Zaczarowane Bryczki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Zaczarowane Bryczki
Dostojne francuskie abraxany stukają kopytami w bruk uliczki, mądrymi oczyma przypatrując się przechodniom, kiedy woźnica, siedząc na dyskach płotu znajdującego się obok, zagryza jabłko. Głębokie, malowane na różnobarwne wzory z symbolami zaczarowanego świata - różdżkami, bohaterami takimi jak Merlin, a nawet symbolami hogwardzkich domów czekają na pasażerów pod strzechą z zewnątrz wyglądającej na niewielką, a od wewnątrz powiększonej magicznie, stajni. Bryczki mogą zabrać pasażerów w dowolne miejsce, latające konie suną po niebie, a skomplikowane zaklęcia czynią pojazd niewidzialnym i nienamierzalnym dla mugoli. Kraksy z samolotami są na szczęście rzadkie.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:31, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Charlotte Moore' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
- Z pewnością. W cyrku. - roześmiał się. Już widział te plakaty z jej podobizną. Ale cmoknął ją w policzek, żeby się czasem nie obraziła o takie żarty, bo z kobietami to bywało różnie, nawet jeśli ta tutaj była najfajniejszą dziewczyną jaką Ollivander kiedykolwiek spotkał. I raczej się nie obrażała o takie pierdoły.
- Widziałem. - pokiwał głową - Odwiedź, pomożesz mi odśnieżać. - znowu parsknął śmiechem, bo i tym razem żartował - nie zamierzał zaprzęgać jej do tak ciężkiej pracy! W ogóle do żadnej pracy w gruncie rzeczy.
Później z kolei stało się coś jeszcze bardziej dziwnego niż przed chwilą, a głos Charlotty znowu ewoluował, więc brwi Titusa na nowo powędrowały na czoło, prawie stykając się z linią włosów. Widział pytanie w jej oczach, więc w geście poddania uniósł obie ręce.
- Ja mam ręce tutaj! - pokiwał łbem, bo i nie miał z tym nic wspólnego. Zmarszczył nos, przekrzywiając łeb na jedną stronę i zbliżył twarz do twarzy Lotty, podkładając jeden palec pod dziewczęcą brodę - Otwórz usta, zobaczę czy nie utknęło ci tam jakieś ptaszysko. - brzmiało to jak kolejny żart, ale chyba serio zaczynał się trochę martwić. O ile przeżyłby wcześniejszy głęboki baryton, o tyle porozumiewanie się w języku świergocińskim mogło okazać się niemożliwe! Musiałby znaleźć sobie tłumacza - kuzynka Cressida rozmawiała z ptakami, może zgodziłaby się na tłumaczenie, albo chociaż kilka lekcji?
Nie zdążył jednak zajrzeć jej do gardła - wtem powietrze przeciął trzepot skrzydeł, a przez każdy otwór w powozie do bryczki zaczęły wlatywać ptaki. Bardzo agresywne ptaki. Bardzo agresywne ptaki, które w dodatku za punkt honoru wzięły sobie wydłubanie mu oczu! Jęknął, kiedy ostre dzioby zaczęły rozszarpywać mu skórę i pierwsze krople krwi spłynęły po nadgarstkach - w pierwszym odruchu bowiem zasłonił twarz i zacisnął powieki. Starał się odgonić od siebie to bezczelne ptactwo, ale niewiele to dawało, więc wyklinał je w najbardziej niegodny sposób, dopóki jego uszu nie sięgnął świergot Charlotty. Rozchylił powieki i kiwnął głową, chociaż nic z tego nie rozumiał, po czym wystrzelił z bryczki jak z procy, o mało nie wywijając orła na oblodzonym bruku Pokątnej. Miał nadzieję, że te przeklęte ptaszyska dadzą mu już spokój i chociaż w pierwszym odruchu chciał zatrzasnąć drzwi powozu tym samym zamykając je w środku, to ostatecznie nie mógłby narazić Lotty na towarzystwo owych istot, nawet jeśli te zdawały się kompletnie nie być nią zainteresowane.
- Niech was...! - kolejna litania przekleństw wypadła spomiędzy jego warg, a on sam wyglądał jak pogrążony w jakimś dziwacznym tańcu-połamańcu. I strasznie i śmiesznie.
- Widziałem. - pokiwał głową - Odwiedź, pomożesz mi odśnieżać. - znowu parsknął śmiechem, bo i tym razem żartował - nie zamierzał zaprzęgać jej do tak ciężkiej pracy! W ogóle do żadnej pracy w gruncie rzeczy.
Później z kolei stało się coś jeszcze bardziej dziwnego niż przed chwilą, a głos Charlotty znowu ewoluował, więc brwi Titusa na nowo powędrowały na czoło, prawie stykając się z linią włosów. Widział pytanie w jej oczach, więc w geście poddania uniósł obie ręce.
- Ja mam ręce tutaj! - pokiwał łbem, bo i nie miał z tym nic wspólnego. Zmarszczył nos, przekrzywiając łeb na jedną stronę i zbliżył twarz do twarzy Lotty, podkładając jeden palec pod dziewczęcą brodę - Otwórz usta, zobaczę czy nie utknęło ci tam jakieś ptaszysko. - brzmiało to jak kolejny żart, ale chyba serio zaczynał się trochę martwić. O ile przeżyłby wcześniejszy głęboki baryton, o tyle porozumiewanie się w języku świergocińskim mogło okazać się niemożliwe! Musiałby znaleźć sobie tłumacza - kuzynka Cressida rozmawiała z ptakami, może zgodziłaby się na tłumaczenie, albo chociaż kilka lekcji?
Nie zdążył jednak zajrzeć jej do gardła - wtem powietrze przeciął trzepot skrzydeł, a przez każdy otwór w powozie do bryczki zaczęły wlatywać ptaki. Bardzo agresywne ptaki. Bardzo agresywne ptaki, które w dodatku za punkt honoru wzięły sobie wydłubanie mu oczu! Jęknął, kiedy ostre dzioby zaczęły rozszarpywać mu skórę i pierwsze krople krwi spłynęły po nadgarstkach - w pierwszym odruchu bowiem zasłonił twarz i zacisnął powieki. Starał się odgonić od siebie to bezczelne ptactwo, ale niewiele to dawało, więc wyklinał je w najbardziej niegodny sposób, dopóki jego uszu nie sięgnął świergot Charlotty. Rozchylił powieki i kiwnął głową, chociaż nic z tego nie rozumiał, po czym wystrzelił z bryczki jak z procy, o mało nie wywijając orła na oblodzonym bruku Pokątnej. Miał nadzieję, że te przeklęte ptaszyska dadzą mu już spokój i chociaż w pierwszym odruchu chciał zatrzasnąć drzwi powozu tym samym zamykając je w środku, to ostatecznie nie mógłby narazić Lotty na towarzystwo owych istot, nawet jeśli te zdawały się kompletnie nie być nią zainteresowane.
- Niech was...! - kolejna litania przekleństw wypadła spomiędzy jego warg, a on sam wyglądał jak pogrążony w jakimś dziwacznym tańcu-połamańcu. I strasznie i śmiesznie.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Otwierała usta, choć trochę niepewnie, w gruncie rzeczy spodziewając się kolejnego dowcipu Titusa. Ten jednak okazał się (chyba) niewinny, ostatecznie mało prawdopodobne by postanowił rzucić na nią czar który odbiłby się głównie na nim. Ptaki jakby zwabione jej świergotem zleciały się w mgnieniu oka, nią kompletnie nie zainteresowane, jednak skórę Titusa szarpiąc jak wygłodniała szarańcza.
W pełni przerażenia usiłowała więc coś zrobić, odpychać skrzydlate bestie, pomóc chłopakowi w jakiś sposób. W końcu ten wyskoczył z bryczki, a ona ruszyła za nim, zatrzaskując za sobą drzwiczki i odgradzając jeszcze większości ptaków drogę za nimi.
- Ćwir... - spróbowała znów się odezwać, choć niepewnie, w obawie że sprowadzi tu kolejną chmarę. Jej głos jednak był jakby mniej piskliwy niż chwilę temu. Przygryzając wargę kucnęła przy chłopaku, nie bardzo mogąc cokolwiek zrobić, zebrała jedynie grudkę śniegu i przyłożyła do jednej z ranek w nadziei że trochę mu tym pomoże. - No...
Tym razem udało jej się uformować coś, co brzmiało w miarę ludzko, choć nadal jej głos pozostawał dziwnie wysoki. W gardle znów coś ją drapało, tym razem odbierała to jako dobry znak.
- Chyba nie potrafisz nie przyciągać kłopotów. - odezwała się w końcu, kiedy wyczuła że zmiany chyba dobiegają końca. Uśmiechnęła się dość słabo, Titus był poszarpany i na pewno go to bolało, jednak nic poważniejszego mu się nie stało. Podniosła się więc i lekko uniosła brwi. - No no no, widzę że trenuje pan na jakiś nokturnowy maraton.
Dodała już bardziej rozbawiona na jego wiązankę. Wyciągnęła w jego stronę rękę i pomogła mu wstać, by na koniec stanąć na palcach i dać mu buziaka w zmarznięty policzek. Nie miała pojęcia, jak Ollivander wytłumaczy się w pracy z tego, jak wyglądał, wierzyła jednak w jego kreatywność.
Poczekała aż chłopak otrzepie się i pomogła mu w miarę możliwości doprowadzić się do porządku po całej tej ptasiej napaści.
- A więc do zobaczenia.
Spojrzała mu krótko w oczy i starając się za wiele nie myśleć, ruszyła w swoją stronę.
zt x 2
W pełni przerażenia usiłowała więc coś zrobić, odpychać skrzydlate bestie, pomóc chłopakowi w jakiś sposób. W końcu ten wyskoczył z bryczki, a ona ruszyła za nim, zatrzaskując za sobą drzwiczki i odgradzając jeszcze większości ptaków drogę za nimi.
- Ćwir... - spróbowała znów się odezwać, choć niepewnie, w obawie że sprowadzi tu kolejną chmarę. Jej głos jednak był jakby mniej piskliwy niż chwilę temu. Przygryzając wargę kucnęła przy chłopaku, nie bardzo mogąc cokolwiek zrobić, zebrała jedynie grudkę śniegu i przyłożyła do jednej z ranek w nadziei że trochę mu tym pomoże. - No...
Tym razem udało jej się uformować coś, co brzmiało w miarę ludzko, choć nadal jej głos pozostawał dziwnie wysoki. W gardle znów coś ją drapało, tym razem odbierała to jako dobry znak.
- Chyba nie potrafisz nie przyciągać kłopotów. - odezwała się w końcu, kiedy wyczuła że zmiany chyba dobiegają końca. Uśmiechnęła się dość słabo, Titus był poszarpany i na pewno go to bolało, jednak nic poważniejszego mu się nie stało. Podniosła się więc i lekko uniosła brwi. - No no no, widzę że trenuje pan na jakiś nokturnowy maraton.
Dodała już bardziej rozbawiona na jego wiązankę. Wyciągnęła w jego stronę rękę i pomogła mu wstać, by na koniec stanąć na palcach i dać mu buziaka w zmarznięty policzek. Nie miała pojęcia, jak Ollivander wytłumaczy się w pracy z tego, jak wyglądał, wierzyła jednak w jego kreatywność.
Poczekała aż chłopak otrzepie się i pomogła mu w miarę możliwości doprowadzić się do porządku po całej tej ptasiej napaści.
- A więc do zobaczenia.
Spojrzała mu krótko w oczy i starając się za wiele nie myśleć, ruszyła w swoją stronę.
zt x 2
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
| 15 VI 1956
Rzadko zdarzało się, by Nephthys miała okazję wyrwać się na ulicę Pokątną samotnie. Nie wypadało jej podróżować samodzielnie i wbrew zapewnieniom, że sobie poradzi, nigdy jej na to nie pozwalano. Dlatego, ilekroć tylko służba donosiła, że ojciec wybiera się w tamte rejony, szybko orientowała się, czy może mu towarzyć. Mimo oziębłości w ich kontaktach Chonsu zwykle się zgadzał. Tym razem był jednak nieco zdziwiony jej prośbą, skoro sam zaledwie przed kilkoma dniami wyraził zgodę, by towarzyszyła swojemu kuzynowi. Wymówiła się zapomnieniem o jednym z potrzebnych jej składników, co było prawdą tylko w połowie; faktycznie nie zdążyła go bowiem zakupić, skoro ostatnia wizyta w sklepie zielarskim skończyła się kłótnią, a niewiele brakowało, a mogła skończyć się czymś znacznie gorszym. Faktem było jednak, że zwyczajnie lubiła tu przychodzić. Zakładając wówczas nieco bardziej wtapiające ją w tłum angielskich czarodziejów szaty, mogła do woli przechadzać się wąskimi uliczkami, obserwować i chłonąć to wszystko jak gąbka. Chowana przez większość czasu w rezydencji, wychodząc z niej tylko po to, by odwiedzić inną, nie miała zbyt wielu okazji do obcowania z tym bardziej przyziemnym światem magii. Dlatego też odwiedziny na Pokątnej zawsze stanowiły dla niej małe przeżycie, w którego trakcie mogła w końcu zakosztować ułudy życia tak odmiennego od tego, które sama znała.
Obiecała ojcu, że idzie tylko zahaczyć o aptekę i wróci, zostawiła go w okolicach banku, a sama wybrała się na krótką przechadzkę, ciesząc ulotną chwilą wolności. Mogła sobie wtedy wyobrażać, że wcale nie jest szlachcianką i nie ciążą na niej wszystkie te obowiązki, które ostatnimi czasy przestały zaprzątać jej głowę aż tak. W obliczu wszystkich tych anomalii i przykrych wydarzeń, większość codziennych trosk traciła na znaczeniu. Pierwszy raz od niepamiętnego czasu szła i nie czuła się zbyt pewnie; przyszło im żyć w dziwnych czasach, gdzie każde machnięcie różdżki wiązało się z ewentualnymi konsekwencjami. Aż dziw brał, że nie sparaliżowało to całego ich świata, który przecież opierał się na magii.
Po zakupieniu interesujących ją ingrediencji ruszyła już powoli w stronę miejsca, w którym miała spotkać się z ojcem. Starając się jak najlepiej wykorzystać ostatnie chwile przed powrotem do domu, mierzyła wzrokiem zaciekle wszystko wkoło. Dlatego też, gdy rzuciły jej się w oczy kolorowe bryczki, nie mogła się pohamować i nie zbliżyć, tym bardziej na widok abraxanów. Stały dumnie, nieporuszone tym, jak wielu ludzi je mija. Same powozy były zresztą warte uwagi, część symboli rozpoznawała, część była jej obca. Nieco więcej uwagi poświęciła przyjrzeniu się tym pojazdom, na których wymalowano coś, co wzięła za herby domów Hogwartu. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, który stałby się jej przeznaczonym, gdyby w wieku jedenastu lat, stanęła do ceremonii przydziału z innymi rówieśnikami. Nie zauważyła zatem rudowłosej postaci, która z psem na smyczy podążała w tylko sobie znanym kierunku nieopodal; jeszcze przez chwilę była dla niej takim samym przechodniem, jak wszyscy inni. Nephthys ukryta pod kapturem peleryny, nie rzucała się szczególnie w oczy, taka była zresztą jej intencja. Pochłonięta obserwacją zwierząt i bogatych malunków, zdobiących bryczki, w pierwszej chwili przegapiła psa, który najwyraźniej wyszarpnął się właścicielowi. Powiewając smyczą jak chorągiewką, podbiegł w pobliże koni, czy to z zamiarem nakrzyczenia na nie po psiemu, czy obwąchania. Panna Shafiq nie chciała jednak, żeby spłoszył abraxany; mogłoby się to bowiem skończyć małą katastrofą. Dlatego zupełnie odruchowo pochwyciła luźny rzemień, by powstrzymać czworonoga przed zamanifestowaniem tego, cokolwiek miał na myśli.
- Spokojnie, kolego - zwróciła się do zwierzęcia. Nie żeby spodziewała się, że ją zrozumie, choć lubiła twierdzić, że psy to inteligentne stworzenia. Dopiero kiedy udało jej się go zatrzymać, rozejrzała się na boki w poszukiwaniu właściciela.
Rzadko zdarzało się, by Nephthys miała okazję wyrwać się na ulicę Pokątną samotnie. Nie wypadało jej podróżować samodzielnie i wbrew zapewnieniom, że sobie poradzi, nigdy jej na to nie pozwalano. Dlatego, ilekroć tylko służba donosiła, że ojciec wybiera się w tamte rejony, szybko orientowała się, czy może mu towarzyć. Mimo oziębłości w ich kontaktach Chonsu zwykle się zgadzał. Tym razem był jednak nieco zdziwiony jej prośbą, skoro sam zaledwie przed kilkoma dniami wyraził zgodę, by towarzyszyła swojemu kuzynowi. Wymówiła się zapomnieniem o jednym z potrzebnych jej składników, co było prawdą tylko w połowie; faktycznie nie zdążyła go bowiem zakupić, skoro ostatnia wizyta w sklepie zielarskim skończyła się kłótnią, a niewiele brakowało, a mogła skończyć się czymś znacznie gorszym. Faktem było jednak, że zwyczajnie lubiła tu przychodzić. Zakładając wówczas nieco bardziej wtapiające ją w tłum angielskich czarodziejów szaty, mogła do woli przechadzać się wąskimi uliczkami, obserwować i chłonąć to wszystko jak gąbka. Chowana przez większość czasu w rezydencji, wychodząc z niej tylko po to, by odwiedzić inną, nie miała zbyt wielu okazji do obcowania z tym bardziej przyziemnym światem magii. Dlatego też odwiedziny na Pokątnej zawsze stanowiły dla niej małe przeżycie, w którego trakcie mogła w końcu zakosztować ułudy życia tak odmiennego od tego, które sama znała.
Obiecała ojcu, że idzie tylko zahaczyć o aptekę i wróci, zostawiła go w okolicach banku, a sama wybrała się na krótką przechadzkę, ciesząc ulotną chwilą wolności. Mogła sobie wtedy wyobrażać, że wcale nie jest szlachcianką i nie ciążą na niej wszystkie te obowiązki, które ostatnimi czasy przestały zaprzątać jej głowę aż tak. W obliczu wszystkich tych anomalii i przykrych wydarzeń, większość codziennych trosk traciła na znaczeniu. Pierwszy raz od niepamiętnego czasu szła i nie czuła się zbyt pewnie; przyszło im żyć w dziwnych czasach, gdzie każde machnięcie różdżki wiązało się z ewentualnymi konsekwencjami. Aż dziw brał, że nie sparaliżowało to całego ich świata, który przecież opierał się na magii.
Po zakupieniu interesujących ją ingrediencji ruszyła już powoli w stronę miejsca, w którym miała spotkać się z ojcem. Starając się jak najlepiej wykorzystać ostatnie chwile przed powrotem do domu, mierzyła wzrokiem zaciekle wszystko wkoło. Dlatego też, gdy rzuciły jej się w oczy kolorowe bryczki, nie mogła się pohamować i nie zbliżyć, tym bardziej na widok abraxanów. Stały dumnie, nieporuszone tym, jak wielu ludzi je mija. Same powozy były zresztą warte uwagi, część symboli rozpoznawała, część była jej obca. Nieco więcej uwagi poświęciła przyjrzeniu się tym pojazdom, na których wymalowano coś, co wzięła za herby domów Hogwartu. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, który stałby się jej przeznaczonym, gdyby w wieku jedenastu lat, stanęła do ceremonii przydziału z innymi rówieśnikami. Nie zauważyła zatem rudowłosej postaci, która z psem na smyczy podążała w tylko sobie znanym kierunku nieopodal; jeszcze przez chwilę była dla niej takim samym przechodniem, jak wszyscy inni. Nephthys ukryta pod kapturem peleryny, nie rzucała się szczególnie w oczy, taka była zresztą jej intencja. Pochłonięta obserwacją zwierząt i bogatych malunków, zdobiących bryczki, w pierwszej chwili przegapiła psa, który najwyraźniej wyszarpnął się właścicielowi. Powiewając smyczą jak chorągiewką, podbiegł w pobliże koni, czy to z zamiarem nakrzyczenia na nie po psiemu, czy obwąchania. Panna Shafiq nie chciała jednak, żeby spłoszył abraxany; mogłoby się to bowiem skończyć małą katastrofą. Dlatego zupełnie odruchowo pochwyciła luźny rzemień, by powstrzymać czworonoga przed zamanifestowaniem tego, cokolwiek miał na myśli.
- Spokojnie, kolego - zwróciła się do zwierzęcia. Nie żeby spodziewała się, że ją zrozumie, choć lubiła twierdzić, że psy to inteligentne stworzenia. Dopiero kiedy udało jej się go zatrzymać, rozejrzała się na boki w poszukiwaniu właściciela.
شاهدني من فوق
Pierwszy od dawna wolny od pracy dzień postanowiła spędzić na załatwianiu mniej lub bardziej ważnych, a przede wszystkim zaległych spraw. Po wcześniejszych zakupach, by pies miał co jeść i niszczyć, udała się z nim na spacer, dla rozruszania kości przed dalszą wycieczką po Pokątnej. Zauważyła, że jego nieznośne zachowanie najczęściej pojawiało się wtedy, gdy zostawiała go na dłużej samego w czterech ścianach mieszkania. Kiedy była obok: zachowywał się niemal jak ideał.
Tkwiłaby w swoim rozumowaniu dłużej, gdy nagle Inferno wierzgnął, pierwszy raz od dawna manifestując swoją młodocianą siłę, która niemal wyrwała wątły bark Saoirse ze stawu. Jęknęła, nim jednak obejrzała się za psem, poczuła nieprzyjemne i jakże znajome pulsowanie w skroniach, które przyćmiło jej widoczność na kilka, ciągnących się w nieskończoność sekund, zmuszając ją do przytrzymania się ściany budynku, za którego właśnie wychodziła. Głębszy oddech, potem kolejnych kilka, odliczenie w myślach do dziesięciu i delikatny masaż skroni, który miał być jedynie marnym suplementem silnego eliksiru, na moment przywrócił jej zdolność do racjonalnego myślenia. Mrużąc oczy, rozglądnęła się za psem a jego widok w pobliżu koni, zmotywował rudowłosą jedynie do przyśpieszenia kroku. Nie chciała tragedii ani zwierzęcych sporów, czy kłótni z dorożkarzami, zerkającymi nieprzychylnie na czarnego potwora powarkującego donośnie.
- Na gacie Merlina, wdałeś się w swojego pana. - Prychnęła pod nosem, skora do wyklinania Thomasa w myślach za przekazanie psu za pomocą dotyku swoich najgorszych cech, kiedy w połowie żywa doczołgała się właśnie do postaci zakapturzonej kobiety. Jedną ręką podtrzymywała niezwykle ciężką głowę i osłaniała oczy przed nieznośnym światłem dnia codziennego, drugą dalej rozmasowywała obolały bark, a swoje spojrzenie ostatecznie skierowała na psa.
- Koni nie widziałeś? Przechodzimy tędy kilka razy w tygodniu, a ty nagle zainteresowałeś się ich istnieniem. Niewiarygodne. - Westchnęła, nie przejmując się, że właśnie mówi do zwierzęcia, które prawdopodobnie i tak nie zrozumie ani jednego z jej słów a co najwyżej wyłapie zdenerwowany tembr głosu. W końcu zerknęła na kobietę, próbując uśmiechnąć się doń lekko, co przypomniało bardziej bliżej nieokreślony grymas. - Zapobiegła pani tragedii, o której pewnie rozprawiałoby potem pół Londynu - przejęła od niej smycz, a potem przykucnęła koło Inferno, klepiąc go zrezygnowana po głowie - ale on nigdy chyba nie nauczy się kultury. - Zakończyła, podnosząc się z ziemi; przypłaciła to następnymi zawrotami głowy, utrzymując jednak równowagę, z psem, który po raz kolejny zaczął plątać się pomiędzy nogami nieznajomej kobiety.
Tkwiłaby w swoim rozumowaniu dłużej, gdy nagle Inferno wierzgnął, pierwszy raz od dawna manifestując swoją młodocianą siłę, która niemal wyrwała wątły bark Saoirse ze stawu. Jęknęła, nim jednak obejrzała się za psem, poczuła nieprzyjemne i jakże znajome pulsowanie w skroniach, które przyćmiło jej widoczność na kilka, ciągnących się w nieskończoność sekund, zmuszając ją do przytrzymania się ściany budynku, za którego właśnie wychodziła. Głębszy oddech, potem kolejnych kilka, odliczenie w myślach do dziesięciu i delikatny masaż skroni, który miał być jedynie marnym suplementem silnego eliksiru, na moment przywrócił jej zdolność do racjonalnego myślenia. Mrużąc oczy, rozglądnęła się za psem a jego widok w pobliżu koni, zmotywował rudowłosą jedynie do przyśpieszenia kroku. Nie chciała tragedii ani zwierzęcych sporów, czy kłótni z dorożkarzami, zerkającymi nieprzychylnie na czarnego potwora powarkującego donośnie.
- Na gacie Merlina, wdałeś się w swojego pana. - Prychnęła pod nosem, skora do wyklinania Thomasa w myślach za przekazanie psu za pomocą dotyku swoich najgorszych cech, kiedy w połowie żywa doczołgała się właśnie do postaci zakapturzonej kobiety. Jedną ręką podtrzymywała niezwykle ciężką głowę i osłaniała oczy przed nieznośnym światłem dnia codziennego, drugą dalej rozmasowywała obolały bark, a swoje spojrzenie ostatecznie skierowała na psa.
- Koni nie widziałeś? Przechodzimy tędy kilka razy w tygodniu, a ty nagle zainteresowałeś się ich istnieniem. Niewiarygodne. - Westchnęła, nie przejmując się, że właśnie mówi do zwierzęcia, które prawdopodobnie i tak nie zrozumie ani jednego z jej słów a co najwyżej wyłapie zdenerwowany tembr głosu. W końcu zerknęła na kobietę, próbując uśmiechnąć się doń lekko, co przypomniało bardziej bliżej nieokreślony grymas. - Zapobiegła pani tragedii, o której pewnie rozprawiałoby potem pół Londynu - przejęła od niej smycz, a potem przykucnęła koło Inferno, klepiąc go zrezygnowana po głowie - ale on nigdy chyba nie nauczy się kultury. - Zakończyła, podnosząc się z ziemi; przypłaciła to następnymi zawrotami głowy, utrzymując jednak równowagę, z psem, który po raz kolejny zaczął plątać się pomiędzy nogami nieznajomej kobiety.
Gość
Gość
Co prawda dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, że miała sporo szczęścia; wszak gdyby zwierzę okazało się trochę tylko bardziej agresywne, mogłaby w najlepszym wypadku skończyć z zębami psa wbitymi w poły peleryny, najgorszym - w jej rękę. Tym bardziej, że najwyraźniej powstrzymała go od zawarcia znajomości z stojącymi dumnie abraxanami, które nawet nie zwróciły głów w stronę nie tak małego ujadacza, o czarnym umaszczeniu. Wzrok Nephthys spoczął na kobiecie, która sądząc po wypowiedzi, była właścicielką krnąbrnego stworzenia. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem na jej słowa zastanawiający przy okazji, czy dotyczą nieposłuszeństwa zwierzęcia, czy wściekłego ujadania. Dostrzegła jednak, że coś jest chyba nie tak, albo nieznajoma jest zwyczajnie zmęczona, sądząc pod podtrzymywanej dłonią głowie i zmrużonych powiekach. Panna Shafiq zdjęła kaptur z głowy, wszak niegrzecznym było prowadzić rozmowę z zasłoniętym obliczem.
- Na jego usprawiedliwienie powiem, że naprawdę robią wrażenie - odparła rozbawiona, wciąż przyglądając się rozentuzjazmowanemu stworzeniu. W ich rezydencji trzymano sporo kotów, psów niestety niekoniecznie, a to wielka szkoda. Wydawały się takie przyjazne. Koty natomiast preferowały własne ścieżki, choć Nephthys lubiła im się niejednokrotnie przyglądać, gdy polowały na ptactwo w ogrodach. Odpowiedziała na coś, co zinterpretowała jako uśmiech, również uśmiechem.
- Być może gdyby faktycznie konie rozpierzchły się we wszystkie strony, zrobiłby się z tego dość duży problem - podała rzemień rudowłosej kobiecie i przeniosła dłoń na papierową torbę, którą przyciskała do piersi, z pieczątką sklepu zielarskiego, z którego zresztą właśnie wracała, nim dorożki zwróciły jej uwagę. Pochyliła się, by pogładzić czworonoga po gładkim boku. - Och, pozostaje liczyć, że istnieje jeszcze dla niego nadzieja. - Nephthys również się wyprostowała, choć zniecierpliwiony pies postanowił najwyraźniej obwąchać ją z każdej strony.
- Wszystko w porządku? Musiał panią mocno pociągnąć - zauważyła, przesuwając wzrokiem po barku, który rozmasowywała nieznajoma. Ostatecznie zwierzę było sporych rozmiarów, a skoro rzemień wypadł jej z ręki, musiał być również energiczny, co zresztą sama zdążyła odczuć przez tę krótką chwilę, w trakcie której miała przyjemność przytrzymania go. Gdyby postanowił się niespodziewanie wyrwać, z pewnością również nie byłaby w stanie powstrzymać tego dzikiego zrywu.
Nephthys była trochę ciekawa rozmówczyni; zawsze z pewną dozą zainteresowania obserwowała czarodziejów spoza swojego stanu. Nie z wyższością, raczej pełna takich czy innych refleksji. Z pewnością ojciec by tego nie pochwalił, ale Shafiq lubiła twierdzić, że należy samemu zdobywać jak najwięcej doświadczeń, tym bardziej, że nie zaplątała się przecież w żadną podrzędną dzielnicę, gdzie istotnie mogłaby obawiać się tego, z kim wdaje się w dyskusje.
- Na jego usprawiedliwienie powiem, że naprawdę robią wrażenie - odparła rozbawiona, wciąż przyglądając się rozentuzjazmowanemu stworzeniu. W ich rezydencji trzymano sporo kotów, psów niestety niekoniecznie, a to wielka szkoda. Wydawały się takie przyjazne. Koty natomiast preferowały własne ścieżki, choć Nephthys lubiła im się niejednokrotnie przyglądać, gdy polowały na ptactwo w ogrodach. Odpowiedziała na coś, co zinterpretowała jako uśmiech, również uśmiechem.
- Być może gdyby faktycznie konie rozpierzchły się we wszystkie strony, zrobiłby się z tego dość duży problem - podała rzemień rudowłosej kobiecie i przeniosła dłoń na papierową torbę, którą przyciskała do piersi, z pieczątką sklepu zielarskiego, z którego zresztą właśnie wracała, nim dorożki zwróciły jej uwagę. Pochyliła się, by pogładzić czworonoga po gładkim boku. - Och, pozostaje liczyć, że istnieje jeszcze dla niego nadzieja. - Nephthys również się wyprostowała, choć zniecierpliwiony pies postanowił najwyraźniej obwąchać ją z każdej strony.
- Wszystko w porządku? Musiał panią mocno pociągnąć - zauważyła, przesuwając wzrokiem po barku, który rozmasowywała nieznajoma. Ostatecznie zwierzę było sporych rozmiarów, a skoro rzemień wypadł jej z ręki, musiał być również energiczny, co zresztą sama zdążyła odczuć przez tę krótką chwilę, w trakcie której miała przyjemność przytrzymania go. Gdyby postanowił się niespodziewanie wyrwać, z pewnością również nie byłaby w stanie powstrzymać tego dzikiego zrywu.
Nephthys była trochę ciekawa rozmówczyni; zawsze z pewną dozą zainteresowania obserwowała czarodziejów spoza swojego stanu. Nie z wyższością, raczej pełna takich czy innych refleksji. Z pewnością ojciec by tego nie pochwalił, ale Shafiq lubiła twierdzić, że należy samemu zdobywać jak najwięcej doświadczeń, tym bardziej, że nie zaplątała się przecież w żadną podrzędną dzielnicę, gdzie istotnie mogłaby obawiać się tego, z kim wdaje się w dyskusje.
شاهدني من فوق
Znała się na zwierzętach dość dobrze; musiała, gdy przy wyborze specjalizacji postanowiła udać się na oddział magizoologiczny w ramach podziękowania ojcu za zaznajamiane jej z różnymi gatunkami już od maleńkości i nie tylko. Wiedziała jakie słabe strony posiadały smoki, co lubiły jednorożce i gdzie najprędzej można było je znaleźć; umiała bez większego problemu dostrzec większość problemów u zwierząt i ludzi, którzy nieodpowiednio z nimi postąpili, ale obsługi swojego psa nie była w stanie pojąć. Czasami miała wrażenie, że wpływała na niego zmienna pogoda albo brak poduszek do podgryzania albo sam fakt, że wstał po prostu dwiema lewymi łapami i postanowił wyżyć się na otoczeniu - nikt nie wiedział, co znajdowało się w jego małym, psim mózgu. Nigdy jednak nie stała się bezpośrednim celem ataku Inferno i nie była pewna, jak dokonała tego, że nauczyła to niewiele ponad roczne, na ogół nieposłuszne szczenię dwóch komend. Bierz i zostaw. Na wszelkie inne był oporny.
Ale wbrew wszystkiemu, nie oddałaby go nikomu. Nie chodziło tu nawet o fakt, że był - wmuszonym - prezentem od Thomasa, a też o to, że zżyła się z tym zwierzęciem dość mocno. Tylko on na nią czekał w domu i słuchał, gdy opowiadała mu wydarzenia z dnia, dlatego teraz była w stanie przymknąć oko na szczenięce zachowanie, choć wielu innych na jej miejscu posunęłoby się do kar.
Zdziwiona pytaniem, uniosła wzrok znad psa. Przyjrzała się uważniej kobiecie, może niezbyt dyskretnie i kulturalnie, ale była pewna, że gdzieś już widziała podobne rysy twarzy, karnację i słyszała wyczuwalny w głosie akcent. Mrużąc oczy, próbowała zmierzyć każdy centymetr jej skóry i... udawać, że wcale nie ma pojęcia o tym, jaki tytuł nosi, bo zwracanie się do kogoś przez lady i lordzie dalej z trudem przechodziło przez jej gardło. Saoirse podejrzewała, że kobieta była spokrewniona z Zacharym, jednak z nim nie miała bardzo bliskiego kontaktu mimo pracy w jednym budynku.
- W porządku - odparła krótko, wiedząc jednak, że wcale nie jest w porządku - nie jest wybity, mogę nim ruszać - dodała, dla podtrzymania swoich zapewnień - widocznie naprawdę zrobiły na nim wrażenie. - Skronie zapulsowały mocniej, niewidzialna obręcz zacisnęła się nieprzyjemnie wokół jej głowy, co zamanifestowało się na bladej twarzy stłumionym w ostatnim momencie grymasem. - Przeklęta migrena. - Powinna była zacząć swoją wędrówkę od apteki.
Ale wbrew wszystkiemu, nie oddałaby go nikomu. Nie chodziło tu nawet o fakt, że był - wmuszonym - prezentem od Thomasa, a też o to, że zżyła się z tym zwierzęciem dość mocno. Tylko on na nią czekał w domu i słuchał, gdy opowiadała mu wydarzenia z dnia, dlatego teraz była w stanie przymknąć oko na szczenięce zachowanie, choć wielu innych na jej miejscu posunęłoby się do kar.
Zdziwiona pytaniem, uniosła wzrok znad psa. Przyjrzała się uważniej kobiecie, może niezbyt dyskretnie i kulturalnie, ale była pewna, że gdzieś już widziała podobne rysy twarzy, karnację i słyszała wyczuwalny w głosie akcent. Mrużąc oczy, próbowała zmierzyć każdy centymetr jej skóry i... udawać, że wcale nie ma pojęcia o tym, jaki tytuł nosi, bo zwracanie się do kogoś przez lady i lordzie dalej z trudem przechodziło przez jej gardło. Saoirse podejrzewała, że kobieta była spokrewniona z Zacharym, jednak z nim nie miała bardzo bliskiego kontaktu mimo pracy w jednym budynku.
- W porządku - odparła krótko, wiedząc jednak, że wcale nie jest w porządku - nie jest wybity, mogę nim ruszać - dodała, dla podtrzymania swoich zapewnień - widocznie naprawdę zrobiły na nim wrażenie. - Skronie zapulsowały mocniej, niewidzialna obręcz zacisnęła się nieprzyjemnie wokół jej głowy, co zamanifestowało się na bladej twarzy stłumionym w ostatnim momencie grymasem. - Przeklęta migrena. - Powinna była zacząć swoją wędrówkę od apteki.
Gość
Gość
Nephthys tak naprawdę żadnego zwierzęcia nie posiadała, w każdym razie nie w takiej formie, jak pies Saorise. Jej kontakty z bracią mniejszą opierały się zatem głównie na tych, które były hodowane gdzieś w obrębie rezydencji. Można było zatem uznać, że w tym akurat przypadku jej wiedza opierała się raczej na takiej, która mogłaby się przydać w warzeniu eliksirów. Była w stanie bez trudu wskazać, który składnik odzwierzęcy skąd pochodził, który mógł się przydać, a który niekoniecznie; ale to byłoby wszystko. Nie trzeba tu jednak było rozległej wiedzy - pies zwyczajnie podekscytował się, prawdopodobnie już nawet nie tyle obecnością samych koni, co zwyczajnie jakimś obcym zapachem, który być może doleciał jego nozdrzy. A może po prostu zwierzęta też były niespokojne i wyczuwały pulsujące, obce anomalie? Nie było to wcale tak nieprawdopodobne. Cały świat uległ pewnym zmianom, a choć nawet do nich można się było przyzwyczaić, wszak w swojej niestabilności były akurat stabilne, dlatego nic dziwnego, że odczuwali wszyscy. Shafiq przyzwyczajona już do ciekawskich spojrzeń, nie wydawała się nim szczególnie przejęta. Inność była tutaj przyjmowana bardzo różnie i czasem nawet fakt pochodzenia z szanowanego, starego rodu czarodziejów czystej krwi wcale niczego nie zmieniał. Sztucznie wytworzony, kolejny podział, bladł jednak w starciu z innym, który z tygodnia na tydzień stawał się coraz bardziej widoczny. Z perspektywy czasu zainteresowanie, którym ją obdarzano, nie było aż tak złe. Przynajmniej nikt jej z tego powodu nie prześladował, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że wśród nieco bardziej konserwatywnych środowisk, ich pobyt w Anglii budził dezaprobatę. Rozumiała, skąd to podejście, nie rozumiała natomiast, dlaczego równym brakiem zaufania nie obdarzano banku Gringotta. Wszak to do ich rodu należał. Najwyraźniej jednak hipokryzja istniała i miała się dobrze, kwitnąc w najlepsze.
Dostrzegła bardzo szybko kolejny grymas, który przemknął przez twarz nieznajomej. Właściwie choć nie należała do osób, które podążały po tym padole z misją szerzenia pomocy każdej napotkanej istocie, wiedząc zbyt dobrze, że równie często zdarza się, że pomoc ta okazuje się niechcianą, przyjrzała się rudowłosej kobiecie nieco uważniej. Nie miała pojęcia, że stojąca przed nią nieznajoma zna jej kuzyna. Zresztą, nawet wówczas nie sądziłaby, aby Zachary cokolwiek o niej wspominał. Mieli wszyscy tendencję do dość przykładnego trzymania się przekazanych im reguł, tym bardziej on, wychowany w samym sercu Egiptu.
Akurat tak się złożyło, że Nephthys z apteki wracała; słysząc coś o migrenie, opuściła na chwilę wzrok na trzymaną w dłoniach torbę, by zrobić w myślach szybki rachunek sumienia. Czy aby nie miała czegoś, co chociaż na chwilę ulżyłoby nieznajomej, przynajmniej dopóty dopóki nie dostanie odpowiedniego eliksiru w swoje ręce? Podobna wyprawa w takim stanie, z rozochoconym psem na smyczy, mogła okazać się karkołomna. Choć altruizm nie leżał w naturze Nephthys, w każdym razie nie w stosunku do osób spoza wąskiego grona jej zaufanych przyjaciół, nieznajomej dobrze z oczu patrzyło. Sięgnęła zatem smukłą dłonią wgłąb torby, by po chwili wyciągnąć fiolkę. Upewniwszy się, że patrzy na dobry składnik, podała Saorise.
- Wyciąg ze złocienia maruny powinien choć trochę ulżyć - zaryzykowała stwierdzenie. Nie była uzdrowicielem, ba! Nie wiedziała nawet, że właśnie takowy przed nią stoi; znała się jednak trochę na zielarstwie, a skoro miała akurat przy sobie trochę specyfiku, postanowiła się podzielić. Przy migrenie łatwo było o rozkojarzenie. Pies mógł znowu próbować ucieczki, a to z kolei wywołałoby niepotrzebny chaos. - Potrzymam smycz - zaoferowała, spoglądając uważnie na kobietę.
Dostrzegła bardzo szybko kolejny grymas, który przemknął przez twarz nieznajomej. Właściwie choć nie należała do osób, które podążały po tym padole z misją szerzenia pomocy każdej napotkanej istocie, wiedząc zbyt dobrze, że równie często zdarza się, że pomoc ta okazuje się niechcianą, przyjrzała się rudowłosej kobiecie nieco uważniej. Nie miała pojęcia, że stojąca przed nią nieznajoma zna jej kuzyna. Zresztą, nawet wówczas nie sądziłaby, aby Zachary cokolwiek o niej wspominał. Mieli wszyscy tendencję do dość przykładnego trzymania się przekazanych im reguł, tym bardziej on, wychowany w samym sercu Egiptu.
Akurat tak się złożyło, że Nephthys z apteki wracała; słysząc coś o migrenie, opuściła na chwilę wzrok na trzymaną w dłoniach torbę, by zrobić w myślach szybki rachunek sumienia. Czy aby nie miała czegoś, co chociaż na chwilę ulżyłoby nieznajomej, przynajmniej dopóty dopóki nie dostanie odpowiedniego eliksiru w swoje ręce? Podobna wyprawa w takim stanie, z rozochoconym psem na smyczy, mogła okazać się karkołomna. Choć altruizm nie leżał w naturze Nephthys, w każdym razie nie w stosunku do osób spoza wąskiego grona jej zaufanych przyjaciół, nieznajomej dobrze z oczu patrzyło. Sięgnęła zatem smukłą dłonią wgłąb torby, by po chwili wyciągnąć fiolkę. Upewniwszy się, że patrzy na dobry składnik, podała Saorise.
- Wyciąg ze złocienia maruny powinien choć trochę ulżyć - zaryzykowała stwierdzenie. Nie była uzdrowicielem, ba! Nie wiedziała nawet, że właśnie takowy przed nią stoi; znała się jednak trochę na zielarstwie, a skoro miała akurat przy sobie trochę specyfiku, postanowiła się podzielić. Przy migrenie łatwo było o rozkojarzenie. Pies mógł znowu próbować ucieczki, a to z kolei wywołałoby niepotrzebny chaos. - Potrzymam smycz - zaoferowała, spoglądając uważnie na kobietę.
شاهدني من فوق
- Średniowieczna aspiryna, widzę, że lubi pani sprawdzone metody - uśmiechnęła się, wprawdzie bardziej do siebie, niż do kobiety, szybko jednak blada twarz wróciła do wykręcania się od obolałego, zrezygnowanego grymasu - niestety zdołałam uodpornić się na podobne środki - zauważywszy, że od pewnego czasu faktycznie jej organizm nie reagował na zwyczajne, wskazane dawki pewnych naturalnych środków, zaryzykowała, sięgając po te większe, cięższe i kompletnie nie idące w parze z jej wagą. Na początku było ciężko, gdy organizm przeżywał szok, ale szybko przywykła i uzależniła się od silnych medykamentów. O tym jednak nie wiedział nikt, poza nią i myślała, że tak zostanie - nie wiedziała jeszcze, że ostatnie dni czerwca zweryfikują jej podejście do sytuacji.
Obręcz wokół czoła zaciskała się coraz mocniej i nieznośniej, wprawiając uzdrowicielkę w ogromny dyskomfort. Z jednej strony wiedziała, że dalsza samodzielna próba przemieszczania się z niezdyscyplinowanym psem może skończyć się prawdziwą katastrofą, z drugiej zaś, nigdy nie przyjmowała niczyjej pomocy, szczególnie od osób nieznanych i pochodzących z arystokratycznych rodów, nie darząc zbyt dużym zaufaniem lordów, z którymi pracowała pod jednym dachem. Havisham była uparta jak osioł, nie zamierzała przyjąć zaoferowanego jej środku, wolną dłonią - gdy tylko kobieta przejęła smycz - odsuwając przysuniętą fiolkę. Uznała jednak, że prośba o przejście się z nią do pobliskiej apteki nie będzie czymś, co ugodzi jej ego, skoro dziwne przeczucie, jakoby nowo poznana kobieta sama to zaproponowała, jej nie opuszczało.
- Jeśli jednak ma pani kilka minut i ochotę, to możemy przejść do pobliskiej apteki - uznała, spoglądając spod przymrużonych powiek na psa; ten zdawał się być wyjątkowo spokojny, o ile nie oczarowany chwilową właścicielką, w którą właśnie wpatrywał się wielkimi, ciemnymi ślepiami. Mawiali, że zwierzęta wyczuwały potencjalne zagrożenie i złe zamiary danej osoby, i ona w to wierzyła, dlatego postanowiła zaufać Inferno w wyborze dzisiejszej towarzyszki spaceru.
- Może to nie moja sprawa, ale nie powinnaś przebywać sama w tej okolicy. Nawet teraz, w środku dnia. - Odezwała się, gdy tylko pokonały w ciszy kilka kolejnych metrów chodnika, jednocześnie dając kobiecie do zrozumienia, że ma świadomość, kim najpewniej jest. Pokątna już dawno przestała być bezpieczna i chociaż niespecjalnie obchodziło ją to, kto co robił - o ile nie był jej pacjentem i nie przebywał w szpitalu - postanowiła okazać Nephthys odrobinę zainteresowania, którym wykazała się i sama dama. Nie chciała być w żaden sposób powiązana z ewentualnymi napotkanymi nieprzyjemnościami lady.
Obręcz wokół czoła zaciskała się coraz mocniej i nieznośniej, wprawiając uzdrowicielkę w ogromny dyskomfort. Z jednej strony wiedziała, że dalsza samodzielna próba przemieszczania się z niezdyscyplinowanym psem może skończyć się prawdziwą katastrofą, z drugiej zaś, nigdy nie przyjmowała niczyjej pomocy, szczególnie od osób nieznanych i pochodzących z arystokratycznych rodów, nie darząc zbyt dużym zaufaniem lordów, z którymi pracowała pod jednym dachem. Havisham była uparta jak osioł, nie zamierzała przyjąć zaoferowanego jej środku, wolną dłonią - gdy tylko kobieta przejęła smycz - odsuwając przysuniętą fiolkę. Uznała jednak, że prośba o przejście się z nią do pobliskiej apteki nie będzie czymś, co ugodzi jej ego, skoro dziwne przeczucie, jakoby nowo poznana kobieta sama to zaproponowała, jej nie opuszczało.
- Jeśli jednak ma pani kilka minut i ochotę, to możemy przejść do pobliskiej apteki - uznała, spoglądając spod przymrużonych powiek na psa; ten zdawał się być wyjątkowo spokojny, o ile nie oczarowany chwilową właścicielką, w którą właśnie wpatrywał się wielkimi, ciemnymi ślepiami. Mawiali, że zwierzęta wyczuwały potencjalne zagrożenie i złe zamiary danej osoby, i ona w to wierzyła, dlatego postanowiła zaufać Inferno w wyborze dzisiejszej towarzyszki spaceru.
- Może to nie moja sprawa, ale nie powinnaś przebywać sama w tej okolicy. Nawet teraz, w środku dnia. - Odezwała się, gdy tylko pokonały w ciszy kilka kolejnych metrów chodnika, jednocześnie dając kobiecie do zrozumienia, że ma świadomość, kim najpewniej jest. Pokątna już dawno przestała być bezpieczna i chociaż niespecjalnie obchodziło ją to, kto co robił - o ile nie był jej pacjentem i nie przebywał w szpitalu - postanowiła okazać Nephthys odrobinę zainteresowania, którym wykazała się i sama dama. Nie chciała być w żaden sposób powiązana z ewentualnymi napotkanymi nieprzyjemnościami lady.
Gość
Gość
Uśmiechnęła się na słowa kobiety, najwyraźniej rada, że trafiła na kogoś, kto wie o czym mowa. Istotnie, preferowała tradycyjne i sprawdzone od lat metody, bo tego poniekąd wymagał od niej charakter jej rodu, najstarszego z obecnie przebywających w Anglii. Ich uzdrowiciele to głównie na tym się opierali - na wiedzy znacznie starszej, niż średniowieczna, ale zdawało się to działać, nawet jeżeli niektórzy mogli uznawać to już za przeżytek. Nephthys nie była aż tak sceptyczna w stosunku do nowatorskich rozwiązań, ale podchodziła do nich raczej ostrożnie i niezbyt otwarcie; by nie narazić na szwank cierpliwości ojca.
- Rozumiem - skinęła delikatnie głową, chowając fiolkę z powrotem do trzymanej torby. W związku z powyższym nie miała lepszego pomysłu na to, jak mogłoby tutaj pomóc, kiedy zatem kobieta wspomniała o aptece uznała, że to chyba najlepsze, co mogą w tej sytuacji zrobić. Nieznajomej przyda się towarzystwo, na wypadek gdyby kolejny, nagły atak bólu sprawił, by straciła kontakt z otaczającą ją rzeczywistością, albo pies znów postanowi zgłębiać tajniki pobliskich uliczek.
- Tak, to prawda - przyznała niechętnie, ale nie pokusiła się o dalszy komentarz. Tak bardzo cieszyły ją te krótkie, urwane chwile, wydarte z rutyny, kiedy mogła gdzieś wybrać się bez nadzoru. I choć jak dotąd, nie spotkało jej nic, co można by nazwać niebezpiecznym, nie miała zielonego pojęcia, że raptem kilka dni dzieli ją od wydarzenia, które ten pogląd drastycznie zmieni. Przepadała jednak za takimi wycieczkami za bardzo, by całkowicie z nich zrezygnować, bo pozwalały choć przez chwilę na normalność, której nigdy nie doświadczała wśród pałaców i służby. Nie była też jednak naiwna; nie zapuściłaby się świadomie w niebezpieczne rejony. Nie każdy wziąłby pod uwagę, że zrobienie krzywdy członkowi szanowanego rodu nie jest rozsądne. Ruszając więc chodnikiem tuż za Saorise, pozwoliła sobie na kolejny uśmiech.
- Aż tak bardzo rzuca się w oczy, kim jestem? Liczyłam, że wtapianie się w tłum idzie mi znacznie lepiej - przyznała w lekkim tonie, na który w końcu mogła sobie pozwolić, bez konieczności trzymania się podręcznikowych powitań i dialogów, nie znajdując się w salonowym towarzystwie. To zdawało się ją zwykle męczyć, tak pełne ułudy i fałszywych uśmiechów. Nie pasowała tam, choć i nie odstawała znacząco, w każdym razie nie na tyle, na ile wskazywały jej wyraźnie obce kreacje i ciemna skóra. - Teraz prawie nigdzie nie jest bezpiecznie, nie odkąd anomalie sprawiły, że nawet najlepsi muszą się pięć razy zastanowić, nim użyją magii - dodała. Zaraz jednak zmieniła temat uznając, że środek ulicy Pokątnej nie jest najlepszym miejscem na takie dyskusje. Zresztą, męczył ją już ten temat. Za dużo pytań, za mało odpowiedzi...
- Jak się wabi? - Zapytała, wskazując na psa.
- Rozumiem - skinęła delikatnie głową, chowając fiolkę z powrotem do trzymanej torby. W związku z powyższym nie miała lepszego pomysłu na to, jak mogłoby tutaj pomóc, kiedy zatem kobieta wspomniała o aptece uznała, że to chyba najlepsze, co mogą w tej sytuacji zrobić. Nieznajomej przyda się towarzystwo, na wypadek gdyby kolejny, nagły atak bólu sprawił, by straciła kontakt z otaczającą ją rzeczywistością, albo pies znów postanowi zgłębiać tajniki pobliskich uliczek.
- Tak, to prawda - przyznała niechętnie, ale nie pokusiła się o dalszy komentarz. Tak bardzo cieszyły ją te krótkie, urwane chwile, wydarte z rutyny, kiedy mogła gdzieś wybrać się bez nadzoru. I choć jak dotąd, nie spotkało jej nic, co można by nazwać niebezpiecznym, nie miała zielonego pojęcia, że raptem kilka dni dzieli ją od wydarzenia, które ten pogląd drastycznie zmieni. Przepadała jednak za takimi wycieczkami za bardzo, by całkowicie z nich zrezygnować, bo pozwalały choć przez chwilę na normalność, której nigdy nie doświadczała wśród pałaców i służby. Nie była też jednak naiwna; nie zapuściłaby się świadomie w niebezpieczne rejony. Nie każdy wziąłby pod uwagę, że zrobienie krzywdy członkowi szanowanego rodu nie jest rozsądne. Ruszając więc chodnikiem tuż za Saorise, pozwoliła sobie na kolejny uśmiech.
- Aż tak bardzo rzuca się w oczy, kim jestem? Liczyłam, że wtapianie się w tłum idzie mi znacznie lepiej - przyznała w lekkim tonie, na który w końcu mogła sobie pozwolić, bez konieczności trzymania się podręcznikowych powitań i dialogów, nie znajdując się w salonowym towarzystwie. To zdawało się ją zwykle męczyć, tak pełne ułudy i fałszywych uśmiechów. Nie pasowała tam, choć i nie odstawała znacząco, w każdym razie nie na tyle, na ile wskazywały jej wyraźnie obce kreacje i ciemna skóra. - Teraz prawie nigdzie nie jest bezpiecznie, nie odkąd anomalie sprawiły, że nawet najlepsi muszą się pięć razy zastanowić, nim użyją magii - dodała. Zaraz jednak zmieniła temat uznając, że środek ulicy Pokątnej nie jest najlepszym miejscem na takie dyskusje. Zresztą, męczył ją już ten temat. Za dużo pytań, za mało odpowiedzi...
- Jak się wabi? - Zapytała, wskazując na psa.
شاهدني من فوق
Havisham stawiała na zasadę ograniczonego zaufania i stawiałaby na nią nawet wtedy, gdyby urodziła się w arystokratycznym rodzie. Chociaż podejrzewała, że nazwisko lady, która szła u jej boku, mogło odstraszać potencjalne zagrożenie, miała świadomość – i powody, wszak pracowała przecież w jednym publicznych miejsc, słyszała o wielu absurdalnych przypadkach – że i tak znalazłby się ktoś, komu nie przeszkodziłoby nawet ono i świadomość rychłej kary ze strony pozostałych członków rodu. Nie zamierzała jednak przekonywać kobiety, by jak najszybciej wróciła do pałacu, bo domyślała się, tak zwyczajnie po ludzku, że krótkie spacery bez względnego nadzoru były tym, co pozwalało jej na chwilę uciec myślami od życia, które prowadziła.
– Każdy tutaj rzuca się w oczy – odparła spokojnie, odruchowo rozglądając się po okolicy, jakby w upewnieniu, że wszystko jest w porządku; nie tak dawno przecież zaczęto napadać i na zwykłe lokale na Pokątnej, w biały dzień i bez powodu, na szlachetnie urodzone damy zresztą – każdy, kto jest chociaż odrobinę odmiennej urody, nie ma bladej cery, pospolitych rysów twarzy i przygnębiającego wyrazu. – Dokończyła wnet, wiedząc, że czasami sama na siebie ściągała spojrzenia ludzi, swoją wściekłą rudością włosów, która nie była zbyt popularnym kolorem wśród angielskich kobiet.
– Fakt, ciężko leczy się pacjentów bez pewności, czy zaraz nikomu nie stanie się większa krzywda. – Odparła krótko, zdradzając nieświadomie pełnioną profesję, ale nie zamierzała ukrywać swojej irytacji w związku z magicznymi zawirowaniami; majowe anomalie były dla każdego pracownika szpitala absolutnym wrzodem, utrudniającym normalne funkcjonowanie i chociaż na razie szpital był chyba jedynym miejscem, który był na nie odporny, nikt nie wiedział jak długo. Pies maszerował spokojnie obok nogi Nephthys, nie szarpiąc się a jedynie od czasu do czasu spoglądając podejrzliwie na mijanych ludzi. Dopiero pytanie lady ściągnęło jej myśli z powrotem do prowadzonej rozmowy.
– Inferno – nie mogła nazwać go inaczej, gdy zachowywał się wprost piekielnie nieznośnie – został uratowany z ulicy jako szczenię, nie wiem co przeżył wcześniej, ale być może jego zachowanie jest całkiem uzasadnione przeszłością – mawiali, że zwierzęta zapominały o wydarzeniach sprzed pewnego okresu, jednak ona, jako córka opiekuna zwierząt, zdołała zauważyć przez wiele lat, że jest inaczej.
Kiedy dotarły do apteki, oparła się ciężko o ścianę. Próba otworzenia oczu skończyła się wprawdzie fiaskiem, ale świadomość, że za krótką chwilę wszystko powinno wrócić do normy była niezwykle pokrzepiająca.
– Masz na niego zbawienny wpływ. – Uznała, gdy w myślach nazywała psa zdrajcą, który ewidentnie przejął te zachowania po Thomasie; ten drugi również lubił robić jej na złość.
– Każdy tutaj rzuca się w oczy – odparła spokojnie, odruchowo rozglądając się po okolicy, jakby w upewnieniu, że wszystko jest w porządku; nie tak dawno przecież zaczęto napadać i na zwykłe lokale na Pokątnej, w biały dzień i bez powodu, na szlachetnie urodzone damy zresztą – każdy, kto jest chociaż odrobinę odmiennej urody, nie ma bladej cery, pospolitych rysów twarzy i przygnębiającego wyrazu. – Dokończyła wnet, wiedząc, że czasami sama na siebie ściągała spojrzenia ludzi, swoją wściekłą rudością włosów, która nie była zbyt popularnym kolorem wśród angielskich kobiet.
– Fakt, ciężko leczy się pacjentów bez pewności, czy zaraz nikomu nie stanie się większa krzywda. – Odparła krótko, zdradzając nieświadomie pełnioną profesję, ale nie zamierzała ukrywać swojej irytacji w związku z magicznymi zawirowaniami; majowe anomalie były dla każdego pracownika szpitala absolutnym wrzodem, utrudniającym normalne funkcjonowanie i chociaż na razie szpital był chyba jedynym miejscem, który był na nie odporny, nikt nie wiedział jak długo. Pies maszerował spokojnie obok nogi Nephthys, nie szarpiąc się a jedynie od czasu do czasu spoglądając podejrzliwie na mijanych ludzi. Dopiero pytanie lady ściągnęło jej myśli z powrotem do prowadzonej rozmowy.
– Inferno – nie mogła nazwać go inaczej, gdy zachowywał się wprost piekielnie nieznośnie – został uratowany z ulicy jako szczenię, nie wiem co przeżył wcześniej, ale być może jego zachowanie jest całkiem uzasadnione przeszłością – mawiali, że zwierzęta zapominały o wydarzeniach sprzed pewnego okresu, jednak ona, jako córka opiekuna zwierząt, zdołała zauważyć przez wiele lat, że jest inaczej.
Kiedy dotarły do apteki, oparła się ciężko o ścianę. Próba otworzenia oczu skończyła się wprawdzie fiaskiem, ale świadomość, że za krótką chwilę wszystko powinno wrócić do normy była niezwykle pokrzepiająca.
– Masz na niego zbawienny wpływ. – Uznała, gdy w myślach nazywała psa zdrajcą, który ewidentnie przejął te zachowania po Thomasie; ten drugi również lubił robić jej na złość.
Gość
Gość
Właśnie to chęć poczucia choć chwilowej normalności ją tu dzisiaj sprowadziła. Podejmowane przez nią ryzyko było calkiem duże, ale jak dotąd udawało jej się uniknąć większych nieprzyjemności, czy niebezpiecznych sytuacji. Nie sądziła, by zamykanie jej na cztery spusty w domu miało cokolwiek zmienić; wszak w dobie magicznych anomalii, mogła zginąć nawet we własnym łóżku, rozszczepiona przy teleportacji, której nawet sama nie zainicjowała.
- O przygnębienie akurat obecnie nietrudno - odparła, choć zgadzała się z kobietą. Może i czarodziejski świat trawiły podziały inne, niż te rasowe, lecz i tak nie sposób było nie zauważyć ciekawskich spojrzeń rzucanych w jej stronę, już nawet nie tyle na ulicy, co w towarzystwie. Zupełnie, jakby była jakimś egzotycznym stworzeniem wystawionym na widok publiczny, kiedy tak naprawdę to tutaj przyszła na świat i tutaj się wychowała. Poza trzonem, stanowiącym tradycje Shafiqów wywiezione z Egiptu, tak naprawdę nie różnili się aż tak bardzo, jak niektórzy byliby skłonni sądzić. Zarzucano im zamknięcie na to, co angielskie, a choć istotnie podobne słowa mogłyby opisywać choćby ojca Neph, sama szlachcianka wydawała się raczej nie mieć problemu z tym, by czerpać z dóbr, które oferowała im Anglia.
- A zatem jesteś uzdrowicielką? - Dopytała uprzejmie, choć nie w sposób, który Saorise mogłaby odebrać za wścibstwo. Nephthys pomyślała, że w takim razie być może zna jej kuzyna, który również trudnił się sztuką medyczną, skomplikowaną, zawiłą i odpowiedzialną. A także na pewno niezbędną, tym bardziej w ostatnich, trudnych tygodniach. Zauważyła to nawet panna Shafiq; spędzała nad kociołkiem znacznie więcej czasu, ciężko jednak powiedzieć, czy to ze względu na ilość faktycznych zamówień, czy zwyczajnie chęć nie myślenia o tym, co się działo wokół. Odnajdując ukojenie w ścianach swojej pracowni, mogła tam przebywać całymi dniami, spowita oparami z kociołka.
- To dobrze, że znajduje się jeszcze ktoś, kto spogląda nieco dalej, niż poza czubek własnego nosa - odparła w odpowiedzi na słowa o odratowaniu szczenięcia z ulicy. Z rozbawieniem przyglądała się wciąż zaaferowanemu psu, który obracał łeb na wszystkie strony, chcąc najwyraźniej wszystko dokładnie obejrzeć i obwąchać. - Pewnie po prostu popisuje się przed obcymi - zawyrokowała z rozbawieniem, poprawiając nieznacznie ściskaną torbę tak, by nie upadła. Do apteki nie było już zbyt daleko; po kilku minutach trafiły tuż pod przeszkloną witrynę, za którą wystawiono wagę i równo poustawiane słoje z ziołami i innymi specyfikami. Nephthys przystanęła i pochyliła się, by raz jeszcze pogładzić psa po czarnym łbie, uważając, żeby nie pogubić niczego, co mogłoby wypaść z torby.
- Mam nadzieję, że znajdziesz coś, co pomoże ci uporać się z bólem. Dziękuję za dotrzymanie towarzystwa - wyprostowała się i zwróciła do rudowłosej, posyłając jej uśmiech, nim pożegnała się się uprzejmie i ruszyła w swoją stronę. Nie zamierzała ryzykować dalszych spacerów; znalazłszy się w odpowiedniej odległości, teleportowała się do domu bez zbędnej zwłoki, chcąc już uzupełnić braki w zapasach i być może uwarzyć kolejny eliksir. Wszystko, byle tylko nie musieć w nieskończoność roztrząsać różnych scenariuszy dotyczących tego, co mogą przynieść kolejne tygodnie.
- O przygnębienie akurat obecnie nietrudno - odparła, choć zgadzała się z kobietą. Może i czarodziejski świat trawiły podziały inne, niż te rasowe, lecz i tak nie sposób było nie zauważyć ciekawskich spojrzeń rzucanych w jej stronę, już nawet nie tyle na ulicy, co w towarzystwie. Zupełnie, jakby była jakimś egzotycznym stworzeniem wystawionym na widok publiczny, kiedy tak naprawdę to tutaj przyszła na świat i tutaj się wychowała. Poza trzonem, stanowiącym tradycje Shafiqów wywiezione z Egiptu, tak naprawdę nie różnili się aż tak bardzo, jak niektórzy byliby skłonni sądzić. Zarzucano im zamknięcie na to, co angielskie, a choć istotnie podobne słowa mogłyby opisywać choćby ojca Neph, sama szlachcianka wydawała się raczej nie mieć problemu z tym, by czerpać z dóbr, które oferowała im Anglia.
- A zatem jesteś uzdrowicielką? - Dopytała uprzejmie, choć nie w sposób, który Saorise mogłaby odebrać za wścibstwo. Nephthys pomyślała, że w takim razie być może zna jej kuzyna, który również trudnił się sztuką medyczną, skomplikowaną, zawiłą i odpowiedzialną. A także na pewno niezbędną, tym bardziej w ostatnich, trudnych tygodniach. Zauważyła to nawet panna Shafiq; spędzała nad kociołkiem znacznie więcej czasu, ciężko jednak powiedzieć, czy to ze względu na ilość faktycznych zamówień, czy zwyczajnie chęć nie myślenia o tym, co się działo wokół. Odnajdując ukojenie w ścianach swojej pracowni, mogła tam przebywać całymi dniami, spowita oparami z kociołka.
- To dobrze, że znajduje się jeszcze ktoś, kto spogląda nieco dalej, niż poza czubek własnego nosa - odparła w odpowiedzi na słowa o odratowaniu szczenięcia z ulicy. Z rozbawieniem przyglądała się wciąż zaaferowanemu psu, który obracał łeb na wszystkie strony, chcąc najwyraźniej wszystko dokładnie obejrzeć i obwąchać. - Pewnie po prostu popisuje się przed obcymi - zawyrokowała z rozbawieniem, poprawiając nieznacznie ściskaną torbę tak, by nie upadła. Do apteki nie było już zbyt daleko; po kilku minutach trafiły tuż pod przeszkloną witrynę, za którą wystawiono wagę i równo poustawiane słoje z ziołami i innymi specyfikami. Nephthys przystanęła i pochyliła się, by raz jeszcze pogładzić psa po czarnym łbie, uważając, żeby nie pogubić niczego, co mogłoby wypaść z torby.
- Mam nadzieję, że znajdziesz coś, co pomoże ci uporać się z bólem. Dziękuję za dotrzymanie towarzystwa - wyprostowała się i zwróciła do rudowłosej, posyłając jej uśmiech, nim pożegnała się się uprzejmie i ruszyła w swoją stronę. Nie zamierzała ryzykować dalszych spacerów; znalazłszy się w odpowiedniej odległości, teleportowała się do domu bez zbędnej zwłoki, chcąc już uzupełnić braki w zapasach i być może uwarzyć kolejny eliksir. Wszystko, byle tylko nie musieć w nieskończoność roztrząsać różnych scenariuszy dotyczących tego, co mogą przynieść kolejne tygodnie.
| z/t
شاهدني من فوق
Nie zamierzała porównywać siebie z Nepthys, chociaż potrafiła zrozumieć, że rzucano jej dziwne i nieufne spojrzenia. Sama przecież przechodziła przez to w szkole, gdy wytykano jej rudość, piegowatość, chudość i niemiłe usposobienie. Jednak ona mogła coś na to zaradzić, choćby łamiąc jednemu z prześladowców nos, a szlachcianka – niekoniecznie, obserwowana na każdym kroku. Mogła jej co najwyżej współczuć i życzyć cierpliwości.
Przytaknęła, nie widząc powodu, dla którego powinna była zatajać swój zawód przed obcymi osobami. Osobiście uważała to za powód do dumy, nawet jeśli czasem spotykała się z pobłażliwymi spojrzeniami i nieprzychylnymi komentarzami pod swoim adresem – do nich jednak przywykła, wcześniej znajdując się na językach swoich uroczych cioteczek i babć. Od pewnego czasu nie pojawiała się w domu, ani na rodzinnych spotkaniach, nie mając na to po prostu czasu, nie wiedziała więc, czy starszyzna w jej rodzinie pogodziła się z wyborem zawodu, czy wciąż miała nadzieję na to, iż nawróci się, ustatkuje, utworzy dom pełen miłości i dzieci.
– Nie miałam wyboru – spoglądnęła na psa – inaczej mój bliski znajomy oddałby go na pożarcie stworzeniom w lesie. – Smutne, lecz prawdziwe, bo taki był prawdziwy powód przygarnięcia niesfornego szczeniaka pod swoje skrzydła. Nie podejrzewała, że w ten sposób Thomas chciał zapewnić jej towarzystwo, czy wypełnić pustkę po sobie przez miniony rok – o tak wielkie pokłady altruizmu nigdy go nie podejrzewała. Ale nie żałowała jednak swojej decyzji; koniec końców miała towarzysza, do którego czasami mówiła jak do zwyczajnego człowieka, ten zaś strzegł jej, a ostre kły ukazane w geście ostrzegawczym zazwyczaj odstraszały potencjalne zagrożenie. Nie dodała, że nauczyła go dwóch specyficznych komend, bierz i zostaw, specjalnie na tę okazję, gdyby ktoś zdecydowałby się jednak ją niespodziewanie zaatakować podczas spaceru. – Albo wyczuł, że nie zamierzasz zrobić nam krzywdy. – Odparła krótko na komentarz Nephthys, próbując uśmiechnąć się przyjaźnie; choć w połączeniu z bólem głowy przypominało to bardziej zbolały grymas.
Podziękowała za towarzystwo, zrobiła zakupy, niemal od razu przyjmując podwójną dawkę leku, a potem wraz z psem wróciła do domu, gdzie zaskakująco szybko zasnęła na kanapie. Widać organizm dalej potrzebował odpoczynku, z którego zamierzała korzystać, póki mogła.
zt
Przytaknęła, nie widząc powodu, dla którego powinna była zatajać swój zawód przed obcymi osobami. Osobiście uważała to za powód do dumy, nawet jeśli czasem spotykała się z pobłażliwymi spojrzeniami i nieprzychylnymi komentarzami pod swoim adresem – do nich jednak przywykła, wcześniej znajdując się na językach swoich uroczych cioteczek i babć. Od pewnego czasu nie pojawiała się w domu, ani na rodzinnych spotkaniach, nie mając na to po prostu czasu, nie wiedziała więc, czy starszyzna w jej rodzinie pogodziła się z wyborem zawodu, czy wciąż miała nadzieję na to, iż nawróci się, ustatkuje, utworzy dom pełen miłości i dzieci.
– Nie miałam wyboru – spoglądnęła na psa – inaczej mój bliski znajomy oddałby go na pożarcie stworzeniom w lesie. – Smutne, lecz prawdziwe, bo taki był prawdziwy powód przygarnięcia niesfornego szczeniaka pod swoje skrzydła. Nie podejrzewała, że w ten sposób Thomas chciał zapewnić jej towarzystwo, czy wypełnić pustkę po sobie przez miniony rok – o tak wielkie pokłady altruizmu nigdy go nie podejrzewała. Ale nie żałowała jednak swojej decyzji; koniec końców miała towarzysza, do którego czasami mówiła jak do zwyczajnego człowieka, ten zaś strzegł jej, a ostre kły ukazane w geście ostrzegawczym zazwyczaj odstraszały potencjalne zagrożenie. Nie dodała, że nauczyła go dwóch specyficznych komend, bierz i zostaw, specjalnie na tę okazję, gdyby ktoś zdecydowałby się jednak ją niespodziewanie zaatakować podczas spaceru. – Albo wyczuł, że nie zamierzasz zrobić nam krzywdy. – Odparła krótko na komentarz Nephthys, próbując uśmiechnąć się przyjaźnie; choć w połączeniu z bólem głowy przypominało to bardziej zbolały grymas.
Podziękowała za towarzystwo, zrobiła zakupy, niemal od razu przyjmując podwójną dawkę leku, a potem wraz z psem wróciła do domu, gdzie zaskakująco szybko zasnęła na kanapie. Widać organizm dalej potrzebował odpoczynku, z którego zamierzała korzystać, póki mogła.
zt
Gość
Gość
stąd - dalej 10 sierpnia 1956
Jeszcze zanim anomalia wytrąciła jej z dłoni różdżkę poczuła, że coś jest nie tak. Zaklęcia zawiodły, niestabilna magia odezwała się akurat w takiej chwili, czego właściwie powinna się była spodziewać, a jednak za każdym razem wiązało się to z nieprzyjemnym ukłuciem poczucia zdrady, czary były czymś pewnym i stałym, zawsze obecnym w życiu. Uciekając razem z Tonks, reagującą trzeźwiej, bez zawahania, tylko jeden raz obejrzała się za siebie. Pająki chyba wolały trzymać się swojego leża, nie było ich słychać.
Brak czucia w prawej, pokrytej ciemnymi plamami dłoni - piekły, odczuła to jeszcze przed odrętwieniem, nawet w ciemnościach była dziwnie pewna, że nie tak wygląda sinica - z początku dotkliwy, ustępował sam z siebie. Nie był trwały, przekonana, że minie w ciągu najbliższych paru minut z krótkim wybacz odebrała od znajomej upuszczoną różdżkę. Tak niewiele trzeba było, żeby z miejsca stała się bezbronna. Bezsilna bez magii, na której przez lata zbyt mocno przyzwyczaiła się polegać, była na siebie zła - krótko, dopóki nie zdusiła zbędnych uczuć, pozbawiona celu złość nie mogła pomóc w żaden sposób. Prędzej przeszkodzić w działaniu na rzecz Zakonu.
- Jest w pobliżu jeszcze jedna anomalia - odpowiedziała na słowa Just, również zdobywając się na uśmiech, o dziwo niewymuszony, szczery. Zbyt wcześnie jest, żeby się tak poddawać. Gorycz porażki może i nie zniknęła, ale nie wpływała na ocenę sytuacji. Zaułek był blisko, nawet na własnych nogach przejście tam powinno zająć nie więcej niż chwilę.
- Akromantule - nie przerywała marszu - nie obraziłabym się, gdybyśmy w przyszłości miały oglądać wyłącznie w książkach.
Takie przyjaźniejsze, mniej ruchome, na małych, malowanych tuszem obrazkach. Prawie przyjemna myśl, nawet po uwzględnieniu klekoczących żuwaczek, zróżnicowanych odnóży i zdecydowanie zbyt licznych, paciorkowatych ślepi. Minęły postój zaczarowanych bryczek, zmierzając w kierunku mniej uczęszczanego kawałka pogrążonej we śnie Pokątnej.
Jeszcze zanim anomalia wytrąciła jej z dłoni różdżkę poczuła, że coś jest nie tak. Zaklęcia zawiodły, niestabilna magia odezwała się akurat w takiej chwili, czego właściwie powinna się była spodziewać, a jednak za każdym razem wiązało się to z nieprzyjemnym ukłuciem poczucia zdrady, czary były czymś pewnym i stałym, zawsze obecnym w życiu. Uciekając razem z Tonks, reagującą trzeźwiej, bez zawahania, tylko jeden raz obejrzała się za siebie. Pająki chyba wolały trzymać się swojego leża, nie było ich słychać.
Brak czucia w prawej, pokrytej ciemnymi plamami dłoni - piekły, odczuła to jeszcze przed odrętwieniem, nawet w ciemnościach była dziwnie pewna, że nie tak wygląda sinica - z początku dotkliwy, ustępował sam z siebie. Nie był trwały, przekonana, że minie w ciągu najbliższych paru minut z krótkim wybacz odebrała od znajomej upuszczoną różdżkę. Tak niewiele trzeba było, żeby z miejsca stała się bezbronna. Bezsilna bez magii, na której przez lata zbyt mocno przyzwyczaiła się polegać, była na siebie zła - krótko, dopóki nie zdusiła zbędnych uczuć, pozbawiona celu złość nie mogła pomóc w żaden sposób. Prędzej przeszkodzić w działaniu na rzecz Zakonu.
- Jest w pobliżu jeszcze jedna anomalia - odpowiedziała na słowa Just, również zdobywając się na uśmiech, o dziwo niewymuszony, szczery. Zbyt wcześnie jest, żeby się tak poddawać. Gorycz porażki może i nie zniknęła, ale nie wpływała na ocenę sytuacji. Zaułek był blisko, nawet na własnych nogach przejście tam powinno zająć nie więcej niż chwilę.
- Akromantule - nie przerywała marszu - nie obraziłabym się, gdybyśmy w przyszłości miały oglądać wyłącznie w książkach.
Takie przyjaźniejsze, mniej ruchome, na małych, malowanych tuszem obrazkach. Prawie przyjemna myśl, nawet po uwzględnieniu klekoczących żuwaczek, zróżnicowanych odnóży i zdecydowanie zbyt licznych, paciorkowatych ślepi. Minęły postój zaczarowanych bryczek, zmierzając w kierunku mniej uczęszczanego kawałka pogrążonej we śnie Pokątnej.
Kolejny raz opuszczała miejsce anomalii pokonana. Nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić co robiły źle. Co ona robiła źle - kilka razy udało jej się przecież przejść, przez pierwsze, anomaliowe, zabezpieczenia, jednak podejście do naprawy i tak kończyło się niczym. Poświęciła temu czas - rozmyślaniu i studiowaniu wszystkich tych momentów w których udało jej się zetknąć stricte z anomalią. Chyba zwyczajnie te, do których trafiła okazywała się dla niej zbyt mocne. Ale nie zamierzała się poddawać, póki Londyn trawiła anomaliowa pogoda, ona raz po razie miała wstawać i próbować z nimi wygrać. Co prawda przez to i naukę przed egzaminem na aurora, kompletnie nie miała czasu żeby pomóc przy odbudowie Starej Chaty, miała nadzieję jednak, że jej przyjaciele nie będą mieli tego za złe. Choć i tak planowała wejść tam niedługo i pomóc przy malowaniu ścian.
Just lubiła Verę, tak po prostu, zwyczajnie. Może trochę zazdrościła jej tego, że przychodzi jej częściej widzieć się z aurorami - w tym oczywiście Skamanderem. Znaczy wcześniej, teraz sama nie była pewna. Miała go teoretycznie dla siebie, pod jednym dachem, a jednak czuła, jakby nie miała go wcale. Jak coś, co udaje ci się już prawie sięgnąć, opuszki twoich palców dotykają upragnionego przedmiotu, dłoń ma się już na nim zacisnąć, a on umyka.
Myślała, myślała że po tym jak mu powie wszystko, jak mu powie o wszystkim, cóż... będzie inaczej. Nie, wiedziała, że będzie inaczej. Jednak nie spodziewała się że jej inaczej będzie takie puste. Cierpiała i wiedziała, że będzie musiała to wszystko wyjaśnić raz jeszcze, z nim. Jednak teraz nie była na to pora.
- Chodźmy. - odpowiedziała, ciesząc się niejako, że Vera zgodziła się na jej propozycję. Domyślała się też dokąd się kierowały, jednak pozwoliła by to znawczyni run je prowadziła. Zaśmiała się szczerze na jej słowa, po raz pierwszy od trzech miesięcy pozwalając, by dźwięk ten wydarł się z jej ust. Było w nim jednak coś innego, dziwnego, coś co zaskoczyło samą Tonks, choć nie powiedziała tego na głos.
- To fakt, jednak i tak uważam że są od nich gorsze stworzenia - jedno z nich, wampira, miała przecież okazję sama spotkać. Czy raczej zostać jego potrawką. Nadal nie wiedziała, jakim cudem nie została w tamtym momencie pozbawiona życia. Chyba jedna, mimo wszystko, miała odrobinę szczęścia. - Pająki przyprawiają mnie o ciarki. - stwierdziła jeszcze, znów spoglądając na kilka chwil w niebo. - To Twoje pierwsze anomalie, Vera? - zapytała ściszając głos, gdy mijały postój zaczarowanych bryczek. Zmierzały w kierunku zaułka, teraz już była tego całkowicie pewna.
zt -> tu
Just lubiła Verę, tak po prostu, zwyczajnie. Może trochę zazdrościła jej tego, że przychodzi jej częściej widzieć się z aurorami - w tym oczywiście Skamanderem. Znaczy wcześniej, teraz sama nie była pewna. Miała go teoretycznie dla siebie, pod jednym dachem, a jednak czuła, jakby nie miała go wcale. Jak coś, co udaje ci się już prawie sięgnąć, opuszki twoich palców dotykają upragnionego przedmiotu, dłoń ma się już na nim zacisnąć, a on umyka.
Myślała, myślała że po tym jak mu powie wszystko, jak mu powie o wszystkim, cóż... będzie inaczej. Nie, wiedziała, że będzie inaczej. Jednak nie spodziewała się że jej inaczej będzie takie puste. Cierpiała i wiedziała, że będzie musiała to wszystko wyjaśnić raz jeszcze, z nim. Jednak teraz nie była na to pora.
- Chodźmy. - odpowiedziała, ciesząc się niejako, że Vera zgodziła się na jej propozycję. Domyślała się też dokąd się kierowały, jednak pozwoliła by to znawczyni run je prowadziła. Zaśmiała się szczerze na jej słowa, po raz pierwszy od trzech miesięcy pozwalając, by dźwięk ten wydarł się z jej ust. Było w nim jednak coś innego, dziwnego, coś co zaskoczyło samą Tonks, choć nie powiedziała tego na głos.
- To fakt, jednak i tak uważam że są od nich gorsze stworzenia - jedno z nich, wampira, miała przecież okazję sama spotkać. Czy raczej zostać jego potrawką. Nadal nie wiedziała, jakim cudem nie została w tamtym momencie pozbawiona życia. Chyba jedna, mimo wszystko, miała odrobinę szczęścia. - Pająki przyprawiają mnie o ciarki. - stwierdziła jeszcze, znów spoglądając na kilka chwil w niebo. - To Twoje pierwsze anomalie, Vera? - zapytała ściszając głos, gdy mijały postój zaczarowanych bryczek. Zmierzały w kierunku zaułka, teraz już była tego całkowicie pewna.
zt -> tu
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 01.10.18 15:43, w całości zmieniany 2 razy
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zaczarowane Bryczki
Szybka odpowiedź