Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire
Niebieski las
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Niebieski las
Niebieski las jest stosunkowo niewielkim, lecz wyjątkowo malowniczym zakątkiem ulokowanym gdzieś na południu Anglii. Wiosną jego dno porastają tysiące niebieskich dzwonków, skąd też wzięła się potoczna nazwa tego lasu. Miejsce to jest bardzo ciche i rzadko uczęszczane, wydaje się idealną lokacją dla artystów poszukujących inspiracji i spokoju, jednakże nie tylko artystyczne dusze znajdą tutaj coś dla siebie – w lesie, oprócz wszechobecnych dzwonków, można znaleźć także inne rośliny, w tym również zioła przydatne do warzenia eliksirów. Z tego powodu miejsce często przyciąga alchemików i zielarzy, którzy odwiedzają las poszukując ingrediencji. Najlepszą porą na zbiory jest wiosna i lato, lecz i w inne pory roku można znaleźć tutaj coś interesującego lub przynajmniej spędzić miły dzień na łonie natury.
W czasie podróży przez las to mnie prawie nie zamykały się usta. Rosnące podekscytowanie musiało wreszcie znaleźć jakieś ujście, więc z uśmiechem na twarzy opowiadałem Charlie o wszystkich innych lasach, które zdążyłem już w życiu zobaczyć - o mglistych, przerażających puszczach, egzotycznych gajach, romantycznych zagajnikach, porośniętych mchem borach i kompletnie dzikich dżunglach, gdzie za każdym drzewem czaiło się niebezpieczeństwo. Moje palce zaczepiały o kolejne konary lub pojedyncze liście. Nawet nie wiem kiedy dotarliśmy do celu, a moim oczom ukazał się dom z czerwonej cegły, biały płotek i bajkowy ogród. Chyba dopiero w tym momencie, będąc tak blisko, zacząłem... trochę się jakby stresować? Zupełnie jakbym naprawdę miał za moment poznać rodziców swojej dziewczyny! Tymczasem dopiero teraz do mnie dotarło, że wcale się nie przygotowałem - miałem stary, połatany płaszcz i pomiętą koszulę, którą pospiesznie wpuściłem w spodnie. Słuchałem jej opowieści, chociaż moje myśli błądziły gdzieś w innym wymiarze i chyba nie umknęło to Charlie - dziewczęce słowa sprawiły, że moje usta wyciągnęły się w lekkim uśmiechu. To naprawdę było bardzo miłe. I zaskakujące, bo nieczęsto zdarzało mi się wysłuchiwać takich komplementów. Ludzie zwykle po prostu po mnie cisnęli, a tu proszę! To spotkanie podobało mi się coraz bardziej...
I dom. On też podobał mi się coraz bardziej; mama Charlie, po prostu nieziemska! Trochę przypominała mi mateczkę Bojczukową - tak samo energiczna, ciepła i zakręcona. Za każdym razem witała mnie podobnie, ściskając do utraty tchu. Obserwowałem wszystko z boku, uśmiechając się szeroko gdy Charlie mnie przedstawiła i ukłoniłem się lekko zanim pani Flume nie pochwyciła mnie w ramiona. Uścisków i buziaków nie było końca, ale przyjmowałem je serdecznie; nawet jej się nie dziwiłem, nie miałem pojęcia ilu chłopców swojej córki zdążyła już poznać, ale sądząc po naszej wcześniejszej rozmowie to Charlie chyba nieczęsto kogoś przyprowadzała, a rodzice już mieli to do siebie, że jak tylko się im przedstawiało swojego partnera, to od razu wyobrażali sobie huczne wesele, gromadę wnuczków i takie różne duperele... Rozejrzałem się po wnętrzu - było ciepło i przytulnie, ładnie pachniało, a herbata smakowała wybornie! Chyba naprawdę mógłbym wejść do tej rodziny! O ile, oczywiście, jej głowa nie okaże się zbyt srogim gospodarzem... O wilku mowa! Zerwałem się z miejsca, gdy pan Flume przekroczył próg salonu i uścisnąłem mu dłoń, zerkając w te przejrzyście niebieskie oczy, zupełnie takie same jak u mojej dziewczyny. Gdy na nowo zasiedliśmy przy kominku, zarzuciłem rękę na oparcie fotela Charlie i wplotłem dłoń w jej włosy, zawijając jeden z ciemnych kosmyków wokół palca wskazującego. Przyszedł czas na standardowy zestaw pytań każdego zatroskanego rodzica. A więc jak się poznaliśmy?
- Cóż, pamiętam jakby to było wczoraj! - poprawiłem się na siedzisku, dopiero teraz odrywając spojrzenie od lica wybranki mojego serca - Jakiś czas temu miałem mały wypadek, nic poważnego, ale prawie pół miesiąca spędziłem w Mungu, więc, żeby się nie zanudzić w łóżku, zostałem stałym klientem tamtejszej herbaciarni. - kiwam głową - Nie wiem jak ona to zrobiła, ale ta herbata... zadziałała jak amortencja, jak matkę kocham. - ot, prosta to historia, nie ma co wydziwiać. Śmieję się w głos, na nowo zerkając w kierunku panny Flume i posyłam jej pokrzepiający uśmiech, zanim kolejny pierożek nie ląduje w moich ustach - Pani Flume, wyborne pierogi, w życiu nie jadłem lepszych! - w sumie to akurat w tej kwestii wcale nie kłamałem; moja mama nie robiła aż takich frykasów, na statku żywiliśmy się głównie rybami, a ja sam wcale nie potrafiłem gotować.
I dom. On też podobał mi się coraz bardziej; mama Charlie, po prostu nieziemska! Trochę przypominała mi mateczkę Bojczukową - tak samo energiczna, ciepła i zakręcona. Za każdym razem witała mnie podobnie, ściskając do utraty tchu. Obserwowałem wszystko z boku, uśmiechając się szeroko gdy Charlie mnie przedstawiła i ukłoniłem się lekko zanim pani Flume nie pochwyciła mnie w ramiona. Uścisków i buziaków nie było końca, ale przyjmowałem je serdecznie; nawet jej się nie dziwiłem, nie miałem pojęcia ilu chłopców swojej córki zdążyła już poznać, ale sądząc po naszej wcześniejszej rozmowie to Charlie chyba nieczęsto kogoś przyprowadzała, a rodzice już mieli to do siebie, że jak tylko się im przedstawiało swojego partnera, to od razu wyobrażali sobie huczne wesele, gromadę wnuczków i takie różne duperele... Rozejrzałem się po wnętrzu - było ciepło i przytulnie, ładnie pachniało, a herbata smakowała wybornie! Chyba naprawdę mógłbym wejść do tej rodziny! O ile, oczywiście, jej głowa nie okaże się zbyt srogim gospodarzem... O wilku mowa! Zerwałem się z miejsca, gdy pan Flume przekroczył próg salonu i uścisnąłem mu dłoń, zerkając w te przejrzyście niebieskie oczy, zupełnie takie same jak u mojej dziewczyny. Gdy na nowo zasiedliśmy przy kominku, zarzuciłem rękę na oparcie fotela Charlie i wplotłem dłoń w jej włosy, zawijając jeden z ciemnych kosmyków wokół palca wskazującego. Przyszedł czas na standardowy zestaw pytań każdego zatroskanego rodzica. A więc jak się poznaliśmy?
- Cóż, pamiętam jakby to było wczoraj! - poprawiłem się na siedzisku, dopiero teraz odrywając spojrzenie od lica wybranki mojego serca - Jakiś czas temu miałem mały wypadek, nic poważnego, ale prawie pół miesiąca spędziłem w Mungu, więc, żeby się nie zanudzić w łóżku, zostałem stałym klientem tamtejszej herbaciarni. - kiwam głową - Nie wiem jak ona to zrobiła, ale ta herbata... zadziałała jak amortencja, jak matkę kocham. - ot, prosta to historia, nie ma co wydziwiać. Śmieję się w głos, na nowo zerkając w kierunku panny Flume i posyłam jej pokrzepiający uśmiech, zanim kolejny pierożek nie ląduje w moich ustach - Pani Flume, wyborne pierogi, w życiu nie jadłem lepszych! - w sumie to akurat w tej kwestii wcale nie kłamałem; moja mama nie robiła aż takich frykasów, na statku żywiliśmy się głównie rybami, a ja sam wcale nie potrafiłem gotować.
- Oh Johnny, jesteś zbyt uprzejmy! – zarumieniła się Grace, ale zaraz potem zaproponowała, że da mu przepis i pobiegła specjalnie w tym celu do kuchni.
- To może lepiej daj mi mamo, w końcu to ja nam gotuję – uśmiechnęła się słabo Charlie, mając wrażenie że detektor kłamstwa w oczach Cassiusa magluje każde jej słowo. Dobrze było czuć Johnny’ego obok siebie; w jakiś sposób dodawał jej otuchy. Nie miała pojęcia jak może być taki rozluźniony, podczas gdy jej ramiona i barki przypominały kłodę drewna.
Miała tylko cichutką nadzieję, że wszystko pójdzie jak z płatka. Bo zasadniczo nie zawsze szło jak z płatka. W myślach przewertowała ilość swoich kłamstw i zestawiła je ze wszystkimi wpadkami, po czym pokiwała lekko głową i splotła dłonie na podołku. Nigdy nie udało jej się zełgać tak dobrze, żeby jej ojciec (bo Grace mimo tego, że czasem sprawiała wrażenie jakby dokładnie wiedziała, że Charlie kręci jak najęta, często zdawała się udawać że naprawdę wierzy córce, co było dość kochane) niczego nie podejrzewał. Raz przyprowadziła ze sobą mugolskiego chłopaka rozrzucającego gazety w pobliskim mieście. Był od niej młodszy o trzy lata i nawet nie chciał słyszeć o udawanym związku dopóki Charlie nie wyjęła sakiewki. Cóż, czasem miłość wymaga poświęceń… pieniężnych.
To oczywiście nie miało prawa się udać; Bobby, bo takie było imię szanownego pseudo-chłopaka, głównie zajadał się ciasteczkami i wzruszał ramionami na większość pytań, jak na prawdziwego gentlemana przystało przypuszczając Charlie w kolejce do odpowiedzi na nie. Już po jego wizycie Cassius tylko zgromił córkę wzrokiem, natomiast Grace poszła uzupełnić zapas ciastek, starając się powstrzymać wzbierający w niej śmiech.
Charlie wyszła więc nie dość że na starą pannę, to jeszcze na zakłamaną starą pannę.
Drugie podejście było bardziej przemyślane. Czarodziej półkrwi, współpracownik (były współpracownik; w późniejszym czasie wyrzucony za zakazane i wysoce niebezpieczne eksperymenty alchemiczne) Charlie w Herbaciarni w św. Mungu. Nawet jeśli ona albo Melvin coś poplączą, to zawsze można wymówić się magią: zmianą czasu czy świstoklikiem… Rodzice nie mieli o tym bladego pojęcia, więc równie dobrze można byłoby im wmówić, że czarodzieje mieszkają na różowych obłoczkach w domach z waty cukrowej.
Wydawałoby się – co może pójść nie tak? Otóż, jak przekonała się Charlie, wszystko. Melvin był czarodziejem z pasją i uwielbiał zarażać nią wszystko co się rusza, nie wyłączając rodziców Charlie. Przyjechał z wielką walizką, pełną eksperymentalnych eliksirów i dziwacznych, małych stworzonek, które mutował w laboratorium Munga po godzinach… Charlie niewiele wiedziała o samym procesie, mimo że Melvin trajkotał o tym dzień i noc. Na stole w kuchni otworzył swoją walizkę, pokazując te wszystkie różności ku zgrozie Grace, która z trwogą w oczach obserwowała jak zielona, glutowata substancja wyżera dziurę w jej ukochanym dywanie, a bliżej nieokreślone stworki rozłażą się po całym domu, psując wszystko, co tylko napotkają na swojej drodze.
Nawet nie musiała patrzeć na ojca. Pod powiekami wciąż miała obraz jego miny z wizyty Bobby’ego, wystarczyło więc tylko to rozczarowanie pogłębić razy sto. Do zakłamanej starej panny dołączyło miano świrniętej.
A wiec dobrze, tatuśku, trzecie podejście. Tym razem ten statek nie zatonie, nie z Johnnym.
- Charlie? Ziemia do magicznego świata mojej córki, halo! – Grace pomachała w jej kierunku, a John lekko trącił ją łokciem.
- Tak? – spytała zupełnie rozkojarzona. Miała nadzieję, że żaden sekret nie wypłynął jeszcze na powierzchnię. Poprawiła się nieco na siedzeniu. Zastanawiała się czy podanie ręki Johnn’emu będzie autentyczne czy może będzie zakrawać na usilną próbę imitacji autentyczności?
- Pytałam jakie macie plany na przyszłość, kotku.
Cassius zapalił cygaro, mrużąc oczy spomiędzy kłębów dymu. Charlie podrapała się po szyi.
- Haha! – zaśmiała się nerwowo. Grace mrugnęła i pociągnęła nosem. Wszyscy oczekiwali odpowiedzi. – To jest… dobre pytanie – Charlie wydęła usta, Cassius znowu wypuścił dym spomiędzy warg. W tej ciszy dałoby się usłyszeć nawet nerwowe przełknięcie śliny. To całkowicie ją rozpraszało i onieśmielało, ta ciągła obecność ojca. Nie, nie był tyranem bez serca. Do dziś pamiętała, jak uczył ją nazw roślinek, kiedy była mała. Kochała go, ale od kiedy odkryła w sobie magię, miała wrażenie, że jest z niej ciągle niezadowolony. Rozczarowany. Chciała już tylko iść do siebie i zawinąć się w kocyk.
- Na pewno będziemy dalej pracować… - zaczęła słabo, na co Grace wybawiła ją z opresji.
- A właśnie Johnny, gdzie pracujesz cukiereczku?
- To może lepiej daj mi mamo, w końcu to ja nam gotuję – uśmiechnęła się słabo Charlie, mając wrażenie że detektor kłamstwa w oczach Cassiusa magluje każde jej słowo. Dobrze było czuć Johnny’ego obok siebie; w jakiś sposób dodawał jej otuchy. Nie miała pojęcia jak może być taki rozluźniony, podczas gdy jej ramiona i barki przypominały kłodę drewna.
Miała tylko cichutką nadzieję, że wszystko pójdzie jak z płatka. Bo zasadniczo nie zawsze szło jak z płatka. W myślach przewertowała ilość swoich kłamstw i zestawiła je ze wszystkimi wpadkami, po czym pokiwała lekko głową i splotła dłonie na podołku. Nigdy nie udało jej się zełgać tak dobrze, żeby jej ojciec (bo Grace mimo tego, że czasem sprawiała wrażenie jakby dokładnie wiedziała, że Charlie kręci jak najęta, często zdawała się udawać że naprawdę wierzy córce, co było dość kochane) niczego nie podejrzewał. Raz przyprowadziła ze sobą mugolskiego chłopaka rozrzucającego gazety w pobliskim mieście. Był od niej młodszy o trzy lata i nawet nie chciał słyszeć o udawanym związku dopóki Charlie nie wyjęła sakiewki. Cóż, czasem miłość wymaga poświęceń… pieniężnych.
To oczywiście nie miało prawa się udać; Bobby, bo takie było imię szanownego pseudo-chłopaka, głównie zajadał się ciasteczkami i wzruszał ramionami na większość pytań, jak na prawdziwego gentlemana przystało przypuszczając Charlie w kolejce do odpowiedzi na nie. Już po jego wizycie Cassius tylko zgromił córkę wzrokiem, natomiast Grace poszła uzupełnić zapas ciastek, starając się powstrzymać wzbierający w niej śmiech.
Charlie wyszła więc nie dość że na starą pannę, to jeszcze na zakłamaną starą pannę.
Drugie podejście było bardziej przemyślane. Czarodziej półkrwi, współpracownik (były współpracownik; w późniejszym czasie wyrzucony za zakazane i wysoce niebezpieczne eksperymenty alchemiczne) Charlie w Herbaciarni w św. Mungu. Nawet jeśli ona albo Melvin coś poplączą, to zawsze można wymówić się magią: zmianą czasu czy świstoklikiem… Rodzice nie mieli o tym bladego pojęcia, więc równie dobrze można byłoby im wmówić, że czarodzieje mieszkają na różowych obłoczkach w domach z waty cukrowej.
Wydawałoby się – co może pójść nie tak? Otóż, jak przekonała się Charlie, wszystko. Melvin był czarodziejem z pasją i uwielbiał zarażać nią wszystko co się rusza, nie wyłączając rodziców Charlie. Przyjechał z wielką walizką, pełną eksperymentalnych eliksirów i dziwacznych, małych stworzonek, które mutował w laboratorium Munga po godzinach… Charlie niewiele wiedziała o samym procesie, mimo że Melvin trajkotał o tym dzień i noc. Na stole w kuchni otworzył swoją walizkę, pokazując te wszystkie różności ku zgrozie Grace, która z trwogą w oczach obserwowała jak zielona, glutowata substancja wyżera dziurę w jej ukochanym dywanie, a bliżej nieokreślone stworki rozłażą się po całym domu, psując wszystko, co tylko napotkają na swojej drodze.
Nawet nie musiała patrzeć na ojca. Pod powiekami wciąż miała obraz jego miny z wizyty Bobby’ego, wystarczyło więc tylko to rozczarowanie pogłębić razy sto. Do zakłamanej starej panny dołączyło miano świrniętej.
A wiec dobrze, tatuśku, trzecie podejście. Tym razem ten statek nie zatonie, nie z Johnnym.
- Charlie? Ziemia do magicznego świata mojej córki, halo! – Grace pomachała w jej kierunku, a John lekko trącił ją łokciem.
- Tak? – spytała zupełnie rozkojarzona. Miała nadzieję, że żaden sekret nie wypłynął jeszcze na powierzchnię. Poprawiła się nieco na siedzeniu. Zastanawiała się czy podanie ręki Johnn’emu będzie autentyczne czy może będzie zakrawać na usilną próbę imitacji autentyczności?
- Pytałam jakie macie plany na przyszłość, kotku.
Cassius zapalił cygaro, mrużąc oczy spomiędzy kłębów dymu. Charlie podrapała się po szyi.
- Haha! – zaśmiała się nerwowo. Grace mrugnęła i pociągnęła nosem. Wszyscy oczekiwali odpowiedzi. – To jest… dobre pytanie – Charlie wydęła usta, Cassius znowu wypuścił dym spomiędzy warg. W tej ciszy dałoby się usłyszeć nawet nerwowe przełknięcie śliny. To całkowicie ją rozpraszało i onieśmielało, ta ciągła obecność ojca. Nie, nie był tyranem bez serca. Do dziś pamiętała, jak uczył ją nazw roślinek, kiedy była mała. Kochała go, ale od kiedy odkryła w sobie magię, miała wrażenie, że jest z niej ciągle niezadowolony. Rozczarowany. Chciała już tylko iść do siebie i zawinąć się w kocyk.
- Na pewno będziemy dalej pracować… - zaczęła słabo, na co Grace wybawiła ją z opresji.
- A właśnie Johnny, gdzie pracujesz cukiereczku?
Gość
Gość
O tak, już widziałem jak Charlie, w domowym zaciszu, serwuje nam takie przepyszne pierogi i choć nie powiem, była to całkiem kusząca wizja, to jednak nierealna. Z kilku powodów właściwie, a najważniejszym z nich był chyba ten, że zwyczajnie nie mieliśmy swojego domowego zacisza. Ja, właściwie, nie miałem nawet swojego własnego, nawet jakiegoś marnego kąta, komórki pod schodami czy kawałka dywanu w domu znajomego, ale to się miało wkrótce zmienić. O tak, odliczałem już dni do przeprowadzki. Sam na moment odleciałem myślami gdzieś poza salony państwa Flume, ale szybko wróciłem na ziemię, przywołany na miejsce donośnym głosem pani Grace oraz badawczym spojrzeniem pana Cassiusa. Poprawiłem się na siedzisku i upiłem łyk herbaty, znad krawędzi kubka patrząc na jedno i drugie. W końcu na samą Charlie, w której zresztą utkwiły wszystkie spojrzenia. Właśnie, mój najdroższy klejnocie, co właściwie planujemy? Kupić psa i posadzić paprotkę? Zaręczyć się, wziąć szybki ślub i wyruszyć w wielką podróż dookoła świata? A może zakotwiczyć w jednym porcie, wybudować dom, wyhodować dąb i spłodzić syna? To było bardzo dobre pytanie... A Charlie? Charlie pozostała niezwykle słodka, denerwując się każdym kolejnym słowem. Urocze...
- Gdzie pracuję?... - powtórzyłem, odrywając wzrok od mojej dziewczyny i przenosząc go na teściową. Oho, to była moja chwila prawdy - w tym momencie mogłem zostać właściwie każdym, ale... chyba najbardziej chciałem być po prostu sobą. Zresztą jeśli ten związek i tak nie miał przyszłości, nie musiałem się wysilać by sobie znaleźć jakieś odpowiedzialne zajęcie. Nie musiałem być magomedykiem, aurorem ani żadnym przebrzydłym urzędasem.
- Pracuję na statku, jestem żeglarzem. To statek handlowy, głównie przewozimy różne rzeczy w różne miejsca. - ot, i cała filozofia - Od wielu lat pływam pod jedną banderą, pod banderą Traversów, to bardzo szanowany ród w magicznym świecie. - kiwam lekko głową - W wolnych chwilach maluję, ale nie da się na tym zarobić, niestety. Właściwie robię całkiem sporo rzeczy. - śmieję się, kręcąc delikatnie łbem i zerkając na obrus spływający z krawędzi stolika; oszukuję, kradnę, nurzam się w przestępczym półświatku, uprawiam hazard, znam wszystkie prostytutki w londyńskim porcie, a one znają mnie, piję na umór i śpiewam szanty, to naprawdę mnóstwo rzeczy, którymi jednak nie chciałem się z nikim dzielić. Którymi właściwie nie powinienem się dzielić. - Ale właśnie! Podobno jest tu gdzieś jezioro, Charlie obiecała mi rejs. - wyciągam jedną rękę, wspierając dłoń na dziewczęcym udzie i odwracam ku niej twarz, puszczając perliste oczko. No cóż, młodzi byliśmy, zakochani, potrzebowaliśmy trochę samotności oraz dużo, dużo bliskości. A jej rodzice chyba naprawdę potrafili to zrozumieć, bo nie trzymali nas przy stole w nieskończoność i rzeczywiście już niebawem mogliśmy iść popływać.
/zt
- Gdzie pracuję?... - powtórzyłem, odrywając wzrok od mojej dziewczyny i przenosząc go na teściową. Oho, to była moja chwila prawdy - w tym momencie mogłem zostać właściwie każdym, ale... chyba najbardziej chciałem być po prostu sobą. Zresztą jeśli ten związek i tak nie miał przyszłości, nie musiałem się wysilać by sobie znaleźć jakieś odpowiedzialne zajęcie. Nie musiałem być magomedykiem, aurorem ani żadnym przebrzydłym urzędasem.
- Pracuję na statku, jestem żeglarzem. To statek handlowy, głównie przewozimy różne rzeczy w różne miejsca. - ot, i cała filozofia - Od wielu lat pływam pod jedną banderą, pod banderą Traversów, to bardzo szanowany ród w magicznym świecie. - kiwam lekko głową - W wolnych chwilach maluję, ale nie da się na tym zarobić, niestety. Właściwie robię całkiem sporo rzeczy. - śmieję się, kręcąc delikatnie łbem i zerkając na obrus spływający z krawędzi stolika; oszukuję, kradnę, nurzam się w przestępczym półświatku, uprawiam hazard, znam wszystkie prostytutki w londyńskim porcie, a one znają mnie, piję na umór i śpiewam szanty, to naprawdę mnóstwo rzeczy, którymi jednak nie chciałem się z nikim dzielić. Którymi właściwie nie powinienem się dzielić. - Ale właśnie! Podobno jest tu gdzieś jezioro, Charlie obiecała mi rejs. - wyciągam jedną rękę, wspierając dłoń na dziewczęcym udzie i odwracam ku niej twarz, puszczając perliste oczko. No cóż, młodzi byliśmy, zakochani, potrzebowaliśmy trochę samotności oraz dużo, dużo bliskości. A jej rodzice chyba naprawdę potrafili to zrozumieć, bo nie trzymali nas przy stole w nieskończoność i rzeczywiście już niebawem mogliśmy iść popływać.
/zt
15 kwietnia?
Nie były to marmurowe posiadłości skryte w skwerach orchidei, ale w tamtym momencie nie potrafiła sobie wyobrazić idylli równie wytęsknionej jak ta. Miałki pył drogi wzbijał się w gęste pióropusze wraz z szuraniem podeszw o grunt, nitki żmij, barwą przywodzące korę drzew, umykały pod podszyciem wraz z każdym — pozornie bezgłośnym — stawianym krokiem. Wreszcie wkroczyli do lasu.
Żałowała nie przywdziania dziś barw błękitu, odpowiadających tym z kwiecistego dywanu z dzwonków, ale do pracy nie miała w zwyczaju wystrajać się w fikuśne suknie. Poza oczywistą próbą rozsiewania wokół siebie aury profesjonalizmu, walczyła z (zapewne nieco słuszną) koncepcją szlachetnie urodzonych kobiet niewpasowanych w realia pracy poniekąd polowej, w warunkach rzadko sterylnych, dalekich od wymuskanych salonów z niebotycznie drogą mozaiką.
Lubiła tak o sobie myśleć — rezolutna, inna niż wszystkie, wyjątkowa. Jak blisko była własnych przekonań, nie sposób było odgadnąć.
Towarzyszący Cordelii Burroughs póki co dreptał dzielnie za nią, być może pozwalając na tymczasowe przodownictwo nieoficjalnej szefowej, ale licząc na prędkie wyrównanie kroku i zaangażowanie się w poszukiwania. Wybyli na misję, a raczej sam Keat — zgłaszając się samemu na ochotnika do skolekcjonowania ingrediencji dla rezerwatowego alchemika. Misją tak trudną, wymagającą udania się do lokalnego lasu w ciepłe, wiosenne popołudnie skąpane w słonecznych promykach, postanowił podzielić się z Cordelią, która całkowicie przypadkowo, skończyła już na dzisiaj wszystkie swoje dzienne obowiązki. Ciężka praca, los nieustępliwy, ale cóż poradzić?!
— Keat, ważne pytanie. Masz chociaż ogólne pojęcie jak szukane przez nas rośliny wyglądają?— nie zabrzmiała protekcjonalnie, a przynajmniej nie chciała. Kojarzyła jego mizerną wiedzę (każdy był z czegoś innego dobry!) na temat zielarstwa i alchemii jeszcze ze szkolnych czasów, a on sam poniekąd właśnie przyznał się do niewielkiego rozwoju w tych dziedzinach nauk. Planowała mu jak najbardziej pomóc, ale nie zamierzała ułatwiać zadania. Nie w takich warunkach.
Było ciepło. Może aż zbyt; od kwiatowych rozkoszy docierających do nozdrzy, w głowie kotłowały się tylko banały, aksamity lekkości i zapomnienia. Gdzieś na ulicach Londynu trwała otwarta wojna, ale nie tutaj, nie w tym zagajniku i nie pośród flory budzącej się do życia po długiej zimie. Miała nadzieję, że Keat, choć czynnie żyjący w rzeczywistości pozbawionej złotych sygnetów immunitetu i schronienia w rodowej posiadłości, czuł to samo. Chociaż na chwilę.
Nie były to marmurowe posiadłości skryte w skwerach orchidei, ale w tamtym momencie nie potrafiła sobie wyobrazić idylli równie wytęsknionej jak ta. Miałki pył drogi wzbijał się w gęste pióropusze wraz z szuraniem podeszw o grunt, nitki żmij, barwą przywodzące korę drzew, umykały pod podszyciem wraz z każdym — pozornie bezgłośnym — stawianym krokiem. Wreszcie wkroczyli do lasu.
Żałowała nie przywdziania dziś barw błękitu, odpowiadających tym z kwiecistego dywanu z dzwonków, ale do pracy nie miała w zwyczaju wystrajać się w fikuśne suknie. Poza oczywistą próbą rozsiewania wokół siebie aury profesjonalizmu, walczyła z (zapewne nieco słuszną) koncepcją szlachetnie urodzonych kobiet niewpasowanych w realia pracy poniekąd polowej, w warunkach rzadko sterylnych, dalekich od wymuskanych salonów z niebotycznie drogą mozaiką.
Lubiła tak o sobie myśleć — rezolutna, inna niż wszystkie, wyjątkowa. Jak blisko była własnych przekonań, nie sposób było odgadnąć.
Towarzyszący Cordelii Burroughs póki co dreptał dzielnie za nią, być może pozwalając na tymczasowe przodownictwo nieoficjalnej szefowej, ale licząc na prędkie wyrównanie kroku i zaangażowanie się w poszukiwania. Wybyli na misję, a raczej sam Keat — zgłaszając się samemu na ochotnika do skolekcjonowania ingrediencji dla rezerwatowego alchemika. Misją tak trudną, wymagającą udania się do lokalnego lasu w ciepłe, wiosenne popołudnie skąpane w słonecznych promykach, postanowił podzielić się z Cordelią, która całkowicie przypadkowo, skończyła już na dzisiaj wszystkie swoje dzienne obowiązki. Ciężka praca, los nieustępliwy, ale cóż poradzić?!
— Keat, ważne pytanie. Masz chociaż ogólne pojęcie jak szukane przez nas rośliny wyglądają?— nie zabrzmiała protekcjonalnie, a przynajmniej nie chciała. Kojarzyła jego mizerną wiedzę (każdy był z czegoś innego dobry!) na temat zielarstwa i alchemii jeszcze ze szkolnych czasów, a on sam poniekąd właśnie przyznał się do niewielkiego rozwoju w tych dziedzinach nauk. Planowała mu jak najbardziej pomóc, ale nie zamierzała ułatwiać zadania. Nie w takich warunkach.
Było ciepło. Może aż zbyt; od kwiatowych rozkoszy docierających do nozdrzy, w głowie kotłowały się tylko banały, aksamity lekkości i zapomnienia. Gdzieś na ulicach Londynu trwała otwarta wojna, ale nie tutaj, nie w tym zagajniku i nie pośród flory budzącej się do życia po długiej zimie. Miała nadzieję, że Keat, choć czynnie żyjący w rzeczywistości pozbawionej złotych sygnetów immunitetu i schronienia w rodowej posiadłości, czuł to samo. Chociaż na chwilę.
Gość
Gość
Położony na ziemiach rodu Greengrass las charakteryzuje się nie tylko niesamowitym kolorem - jest również miejscem pełnym rzadkich ingrediencji przydatnych do tworzenia eliksirów. W trakcie panującej wojny i ograniczonego dostępu do składników doskonale zdajecie sobie sprawę, jak istotne będzie opanowanie tej małej części terenu i zapewnienie swoim alchemikom prowiantu. Jednak nie tylko Was przyciąga ów myśl.
Postać rozpatruje wszelkie zabezpieczenia pozostawione przez poprzednią grupę (najpierw pułapki oraz klątwy, później ew. strażników pozostawionych przez przeciwną organizację). Jeżeli grupa jest pierwszą, która zdobywa dany teren, należy pominąć ten etap.
Ścieżka pokojowa jest niemożliwa.
Zakon Feniksa/Rycerze Walpurgii: Las można przejąć tylko siłą. Nie będzie to jednak takie proste. Gdy przybywacie na miejsce, wśród niebieskich dzwoneczków dostrzegacie dwójkę czarownic z gorliwością coś zbierających. Niestety nie wydają się przyjaźnie nastawione i nie zamierzają oddać swojego miejsca bez walki. Widząc w Was zagrożenie, zielarki atakują bez większego zastanowienia.
Walka: Postać, która napisze w wątku jako pierwsza, rzuca kością za czarownicę A; postać, która napisze jako druga, wykonuje rzuty za czarownicę B.
Czarownica A (OPCM 20, uroki 20, żywotność 70) będzie atakowała kolejno zaklęciami: Aeris, Ignitio, Caeruleusio oraz broniła się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Czarownica B (OPCM 15, transmutacja 25, żywotność 75) będzie atakowała kolejno zaklęciami: Impedimenta, Duna, Deserpes (chyba że wszystkie postacie w wątku znajdą się pod wpływem tych zaklęć) oraz broniła się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Gracz nie ma prawa zmienić woli postaci broniącej lokacji, jedyne, co robi, to rzuca za nią kością i opisuje jej działania w sposób fabularny.
Aby przejść do etapu III należy odczekać 48 godzin, w trakcie których para (grupa) może zostać zaatakowana przez przeciwną organizację.
Postaci mają 2 tury na nałożenie zabezpieczeń, pułapek lub klątw oraz wydanie dyspozycji strażnikom należącym do organizacji.
Czuła się poddenerwowana. Nerwy te z pewnością ukoiłby papierosowy dym w płucach, gdyby tylko miała paczkę przy sobie, lecz tytoń znowu jej się skończył. Jego brak mocno Sigrun doskwierał. Zbyt często łapała się na tym, że bezwiednie sięga ręką do kieszeni szaty, by odnaleźć papierośnicę -ona jednak pusta spoczywała w domu na kredensie.
Wzięła głębszy oddech, napawając się wonią tutejszego lasu, zapachem jesieni - mokrej gleby, pożółkłych liści i bzu. Nastała ulubiona pora roku wiedźmy, o której lubiła żartować, że wszystko jest wtedy piękne - bo umiera. Przynajmniej tak było do tej pory, bo od czasu opuszczenia podziemi Locus Nihil śmierć nie bawiła Rookwood już tak bardzo jak dawniej. Po ponad dwóch miesiącach niejako doszła do siebie, choć niekiedy wciąż paraliżował ją lęk i nadal widywała Alpharda. Odzywał się do niej jednak coraz rzadziej. Cassandra mówiła, że pewnego dnia zniknie. Oby na zawsze.
- Żwawiej, dziewczęta - ponagliła czarownice, zerkając na nie przez ramię, kiedy wyprzedziła obie na leśnej ścieżce.
Mimo jesieni, ten sławny las, na terenach należących do Greengrassów był piękny. Już nie tak niebieski niczym niebo, tak jak wiosną, lecz o słynne dzwoneczki wciąż miał kto dbać. O tym wszystkie trzy wiedźmy przekonały się dopiero wówczas, gdy wkroczyły w głęboką puszczę. Nawet o tak wczesnej porze, bladym świtem, na polanie nie były tu same. Na drugim końcu Sigrun dostrzegła dwie kobiece sylwetki, które może i nie spodziewały się towarzystwa, lecz okazały się na tyle czujne, by natychmiast zerwać się na nogi i wycelować różdżkami w nieznajome.
- [i]Co tu robicie? Nie powinno was tu być. Wynoście się[/b] - zagrzmiała jedna z czarownic, dając szansę, by czarownice się oddaliły.
Sigrun jednak roześmiała się tylko.
- Ani mi się śni - warknęła i sama poderwała różdżkę do góry. Zerknęła na swoje towarzyszki. - Pora pozbyć się pierwszego problemu - wyrzekła do nich, sugerując, że mają uczynić to samo i stanąć wraz z nią do walki.
Rookwood niespecjalnie obchodziło kim były nieznajome czarownice. Stanęły jej na drodze, więc zamierzała się ich pozbyć. Im prędzej, tym lepiej.
- Igne Inferiori - wycedziła Sigrun, za cel obierając czarownicę, która się odezwała.
| celuję w czarownicę B, ekwipunek wysłany na konto MG przed postem
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 56
--------------------------------
#2 'k10' : 4
#1 'k100' : 56
--------------------------------
#2 'k10' : 4
Jeszcze kilka tygodni wcześniej myśl o udaniu się na misję terenową w towarzystwie Rookwood, niejako pod bezpośrednim wiedźmy dowodzeniem, byłaby dla Elviry abstrakcyjna. We własnej złośliwej i pozbawionej refleksyjności naturze uznałaby to pewnie za zbyt niebezpieczne, obciążające dla dumy. Wydarzenia w podziemnych czeluściach Gringotta zmieniły wiele w sposobie, w jaki Elvira postrzegała samą siebie oraz czarodziei, z którymi przyszło jej walczyć po tej samej stronie wojny. Sprawdziła się jako sojusznik, miała zamiar sprawdzić również jako Rycerka. Z upływem czasu coraz mniej spraw miało dla niej tak olbrzymie znaczenie jak obowiązki, które przyrzekła wypełniać dla organizacji. Jakby po długich miesiącach życia na skraju odnalazła wreszcie cel, zadanie godne poświęcenia pełni sił i determinacji. Żeby piąć się wyżej, doskonalić, otrzepywać z każdej słabości; także tej, która dawniej z maniakalnym uporem kazałaby unikać konfrontacji z wiedźmą, z którą nigdy nie miała okazji wyjaśnić zaszłych konfliktów. Dziś Elvira była rozsądniejsza. Umocniona doświadczeniem, nadszarpnięta lodem, coraz śmielej drążącym sobie drogę do jej serca.
Niczego nie powiedziała, kiedy Sigrun zaczęła je poganiać, ewidentnie sprawniejsza w leśnych ostępach; rzuciła jedynie krótkie spojrzenie drugiej dziewczynie, niegdysiejszej pacjentce i towarzyszce barowych przyjemności, która dziś okazała się niespodziewanym sojusznikiem. Mimo obojętności wobec sylwetki oraz ciętych uwag Rookwood, Elvira czuła się pewniej z myślą, że nie jest pozostawiona z wiedźmą sam na sam. Nie tylko Mulciber poważnie ucierpiał na umyśle z powodu locus nihil, lecz uzdrowicielka trzymała się nadziei, że jeżeli śmierciożerczyni wyrusza już na misje, to jest zdolna prowadzić je bez niespodziewanych napadów wściekłości.
Dokładne działania, jakich mieli w zamiarze się podjąć, nie były Elvirze w pełni znane, prędko jednak okazało się, że w pierwszej kolejności przyjdzie im zmierzyć się z przypadkowym wrogiem. Zacisnęła zęby i sięgnęła po drewno sosnowe, równocześnie rozdrażniona bezczelnością nieznajomych, jak uradowana okazją do wprawienia się w walce naprzeciw dwóm żałosnym zbieraczkom. Bezwiednie skinęła głową na słowa Rookwood, oblizała spierzchniętą wargę i stanęła u jej boku.
- Ferveret sagnuis - powiedziała cicho, minęły już bowiem dni, gdy obawiałaby się sięgać po plugawe czary.
celuję w czarownicę A, ekwipunek wysłany do Mistrza Gry
Niczego nie powiedziała, kiedy Sigrun zaczęła je poganiać, ewidentnie sprawniejsza w leśnych ostępach; rzuciła jedynie krótkie spojrzenie drugiej dziewczynie, niegdysiejszej pacjentce i towarzyszce barowych przyjemności, która dziś okazała się niespodziewanym sojusznikiem. Mimo obojętności wobec sylwetki oraz ciętych uwag Rookwood, Elvira czuła się pewniej z myślą, że nie jest pozostawiona z wiedźmą sam na sam. Nie tylko Mulciber poważnie ucierpiał na umyśle z powodu locus nihil, lecz uzdrowicielka trzymała się nadziei, że jeżeli śmierciożerczyni wyrusza już na misje, to jest zdolna prowadzić je bez niespodziewanych napadów wściekłości.
Dokładne działania, jakich mieli w zamiarze się podjąć, nie były Elvirze w pełni znane, prędko jednak okazało się, że w pierwszej kolejności przyjdzie im zmierzyć się z przypadkowym wrogiem. Zacisnęła zęby i sięgnęła po drewno sosnowe, równocześnie rozdrażniona bezczelnością nieznajomych, jak uradowana okazją do wprawienia się w walce naprzeciw dwóm żałosnym zbieraczkom. Bezwiednie skinęła głową na słowa Rookwood, oblizała spierzchniętą wargę i stanęła u jej boku.
- Ferveret sagnuis - powiedziała cicho, minęły już bowiem dni, gdy obawiałaby się sięgać po plugawe czary.
celuję w czarownicę A, ekwipunek wysłany do Mistrza Gry
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'k10' : 6
--------------------------------
#3 'k8' : 2, 5
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'k10' : 6
--------------------------------
#3 'k8' : 2, 5
Zimno zaległo się w ciele; wywołało drżenie skóry, oplotło mięśnie i wżarło się do kości. Słodka, smętna jesień. Gęsta, ciężka, brudna, nijaka, gorsza od wszystkich innych pór roku w tym opuszczonym przez szczęście miejscu – prawdę mówiąc dla niej obojętna.
Przywykła do deszczu i smug londyńskiej szpetoty, chłód nie był porównywalny z tym wokół którego dorastała; jedynie szeleszczące pod nogami, mokre liście, które przywierały do skórzanych, wysokich sznurowanych butów, jakoś tak zwyczajnie, po ludzku nieco ją drażniły.
Kaptur płaszcza nasunęła na głowę, nie z chęci anonimowości a czystej wygody i jakiejś głupiutkiej dbałości o ciemne pasma włosów.
– Nie bój się, Siggy, nie uciekną ci sprzed nosa – rzuciła wesoło, lekko, jak gdyby szły na jarmark i Rookwood przyspieszała kroku, żeby dostać najlepsze jabłka w karmelu. Z beztroską obracała w dłoniach różdżkę, raz po raz zerkając na niemal stykającą się z nią ramieniem panną Multon. Kiedyś, być może, byłaby zdziwiona, jak prędko potrafią skrzyżować się ludzkie losy – od wspólnego wciągania wróżkowego w pubowej łazience, po rozprawianie się z opętanymi zielarkami. Żyć nie umierać.
Nie planowała takiego obrotu spraw w końcowych dniach listopada; wolałaby raczej odpoczywać po powrocie do domu, pić z kimś ognistą, lub sączyć kieliszek wino w samotności, w wannie napełnionej gorącą wodą. Ale mus to mus. A nawet ich (nie)święty obowiązek.
Ciężkie wywrócenie oczyma było jedyną odpowiedzią na wrzaskliwe słowa jednej z kobiet, która wyszła im naprzeciw na leśnej ścieżce. Ludzie tracili rozum, coraz szybciej i mocniej, a gderająca zielarka ukrywająca się w niebieskim lesie była na to idealnym przykładem. Kolejne słowa Rookwood przykryły jednak chwilową irytację, bo na ustach Dolohov pojawił się cień uśmiechu.
Mogło być szybko, miło i niemal przyjemnie. Teraz zmienić miał się tylko trzeci czynnik.
Kiedy Sigrun wypowiedziała swoje zaklęcie, przeniosła wzrok na Elvirę, czekając czy ta zdecyduje się zrobić to samo i zaatakować – nadpobudliwą wiedźmę, czy może tą, która właśnie próbowała zrównać krok ze swoją towarzyszką. Padło na drugą.
Wpierw uniosła kącik ust ku górze, później własną różdżkę; rejestrując we własnej głowie miejsce, które zajęły, wykonała odpowiedni ruch nadgarstkiem i zainkantowała, próbując stworzyć okrąg pod nogami dwóch zielarek.
– Orcumiano.
ekwipunek wysłany MG
Przywykła do deszczu i smug londyńskiej szpetoty, chłód nie był porównywalny z tym wokół którego dorastała; jedynie szeleszczące pod nogami, mokre liście, które przywierały do skórzanych, wysokich sznurowanych butów, jakoś tak zwyczajnie, po ludzku nieco ją drażniły.
Kaptur płaszcza nasunęła na głowę, nie z chęci anonimowości a czystej wygody i jakiejś głupiutkiej dbałości o ciemne pasma włosów.
– Nie bój się, Siggy, nie uciekną ci sprzed nosa – rzuciła wesoło, lekko, jak gdyby szły na jarmark i Rookwood przyspieszała kroku, żeby dostać najlepsze jabłka w karmelu. Z beztroską obracała w dłoniach różdżkę, raz po raz zerkając na niemal stykającą się z nią ramieniem panną Multon. Kiedyś, być może, byłaby zdziwiona, jak prędko potrafią skrzyżować się ludzkie losy – od wspólnego wciągania wróżkowego w pubowej łazience, po rozprawianie się z opętanymi zielarkami. Żyć nie umierać.
Nie planowała takiego obrotu spraw w końcowych dniach listopada; wolałaby raczej odpoczywać po powrocie do domu, pić z kimś ognistą, lub sączyć kieliszek wino w samotności, w wannie napełnionej gorącą wodą. Ale mus to mus. A nawet ich (nie)święty obowiązek.
Ciężkie wywrócenie oczyma było jedyną odpowiedzią na wrzaskliwe słowa jednej z kobiet, która wyszła im naprzeciw na leśnej ścieżce. Ludzie tracili rozum, coraz szybciej i mocniej, a gderająca zielarka ukrywająca się w niebieskim lesie była na to idealnym przykładem. Kolejne słowa Rookwood przykryły jednak chwilową irytację, bo na ustach Dolohov pojawił się cień uśmiechu.
Mogło być szybko, miło i niemal przyjemnie. Teraz zmienić miał się tylko trzeci czynnik.
Kiedy Sigrun wypowiedziała swoje zaklęcie, przeniosła wzrok na Elvirę, czekając czy ta zdecyduje się zrobić to samo i zaatakować – nadpobudliwą wiedźmę, czy może tą, która właśnie próbowała zrównać krok ze swoją towarzyszką. Padło na drugą.
Wpierw uniosła kącik ust ku górze, później własną różdżkę; rejestrując we własnej głowie miejsce, które zajęły, wykonała odpowiedni ruch nadgarstkiem i zainkantowała, próbując stworzyć okrąg pod nogami dwóch zielarek.
– Orcumiano.
ekwipunek wysłany MG
Ostatnio zmieniony przez Tatiana Dolohov dnia 04.02.21 12:28, w całości zmieniany 2 razy
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Tatiana Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
wracamy stąd
Czy cieszyła się z tego, że przez las w Derbyshire wędrowała akurat z Tatianą i Elvirą? Towarzystwo Dolohov radowało, owszem, darzyła Rosjankę swoją specyficzną sympatią i zdążyła się przekonać, że nosi w sobie podobne pragnienia do swego przyrodniego brata. Odczucia co do Multon zaś bynajmniej się nie zmieniły - nie znosiła tej pyskatej wywłoki, ale chyba można było na niej polegać. Dowiodła tego w podziemiach Banku Gringotta i wcześniej, gdy współpracowała z Macnairem. Uznali wspólnie, że zasłużyła na to, by zasiąść przy wspólnym stole Rycerzy Walpurgii, a to chyba dało jej jedynie motywację, aby przyłożyć się jeszcze bardziej. A Sigrun miała zamiar przypilnować, czy Elvira stara się wystarczająco. Nie omieszkała skomentować z przekąsem jej poczynań.
Zielarki doradzały im odejście, lecz Rycerki nie skorzystały z tej łaskawej propozycji. Sigrun zaatakowała pierwsza, a jej śladem podążyły młodsze czarownice. Multon wyprowadziła silne, czarnomagiczne zaklęcie, zaś Dolohov chciała pogrzebać nieznajome żywcem - choć to się nie powiodło, to problemu udało pozbyć im się wyjątkowo szybko.
Cóż, dwie podstarzałe zielarki dla Rookwood nie były żadnym wyzwaniem.
Pierwszą trafiła zaklęciem Igne Inferiori, przywołała czarnomagiczny, purpurowy płomień, który zamiast zająć jej szaty, wniknął w głąb ciała kobiety, czyniąc spustoszenie w w organizmie, zabił ją od środka, raniąc organy. Natychmiast osunęła się na ziemię. Elvirze udało się trafić, lecz nie powaliła drugiej zielarki tak prędko - choć należało docenić, że sięgnęła po czarną magię i sama się przy tym nie zraniła. Chyba. Nie było na co czekać, musiały się śpieszyć, bo może zielarki nie były tu same, skoro tak ochoczo przystąpiły do walki. W drugą z kobiet wymierzyła celne, potężne Sectumsempra, przed którym nie zdołała się obronić. Polana, wiosną zachwycająca błękitem dzwoneczków, teraz spłynęła krwią czarownic chcących ją obronić. Właściwie nie trzeba było wiele. Wystarczyły dwa zaklęcia.
Pełne usta Sigrun wygięły się w zadowolonym uśmiechu.
- Świetnie - mruknęła, podchodząc bliżej nieprzytomnych ciał, by zorientować się, czy zielarki jeszcze oddychają. - Ty - rzuciła nagle, ostro, odwracając się i patrząc prosto na Multon. - Potrafisz jakoś zabezpieczyć ten teren? - spytała podejrzliwie, wyczekująco, mrużąc przy tym lekko oczy. Zbliżyła się do czarownic i jednocześnie rozejrzała wokoło, po całej polanie, szukając czegoś, co mogłyby wykorzystać.
Czy cieszyła się z tego, że przez las w Derbyshire wędrowała akurat z Tatianą i Elvirą? Towarzystwo Dolohov radowało, owszem, darzyła Rosjankę swoją specyficzną sympatią i zdążyła się przekonać, że nosi w sobie podobne pragnienia do swego przyrodniego brata. Odczucia co do Multon zaś bynajmniej się nie zmieniły - nie znosiła tej pyskatej wywłoki, ale chyba można było na niej polegać. Dowiodła tego w podziemiach Banku Gringotta i wcześniej, gdy współpracowała z Macnairem. Uznali wspólnie, że zasłużyła na to, by zasiąść przy wspólnym stole Rycerzy Walpurgii, a to chyba dało jej jedynie motywację, aby przyłożyć się jeszcze bardziej. A Sigrun miała zamiar przypilnować, czy Elvira stara się wystarczająco. Nie omieszkała skomentować z przekąsem jej poczynań.
Zielarki doradzały im odejście, lecz Rycerki nie skorzystały z tej łaskawej propozycji. Sigrun zaatakowała pierwsza, a jej śladem podążyły młodsze czarownice. Multon wyprowadziła silne, czarnomagiczne zaklęcie, zaś Dolohov chciała pogrzebać nieznajome żywcem - choć to się nie powiodło, to problemu udało pozbyć im się wyjątkowo szybko.
Cóż, dwie podstarzałe zielarki dla Rookwood nie były żadnym wyzwaniem.
Pierwszą trafiła zaklęciem Igne Inferiori, przywołała czarnomagiczny, purpurowy płomień, który zamiast zająć jej szaty, wniknął w głąb ciała kobiety, czyniąc spustoszenie w w organizmie, zabił ją od środka, raniąc organy. Natychmiast osunęła się na ziemię. Elvirze udało się trafić, lecz nie powaliła drugiej zielarki tak prędko - choć należało docenić, że sięgnęła po czarną magię i sama się przy tym nie zraniła. Chyba. Nie było na co czekać, musiały się śpieszyć, bo może zielarki nie były tu same, skoro tak ochoczo przystąpiły do walki. W drugą z kobiet wymierzyła celne, potężne Sectumsempra, przed którym nie zdołała się obronić. Polana, wiosną zachwycająca błękitem dzwoneczków, teraz spłynęła krwią czarownic chcących ją obronić. Właściwie nie trzeba było wiele. Wystarczyły dwa zaklęcia.
Pełne usta Sigrun wygięły się w zadowolonym uśmiechu.
- Świetnie - mruknęła, podchodząc bliżej nieprzytomnych ciał, by zorientować się, czy zielarki jeszcze oddychają. - Ty - rzuciła nagle, ostro, odwracając się i patrząc prosto na Multon. - Potrafisz jakoś zabezpieczyć ten teren? - spytała podejrzliwie, wyczekująco, mrużąc przy tym lekko oczy. Zbliżyła się do czarownic i jednocześnie rozejrzała wokoło, po całej polanie, szukając czegoś, co mogłyby wykorzystać.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Szybko, łatwo i przyjemnie; dla nich na pewno, dla wiedźm zamieszkujących Niebieski las już niekoniecznie.
Nie spodziewała się, że wystarczy tylko tyle; zaledwie kilka machnięć różdżką w wykonaniu Sigrun, na którą patrzyła o pół uderzenia serca za długo, przyłapując samą siebie na wznosie kącików ust, gdy Rookwood z taką łatwością sprawiła, że ciało starszej kobiety pokryło się purpurą i chwilę później spoczęło na leśnej ścieżce, wśród liści i wilgoci.
Humoru nie zniszczyło jej nawet jedno wielkie nic, kiedy zapragnęła pogrążyć zielarki w czeluściach zapadającej się ziemi – nieistotne. Kątem oka raz po raz zerkała na Elvirę, mogąc po raz pierwszy zobaczyć ją w takich... okolicznościach. Nieprzyjaznych, hardych, dla Tatiany wciąż dziwacznie... intrygujących.
Intrygujących, ciekawych, ocierających się o zwyczajną zabawę. Nieważne, że dwa ciała niedługo później spotkały się ze śmiercią, powitały z gruntem, a świeża, lepka jucha spłynęła po ściółce.
Nieważne.
Dziecinnie proste, przyjemnie szybkie; Rookwood imponowała jej już od jakiegoś czasu, teraz jedynie przypieczętowała swoje zasługi, co wyraźnie wybrzmiewało w uśmiechu Dolohov, naznaczonym aprobatą.
Skrzyżowała ręce na piersi, obserwując jak Sigrun podchodzi do ciał, przy okazji wydając polecenie Elvirze; jasne oczy zmrużyły się nieco. Tatiana nie wiedziała, jakie relacje łączą tę dwójkę, nie wiedziała na jakiej stopie koleżeństwa się znajdują, i jak wiele zaufania pokładają w sobie nawzajem. Zaprzysiężone pod jedną sprawą musiały jednak darzyć się szacunkiem, jakimkolwiek, choć ton Rookwood wyraźnie zainteresował młodą Rosjankę. Unosząc brew ku górze przyglądała się przez chwilę pannie Multon, zaraz potem przegryzła wargę, zastygając w bezruchu, jak gdyby nad czymś się zastanawiała.
Na rozmowę o stosunkach przyjacielsko-zawodowowych przyjdzie jednak jeszcze raz; z cichym westchnięciem wypuszczonym spomiędzy ust przeszła w kierunku Sigrun.
– Pomóc ci w czymś? – zapytała wprost, zerkając przelotnie na martwe ciała, krwawą ścieżkę; beznamiętnie, krótko, jakby patrzyła na mały ciekawy dywan – Co dalej, pani kierownik? – szept z drobnym pomrukiem naznaczony uśmiechem; subtelnym, bez głupiej wesołości. W końcu nie bawiły się, a pracowały.
O lepsze jutro.
Nie spodziewała się, że wystarczy tylko tyle; zaledwie kilka machnięć różdżką w wykonaniu Sigrun, na którą patrzyła o pół uderzenia serca za długo, przyłapując samą siebie na wznosie kącików ust, gdy Rookwood z taką łatwością sprawiła, że ciało starszej kobiety pokryło się purpurą i chwilę później spoczęło na leśnej ścieżce, wśród liści i wilgoci.
Humoru nie zniszczyło jej nawet jedno wielkie nic, kiedy zapragnęła pogrążyć zielarki w czeluściach zapadającej się ziemi – nieistotne. Kątem oka raz po raz zerkała na Elvirę, mogąc po raz pierwszy zobaczyć ją w takich... okolicznościach. Nieprzyjaznych, hardych, dla Tatiany wciąż dziwacznie... intrygujących.
Intrygujących, ciekawych, ocierających się o zwyczajną zabawę. Nieważne, że dwa ciała niedługo później spotkały się ze śmiercią, powitały z gruntem, a świeża, lepka jucha spłynęła po ściółce.
Nieważne.
Dziecinnie proste, przyjemnie szybkie; Rookwood imponowała jej już od jakiegoś czasu, teraz jedynie przypieczętowała swoje zasługi, co wyraźnie wybrzmiewało w uśmiechu Dolohov, naznaczonym aprobatą.
Skrzyżowała ręce na piersi, obserwując jak Sigrun podchodzi do ciał, przy okazji wydając polecenie Elvirze; jasne oczy zmrużyły się nieco. Tatiana nie wiedziała, jakie relacje łączą tę dwójkę, nie wiedziała na jakiej stopie koleżeństwa się znajdują, i jak wiele zaufania pokładają w sobie nawzajem. Zaprzysiężone pod jedną sprawą musiały jednak darzyć się szacunkiem, jakimkolwiek, choć ton Rookwood wyraźnie zainteresował młodą Rosjankę. Unosząc brew ku górze przyglądała się przez chwilę pannie Multon, zaraz potem przegryzła wargę, zastygając w bezruchu, jak gdyby nad czymś się zastanawiała.
Na rozmowę o stosunkach przyjacielsko-zawodowowych przyjdzie jednak jeszcze raz; z cichym westchnięciem wypuszczonym spomiędzy ust przeszła w kierunku Sigrun.
– Pomóc ci w czymś? – zapytała wprost, zerkając przelotnie na martwe ciała, krwawą ścieżkę; beznamiętnie, krótko, jakby patrzyła na mały ciekawy dywan – Co dalej, pani kierownik? – szept z drobnym pomrukiem naznaczony uśmiechem; subtelnym, bez głupiej wesołości. W końcu nie bawiły się, a pracowały.
O lepsze jutro.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tylko tyle i aż tyle - świst zaklęć przemykających ponad błękitną ziemią, urwane w pół taktu próby obrony, jedno spojrzenie, jedna milcząca prośba o litość. Najbardziej intrygujące w śmierci było to, że mogła nadejść błyskawicznie, jak samotna, celnie wymierzona Sectumsempra, ale zdarzała się i dłużyć bezkresną męczarnią ciała spętanego łańcuchem i niespiesznie pozbawianego tkanek. Doświadczyła obu rodzajów morderstwa, choć wyłącznie do jednego mogła przypisać sobie tytuł ostatniego wykonawcy. Zaklęcia w większej mierze wychodziły Elvirze skutecznie, oswajała się z czarną magią, nie doświadczając dzisiejszego poranka nawet śladowej cząstki dobrze znanego osłabienia. Trzymała się prościej, brodę unosiła dumniej. Pod powłoką grubymi nićmi szytej pewności siebie skrywała jednak nadal podrygi dziecinnej frustracji. To było zbyt mało, zbyt słabo. Przy największym nawet skupieniu nie dawała rady osiągnąć tej niszczycielskiej mocy, jaką Rookwood wydawała się wyrzucać z siebie na równi z gestami znużenia. Pozostawała przed nią długa droga i jeszcze więcej samodyscypliny, by utrzymać język za zębami.
Zdążyła polubić Tatianę, ale nie ufała Rosjance dość, by uznać ją za swojego gwaranta naprzeciw rozjuszonej śmierciożerczyni. Dolohov nie miałaby zresztą prawa; a przynajmniej nie na misji. Zamiast narzekać, starała się odwrócić myśli od dyskomfortu, czerpać z niewdzięcznego obowiązku ile tylko zdoła. Ostatecznie, tylko głupiec ignorowałby potęgę rywala - w obecnej sytuacji wspólny wróg był groźniejszy, powinna więc czerpać z wiedzy Rookwood, nawet jeżeli poza czarną magią wiedźma pozostawała tępą dzidą.
Przecież nawet z tępej dzidy dało się poczynić użytek na wojnie.
Pojedynek zakończył się ledwie po tym, jak rozpoczął, ze zbieraczek pozostały wyłącznie podrygujące w spazmach truchła. Skinęła głową Tatianie i odwróciła wzrok od Rookwood - jednak jedynie na tyle długo, dopóki po raz kolejny nie usłyszała skierowanego do siebie pytania.
- Wydaje mi się, że będzie najlepiej, jeżeli zrobimy po twojemu - odparła cicho, z lepką, a jadowitą grzecznością. - Doskonale się na tym znasz, chętnie się czegoś nauczę - dodała wyczekująco, splątując dłonie za plecami i przez krótką chwilę spoglądając wiedźmie w oczy. Były brązowe, bezdenne. Jak naprawdę gęsty las.
Później odwróciła się w stronę Tatiany, posyłając jej krzywy półuśmiech. Och, pani kierownik na pewno wiedziała, co powinny wykonać, a jeżeli miała jakiekolwiek rozkazy, powinna je teraz doprecyzować, a chętnie się ich podejmą.
Zdążyła polubić Tatianę, ale nie ufała Rosjance dość, by uznać ją za swojego gwaranta naprzeciw rozjuszonej śmierciożerczyni. Dolohov nie miałaby zresztą prawa; a przynajmniej nie na misji. Zamiast narzekać, starała się odwrócić myśli od dyskomfortu, czerpać z niewdzięcznego obowiązku ile tylko zdoła. Ostatecznie, tylko głupiec ignorowałby potęgę rywala - w obecnej sytuacji wspólny wróg był groźniejszy, powinna więc czerpać z wiedzy Rookwood, nawet jeżeli poza czarną magią wiedźma pozostawała tępą dzidą.
Przecież nawet z tępej dzidy dało się poczynić użytek na wojnie.
Pojedynek zakończył się ledwie po tym, jak rozpoczął, ze zbieraczek pozostały wyłącznie podrygujące w spazmach truchła. Skinęła głową Tatianie i odwróciła wzrok od Rookwood - jednak jedynie na tyle długo, dopóki po raz kolejny nie usłyszała skierowanego do siebie pytania.
- Wydaje mi się, że będzie najlepiej, jeżeli zrobimy po twojemu - odparła cicho, z lepką, a jadowitą grzecznością. - Doskonale się na tym znasz, chętnie się czegoś nauczę - dodała wyczekująco, splątując dłonie za plecami i przez krótką chwilę spoglądając wiedźmie w oczy. Były brązowe, bezdenne. Jak naprawdę gęsty las.
Później odwróciła się w stronę Tatiany, posyłając jej krzywy półuśmiech. Och, pani kierownik na pewno wiedziała, co powinny wykonać, a jeżeli miała jakiekolwiek rozkazy, powinna je teraz doprecyzować, a chętnie się ich podejmą.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
O nic nie pytał. Przekaz otrzymanej wiadomości był jasny; zrobił więc to, o co go poproszono, niezwłocznie zgarniając z Jamy wszystko, co mogło okazać się potrzebne, gdyby na smoczych ziemiach natknęli się na sytuację wymagającą interwencji, bądź gdyby kłopoty, jak ostatnio miały w zwyczaju coraz częściej, znalazły ich same. Ciemna peleryna przywarła do jego sylwetki, miękko opadając aż do samych kostek; kaptur, natomiast, narzucił na głowę, ograniczając sobie nieco pole widzenia, lecz tym samym utrudniając dostrzeżenie rysów jego twarzy. Na szyi zawiązał chustę, wystarczył jeden ruch dłoni, by w razie konieczności naciągnąć ją aż na krzywiznę charakterystycznego nosa.
Zostawił bliźniakom na kuchennym blacie krótką wiadomość, strzępek kartki zapełniając mało czytelną bazgraniną, na której zapisał tylko nazwę miejsca, do którego wybierali się z Alexem i Julienem. Tak na wszelki wypadek. Świstki oderwane z marginesów gazet bądź niewykorzystana przestrzeń pergaminu z otrzymanych listów pełniły rolę czegoś na kształt księgi meldunkowej. Wybierając się do Anglii wolał, by jego współlokatorzy wiedzieli, gdzie dokładnie planuje się udać.
Zatrzymał się na chwilę u progu, kucając przy Szancie, i gładząc ją po miękkiej sierści, jakby chciał ją uspokoić, że może go dzisiaj wprawdzie nie być przez dłuższy czas, lecz nie powinna się martwić. Ufny pyszczek otarł się o wierzch jego dłoni, szturchając Keata guziczkiem nosa.
Po krótkim pożegnaniu znalazł się przy portalu, przedostając się na czerwień irlandzkiej polany, skąd teleportował się już bezpośrednio przed dom gwardzisty. Tam miał poznać dalsze instrukcje.
O nic nie pytał.
Wysłuchał w ciszy słów Alexa, przenosząc wzrok na Juliena tylko na chwilę; starał się nie okazywać tego, że nie do końca wie, jak ma rozumieć powód, dla którego zmierzają na ziemie Greengrassów. Znał je jednak dobrze, szczególnie tereny w pobliżu rezerwatu, gdzie spędził kilka lat swojego życia w cieniu smoczych skrzydeł. Mógł się tam przydać.
Kiepskiej jakości miotła musiała sobie jakoś poradzić z przebyciem długiej trasy; podróż zajęła im sporo czasu, lecz ostatecznie dotarli nieopodal Matlock. Gdzieś pomiędzy miastem a usytuowanym od niego na zachód Peak District szumiał niebieski las. To tam się kierowali, tam czerwień krwi miała zrosić dywan z dzwoneczków.
Wylądowali na ziemi, schował miotły do torby, którą pożyczyła mu Phillie, a zaraz potem w ciszy ruszyli ścieżką w głąb gąszczu, zachowując czujność.
dzień dobry<3 ekwipunek został wysłany mg drogą prywatnej wiadomości
Zostawił bliźniakom na kuchennym blacie krótką wiadomość, strzępek kartki zapełniając mało czytelną bazgraniną, na której zapisał tylko nazwę miejsca, do którego wybierali się z Alexem i Julienem. Tak na wszelki wypadek. Świstki oderwane z marginesów gazet bądź niewykorzystana przestrzeń pergaminu z otrzymanych listów pełniły rolę czegoś na kształt księgi meldunkowej. Wybierając się do Anglii wolał, by jego współlokatorzy wiedzieli, gdzie dokładnie planuje się udać.
Zatrzymał się na chwilę u progu, kucając przy Szancie, i gładząc ją po miękkiej sierści, jakby chciał ją uspokoić, że może go dzisiaj wprawdzie nie być przez dłuższy czas, lecz nie powinna się martwić. Ufny pyszczek otarł się o wierzch jego dłoni, szturchając Keata guziczkiem nosa.
Po krótkim pożegnaniu znalazł się przy portalu, przedostając się na czerwień irlandzkiej polany, skąd teleportował się już bezpośrednio przed dom gwardzisty. Tam miał poznać dalsze instrukcje.
O nic nie pytał.
Wysłuchał w ciszy słów Alexa, przenosząc wzrok na Juliena tylko na chwilę; starał się nie okazywać tego, że nie do końca wie, jak ma rozumieć powód, dla którego zmierzają na ziemie Greengrassów. Znał je jednak dobrze, szczególnie tereny w pobliżu rezerwatu, gdzie spędził kilka lat swojego życia w cieniu smoczych skrzydeł. Mógł się tam przydać.
Kiepskiej jakości miotła musiała sobie jakoś poradzić z przebyciem długiej trasy; podróż zajęła im sporo czasu, lecz ostatecznie dotarli nieopodal Matlock. Gdzieś pomiędzy miastem a usytuowanym od niego na zachód Peak District szumiał niebieski las. To tam się kierowali, tam czerwień krwi miała zrosić dywan z dzwoneczków.
Wylądowali na ziemi, schował miotły do torby, którą pożyczyła mu Phillie, a zaraz potem w ciszy ruszyli ścieżką w głąb gąszczu, zachowując czujność.
dzień dobry<3 ekwipunek został wysłany mg drogą prywatnej wiadomości
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niebieski las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire