaj być; gdy jednak w grę wchodziło chociażby minimalne podbicie reputacji, usłyszenie chociaż jednego skrawka wartej uwagi plotki, trudy mogły okazać się warte dalszej gry. Szybko doszedł do wniosku, że podobne szczęście omijało go szerokim łukiem dzisiejszego wieczora; przynajmniej do momentu, w którym nie ujrzał Tatiany Dolohov.
Pamięć podpowiadała więcej, niż byłby zdolny wyrazić prostymi słowami; rodzinne interesy zakorzeniły się głęboko w kraju carów i wódki, wiążąc ściśle losy z rodziną Dolohov. Większość obowiązków - tych związanych z zarządzaniem majątkiem i ukierunkowywaniem biznesu - jeszcze nie tak dawno spoczywały na barkach zmęczonego codziennością ojca; gdy światło życia opuściło jego oczy, a usta wydały ostatnie tchnienie, wszystko spadło na Atticusa.
Tatiana nie musiała, chociaż mogła wiedzieć - o cichych rozmowach prowadzonych ledwie kilka dni po pogrzebie Victora i Danieli, o zawoalowanych subtelnie groźbach i wyczerpującej się cierpliwości Blythe'a. Los w końcu uśmiechnął się gorzko, zsyłając mu dzisiejsze towarzystwo; być może urokliwa Rosjanka wkrótce miała pożałować, że narzeczony faktycznie przebywał gdzie indziej.
- To cudowne, że potrafi panna dostrzec prawdziwy kunszt, szczególnie w tym miejscu - ironiczne, lecz miękkie słowa padły w odpowiedzi na wcześniejsze, również przesycone ironią stwierdzenie. W rzeczywistości dywan nie różnił się niczym od setek innych i nie przejawiał żadnej wartości, ale gdyby miał wybierać stąd cokolwiek, to chyba stare okrycie podłogi stanowiłoby najlepszy wybór.
Lekkie uniesienie brwi zdradziło chwilowe zafascynowanie; uśmiech Atticusa otarł się o niemalże szczery i bardzo miły, ale nie sięgnął jego przepełnionych powagą oczu. Powoli skłonił głowę jakby w geście uznania, wykazując się niemalże świętą cierpliwością; zaprosi do dalszej rozmowy czy odeśle z niczym?
- W to nie wątpię - nie dał po sobie poznać, że zauważył wzrok kobiety prześlizgujący się po jego sylwetce - a raczej dobitnie skupiony na dzisiejszych, starannie dobranych dodatkach. - Wygląda na to, że warto być twoim przyjacielem, panno Dolohov.
Miałkie zainteresowanie przyniosło oczekiwany efekt; Atticus poczekał jeszcze moment, aż kobieta dopiła szampana, by wręczyć jej kolejny kieliszek, wypełniony po brzegi musującym szczęściem. Pierwszą odpowiedzią był krótki śmiech, który wprawił szerokie barki w drżenie rozbawienia; ze swobodą zajął miejsce obok Tatiany, nie odrywając spojrzenia od pięknej twarzy rozmówczyni.
- Cudza strata, mój zysk - zgodził się bez wahania, lekko unosząc własny kieliszek jakby w ramach toastu. - Za nieoczekiwane spotkania?
Atmosfera ocierała się o szczerą i niemal przyjacielską; przypadkowy obserwator mógłby podziwiać ponowne spotkanie przyjaciół z łezką wzruszenia zbierającą się w kąciku prawego oka; rzeczywistość okazywała się bardziej zwodnicza. Nie wątpił, że sama Dolohov musiała mieć jakieś ukryte intencje, chociaż nie potrafił ich jeszcze sprecyzować. Wyróżniała się na tle kobiet, do których przywykł; drżących, zawstydzonych i fałszywie skromnych, angielskich mimoz. Był więc gotów podjąć grę - może nie tyle dla efektów, co własnej satysfakcji.
Atticus Blythe
Zawód : jubiler, twórca talizmanów
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
The desire of gold is not for gold. It is for the means of freedom and benefit.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wręcz przeciwnie – miała go w nadmiarze. Czasu, przesypującego się leniwie przez palce, z niekończącym przekonaniem, że jest tylko równie nużącą porcją chwil, dni i miesięcy, co wszystkie minione. Nie zwracała uwagi, ni na terminy, ni zmieniające się pory roku – ze świadomością nieustannych wakacji, dalekiego wygnania; a mimo to w tym wszystkim zaczynała coraz bardziej dostrzegać – i spieszność Brytyjczyków, i własną, tą, która zwykle objawiała się w cierpliwości na wagę złota. Kosztowała coraz więcej, coraz ciężej było ją wykrzesać, jeszcze trudniej utrzymać na wodzy; szczególnie teraz, kiedy chłód przemykał między domostwami, a zgnilizna wtaczała do serca.
Tutaj, wśród świecących dziko kandelabrów i wysokiego szkła ze złotymi bąbelkami, prawie nie było jej widać.
Kalkulacja strat i zysków – Dolohov naturalnie widziała więcej tych pierwszych, pozwalając malkontencji grać główne skrzypce, choć uśmiech wciąż tańczył w kąciku ust jak perfekcyjnie odwzorowany grymas na starożytnej masce teatralnego aktora. Straty nigdy nie przysłaniały jednak biznesu, a ten mógł skrzyć się radośnie w każdej, nawet najmniejszej spince i każdym oczku na łańcuszku złotego zegarka. Gdzieś w tym wszystkim, między jednym pociągnięciem papierosa a kolejnym, w akompaniamencie cichego brzdęku szkła i własnego oddechu, myśli faktycznie zsunęły się na czystą kalkulację – ciekawość, plotkarskie och, które nie wybrzmiało i rozmarzony wzrok na samo wyobrażenie woreczka skrywającego drogocenne kamienie.
Jak wiele mogli ich mieć?
– Odpowiednia sieć kontaktów to niebywale istotna wygoda. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, nie uważa pan? – w dzisiejszych czasach, dla niej niemal zawsze priorytetowa; gdzie byłaby gdyby nie nazwisko zdradzieckiej matki, przeplatanie się przez najsłodsze przyjątka, szeptanie słów pochwały zakompleksionym lady i niewinne spojrzenia w kierunku ich panów ojców? Gdyby mogła, przyznałaby samej sobie order najbardziej zorganizowanej emigrantki w dziejach deszczowego kraju.
– Dziękuję, choć powinnam zapewne odmówić – kącik ust drgnął wyżej, palce ujęły chłodne szkło, spojrzenie skrzyżowało spojrzenie na dłużej niż moment, a udo spoczęło na udzie, gdy założyła nogę na nogę. Odmówić, spuścić spojrzenie, ewentualnie rozpocząć nic nie znaczącą pogadankę o mężczyźnie przemierzającym odległe kraje – tak zapewne robiły damy, tak robiły dobrze wychowane Angielki; tak pewnie zrobiłaby kilka miesięcy temu, kiedy faktycznie zależało jej na pudrowym wrażeniu, okraszonym nutą, w najdziwniejszym paradoksie, egzotycznego śniegu.
– Za spotkania, panie Blythe – charakterystyczny dźwięk szkła na moment uraczył dzielący ich dystans, później Dolohov przechyliła kieliszek – Jak idą pana interesy? Sytuacja w kraju nie stwarza kłopotów? Może wręcz przeciwnie – klienci czują potrzebę rozpieszczenia się aż nadto? – błyskotką, błyskotką dla żony; być może tylko dla świętego spokoju czy załatania dziur w psychice czymś co ładnie zabłyszczy.
– A tutaj? Tutaj szuka pan inspiracji? – wśród obrazów, smętnych dywanów bądź uwieszonych sznurem pereł podstarzałych dam?
Nuta zawiadackości zatańczyła wraz z uniesioną brwią, zęby skubnęły dolną wargę, pochwycona w dłoń popielnica niedługo później wraz z wyciągniętym ramieniem zawędrowała w kierunku Blythe'a.
– Proszę się częstować. I pozwolić mi się poczuć jak angielski dżentelmen.
Tutaj, wśród świecących dziko kandelabrów i wysokiego szkła ze złotymi bąbelkami, prawie nie było jej widać.
Kalkulacja strat i zysków – Dolohov naturalnie widziała więcej tych pierwszych, pozwalając malkontencji grać główne skrzypce, choć uśmiech wciąż tańczył w kąciku ust jak perfekcyjnie odwzorowany grymas na starożytnej masce teatralnego aktora. Straty nigdy nie przysłaniały jednak biznesu, a ten mógł skrzyć się radośnie w każdej, nawet najmniejszej spince i każdym oczku na łańcuszku złotego zegarka. Gdzieś w tym wszystkim, między jednym pociągnięciem papierosa a kolejnym, w akompaniamencie cichego brzdęku szkła i własnego oddechu, myśli faktycznie zsunęły się na czystą kalkulację – ciekawość, plotkarskie och, które nie wybrzmiało i rozmarzony wzrok na samo wyobrażenie woreczka skrywającego drogocenne kamienie.
Jak wiele mogli ich mieć?
– Odpowiednia sieć kontaktów to niebywale istotna wygoda. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, nie uważa pan? – w dzisiejszych czasach, dla niej niemal zawsze priorytetowa; gdzie byłaby gdyby nie nazwisko zdradzieckiej matki, przeplatanie się przez najsłodsze przyjątka, szeptanie słów pochwały zakompleksionym lady i niewinne spojrzenia w kierunku ich panów ojców? Gdyby mogła, przyznałaby samej sobie order najbardziej zorganizowanej emigrantki w dziejach deszczowego kraju.
– Dziękuję, choć powinnam zapewne odmówić – kącik ust drgnął wyżej, palce ujęły chłodne szkło, spojrzenie skrzyżowało spojrzenie na dłużej niż moment, a udo spoczęło na udzie, gdy założyła nogę na nogę. Odmówić, spuścić spojrzenie, ewentualnie rozpocząć nic nie znaczącą pogadankę o mężczyźnie przemierzającym odległe kraje – tak zapewne robiły damy, tak robiły dobrze wychowane Angielki; tak pewnie zrobiłaby kilka miesięcy temu, kiedy faktycznie zależało jej na pudrowym wrażeniu, okraszonym nutą, w najdziwniejszym paradoksie, egzotycznego śniegu.
– Za spotkania, panie Blythe – charakterystyczny dźwięk szkła na moment uraczył dzielący ich dystans, później Dolohov przechyliła kieliszek – Jak idą pana interesy? Sytuacja w kraju nie stwarza kłopotów? Może wręcz przeciwnie – klienci czują potrzebę rozpieszczenia się aż nadto? – błyskotką, błyskotką dla żony; być może tylko dla świętego spokoju czy załatania dziur w psychice czymś co ładnie zabłyszczy.
– A tutaj? Tutaj szuka pan inspiracji? – wśród obrazów, smętnych dywanów bądź uwieszonych sznurem pereł podstarzałych dam?
Nuta zawiadackości zatańczyła wraz z uniesioną brwią, zęby skubnęły dolną wargę, pochwycona w dłoń popielnica niedługo później wraz z wyciągniętym ramieniem zawędrowała w kierunku Blythe'a.
– Proszę się częstować. I pozwolić mi się poczuć jak angielski dżentelmen.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zwykle z niechęcią poświęcał się tylko jednej osobie, w szczególności w miejscach takich, jak to. Członkowie śmietanki towarzyskiej Londynu trzymali się w hermetycznie zamkniętym gronie i jeśli chciało się otrzymać bilet wejściowy, należało nieźle się natrudzić; Atticus był więc gotów na poświęcenie cierpliwości i swobody na rzecz nużących rozmów i sztucznych uśmiechów.
Gdyby nie panna Dolohov, być może osiągnąłby założony cel.
Teraz jednak znalazł się obok Rosjanki, przestając zwracać uwagę na otoczenie, które do tej pory skupiło całe zainteresowanie mężczyzny. Mógłby przysiąc, że przypadkowe spotkanie przyciągnęło spojrzenia; czuł szpilki wścibskich oczu wbijające się w plecy, gdy tylko zajął miejsce obok Tatiany. Naturalnie, że nie powinien rościć sobie jakichkolwiek praw do jej obecności - zaręczona kobieta stanowiła temat tabu wśród wielce ważnych i bogatych członków brytyjskiej społeczności. Kąciki ust Blythe'a drgnęły w półuśmiechu, gdy zdał sobie sprawę z tak otwartego łamania zasad; być może dzięki temu dostrzegą go bardziej, niż ledwie moment temu?
- Święta prawda - przyznał jej rację bez zawahania, na moment bijąc się z myślami, czy powinien dodawać cokolwiek więcej; ostatecznie jednak powstrzymał natłok niekoniecznie odpowiednich myśli. - Ważne, by znaleźć ludzi, którzy stoją po tej samej stronie i wyznają identyczne wartości. W tych czasach szczególnie należy uważać na to, z kim warto się trzymać.
Miękkie słowa ukryte za woalem niewypowiedzianej na głos prawdy; plotki rozprzestrzeniały się szybciej niźli marne domysły. Wspólni znajomi faktycznie okazywali się przydatni; szczególnie w chwilach jak ta, gdzie nie musiał wcale się zastanawiać nad tym, gdzie leży lojalność Tatiany Dolohov.
Uprzejme skinienie głową było jedyną odpowiedzią na podziękowanie kobiety; utrzymał kontakt wzrokowy na dłuższy moment, by po chwili - niby przelotnie, niby przypadkiem - zerknąć w stronę nóg kobiety, gdy ta zmieniła pozycję. Wyraz uprzejmego zainteresowania na twarzy Atticusa nie zmienił się ani o jotę; jedynie oczy na moment rozbłysły nie do końca nazwaną emocją, która zgasła równie szybko, jak się zatliła. Kieliszek uniesiony w toaście prędko odnalazł drogę do spragnionych ust; niewielki łyk bąbelków przyjemnie zapiekł w gardło.
- Nie mogę narzekać, panno Dolohov - pozornie obojętny ton głosu nie zdradził prawdy; sam Blythe zrobił to ledwie chwilę później. - To chyba wyjątkowo smutna zależność, wie pani? W czasach, gdzie ciężko o dobra, które kiedyś były uznawane za podstawowe, ludzie szukają pocieszenia gdzie tylko się da. Ponoć nic nie poprawia nastroju tak dobrze, jak wyszukana błyskotka. - mrugnął porozumiewawczo, wypowiedź adresując w stronę płci pięknej; nie było dnia, by w pracowni nie pojawiały się kobiety, pragnące podkreślić urodę - bądź zniwelować takowej braki - za pomocą naszyjnika czy pary kolczyków. Wszystko ostatecznie sprowadzało się do pieniędzy, a tych arystrokacja nie szczędziła nigdy. - A czym pani zajmuje się w Londynie? Nie odczuwa pani tęsknoty za domem? - za krajem dawnych carów i wiecznej zimy, które Blythe znał jedynie z opowieści ojca.
Mężczyzna pokręcił głową i nachylił się nieco w kierunku kobiety; niemalże konspiracyjnie, jakby zamierzał zdradzić sekret niezwykłej wagi.
- Szczerze przyznam, iż myślałem, że zanudzę się na śmierć i wkrótce wezmą mnie za jedną z wystawionych tu rzeźb - wzrok podchwycił spojrzenie Tatiany; na ustach zatańczył cień uśmiechu. - Na szczęście znalazłem godne towarzystwo, które pozwoli przetrwać w tym paskudnym miejscu.
Lekki komplement otarł się o granicę grzeczności; w przeciwieństwie do gestu, który nastąpił ledwie chwilę później.
Atticus zerknął na papierośnicę wyciągniętą w jego stronę; brew zawadiacko powędrowała ku górze w wyrazie niemalże zaskoczenia, ale i rozbawienia. Zawahał się na moment, by w końcu ze zdecydowaniem położyć dłoń na pudełeczku - zupełnie, absolutnie i stuprocentowo przypadkowo dotykając smukłych palców Dolohov - odsuwając papierośnicę w jej stronę.
- Dziękuję, ale szkoda marnować tytoń - brązowe oczy podążyły za gestem dłoni kobiety, która przysunęła odpalonego papierosa do ust; zaskakująco śmiałym gestem wyciągnął używkę z jej palców i zaciągnął się głęboko, nim zdążyła chociażby zaprotestować. - Spalmy na pół.
Niemalże zuchwale spojrzał w oczy Tatiany; ustnik ubrudzony od czerwonej szminki smakował lepiej, niż przypuszczał.
Gdyby nie panna Dolohov, być może osiągnąłby założony cel.
Teraz jednak znalazł się obok Rosjanki, przestając zwracać uwagę na otoczenie, które do tej pory skupiło całe zainteresowanie mężczyzny. Mógłby przysiąc, że przypadkowe spotkanie przyciągnęło spojrzenia; czuł szpilki wścibskich oczu wbijające się w plecy, gdy tylko zajął miejsce obok Tatiany. Naturalnie, że nie powinien rościć sobie jakichkolwiek praw do jej obecności - zaręczona kobieta stanowiła temat tabu wśród wielce ważnych i bogatych członków brytyjskiej społeczności. Kąciki ust Blythe'a drgnęły w półuśmiechu, gdy zdał sobie sprawę z tak otwartego łamania zasad; być może dzięki temu dostrzegą go bardziej, niż ledwie moment temu?
- Święta prawda - przyznał jej rację bez zawahania, na moment bijąc się z myślami, czy powinien dodawać cokolwiek więcej; ostatecznie jednak powstrzymał natłok niekoniecznie odpowiednich myśli. - Ważne, by znaleźć ludzi, którzy stoją po tej samej stronie i wyznają identyczne wartości. W tych czasach szczególnie należy uważać na to, z kim warto się trzymać.
Miękkie słowa ukryte za woalem niewypowiedzianej na głos prawdy; plotki rozprzestrzeniały się szybciej niźli marne domysły. Wspólni znajomi faktycznie okazywali się przydatni; szczególnie w chwilach jak ta, gdzie nie musiał wcale się zastanawiać nad tym, gdzie leży lojalność Tatiany Dolohov.
Uprzejme skinienie głową było jedyną odpowiedzią na podziękowanie kobiety; utrzymał kontakt wzrokowy na dłuższy moment, by po chwili - niby przelotnie, niby przypadkiem - zerknąć w stronę nóg kobiety, gdy ta zmieniła pozycję. Wyraz uprzejmego zainteresowania na twarzy Atticusa nie zmienił się ani o jotę; jedynie oczy na moment rozbłysły nie do końca nazwaną emocją, która zgasła równie szybko, jak się zatliła. Kieliszek uniesiony w toaście prędko odnalazł drogę do spragnionych ust; niewielki łyk bąbelków przyjemnie zapiekł w gardło.
- Nie mogę narzekać, panno Dolohov - pozornie obojętny ton głosu nie zdradził prawdy; sam Blythe zrobił to ledwie chwilę później. - To chyba wyjątkowo smutna zależność, wie pani? W czasach, gdzie ciężko o dobra, które kiedyś były uznawane za podstawowe, ludzie szukają pocieszenia gdzie tylko się da. Ponoć nic nie poprawia nastroju tak dobrze, jak wyszukana błyskotka. - mrugnął porozumiewawczo, wypowiedź adresując w stronę płci pięknej; nie było dnia, by w pracowni nie pojawiały się kobiety, pragnące podkreślić urodę - bądź zniwelować takowej braki - za pomocą naszyjnika czy pary kolczyków. Wszystko ostatecznie sprowadzało się do pieniędzy, a tych arystrokacja nie szczędziła nigdy. - A czym pani zajmuje się w Londynie? Nie odczuwa pani tęsknoty za domem? - za krajem dawnych carów i wiecznej zimy, które Blythe znał jedynie z opowieści ojca.
Mężczyzna pokręcił głową i nachylił się nieco w kierunku kobiety; niemalże konspiracyjnie, jakby zamierzał zdradzić sekret niezwykłej wagi.
- Szczerze przyznam, iż myślałem, że zanudzę się na śmierć i wkrótce wezmą mnie za jedną z wystawionych tu rzeźb - wzrok podchwycił spojrzenie Tatiany; na ustach zatańczył cień uśmiechu. - Na szczęście znalazłem godne towarzystwo, które pozwoli przetrwać w tym paskudnym miejscu.
Lekki komplement otarł się o granicę grzeczności; w przeciwieństwie do gestu, który nastąpił ledwie chwilę później.
Atticus zerknął na papierośnicę wyciągniętą w jego stronę; brew zawadiacko powędrowała ku górze w wyrazie niemalże zaskoczenia, ale i rozbawienia. Zawahał się na moment, by w końcu ze zdecydowaniem położyć dłoń na pudełeczku - zupełnie, absolutnie i stuprocentowo przypadkowo dotykając smukłych palców Dolohov - odsuwając papierośnicę w jej stronę.
- Dziękuję, ale szkoda marnować tytoń - brązowe oczy podążyły za gestem dłoni kobiety, która przysunęła odpalonego papierosa do ust; zaskakująco śmiałym gestem wyciągnął używkę z jej palców i zaciągnął się głęboko, nim zdążyła chociażby zaprotestować. - Spalmy na pół.
Niemalże zuchwale spojrzał w oczy Tatiany; ustnik ubrudzony od czerwonej szminki smakował lepiej, niż przypuszczał.
Atticus Blythe
Zawód : jubiler, twórca talizmanów
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
The desire of gold is not for gold. It is for the means of freedom and benefit.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Finalnie wszędzie można było się dostać.
Wszystko zdobyć, wszędzie wejść; należało tylko wiedzieć, gdzie nacisnąć. Jak długo czekać, jak długo stwarzać pozory, jak długo wracać oknem gdy wyrzucano raz za razem drzwiami. W opinii Dolohov, Brytyjczycy byli okrutnie naiwni – być może twierdzenie to ugruntowała poprzez nadmiernie spędzanie czasu z zadufaną w sobie arystokracją, nierzadko pośród młódek i rozchwianych emocjonalnie panienek, które chciały zjeść ciastko i mieć ciastko. Ale cierpliwość finalnie popłacała; teraz Tatiana Dolohov była tego niemal pewna, choć całą swoją postawą, nader znudzoną, odrobinę pretensjonalną, przyprawioną nutą prawie że bezczelności, zdawała się przeczyć tej prawdzie.
Zachowywała się tak, jakby zdobyła już wszystko – i zaufanie, i bezpieczeństwo, poklask i szacunek; zupełnie jak gdyby podszepty i fakt, że jest niżej nie istniały. A może po prostu pogodziła się z własnym losem, czerpiąc z cierpiętnictwa emigrantki jak najwięcej.
Czasem wygodniej było grać niewiedzącą. Lub po prostu głupią.
- Vot on, mister Blayt – krótkie skinienie głową i płynne otóż to, panie Blythe przypieczętowało porozumienie – w sprawie ważnej, o ile nie najważniejszej, kiedy szarość londyńskich ulic rozszerzała czystość wzdłuż i wszerz. I choć sama Dolohov czuła się bezkarnie, niebezpiecznie wręcz święcie, wystarczył jeden niepewny ruch, jedna niepewna dusza w nieodpowiednim miejscu, słowo posłane w złym kierunku – tylko tyle – żeby wszystko runęło jak domek z kart.
Wielu było takich, który kierowali się pobudkami podobnymi do tych należących doń – patriotyzm Anglików był wielki, ale niedostatecznie majestatyczny by uchronić się przed zwyczajnym głosem rozsądku. Potrzebą bezpieczeństwa, bogactwa, coraz częściej zwykłego egoizmu. Bo dlaczegóż mieli sobie czegokolwiek odmawiać, gdy sprawy zaszły tak daleko?
Wraz z uniesieniem kieliszka w szkle znów odbiły się – pierw jej naszyjnik, później oczka łańcuszka w męskim zegarku.
Jak wielką fortunę mieli Blythe'owie?
– Rozumiem to doskonale – potrzebę, cóż, poprawienia sobie humoru w taki właśnie sposób – materializmem, bo czymże innym? Ciemne rzęsy zatrzepotały kilkukrotnie, pukiel skręconych włosów spoczął za uchem po ujarzmieniu pasm krótkim ruchem dłoni, oczy wciąż były czujne; wodziły za skrzącymi się akcentami, bo z każdym kolejnym błyskiem zdawało jej się, że motyle trzepoczą w dole żołądka. Brylanty naprawdę potrafiły podniecać kobiety.
– Dobrze to słyszeć, doprawdy. To niesamowicie smutne obserwować, gdy mnóstwo przyzwoitych ludzi cierpi na wskutek wojny – mnóstwo przyzwoitych ludzi, którzy tak naprawdę jej nie obchodzili – Paskudne szlamstwo zatruwa rodzinne interesy, wdziera się niepostrzeżenie. Choć trzeba przyznać, że rząd naprawdę czyni postępy – postępy w Ministerstwie Magii, postępy w opróżnianiu kieliszka; zabawnie było rozmawiać o polityce, znowu i raz kolejny, choć to nie cnoty patriotyczne były tym, które pragnęła z niego wyciągnąć.
– Och, ja? Długa historia, okrutnie nieciekawa – dźwięczny śmiech, jaki wypuściła z ust, otarł się o szkło i zawibrował w przestrzeni. Zaraz potem Dolohov pokręciła głową, nim nie obdarzyła swojego towarzysza kolejnym spojrzeniem i kolejnym wznosem kącików warg – Tęsknię, owszem. Ale aktualna sytuacja i moje... spoufalenie się z Wielką Brytanią, trzymają mnie na miejscu. I ojcowskie interesy, cóż, naprawdę się tutaj zadomowił. Ale zdaje się, że ten fakt jest panu znajom – brew delikatnie drgnęła ku górze, wzrok na moment przetoczył przez przyglądający się tłum, później znów osiadł na miłych dla oka rysach twarzy – Cieszę się, panie Blythe, że łączy nas nie tylko ta gustowna sofa, słodki szampan i... zmysł sztuki – wraz z subtelnym skubnięciem dolnej wargi powstrzymała chęć śmiechu – Za to więc. I za to, że jednak nie został pan rzeźbą – krótki toast i dokończenie bąbelków poprzedziło odłożenie szkła i późniejsze wysunięcie papierośnicy. Odmowa spowodowała uniesienie brwi; Tatiana przez chwilę faktycznie zadziwiona zachowawczością Blythe'a pozwoliła z nutą niedowierzania krzyżować spojrzenie. Zmieniło się prędko, wraz z muśnięciem dłoni, później z zuchwałą kradzieżą.
Ledwo zauważalnie przesunęła językiem po dolnej wardze, niemal jakby z tęsknotą za miękką bibułką; ale mimo własnej zachłanności, musiała przyznać, że wyglądała dość przyjemnie między męskimi palcami.
– Oszczędności też się pan nauczył, dobrze – w tych czasach, w jakichkolwiek czasach. Zawadiacki uśmiech drgający w kącikach ust Atticusa znalazł swojego odpowiednika na wargach Dolohov – To istotne w prowadzeniu biznesu, prawda? Może to właśnie część pana sukcesu? – bo przecież kto kombinuje, ten żyje. Nawet jeśli chodziło tylko o subtelną kradzież żarzącego się papierosa.
– Powinien pan kiedyś mnie odwiedzić. Nas. Ojciec na pewno chętnie posłucha o tym jak prosperuje pański zakład – i jakie możliwości niesie ze sobą koniec roku.
Trzy pociągnięcia później papieros wrócił do właścicielki – Znajdzie pan czas?
Smakując nieco inaczej. Dobrze.
Wszystko zdobyć, wszędzie wejść; należało tylko wiedzieć, gdzie nacisnąć. Jak długo czekać, jak długo stwarzać pozory, jak długo wracać oknem gdy wyrzucano raz za razem drzwiami. W opinii Dolohov, Brytyjczycy byli okrutnie naiwni – być może twierdzenie to ugruntowała poprzez nadmiernie spędzanie czasu z zadufaną w sobie arystokracją, nierzadko pośród młódek i rozchwianych emocjonalnie panienek, które chciały zjeść ciastko i mieć ciastko. Ale cierpliwość finalnie popłacała; teraz Tatiana Dolohov była tego niemal pewna, choć całą swoją postawą, nader znudzoną, odrobinę pretensjonalną, przyprawioną nutą prawie że bezczelności, zdawała się przeczyć tej prawdzie.
Zachowywała się tak, jakby zdobyła już wszystko – i zaufanie, i bezpieczeństwo, poklask i szacunek; zupełnie jak gdyby podszepty i fakt, że jest niżej nie istniały. A może po prostu pogodziła się z własnym losem, czerpiąc z cierpiętnictwa emigrantki jak najwięcej.
Czasem wygodniej było grać niewiedzącą. Lub po prostu głupią.
- Vot on, mister Blayt – krótkie skinienie głową i płynne otóż to, panie Blythe przypieczętowało porozumienie – w sprawie ważnej, o ile nie najważniejszej, kiedy szarość londyńskich ulic rozszerzała czystość wzdłuż i wszerz. I choć sama Dolohov czuła się bezkarnie, niebezpiecznie wręcz święcie, wystarczył jeden niepewny ruch, jedna niepewna dusza w nieodpowiednim miejscu, słowo posłane w złym kierunku – tylko tyle – żeby wszystko runęło jak domek z kart.
Wielu było takich, który kierowali się pobudkami podobnymi do tych należących doń – patriotyzm Anglików był wielki, ale niedostatecznie majestatyczny by uchronić się przed zwyczajnym głosem rozsądku. Potrzebą bezpieczeństwa, bogactwa, coraz częściej zwykłego egoizmu. Bo dlaczegóż mieli sobie czegokolwiek odmawiać, gdy sprawy zaszły tak daleko?
Wraz z uniesieniem kieliszka w szkle znów odbiły się – pierw jej naszyjnik, później oczka łańcuszka w męskim zegarku.
Jak wielką fortunę mieli Blythe'owie?
– Rozumiem to doskonale – potrzebę, cóż, poprawienia sobie humoru w taki właśnie sposób – materializmem, bo czymże innym? Ciemne rzęsy zatrzepotały kilkukrotnie, pukiel skręconych włosów spoczął za uchem po ujarzmieniu pasm krótkim ruchem dłoni, oczy wciąż były czujne; wodziły za skrzącymi się akcentami, bo z każdym kolejnym błyskiem zdawało jej się, że motyle trzepoczą w dole żołądka. Brylanty naprawdę potrafiły podniecać kobiety.
– Dobrze to słyszeć, doprawdy. To niesamowicie smutne obserwować, gdy mnóstwo przyzwoitych ludzi cierpi na wskutek wojny – mnóstwo przyzwoitych ludzi, którzy tak naprawdę jej nie obchodzili – Paskudne szlamstwo zatruwa rodzinne interesy, wdziera się niepostrzeżenie. Choć trzeba przyznać, że rząd naprawdę czyni postępy – postępy w Ministerstwie Magii, postępy w opróżnianiu kieliszka; zabawnie było rozmawiać o polityce, znowu i raz kolejny, choć to nie cnoty patriotyczne były tym, które pragnęła z niego wyciągnąć.
– Och, ja? Długa historia, okrutnie nieciekawa – dźwięczny śmiech, jaki wypuściła z ust, otarł się o szkło i zawibrował w przestrzeni. Zaraz potem Dolohov pokręciła głową, nim nie obdarzyła swojego towarzysza kolejnym spojrzeniem i kolejnym wznosem kącików warg – Tęsknię, owszem. Ale aktualna sytuacja i moje... spoufalenie się z Wielką Brytanią, trzymają mnie na miejscu. I ojcowskie interesy, cóż, naprawdę się tutaj zadomowił. Ale zdaje się, że ten fakt jest panu znajom – brew delikatnie drgnęła ku górze, wzrok na moment przetoczył przez przyglądający się tłum, później znów osiadł na miłych dla oka rysach twarzy – Cieszę się, panie Blythe, że łączy nas nie tylko ta gustowna sofa, słodki szampan i... zmysł sztuki – wraz z subtelnym skubnięciem dolnej wargi powstrzymała chęć śmiechu – Za to więc. I za to, że jednak nie został pan rzeźbą – krótki toast i dokończenie bąbelków poprzedziło odłożenie szkła i późniejsze wysunięcie papierośnicy. Odmowa spowodowała uniesienie brwi; Tatiana przez chwilę faktycznie zadziwiona zachowawczością Blythe'a pozwoliła z nutą niedowierzania krzyżować spojrzenie. Zmieniło się prędko, wraz z muśnięciem dłoni, później z zuchwałą kradzieżą.
Ledwo zauważalnie przesunęła językiem po dolnej wardze, niemal jakby z tęsknotą za miękką bibułką; ale mimo własnej zachłanności, musiała przyznać, że wyglądała dość przyjemnie między męskimi palcami.
– Oszczędności też się pan nauczył, dobrze – w tych czasach, w jakichkolwiek czasach. Zawadiacki uśmiech drgający w kącikach ust Atticusa znalazł swojego odpowiednika na wargach Dolohov – To istotne w prowadzeniu biznesu, prawda? Może to właśnie część pana sukcesu? – bo przecież kto kombinuje, ten żyje. Nawet jeśli chodziło tylko o subtelną kradzież żarzącego się papierosa.
– Powinien pan kiedyś mnie odwiedzić. Nas. Ojciec na pewno chętnie posłucha o tym jak prosperuje pański zakład – i jakie możliwości niesie ze sobą koniec roku.
Trzy pociągnięcia później papieros wrócił do właścicielki – Znajdzie pan czas?
Smakując nieco inaczej. Dobrze.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ten dzień w oczach Herewarda Flitwicka był wprost wybitny. Nieco przychudy ekonom miał wolne popołudnie, co było naczelnym dowodem na to, że ciężka praca popłaca i czasem warto dać z siebie wszystko, by nadgonić obowiązki i rozkoszować się ulotnymi chwilami spędzonymi z dala od dokumentów finansowych, ale i z dala od nieco upierdliwej żony, która wymagała od niego rzeczy niestworzonych - jak nap przykład tego, by w trakcie powrotu do domu wstąpił do sklepu i kupił worek cukru. Gdzie on, na brodę Merlina miał niby kupić cukier? Czy ta kobieta miała choć zielone pojęcie o sytuacji w kraju, o kryzysie czyszczącym półki do zera? W najczarniejszych scenariuszach nie śmiał podejrzewać, że właśnie tak będzie wyglądać jego życie małżeńskie, a że słodka panna, której zdecydował się ofiarować nie tylko pierścionek zaręczynowy, ale i serce, w ciągu zaledwie kilku miesięcy przeobrazi się w nieomal szyszymorę. Ubolewał sowicie nad swoim losem i rozgrzeszał się tym samym z drobnej przewiny, jaką była samodzielna wycieczka do Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds, by napawać się wystawą w upajającym spokoju.
Hereward przechadzał się ochoczo pomiędzy coraz to kolejnymi figurami, podziwiając niesamowity kunszt ich wykonania i wierne odwzorowanie żywych pierwowzorów. Oglądał właśnie postać wysokiego jegomościa, lecz gdy okrążył go naokoło, jego uwagę przykuła sylwetka żywa, siedząca przy jednym ze stolików, śmiejąca się dźwięcznie i racząca się szampanem w towarzystwie przystojnego młodziana. Flitwick początkowo odwrócił wzrok w bok, wmawiając sobie pomyłkę, lecz gdy spojrzał ponownie w kierunku kobiety, rozpoznał w niej córkę Nikolaja, z którym niegdyś robił interesy, a którego darzył głębokim szacunkiem. Zmieszany przez parę chwil nie był pewny co należało uczynić, z jednej strony głosik z tyłu głowy podpowiadał mu, że niegrzecznie byłoby przerywać jej rozmowę spowitą papierosowym dymem, z drugiej jednak odniósł wrażenie, że dostrzegła go kątem oka i również go rozpoznała - a zatem nawet gorzej byłoby się wycofać, nie przywitawszy się nawet. Z tą też myślą, wciąż rozrywany sprzecznymi uczuciami, zbliżył się do stolika, ściskając w dłoni kapelusz na wysokości mostka.
- Panno Dolohov, panienka wybaczy najście - skłonił się sztywno, głęboko, może nawet za głęboko, nieco karykaturalnie, lecz nie był tego świadom. Uśmiechnął się krótko, przepraszająco w stronę mężczyzny, czując się jak intruz i pąsowiejąc jak pensjonarka. - Być może panienka mnie nie kojarzy, nazywam się Hereward Flitwick, współpracowałem z panienki ojcem, zajmowałem się jego księgami finansowymi. Cenię sobie wysoko znajomość z panienki rodziną i nie mogłem pozwolić sobie na odejście, bez przywitania się chociażby - wyjaśnił swą tożsamość i obecność przy stoliku, chociaż ledwie słyszał własne słowa, zagłuszane donośnym szumieniem krwi w uszach. - Chciałbym wykorzystać sposobność i prosić o przekazanie moich pozdrowień drogiemu Nikolajowi i życzeń zdrowych, spokojnych świąt, panno Dolohov - wydukał ostatecznie, miętoląc rondo kapelusza w palcach obu dłoni. - Nie będę już przeszkadzał, przepraszam, dziękuję i do widzenia - zakończył monolog szybko i niezręcznie, powtarzając sztywny ukłon i czym prędzej odwracając się na pięcie, by pożegnawszy się, zniknąć z zasięgu jej wzroku, nim ośmieszy się jeszcze bardziej. Niestety zatem, wizyta w muzeum nie okazała się być równie relaksująca, jak zakładał.
Hereward przechadzał się ochoczo pomiędzy coraz to kolejnymi figurami, podziwiając niesamowity kunszt ich wykonania i wierne odwzorowanie żywych pierwowzorów. Oglądał właśnie postać wysokiego jegomościa, lecz gdy okrążył go naokoło, jego uwagę przykuła sylwetka żywa, siedząca przy jednym ze stolików, śmiejąca się dźwięcznie i racząca się szampanem w towarzystwie przystojnego młodziana. Flitwick początkowo odwrócił wzrok w bok, wmawiając sobie pomyłkę, lecz gdy spojrzał ponownie w kierunku kobiety, rozpoznał w niej córkę Nikolaja, z którym niegdyś robił interesy, a którego darzył głębokim szacunkiem. Zmieszany przez parę chwil nie był pewny co należało uczynić, z jednej strony głosik z tyłu głowy podpowiadał mu, że niegrzecznie byłoby przerywać jej rozmowę spowitą papierosowym dymem, z drugiej jednak odniósł wrażenie, że dostrzegła go kątem oka i również go rozpoznała - a zatem nawet gorzej byłoby się wycofać, nie przywitawszy się nawet. Z tą też myślą, wciąż rozrywany sprzecznymi uczuciami, zbliżył się do stolika, ściskając w dłoni kapelusz na wysokości mostka.
- Panno Dolohov, panienka wybaczy najście - skłonił się sztywno, głęboko, może nawet za głęboko, nieco karykaturalnie, lecz nie był tego świadom. Uśmiechnął się krótko, przepraszająco w stronę mężczyzny, czując się jak intruz i pąsowiejąc jak pensjonarka. - Być może panienka mnie nie kojarzy, nazywam się Hereward Flitwick, współpracowałem z panienki ojcem, zajmowałem się jego księgami finansowymi. Cenię sobie wysoko znajomość z panienki rodziną i nie mogłem pozwolić sobie na odejście, bez przywitania się chociażby - wyjaśnił swą tożsamość i obecność przy stoliku, chociaż ledwie słyszał własne słowa, zagłuszane donośnym szumieniem krwi w uszach. - Chciałbym wykorzystać sposobność i prosić o przekazanie moich pozdrowień drogiemu Nikolajowi i życzeń zdrowych, spokojnych świąt, panno Dolohov - wydukał ostatecznie, miętoląc rondo kapelusza w palcach obu dłoni. - Nie będę już przeszkadzał, przepraszam, dziękuję i do widzenia - zakończył monolog szybko i niezręcznie, powtarzając sztywny ukłon i czym prędzej odwracając się na pięcie, by pożegnawszy się, zniknąć z zasięgu jej wzroku, nim ośmieszy się jeszcze bardziej. Niestety zatem, wizyta w muzeum nie okazała się być równie relaksująca, jak zakładał.
I show not your face but your heart's desire
Zwykła codzienność, kolejne pozornie nieistotne kroki i wybory; nawet z takiej mrzonki można było zrobić coś wystawnego. Udawać, że utkana z pustych życzliwości rozmowa jest czymś więcej, faktycznym dziełem sztuki podobnym do tych, które szczyciły słynne muzeum. W nawet te zwyczajne słowa potrafiła wpleść coś od siebie, własny interes, choć ubrany w uśmiechy i zaaferowane spojrzenia, niosący w sobie tylko i wyłącznie egocentryzm i troskę o swoje dobro.
Wciąż myślała o górach migotliwych kamieni, które Blythe'owie musieli gdzieś ukrywać, była tego niemal pewna.
Nie chodziło już o same plotki, choć te płynęły własnym nurtem wśród londyńskich uliczek i ust koneserek biżuterii, a także ich strapionych mężów; wystarczyło krótkie spojrzenie na zakład jubilerski czy przyjrzenie się błyszczącym ornamentom zdobiącym szatę Atticusa; ktoś taki jak Tatiana Dolohov wiedział, na co zwrócić uwagę i jak rozpoznawać autentyczność.
Samą prawdę wśród półsłówek i cukrowych fałszów, wśród obietnic i zamiarów, które swoje podłoże skrywały głęboko pod powierzchnią.
Papieros wrócił do właścicielki, prędko otulony na nowo miękkością czerwonych warg; Dolohov zaciągnęła się zaledwie dwa razy, nim na horyzoncie nie zamajaczyła czyjaś sylwetka; poczęła się zbliżać, a ona w postawie chuderlawego mężczyzny nie potrafiła zidentyfikować tożsamości.
Kiedy stanął tuż przy nich, ujęła bibułkę żarzącego się tytoniu między palec wskazujący i środkowy; brwi uniosły się w górę w wyraźnym zdziwieniu, wciąż jednak w dole jasnego spojrzenia połyskiwała nuta znużenia.
Kolejny bezbarwny Brytyjczyk.
– W istocie, nie miałam okazji pana poznać – być może przewijał się przez kamienicę należącą do Dolohovów, być może nawet widziała kiedyś jak rozmawiał z panem ojcem, a tak musiało być, skoro zajmował się, jak twierdził, jego finansami – Ach tak, niezmiernie miłe z pańskiej strony – chciała dodać nazwisko, ale to, choć wypowiedziane zaledwie kilka chwil temu, momentalnie uleciało ze świadomości Tatiany. Nie wyglądał na nikogo majętnego, nie wyglądał też na nikogo, kto mógłby jej dostarczyć czegoś interesującego.
Wypracowany, pozornie życzliwy acz kulawy w szczerości uśmiech wykrzywił jej wargi, kiedy w ramach wymaganego podziękowania skinęła głową. Nawet życzenia złożył jakoś dziwacznie, jakby się czegoś bał.
– Naturalnie, przekażę – być może powinna życzyć mu tego samego? Prędko jednak skłonił się, znów karykaturalnie i podreptał w przeciwnym kierunku, a ona, na skraju rozbawienia i zażenowania, pozwoliła sobie na ciężkie westchnięcie.
– Widzi pan, panie Blythe – żachnęła się na głos, unosząc papieros do ust i zaciągając się po raz ostatni – Nawet w Londynie mają mnie za celebrytkę – a raczej córkę takowego; gdzieś pomiędzy uśmiechem a zniesmaczeniem wrzuciła niedopałek do pustego kieliszka po szampanie.
– Rozsądnym więc będzie uciec stąd jak najprędzej, nim pojawi się ktoś następny. Niech pan uważa, może pan trafić na okładkę Czarownicy – jako kto tak naprawdę?
Nuta zawadiackości zatańczyła na wargach Dolohov, kąciki ust uniosły się; podnosząc się z miejsca zgarnęła własną torebkę, gotowa odejść.
– Proszę przemyśleć moją propozycję, panie Blythe. Spokojnego wieczoru.
Zt
Wciąż myślała o górach migotliwych kamieni, które Blythe'owie musieli gdzieś ukrywać, była tego niemal pewna.
Nie chodziło już o same plotki, choć te płynęły własnym nurtem wśród londyńskich uliczek i ust koneserek biżuterii, a także ich strapionych mężów; wystarczyło krótkie spojrzenie na zakład jubilerski czy przyjrzenie się błyszczącym ornamentom zdobiącym szatę Atticusa; ktoś taki jak Tatiana Dolohov wiedział, na co zwrócić uwagę i jak rozpoznawać autentyczność.
Samą prawdę wśród półsłówek i cukrowych fałszów, wśród obietnic i zamiarów, które swoje podłoże skrywały głęboko pod powierzchnią.
Papieros wrócił do właścicielki, prędko otulony na nowo miękkością czerwonych warg; Dolohov zaciągnęła się zaledwie dwa razy, nim na horyzoncie nie zamajaczyła czyjaś sylwetka; poczęła się zbliżać, a ona w postawie chuderlawego mężczyzny nie potrafiła zidentyfikować tożsamości.
Kiedy stanął tuż przy nich, ujęła bibułkę żarzącego się tytoniu między palec wskazujący i środkowy; brwi uniosły się w górę w wyraźnym zdziwieniu, wciąż jednak w dole jasnego spojrzenia połyskiwała nuta znużenia.
Kolejny bezbarwny Brytyjczyk.
– W istocie, nie miałam okazji pana poznać – być może przewijał się przez kamienicę należącą do Dolohovów, być może nawet widziała kiedyś jak rozmawiał z panem ojcem, a tak musiało być, skoro zajmował się, jak twierdził, jego finansami – Ach tak, niezmiernie miłe z pańskiej strony – chciała dodać nazwisko, ale to, choć wypowiedziane zaledwie kilka chwil temu, momentalnie uleciało ze świadomości Tatiany. Nie wyglądał na nikogo majętnego, nie wyglądał też na nikogo, kto mógłby jej dostarczyć czegoś interesującego.
Wypracowany, pozornie życzliwy acz kulawy w szczerości uśmiech wykrzywił jej wargi, kiedy w ramach wymaganego podziękowania skinęła głową. Nawet życzenia złożył jakoś dziwacznie, jakby się czegoś bał.
– Naturalnie, przekażę – być może powinna życzyć mu tego samego? Prędko jednak skłonił się, znów karykaturalnie i podreptał w przeciwnym kierunku, a ona, na skraju rozbawienia i zażenowania, pozwoliła sobie na ciężkie westchnięcie.
– Widzi pan, panie Blythe – żachnęła się na głos, unosząc papieros do ust i zaciągając się po raz ostatni – Nawet w Londynie mają mnie za celebrytkę – a raczej córkę takowego; gdzieś pomiędzy uśmiechem a zniesmaczeniem wrzuciła niedopałek do pustego kieliszka po szampanie.
– Rozsądnym więc będzie uciec stąd jak najprędzej, nim pojawi się ktoś następny. Niech pan uważa, może pan trafić na okładkę Czarownicy – jako kto tak naprawdę?
Nuta zawadiackości zatańczyła na wargach Dolohov, kąciki ust uniosły się; podnosząc się z miejsca zgarnęła własną torebkę, gotowa odejść.
– Proszę przemyśleć moją propozycję, panie Blythe. Spokojnego wieczoru.
Zt
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 30 stycznia
Choć wiele w jej życiu uległo zmianie, to na pewno nie umiłowanie do sztuki zbyt mocno zakorzenione w jej rodzinie. Wrażliwe oko i ucho było u nich dziedziczne, niezmiennie jednak pielęgnowane. Dawano im możliwości nauki wielu dziedzin artystycznych, co było wyłącznie kultywowane za murami Beauxbatons. Po latach jednak Yvette swoje zdolności zaprzepaściła na rzecz innej miłości, innej pasji, nijak związanej ze sztuką, a przynajmniej tak mogłoby się właśnie wydawać. Nie pamięta już kiedy ostatni razem palcami pieściła klawisze fortepianu, kiedy wykrzywiała swe ciało w balecie, kiedy ostatni raz była w oprze, czy właśnie w muzeum. Jedyne na co sobie pozwalała to śpiew piosenek obcych dla anglików, też tych, które skocznych, wyuczonych w porcie, ograniczając się jednak w większości przypadków tylko do nucenia melodii, nie chcąc powtarzać gorszących frazesów. Było jeszcze szkicowanie i malowanie. Jej ulubiona dziedzina, a bardziej zaniedbana od poprzedniej. Prócz przypadkowych bazgrołów i szkiców w dzienniku nie miała większej okazji by znów cieszyć się powstającymi pod jej ręką portretami, czy krajobrazami.
Wiedziała, że szybko będzie mieć drugiej takiej okazji. Za jakiś czas miała wyprowadzić się ze stolicy tracąc zapewne całkowicie dostęp do tym podobnych atrakcji. W samym muzeum była już od niepamiętnych czasów, więc zastanawiając się, gdzie powinna się wybrać obrała za cel znajome jej miejsce, znaną jej artystkę. Jak wiele ucierpiała jak kolekcja najpierw płonąc w pożarze, później za sprawą trzęsienia ziemi, a na końcu mugolskiej wojny. Część się jednak zachowała, a i sam kunszt artystyczny był wciąż kultywowany, przez co muzeum wypełniane było stale nowymi rzeźbami sław, od pisarzy, po polityków. Ciekawe czy sam Minister znalazł już tam swoje miejsce. Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds wybrała też z innego, bardziej trywialnego powodu, a mianowicie finansów. Nie przelewało jej się, praktycznie wszystko to co zarabiała wydawała od razu na ingrediencje, bądź jedzenie. A musiała przecież teraz zaoszczędzić nieco pieniędzy nie chcąc być Thalii zbyt długo dłużną. Dzisiejsza wystawa miała być dostępna całkowicie za darmo, więc tylko głupiec nie skorzystałby z tak znakomitej okazji.
Problem w tym, że okazja wcale nie okazała się nią być. A przynajmniej nie do końca. Wstęp na wystawę faktycznie był za darmo, ale samo wejście do muzeum już nie. Jej policzki okrył rumieniec, a ona niepewnie zerknęła za siebie na innych ludzi stojących w kolejce. - W takim razie przepraszam za kłopot. - Zwróciła się do mężczyzny zbierającego opłatę i rozdającemu broszury gościom. Nawet nie wyciągała sakiewki. Miała przy sobie na tyle pieniędzy by móc wejść do środka, ale dla niej każdy knut się liczył. Nie powinna była tu przychodzić. Oceniające spojrzenia przenikały ją na wskroś. Zawstydzona zwiesiła wzrok z zamiarem opuszczenia kolejki i powrotu do mieszkania.
Choć wiele w jej życiu uległo zmianie, to na pewno nie umiłowanie do sztuki zbyt mocno zakorzenione w jej rodzinie. Wrażliwe oko i ucho było u nich dziedziczne, niezmiennie jednak pielęgnowane. Dawano im możliwości nauki wielu dziedzin artystycznych, co było wyłącznie kultywowane za murami Beauxbatons. Po latach jednak Yvette swoje zdolności zaprzepaściła na rzecz innej miłości, innej pasji, nijak związanej ze sztuką, a przynajmniej tak mogłoby się właśnie wydawać. Nie pamięta już kiedy ostatni razem palcami pieściła klawisze fortepianu, kiedy wykrzywiała swe ciało w balecie, kiedy ostatni raz była w oprze, czy właśnie w muzeum. Jedyne na co sobie pozwalała to śpiew piosenek obcych dla anglików, też tych, które skocznych, wyuczonych w porcie, ograniczając się jednak w większości przypadków tylko do nucenia melodii, nie chcąc powtarzać gorszących frazesów. Było jeszcze szkicowanie i malowanie. Jej ulubiona dziedzina, a bardziej zaniedbana od poprzedniej. Prócz przypadkowych bazgrołów i szkiców w dzienniku nie miała większej okazji by znów cieszyć się powstającymi pod jej ręką portretami, czy krajobrazami.
Wiedziała, że szybko będzie mieć drugiej takiej okazji. Za jakiś czas miała wyprowadzić się ze stolicy tracąc zapewne całkowicie dostęp do tym podobnych atrakcji. W samym muzeum była już od niepamiętnych czasów, więc zastanawiając się, gdzie powinna się wybrać obrała za cel znajome jej miejsce, znaną jej artystkę. Jak wiele ucierpiała jak kolekcja najpierw płonąc w pożarze, później za sprawą trzęsienia ziemi, a na końcu mugolskiej wojny. Część się jednak zachowała, a i sam kunszt artystyczny był wciąż kultywowany, przez co muzeum wypełniane było stale nowymi rzeźbami sław, od pisarzy, po polityków. Ciekawe czy sam Minister znalazł już tam swoje miejsce. Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds wybrała też z innego, bardziej trywialnego powodu, a mianowicie finansów. Nie przelewało jej się, praktycznie wszystko to co zarabiała wydawała od razu na ingrediencje, bądź jedzenie. A musiała przecież teraz zaoszczędzić nieco pieniędzy nie chcąc być Thalii zbyt długo dłużną. Dzisiejsza wystawa miała być dostępna całkowicie za darmo, więc tylko głupiec nie skorzystałby z tak znakomitej okazji.
Problem w tym, że okazja wcale nie okazała się nią być. A przynajmniej nie do końca. Wstęp na wystawę faktycznie był za darmo, ale samo wejście do muzeum już nie. Jej policzki okrył rumieniec, a ona niepewnie zerknęła za siebie na innych ludzi stojących w kolejce. - W takim razie przepraszam za kłopot. - Zwróciła się do mężczyzny zbierającego opłatę i rozdającemu broszury gościom. Nawet nie wyciągała sakiewki. Miała przy sobie na tyle pieniędzy by móc wejść do środka, ale dla niej każdy knut się liczył. Nie powinna była tu przychodzić. Oceniające spojrzenia przenikały ją na wskroś. Zawstydzona zwiesiła wzrok z zamiarem opuszczenia kolejki i powrotu do mieszkania.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pstrokaty budynek Muzeum Figur Woskowych odbił się w pamięci panieńskich lat Valerie wyjątkowo wyraźnie, prawdopodobnie właśnie za sprawą swojej niezwykłej krzykliwości. Zielona kopuła, czerwone ściany poobwieszane plakatami... Nic dziwnego, że miejsce to wydawało się ledwo osiemnastoletniej czarownicy czymś niezwykłym, że przyciągało jej spojrzenie i kusiło cudami mogącymi być zamknięte w środku. Jej rodzinne Shropshire nie było fanem koloru — lordowie Avery w żadnym wypadku nie przypominali artystów, rządzili swym hrabstwem twardą ręką i lubowali się przede wszystkim w konkretach. Podobny manieryzm przyjmowały inne rodziny wiążące się blisko z suwerenami, lecz nigdy nie Vanity. Vanity, którzy swe korzenie mieli gdzie indziej, w tętniącej pięknem Kumbrii, którą opuścili w nagłości zdrady, nie pozbywając się jednak naturalnej ciągoty do wszystkiego, co z pięknem się wiązało. Choć pod czujnym okiem Averych i oni wreszcie opadli na grunt rzeczywistości, jaskrawość ekspresji przekuwając w to, co bliższe sercom Wielkich Rycerzy, zawsze tęsknie spoglądali w kierunku bijących serc angielskiej sztuki.
Następnego dnia miała wybrać się do Shropshire, raz jeszcze odwiedzić rodzinne Caynham, a następnie skierować się do Manchester. Tydzień zapowiadał się wyjątkowo pracowicie i właśnie z tego powodu Valerie postanowiła podarować sobie odrobinę rozluźnienia. Dzisiejsza wizyta w muzeum miała być swego rodzaju zaliczką pod prawdziwą nagrodę, którą odbierze za następne dwa tygodnie. Wtedy, gdy oplatająca jej ciało od sześciu miesięcy czerń wreszcie odpuści, gdy świat zakwitnie prawdziwą feerią barw.
Niech nasiono ekstrawagancji zostanie zasadzone z końcem stycznia.
Gdy córka pozostała w bezpiecznych murach domu pod opieką niańki, pani Vanity mogła wybrać się do muzeum bez troski o jej dobrobyt. Zazwyczaj właśnie tak czyniły — matka wychodziła w pewne miejsca pierwsza, przyglądała się uważnie przygotowanym dla zwiedzających atrakcjom, nabierała pełni informacji, a następnie oceniała, czy to lub inne miejsce było odpowiednie dla dziecka. Dopiero po tym mogła odwiedzić miejsce raz jeszcze, przybliżając córce wszelkie niuanse oraz ciekawostki z nim związane. Nie do pomyślenia było oddawanie elementów wychowawczych przypadkowi — wystarczająco dużo czasu spędziły w Niemczech, córka zdążyła przesiąknąć tamtejszymi zwyczajami, których wyplenienie stało się priorytetem drogi wychowawczej Vanity. Panienka Krueger mogła nosić niemieckie nazwisko, lecz wychowanie, serce, umysł i maniery musiała mieć angielskie.
Informacja o darmowym wstępie rzuciła się w oczy Valerie, gdy ustawiała się grzecznie w kolejce. Otaczający ją czarodzieje nie wyróżniali się niczym szczególnym; jeżeli ktoś przyszedł z towarzystwem, rozprawiali o tematach codziennych, ktoś czytywał ostatnie wydanie Walczącego Maga, gdzieś za plecami rozlegał się radosny, niezmącony wojną śmiech. Gdyby wyciąć to miejsce z obrazu Londynu początku roku 1958, ktoś uznałby, że było to miasto idealne, swego rodzaju idylla dla czarodziei, bez huku bomb i zielono—błękitnych poświat ciskanych niedaleko zaklęć. Było... spokojnie.
I ten spokój został zburzony, gdy stojąca przed nią, wyższa blondynka poczęła zbierać się do opuszczenia kolejki przed samym wejściem na wystawę.
Valerie zamrugała kilkukrotnie, jakby wyrwana ze swych obserwacji. Krótki rzut oka na stojącego przy wejściu wykidajłę, na smutek i rezygnację przebijającą się z gestów czarownicy. Ktoś za jej plecami szepnął, by przygotować odpowiednią sumę, w dłoni blondynki nie widziała nawet jednego knuta.
Cóż za biedactwo.
Sięgnęła prędko do swej portmonetki, wyciągając z niej sumę konieczną na opłacenie dwóch biletów wstępu. Następnie wystąpiła przed blondynkę, ujmując ją łagodnie za ramię tak, aby nie ruszyła się nawet o centymetr w kierunku wyjścia.
— Och, najdroższa, nie sądziłam, że się tu spotkamy — wiarygodne kłamstwo, dwie blondynki musiały znać się jeszcze z dawnych czasów. Mimika Valerie nie zdradzała nawet cienia nerwowości lub strachu. Obcowanie ze sztuką było prawem i przywilejem czystokrwistych czarodziejów i brak majętności nie powinien stawać na drodze jego realizacji. — Nie kłopocz się szukaniem, ja zapłacę — mówiąc to, wcisnęła cenę do ręki wykidajły, który delikatnie speszony tym przedstawieniem i swą wcześniejszą oschłością względem Yvette przepuścił obie panie, zapraszając je do środka.
Vanity nie zamierzała marnować czasu. Ostrożnie wyznaczyła rytm, którym obie kobiety miały przejść przez pierwszą salę wystawową. Powoli, zatrzymując się przed tabliczkami przybliżającymi personalia oraz historię uwiecznionych w figurach czarodziejów.
— Fulbert Strachliwy — zaczęła czytać najbliższą z tabliczek, przed figurą przedstawiającą wyraźnie przestraszonego czarodzieja o brązowych włosach i bladej, nawet jak na standardy wosku skórze. — Był czarodziejem tak strachliwym, że nigdy nie opuszczał swego domu. Zmarł w skutek nieumiejętnie rzuconego zaklęcia ochronnego, w wyniku którego załamał się dach jego domu, pogrzebując go na wieki w miejscu, które uważał za najbezpieczniejsze na świecie.
Następnego dnia miała wybrać się do Shropshire, raz jeszcze odwiedzić rodzinne Caynham, a następnie skierować się do Manchester. Tydzień zapowiadał się wyjątkowo pracowicie i właśnie z tego powodu Valerie postanowiła podarować sobie odrobinę rozluźnienia. Dzisiejsza wizyta w muzeum miała być swego rodzaju zaliczką pod prawdziwą nagrodę, którą odbierze za następne dwa tygodnie. Wtedy, gdy oplatająca jej ciało od sześciu miesięcy czerń wreszcie odpuści, gdy świat zakwitnie prawdziwą feerią barw.
Niech nasiono ekstrawagancji zostanie zasadzone z końcem stycznia.
Gdy córka pozostała w bezpiecznych murach domu pod opieką niańki, pani Vanity mogła wybrać się do muzeum bez troski o jej dobrobyt. Zazwyczaj właśnie tak czyniły — matka wychodziła w pewne miejsca pierwsza, przyglądała się uważnie przygotowanym dla zwiedzających atrakcjom, nabierała pełni informacji, a następnie oceniała, czy to lub inne miejsce było odpowiednie dla dziecka. Dopiero po tym mogła odwiedzić miejsce raz jeszcze, przybliżając córce wszelkie niuanse oraz ciekawostki z nim związane. Nie do pomyślenia było oddawanie elementów wychowawczych przypadkowi — wystarczająco dużo czasu spędziły w Niemczech, córka zdążyła przesiąknąć tamtejszymi zwyczajami, których wyplenienie stało się priorytetem drogi wychowawczej Vanity. Panienka Krueger mogła nosić niemieckie nazwisko, lecz wychowanie, serce, umysł i maniery musiała mieć angielskie.
Informacja o darmowym wstępie rzuciła się w oczy Valerie, gdy ustawiała się grzecznie w kolejce. Otaczający ją czarodzieje nie wyróżniali się niczym szczególnym; jeżeli ktoś przyszedł z towarzystwem, rozprawiali o tematach codziennych, ktoś czytywał ostatnie wydanie Walczącego Maga, gdzieś za plecami rozlegał się radosny, niezmącony wojną śmiech. Gdyby wyciąć to miejsce z obrazu Londynu początku roku 1958, ktoś uznałby, że było to miasto idealne, swego rodzaju idylla dla czarodziei, bez huku bomb i zielono—błękitnych poświat ciskanych niedaleko zaklęć. Było... spokojnie.
I ten spokój został zburzony, gdy stojąca przed nią, wyższa blondynka poczęła zbierać się do opuszczenia kolejki przed samym wejściem na wystawę.
Valerie zamrugała kilkukrotnie, jakby wyrwana ze swych obserwacji. Krótki rzut oka na stojącego przy wejściu wykidajłę, na smutek i rezygnację przebijającą się z gestów czarownicy. Ktoś za jej plecami szepnął, by przygotować odpowiednią sumę, w dłoni blondynki nie widziała nawet jednego knuta.
Cóż za biedactwo.
Sięgnęła prędko do swej portmonetki, wyciągając z niej sumę konieczną na opłacenie dwóch biletów wstępu. Następnie wystąpiła przed blondynkę, ujmując ją łagodnie za ramię tak, aby nie ruszyła się nawet o centymetr w kierunku wyjścia.
— Och, najdroższa, nie sądziłam, że się tu spotkamy — wiarygodne kłamstwo, dwie blondynki musiały znać się jeszcze z dawnych czasów. Mimika Valerie nie zdradzała nawet cienia nerwowości lub strachu. Obcowanie ze sztuką było prawem i przywilejem czystokrwistych czarodziejów i brak majętności nie powinien stawać na drodze jego realizacji. — Nie kłopocz się szukaniem, ja zapłacę — mówiąc to, wcisnęła cenę do ręki wykidajły, który delikatnie speszony tym przedstawieniem i swą wcześniejszą oschłością względem Yvette przepuścił obie panie, zapraszając je do środka.
Vanity nie zamierzała marnować czasu. Ostrożnie wyznaczyła rytm, którym obie kobiety miały przejść przez pierwszą salę wystawową. Powoli, zatrzymując się przed tabliczkami przybliżającymi personalia oraz historię uwiecznionych w figurach czarodziejów.
— Fulbert Strachliwy — zaczęła czytać najbliższą z tabliczek, przed figurą przedstawiającą wyraźnie przestraszonego czarodzieja o brązowych włosach i bladej, nawet jak na standardy wosku skórze. — Był czarodziejem tak strachliwym, że nigdy nie opuszczał swego domu. Zmarł w skutek nieumiejętnie rzuconego zaklęcia ochronnego, w wyniku którego załamał się dach jego domu, pogrzebując go na wieki w miejscu, które uważał za najbezpieczniejsze na świecie.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
L’æuvre d’art, c’est une idée qu’on exagére. Dzieło sztuki jest pomysłem, który ktoś nadinterpretuje. Zrozumiała znaczenie tych słów dopiero, gdy sama zaczęła pod okiem ojca i nauczycieli zgłębiać i samodzielnie interpretować sztukę. Przedziwne jak sam artysta ma mało do powiedzenia w kwestii własnego tworu. Liczył się odbiorca. To on decydował co i czy w ogóle do niego przemawia. Czy konkretny wytwór jest godny uwagi, kontemplacji, zapamiętania. Cóż to za dzieło sztuki, którego nikt nie podziwia, które nie wzbudza emocji? Ludzie mają skłonność do dopowiadania sobie niektórych rzeczy, więc nadinterpretacja jest nieuniknioną koleją rzeczy. Nawet jeśli coś przedstawiane zostanie wprost i tak człowiek ma skłonność doszukiwania się drugiego dna. Tak samo wyglądały ludzkie relacje. Fałsz, ukryte intencje, czy nie tego właśnie doszukiwano się w drugiej osobie. Wychowana została w świecie masek, w którym taka gra była codziennością, a jednak niczego się nie nauczyła. Nie należała do głupich osób, ale na swój sposób była naiwna z czego bardzo dobrze zdawała sobie sprawę. Zawsze doszukiwała się w ludziach dobra, nawet po tak wielu nauczkach, nawet z tym co było jej dane widzieć dookoła niej. Ale jak miałaby stracić swą wiarę, gdy ludzie wciąż byli zdolni do gestów bezinteresownych?
- Ja... - Zaczęła chcąc od razu odmówić nieznajomej kobiecie, ale ostatecznie umilkła dając ponieść się niczym rzecznemu prądowi grze kobiety.
Niegdyś w miejscach przepełnionych sztuką bywała regularnie napawając się widokami, karmiąc swój umysł i duszę. Z czasem jednak jej priorytety uległy zmianie, a sztuka odeszła na dalszy plan, o ile nie w zapomnienie. Jej dusza zmieniła swój jadłospis, zaś umysł wolał skupić się na rzeczach ważniejszych, bardziej praktycznych i przyziemnych. A jednak, krew nie woda, a nazwisko zobowiązywało. Wciąż była estetką doceniającą piękno w każdej formie. O tą bywało jednak trudną, szczególnie w środowisku, w którym się obracała. Była więc jej wygłodniała, chciała nacieszyć swe oczy póki jeszcze mogła, póki miała ku temu szanse. Nie wiedziała kiedy i czy w ogóle będzie mieć kolejną taką okazję. Dlatego właśnie to, że jej nie straciła dzięki swojej wybawicielce miało dla niej tak duże znaczenie.
- Naprawdę pani nie musiała. - Zwróciła się do kobiety zakłopotana, gdy oddaliły się już nieco od wikidajły. Była zjawiskowa. Nie zdziwiłaby się na wieść, iż w kobiecie płynie willa krew. Blond włosy, jasne oczy, blada cera usłana była piegami, ale zdaniem Yvette dodawały one kobiecie uroku. Była ubrana elegancko, starsza czarownica swym ubiorem widocznie od niej odstawała, choć była to jej najlepsza sukienka jaką posiadała w szafie. Kiedyś nosiła się tak jak ona, ale to należało do przeszłości. To jednak magnetyczna pewność siebie najbardziej przyciągała uwagę. Charyzma. - Dziękuję. - Uśmiechnęła się do kobiety ze szczerą wdzięcznością w głosie. Nie spodziewała się takiego gestu z czyjejkolwiek strony. Mogła ją po prostu zignorować, a jednak zechciała jej pomóc i to w taki sposób, aby przy tym jej nie poniżyć. - Proszę mi wybaczyć, Yvette Baudelaire. - Przedstawiła się tak jak nakazywały tego zasady kultury, bo choć brakowało jej knuta przy duszy, to nie manier.
Wraz z kobietą zatrzymały się przed pierwszą figurą widocznie zlęknionego czarodzieja. - Ironia. - Nawet nie wychodzenie z domu nie ocaliło go przed nieuchronnym. Najgorsze było to, że nawet nie zginął ze starości, a z powodu wypadku.- Żył osiemdziesiąt trzy lata, ale co to było za życie? - W ciągłym strachu. Nie da się w ten sposób normalnie funkcjonować, nie mówiąc już nawet o zaznaniu jakiekolwiek formy szczęścia. Sam skazał się na taki wyrok, będąc więźniem swojego własnego domu. Bał się śmierci? Był na to nawet termin tanatofobia. Przykre, że nie otrzymał pomocy medycznej.
Wraz z kobietą ruszyły dalej w kierunku kolejnej figury przedstawiającą drobną szatynkę. - Laverne de Montmorency. - Znajome głoski wybrzmiały z jej ust bezbłędnie zaakcentowane. Wzrokiem ogarnęła woskową twarz przed sobą zauważając, że przedstawiona kobieta wcale nie była brzydka. Nie była pięknością, ale nie wyglądała tak jak mogłaby sobie wyobrażać. Była aż tak zdesperowana? Aż tak łaknęła bliskości, uznania, miłości, że posunęła się do tego, aby sztucznie wykreować ich pozory? Czyż to nie okrutne zmusić kogoś wbrew jego woli, aby się "zakochał" dla swoich własnych, egoistycznych powódek? Drgnęła na samą myśl o nieszczęsnym Kupidynku i o Nocy Duchów. Skrzat chciał dobrze, w to nie wątpiła, jego środki jednak były dalekie od moralnie właściwych. - Niegdyś uczennica Hogwartu, alchemiczka, która wynalazła eliksir miłosny. Wypróbowała go na sobie, a pierwszą osobą, którą zobaczyła był skrzat. Na jej szczęście efekt nie utrzymał się długo bo zaledwie kilka minut. - Przeczytała w głos słowa znajdujące się na tabliczce, aby swym wzrokiem znów powrócić do woskowej twarzy kobiety przyglądając jej się w zamyśleniu. - Montmorency to wpływowa francuska rodzina od wieków powiązana z polityką kraju. Dziwi mnie, że nie uczęszczała do Beauxbatons. - Nawet zastanawiała się nad tym kiedyś. Zwykle to angielskie dzieci przybywały do Francji pobierać naukę, nie na odwrót. Francuskie rodziny, które na stałe przeprowadziły się na wyspy również miały zwyczaj wysyłania swych pociech do Akademii, aby kultywować tradycje. Nie wspominając już o tym, że Beauxbatons było narodową dumą, a wielu uznawało jej wyższość nad Hogwartem.
- Ja... - Zaczęła chcąc od razu odmówić nieznajomej kobiecie, ale ostatecznie umilkła dając ponieść się niczym rzecznemu prądowi grze kobiety.
Niegdyś w miejscach przepełnionych sztuką bywała regularnie napawając się widokami, karmiąc swój umysł i duszę. Z czasem jednak jej priorytety uległy zmianie, a sztuka odeszła na dalszy plan, o ile nie w zapomnienie. Jej dusza zmieniła swój jadłospis, zaś umysł wolał skupić się na rzeczach ważniejszych, bardziej praktycznych i przyziemnych. A jednak, krew nie woda, a nazwisko zobowiązywało. Wciąż była estetką doceniającą piękno w każdej formie. O tą bywało jednak trudną, szczególnie w środowisku, w którym się obracała. Była więc jej wygłodniała, chciała nacieszyć swe oczy póki jeszcze mogła, póki miała ku temu szanse. Nie wiedziała kiedy i czy w ogóle będzie mieć kolejną taką okazję. Dlatego właśnie to, że jej nie straciła dzięki swojej wybawicielce miało dla niej tak duże znaczenie.
- Naprawdę pani nie musiała. - Zwróciła się do kobiety zakłopotana, gdy oddaliły się już nieco od wikidajły. Była zjawiskowa. Nie zdziwiłaby się na wieść, iż w kobiecie płynie willa krew. Blond włosy, jasne oczy, blada cera usłana była piegami, ale zdaniem Yvette dodawały one kobiecie uroku. Była ubrana elegancko, starsza czarownica swym ubiorem widocznie od niej odstawała, choć była to jej najlepsza sukienka jaką posiadała w szafie. Kiedyś nosiła się tak jak ona, ale to należało do przeszłości. To jednak magnetyczna pewność siebie najbardziej przyciągała uwagę. Charyzma. - Dziękuję. - Uśmiechnęła się do kobiety ze szczerą wdzięcznością w głosie. Nie spodziewała się takiego gestu z czyjejkolwiek strony. Mogła ją po prostu zignorować, a jednak zechciała jej pomóc i to w taki sposób, aby przy tym jej nie poniżyć. - Proszę mi wybaczyć, Yvette Baudelaire. - Przedstawiła się tak jak nakazywały tego zasady kultury, bo choć brakowało jej knuta przy duszy, to nie manier.
Wraz z kobietą zatrzymały się przed pierwszą figurą widocznie zlęknionego czarodzieja. - Ironia. - Nawet nie wychodzenie z domu nie ocaliło go przed nieuchronnym. Najgorsze było to, że nawet nie zginął ze starości, a z powodu wypadku.- Żył osiemdziesiąt trzy lata, ale co to było za życie? - W ciągłym strachu. Nie da się w ten sposób normalnie funkcjonować, nie mówiąc już nawet o zaznaniu jakiekolwiek formy szczęścia. Sam skazał się na taki wyrok, będąc więźniem swojego własnego domu. Bał się śmierci? Był na to nawet termin tanatofobia. Przykre, że nie otrzymał pomocy medycznej.
Wraz z kobietą ruszyły dalej w kierunku kolejnej figury przedstawiającą drobną szatynkę. - Laverne de Montmorency. - Znajome głoski wybrzmiały z jej ust bezbłędnie zaakcentowane. Wzrokiem ogarnęła woskową twarz przed sobą zauważając, że przedstawiona kobieta wcale nie była brzydka. Nie była pięknością, ale nie wyglądała tak jak mogłaby sobie wyobrażać. Była aż tak zdesperowana? Aż tak łaknęła bliskości, uznania, miłości, że posunęła się do tego, aby sztucznie wykreować ich pozory? Czyż to nie okrutne zmusić kogoś wbrew jego woli, aby się "zakochał" dla swoich własnych, egoistycznych powódek? Drgnęła na samą myśl o nieszczęsnym Kupidynku i o Nocy Duchów. Skrzat chciał dobrze, w to nie wątpiła, jego środki jednak były dalekie od moralnie właściwych. - Niegdyś uczennica Hogwartu, alchemiczka, która wynalazła eliksir miłosny. Wypróbowała go na sobie, a pierwszą osobą, którą zobaczyła był skrzat. Na jej szczęście efekt nie utrzymał się długo bo zaledwie kilka minut. - Przeczytała w głos słowa znajdujące się na tabliczce, aby swym wzrokiem znów powrócić do woskowej twarzy kobiety przyglądając jej się w zamyśleniu. - Montmorency to wpływowa francuska rodzina od wieków powiązana z polityką kraju. Dziwi mnie, że nie uczęszczała do Beauxbatons. - Nawet zastanawiała się nad tym kiedyś. Zwykle to angielskie dzieci przybywały do Francji pobierać naukę, nie na odwrót. Francuskie rodziny, które na stałe przeprowadziły się na wyspy również miały zwyczaj wysyłania swych pociech do Akademii, aby kultywować tradycje. Nie wspominając już o tym, że Beauxbatons było narodową dumą, a wielu uznawało jej wyższość nad Hogwartem.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czy dało się odbierać sztukę bez jej nadinterpretacji? Niektóre dzieła powstawały właśnie po to — artyści tworzyli w szale, niekoniecznie świadomi tego, co wychodzi z ich wyobraźni. L'art pour l'art, pisał Victor Cousin i ten jeden cytat, wspomniany jej niby mimochodem przez jednego z braci pozostał w sercu pani Krueger na lata. Sama bywała bezbrzeżnie ciekawa tego, co o jej występach i piosenkach twierdzili odbiorcy. Uwielbiała słuchać ich interpretacji, tego, jak łączyli elementy jej sztuki z własnym życiem lub wyobrażeniami. Ciekawe, czy twórcy figur woskowych, które można było oglądać w tymże muzeum, również dzielili tę artystyczną ciekawość. Może spacerowali korytarzami swej instytucji, udając turystów i przysłuchując się rozmowom odwiedzających, które tylko dodawały życia przygotowanym przez nich figurom?
Poderwawszy panią Baudelaire w rwący nurt ich niewielkiej gry, podarowała jej przyjemny, ciepły uśmiech, przekrzywiając głowę w kierunku ramienia, za które wcześniej ją ujęła. Krótkie spojrzenie zawieszone pomiędzy jasnymi oczami obu blondynek mówiło: zaufaj mi i graj dalej. To duża rzecz, takie nagłe zaufanie, lecz bez niego ich niewielki fortel nie miał racji bytu.
Valerie wierzyła bowiem, że każdy powinien mieć dostęp do sztuki. Niezależnie od tego, ile galeonów skrzyło się w jego skrzynce w Banku Gringotta. Tak długo, jak mógł poszczycić się prawdziwie czarodziejskim wychowaniem i (najlepiej, choć była skłonna dyskutować o wyjątkach) czystą krwią. Gdyby nie były w Londynie, mogłaby zastanawiać się nad tym, z jakiej rodziny pochodzi jej przyjaciółka. Obecność mugoli w stolicy stała się dla nich śmiertelnym zagrożeniem, nie przewidywała, że którykolwiek z nich postanowił pozostać w tym miejscu po tym, co stało się zeszłej wiosny. Głosy o Bezksiężycowej Nocy dotarły nawet do Berlina — pamiętała podekscytowane szepty jednej z ostatnich ministerialnych delegacji, gdy urzędnicy rozprawiali między sobą nad artykułami drukowanymi przez Der Hexenmeister im Krieg. Blondwłosa czarownica zwróciła się do niej, jednak zakłopotanie przebijało się nie tylko ze słów, ale i z postawy. W pewnym sensie widok ten był nawet... ujmujący? Chyba dawno nikt nie okazał jej nawet tak prostej pomocy.
— Pozwolę się z tym nie zgodzić. Jak najbardziej musiałam — uśmiechnęła się kątem ust, przymykając na moment powieki, by nie świdrować — jeszcze — nieznajomej wzrokiem. Po krótkiej chwili ciszę przeciął delikatny śmiech. Dla Yvette wydanie tych kilku monet mogło być naprawdę sporym wydatkiem, dla śpiewaczki zaś stanowiło owszem, obciążenie finansowe, jednak nie takie, które mogłoby stawiać jej miesięczne utrzymanie pod znakiem zapytania. Wierzyła jednak, że dobro zawsze wraca. Ona dziś daruje jakiejś kobiecie wstęp do muzeum, a jutro może ktoś wyciągnie pomocną dłoń do niej. — Valerie Krueger. De domo Vanity — wciąż tkwiąc w okresie wdowieńskim wypadałoby, żeby przedstawiała się nazwiskiem zmarłego męża. Zazwyczaj jednak wybierała to panieńskie, którym posługiwała się także na scenie. Kto wie, może Francuzka (Była Francuzką, czyż nie? Mówiła po angielsku naprawdę pięknie, ale imię i nazwisko...) miała okazję posłyszeć niegdyś jedno z jej wykonań. Jeżeli nie, będzie musiała zadbać o darmowy koncert. Kto wie, może będą miały okazję spotkać się raz jeszcze?
— Przepełnione strachem — powiedziała, zupełnie jakby mogła usłyszeć myśli uzdrowicielki. A może po prostu obie doszły do tego samego wniosku? Valerie uniosła zaciekawione spojrzenie na wyższą blondynkę, ciekawa jej reakcji. — Ale z historii możemy się wiele nauczyć. Przypadek tego czarodzieja uczy nas, że nie możemy pozwolić, by trwoga stała się naszymi łańcuchami. Przede wszystkim na wojnie nie wolno tracić odwagi — nie w bezpiecznym Londynie, nie, gdy miało się czystą krew, gdy wybuchy rebelii były surowo tłumione przez Rycerzy Walpurgii. Należało tylko przejrzeć na oczy i zaufać mądrzejszym od siebie. Przynajmniej tak sądziła Valerie.
Valerie, która dała się poprowadzić w kierunku następnej kobiety. Możliwość usłyszenia głosek składających się na miano twórczyni amortencji w ich oryginalnym, nienaznaczonym angielszczyzną brzmieniu była niezwykłą okazją. Język francuski wydawał jej się niezwykle śpiewny i niemalże odruchowo przeszła do analizy fonetyki i pływu głosek. Do tego stopnia, że przegapiła moment, który Yvette poświęciła na przyglądnięcie się rzeźbie. Gdyby postąpiła w ten sam sposób, pewnie doszłaby do tego samego wniosku.
Dziwi mnie, że nie uczęszczała do Beauxbatons.
— Nie jest niezwykłą praktyką dla prawdziwie wpływowych rodzin, by odsyłać swe dzieci na wychowanie w innym kraju. Hogwart potrafi wyciągnąć pełnię potencjału ze swych uczniów, więc możliwe, że szkoła ta dała Lavrene coś, czego nie mogła dać jej Francja? — nie znała wielu absolwentów francuskiej szkoły magii, tak naprawdę dotychczas podzielała sentymenty swych znajomych z Hogwartu, którzy zazwyczaj głosili opinię, że uczniowie w błękitnych mundurkach byli wyjątkowo delikatni i... trochę rozpieszczeni. — Sądząc po twym imieniu, nazwisku oraz nienagannej wymowie... Zakładam, że mam przyjemność z absolwentką Beauxbatons? — spytała ostrożnie. Cicho, lecz zachęcająco, gdy zdecydowały się pożegnać panią de Montmorency i przenieść się kawałek dalej, ku kolejnej figurze.
— Dymphna Furmage — miały przed sobą rudowłosą czarownicę, której mina wyraźnie wskazywała na przestrach. — Została uprowadzona przez chochliki w trakcie swoich wakacji w Kornwalii. Podobno do końca życia żyła w strachu przed tymi stworzeniami. Starała się jednak namówić Ministerstwo Magii do humanitarnego wyplemienia — chwilowa pauza i wymowne spojrzenie. Nawet dodanie słowa "humanitarne" nie mogło złagodzić przekazu. Furmage dążyła przecież do eliminacji wszystkich przedstawicieli gatunku — wszystkich chochlików na Wyspach Brytyjskich. Ale Ministerstwo nie przychyliło się do wniosku.
Poderwawszy panią Baudelaire w rwący nurt ich niewielkiej gry, podarowała jej przyjemny, ciepły uśmiech, przekrzywiając głowę w kierunku ramienia, za które wcześniej ją ujęła. Krótkie spojrzenie zawieszone pomiędzy jasnymi oczami obu blondynek mówiło: zaufaj mi i graj dalej. To duża rzecz, takie nagłe zaufanie, lecz bez niego ich niewielki fortel nie miał racji bytu.
Valerie wierzyła bowiem, że każdy powinien mieć dostęp do sztuki. Niezależnie od tego, ile galeonów skrzyło się w jego skrzynce w Banku Gringotta. Tak długo, jak mógł poszczycić się prawdziwie czarodziejskim wychowaniem i (najlepiej, choć była skłonna dyskutować o wyjątkach) czystą krwią. Gdyby nie były w Londynie, mogłaby zastanawiać się nad tym, z jakiej rodziny pochodzi jej przyjaciółka. Obecność mugoli w stolicy stała się dla nich śmiertelnym zagrożeniem, nie przewidywała, że którykolwiek z nich postanowił pozostać w tym miejscu po tym, co stało się zeszłej wiosny. Głosy o Bezksiężycowej Nocy dotarły nawet do Berlina — pamiętała podekscytowane szepty jednej z ostatnich ministerialnych delegacji, gdy urzędnicy rozprawiali między sobą nad artykułami drukowanymi przez Der Hexenmeister im Krieg. Blondwłosa czarownica zwróciła się do niej, jednak zakłopotanie przebijało się nie tylko ze słów, ale i z postawy. W pewnym sensie widok ten był nawet... ujmujący? Chyba dawno nikt nie okazał jej nawet tak prostej pomocy.
— Pozwolę się z tym nie zgodzić. Jak najbardziej musiałam — uśmiechnęła się kątem ust, przymykając na moment powieki, by nie świdrować — jeszcze — nieznajomej wzrokiem. Po krótkiej chwili ciszę przeciął delikatny śmiech. Dla Yvette wydanie tych kilku monet mogło być naprawdę sporym wydatkiem, dla śpiewaczki zaś stanowiło owszem, obciążenie finansowe, jednak nie takie, które mogłoby stawiać jej miesięczne utrzymanie pod znakiem zapytania. Wierzyła jednak, że dobro zawsze wraca. Ona dziś daruje jakiejś kobiecie wstęp do muzeum, a jutro może ktoś wyciągnie pomocną dłoń do niej. — Valerie Krueger. De domo Vanity — wciąż tkwiąc w okresie wdowieńskim wypadałoby, żeby przedstawiała się nazwiskiem zmarłego męża. Zazwyczaj jednak wybierała to panieńskie, którym posługiwała się także na scenie. Kto wie, może Francuzka (Była Francuzką, czyż nie? Mówiła po angielsku naprawdę pięknie, ale imię i nazwisko...) miała okazję posłyszeć niegdyś jedno z jej wykonań. Jeżeli nie, będzie musiała zadbać o darmowy koncert. Kto wie, może będą miały okazję spotkać się raz jeszcze?
— Przepełnione strachem — powiedziała, zupełnie jakby mogła usłyszeć myśli uzdrowicielki. A może po prostu obie doszły do tego samego wniosku? Valerie uniosła zaciekawione spojrzenie na wyższą blondynkę, ciekawa jej reakcji. — Ale z historii możemy się wiele nauczyć. Przypadek tego czarodzieja uczy nas, że nie możemy pozwolić, by trwoga stała się naszymi łańcuchami. Przede wszystkim na wojnie nie wolno tracić odwagi — nie w bezpiecznym Londynie, nie, gdy miało się czystą krew, gdy wybuchy rebelii były surowo tłumione przez Rycerzy Walpurgii. Należało tylko przejrzeć na oczy i zaufać mądrzejszym od siebie. Przynajmniej tak sądziła Valerie.
Valerie, która dała się poprowadzić w kierunku następnej kobiety. Możliwość usłyszenia głosek składających się na miano twórczyni amortencji w ich oryginalnym, nienaznaczonym angielszczyzną brzmieniu była niezwykłą okazją. Język francuski wydawał jej się niezwykle śpiewny i niemalże odruchowo przeszła do analizy fonetyki i pływu głosek. Do tego stopnia, że przegapiła moment, który Yvette poświęciła na przyglądnięcie się rzeźbie. Gdyby postąpiła w ten sam sposób, pewnie doszłaby do tego samego wniosku.
Dziwi mnie, że nie uczęszczała do Beauxbatons.
— Nie jest niezwykłą praktyką dla prawdziwie wpływowych rodzin, by odsyłać swe dzieci na wychowanie w innym kraju. Hogwart potrafi wyciągnąć pełnię potencjału ze swych uczniów, więc możliwe, że szkoła ta dała Lavrene coś, czego nie mogła dać jej Francja? — nie znała wielu absolwentów francuskiej szkoły magii, tak naprawdę dotychczas podzielała sentymenty swych znajomych z Hogwartu, którzy zazwyczaj głosili opinię, że uczniowie w błękitnych mundurkach byli wyjątkowo delikatni i... trochę rozpieszczeni. — Sądząc po twym imieniu, nazwisku oraz nienagannej wymowie... Zakładam, że mam przyjemność z absolwentką Beauxbatons? — spytała ostrożnie. Cicho, lecz zachęcająco, gdy zdecydowały się pożegnać panią de Montmorency i przenieść się kawałek dalej, ku kolejnej figurze.
— Dymphna Furmage — miały przed sobą rudowłosą czarownicę, której mina wyraźnie wskazywała na przestrach. — Została uprowadzona przez chochliki w trakcie swoich wakacji w Kornwalii. Podobno do końca życia żyła w strachu przed tymi stworzeniami. Starała się jednak namówić Ministerstwo Magii do humanitarnego wyplemienia — chwilowa pauza i wymowne spojrzenie. Nawet dodanie słowa "humanitarne" nie mogło złagodzić przekazu. Furmage dążyła przecież do eliminacji wszystkich przedstawicieli gatunku — wszystkich chochlików na Wyspach Brytyjskich. Ale Ministerstwo nie przychyliło się do wniosku.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Madame Tussaudus
Szybka odpowiedź