Restauracja Czar Par
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Restauracja Czar Par
Elegancka czarodziejska restauracja, do której wejście jest ukryte w zejściu do mugolskiej piwnicy jednej z kamienic. Ledwie mija się próg, a magia samoistnie ściąga płaszcze z ramion gości, odwieszając je na stojaki, zaś u ich stop słania się długi, czerwony dywan prowadzący do głównej sali. Ta dzieli się na dwie części, w pierwszej znajdują się stoliki, pomiędzy którymi lewitują tace z najlepszym winem wytwarzanym przez tutejsze skrzaty, a zamówienia składa się poprzez machnięcie różdżką i wypowiedzenie zamówionych potraw. Po jakimś czasie talerze materializują się przed gośćmi - brak personalnej obsługi zapewnia maksimum dyskrecji.
Druga część sali to błyszczący parkiet, gdzie orkiestra duchów, na zaczarowanych instrumentach, gra osiemnastowieczną muzykę.
Druga część sali to błyszczący parkiet, gdzie orkiestra duchów, na zaczarowanych instrumentach, gra osiemnastowieczną muzykę.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:33, w całości zmieniany 1 raz
Przytaknął tępo, nie znając się na ślubach ani na oczekiwaniach samej Frances. Coraz bardziej zaczęło do niego docierać, że to realne - że wezmą ślub, choćby z fikcyjnych pobudek. A może nie do końca fikcyjnych? Gubił się w tym, a wypita ziołowa nalewka szumiała mu w głowie. Przynajmniej Frances się uśmiechała, tak uroczo i tak... pięknie. Gdy propozycja tańca sprawiła jej radość, Daniel uparł się na ten pomysł jeszcze bardziej. Porwał dziewczynę na parkiet, nie spodziewając się, że łamie przy tym niepisane zasady savoire-vivre'u i że duch, martwy dziad, poczuje się w obowiązku go strofować! Spojrzał na zmarłego faceta gniewnie, a zazdrość i złość wprost w nim buzowały. Jakim prawem ten koleś śmie wtrącać się w jego planowane zaręczyny, zagadywać do jego kobiety, mówić mu, co może, a czego nie może robić?
-Klient nasz pan, hm?! Zapomniałeś o tym? - burknął, łypiąc na ducha wilczym wzrokiem. Czarująca Frances zachowała się z nieporównywalnie większą gracją, na którą duch zareagował jak... prawdziwy mężczyzna.
-Hola, hola, nie będziesz jej do niczego prosił! Przyszła tu ze mną! - warknął Wroński, demonstrując zaborczość, która mogła dać Frances do myślenia. Czyżby chciał zachowywać się w ten sposób również przy jej... żywych znajomych? Dłoń Daniela odruchowo powędrowała w kierunku szabli, jednak powstrzymał go dotyk ciepłej dłoni Frances.
Posłał jej ogniste spojrzenie, ale nie sięgnął po broń. W skroniach mu pulsowało, ale nie zamierzał się przyznawać, że cokolwiek pił przed ich wspólnym obiadem. To dopiero byłby skandal! Nawet on wiedział, że nie wypadało.
Wziął głęboki wdech.
-Poproszę to wino, a potem wrócimy do tematu. - zapowiedział, łypiąc złowieszczo na ducha i licząc, że do tej pory skończy się jego zmiana. -Przepraszam na chwilę. - wymamrotał do Frances i udał się do łazienki, gdzie ochlapał twarz wodą i usiłował się uspokoić i zebrać na odwagę. Sprzeczne emocje się w nim kotłowały, a całą złość przelewał na ducha, zamiast dostrzec prawdziwy problem - stres i niezdecydowanie przed zaręczynami.
Tymczasem Frances mogła dostrzec, że duch oddala się z podejrzaną miną - zupełnie, jakby chciał jakoś zareagować na wybryk jej towarzysza...
Pięć minut później
Daniel wrócił do stolika, rozglądając się za duchem, a potem posłał przepraszające spojrzenie Frances.
-Frances, ja... - westchnął, stając nad jej krzesłem. Chciał klęknąć, planował klęknąć, ale nadal... coś mu nie pasowało.
-Frances, czy jesteś tego pewna? - rzucił nagle cicho, spoglądając na nią jakoś posępnie. Westchnął i osunął się z powrotem na krzesło. Powoli zaczynało do niego docierać, że chciał zatrzeć własne wątpliwości teatrem, romantyczną otoczką.
-Mówiłaś, że nikt nie może się dowiedzieć o twojej świadomości... moich interesów. Co, jeśli się dowie? Albo jeśli na jaw wyjdą sprawki mojego ojca? Jeśli wady tego rozwiązania przyćmią zalety mojego nazwiska? Jesteś... taka młoda, śliczna, mądra. Nie musisz... nie musisz się na to decydować, ochronię cię przed polityką tak czy siak. - zaczął z siebie wyrzucać z zawrotną prędkością.
-Klient nasz pan, hm?! Zapomniałeś o tym? - burknął, łypiąc na ducha wilczym wzrokiem. Czarująca Frances zachowała się z nieporównywalnie większą gracją, na którą duch zareagował jak... prawdziwy mężczyzna.
-Hola, hola, nie będziesz jej do niczego prosił! Przyszła tu ze mną! - warknął Wroński, demonstrując zaborczość, która mogła dać Frances do myślenia. Czyżby chciał zachowywać się w ten sposób również przy jej... żywych znajomych? Dłoń Daniela odruchowo powędrowała w kierunku szabli, jednak powstrzymał go dotyk ciepłej dłoni Frances.
Posłał jej ogniste spojrzenie, ale nie sięgnął po broń. W skroniach mu pulsowało, ale nie zamierzał się przyznawać, że cokolwiek pił przed ich wspólnym obiadem. To dopiero byłby skandal! Nawet on wiedział, że nie wypadało.
Wziął głęboki wdech.
-Poproszę to wino, a potem wrócimy do tematu. - zapowiedział, łypiąc złowieszczo na ducha i licząc, że do tej pory skończy się jego zmiana. -Przepraszam na chwilę. - wymamrotał do Frances i udał się do łazienki, gdzie ochlapał twarz wodą i usiłował się uspokoić i zebrać na odwagę. Sprzeczne emocje się w nim kotłowały, a całą złość przelewał na ducha, zamiast dostrzec prawdziwy problem - stres i niezdecydowanie przed zaręczynami.
Tymczasem Frances mogła dostrzec, że duch oddala się z podejrzaną miną - zupełnie, jakby chciał jakoś zareagować na wybryk jej towarzysza...
Pięć minut później
Daniel wrócił do stolika, rozglądając się za duchem, a potem posłał przepraszające spojrzenie Frances.
-Frances, ja... - westchnął, stając nad jej krzesłem. Chciał klęknąć, planował klęknąć, ale nadal... coś mu nie pasowało.
-Frances, czy jesteś tego pewna? - rzucił nagle cicho, spoglądając na nią jakoś posępnie. Westchnął i osunął się z powrotem na krzesło. Powoli zaczynało do niego docierać, że chciał zatrzeć własne wątpliwości teatrem, romantyczną otoczką.
-Mówiłaś, że nikt nie może się dowiedzieć o twojej świadomości... moich interesów. Co, jeśli się dowie? Albo jeśli na jaw wyjdą sprawki mojego ojca? Jeśli wady tego rozwiązania przyćmią zalety mojego nazwiska? Jesteś... taka młoda, śliczna, mądra. Nie musisz... nie musisz się na to decydować, ochronię cię przed polityką tak czy siak. - zaczął z siebie wyrzucać z zawrotną prędkością.
Self-made man
Zachowanie towarzyszącego jej czarodzieja wydawało jej się niezwykle… dziwnie. Z pewnością odmienne do tego, do którego przywykła podczas jej spotkań. Nic więc dziwnego, że w pierwszej chwili eteryczna alchemiczka uznała za sprawcę całej tej dziwnej sytuacji szampan, jaki znalazł się przy ich stoliku. W pewnym momencie miała również ochotę, by wyjąć z torebki kilka niewielkich, alchemicznych gadżetów (a te, zawsze mogły się jej przydać) oraz przebadać alkohol, była jednak pewna, że w podobnym miejscu nie będzie to mile widzianym.
Odetchnęła, gdy Daniel zaniechał wyjmowania broni, najwidoczniej powstrzymany jej gestem, a sam duch zdawał się być zbity z tropu… I jakby rozgniewany? Na Merlina, tylko tego brakowało, aby ten zaczął podjudzać i tak już wściekłego ducha. Na szczęście zmarły mężczyzna nie skomentował jego słów, jedynie skłonił głowę i już miała coś powiedzieć, spytać czy wszystko w porządku gdy Daniel zniknął z pola jej widzenia. Ciężkie westchnienie uleciało z jej piersi i nie chcąc spędzić czasu w samotności, panna Burroughs z gracją podeszła do ducha.
- Przepraszam pana, czy moglibyśmy zamienić dwa słowa? Jest mi niezmiernie przykro, że doszło do takiej sytuacji, proszę się jednak nie gniewać, gdyż… - Zaczęła, po czym w kilkunastu smutnych zdaniach opowiedziała duchowi historię miłości z niebywale wielkimi przeszkodami, utraty najbliższych oraz wywołaną tym nadopiekuńczością Daniela. Frances była wprawna w kłamstwie, a całkiem sympatyczny duch zdawał się jej uwierzyć w jej słowa. Dobrze, bardzo dobrze. Ostatnim czego dziś potrzebowali to wizyta magipolicji, która mogła skończyć się w paskudnym Tower. Rozmowa przeszła i na inne tematy, duch potowarzyszył przez chwilę przy stoliku by zniknąć do swoich zajęć, nim Daniel powrócić do stolika.
Bystre spojrzenie alchemiczki uważnie utkwiło w buzi przyjaciela wyszukując w niej czegokolwiek, co naprowadziłoby ją na rozwiązanie obecnej sytuacji. Spoglądała na niego z troską, odrobinę zbita z tropu. W końcu…mieli zjeść tylko kolację, czyż nie?
Uważnie słuchała jego słów, nieśmiało przesuwając się w jego stronę i wyciągając dłoń, by zacisnąć smukłe palce na jego dłoni, chcąc zapewnić go o wsparciu z jej strony. Ciche westchnienie po raz kolejny uleciało z jej ust, gdy analizowała jego słowa. W końcu uśmiechnęła się delikatnie, po czym uniosła wolną dłoń aby przesunąć opuszkami palców po jego policzku. - Wiem, że mnie ochronisz, Danny. Zawsze to robisz. - Zaczęła ciepło, by po chwili przenieść spojrzenie na blat stołu. - I jestem tego pewna, wierz mi, przeanalizowałam ten pomysł na wszystkie możliwe sposoby, wykonałam również kilka obliczeń… - Oczywiście, że to zrobiła. Panna Burroughs nie byłaby sobą, gdyby nie poddała wszystkiego dokładnej analizie. - Danny ja… ja się tak strasznie boję. Nie umiem się bronić, znam jedynie książki i zupełnie nie rozumiem, czemu świat wywraca się do góry nogami, w dodatku ponoć moje badania wzbudziły zainteresowanie nieodpowiednich osób… - szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się odrobinę, gdy wypowiadała to, co do tej pory skryte było w jej sercu. Nieśmiało przeniosła spojrzenie na jego buzię, odruchowo mocniej zaciskając palce na jego dłoni. - W tym całym strachu tylko przy Tobie czuję się w pełni bezpieczna. Nie wiem, co wtedy. W zasadzie, gdy to powiedziałeś nie jestem pewna, czy udawanie, że nic w tej materii nie wiem, będzie dobrym rozwiązaniem. Powinniśmy się nad tym na spokojnie zastanowić, a reszta mnie nie martwi. No może, po za jedną kwestią… Och, to głupie… Ale trochę się obawiam, że po tym całym ślubie przestaniesz mnie lubić… - Rumieniec pojawił się na buzi eterycznego dziewczęcia, a odrobinę zaszklone spojrzenie na chwilę uciekło gdzieś na bok. Skoro miał obawy, nie widziała innego sposobu na ich rozwiązanie niż zwykłą, czystą szczerość z obu stron. Kto wie, może jej słowa pomogą im ustabilizować szczęśliwy grunt? Miała taką nadzieję. - Czego się obawiasz, Danny? Powiedz mi, co wzbudza Twoje największe obawy? - Spytała, nieśmiało przysuwając się do niego odrobinę. - Ja… bo Ty… Ty wiesz, że jesteś dla mnie ważny, prawda? Z nikim innym nie zdecydowałabym się na tak szalony plan, lecz jeśli będziesz chciał się wycofać to… To ja to zrozumiem, wiesz? Nie chcę, żebyś tego żałował albo nie był szczęśliwy z mojego powodu… Jeśli jednak nadal chcesz… Mogę Ci obiecać, że jakoś to wszystko ułożymy, a ja będę Cię wspierać we wszystkim, w czym będziesz potrzebował wsparcia. - Oznajmiała z pewnością w głosie jak i spojrzeniu. Musiało się udać, nie było innej możliwości. Oboje byli sprytni oraz w pewien sposób uparci… Mętną jednak dla niej pozostawała kwestia chęci, co nieprzyjemnie ukuło gdzieś w okolicy mostka, to uczucie szybko zniknęło jednak z jej głowy, zastąpione myślą, iż robi z siebie co najmniej głupią.
Odetchnęła, gdy Daniel zaniechał wyjmowania broni, najwidoczniej powstrzymany jej gestem, a sam duch zdawał się być zbity z tropu… I jakby rozgniewany? Na Merlina, tylko tego brakowało, aby ten zaczął podjudzać i tak już wściekłego ducha. Na szczęście zmarły mężczyzna nie skomentował jego słów, jedynie skłonił głowę i już miała coś powiedzieć, spytać czy wszystko w porządku gdy Daniel zniknął z pola jej widzenia. Ciężkie westchnienie uleciało z jej piersi i nie chcąc spędzić czasu w samotności, panna Burroughs z gracją podeszła do ducha.
- Przepraszam pana, czy moglibyśmy zamienić dwa słowa? Jest mi niezmiernie przykro, że doszło do takiej sytuacji, proszę się jednak nie gniewać, gdyż… - Zaczęła, po czym w kilkunastu smutnych zdaniach opowiedziała duchowi historię miłości z niebywale wielkimi przeszkodami, utraty najbliższych oraz wywołaną tym nadopiekuńczością Daniela. Frances była wprawna w kłamstwie, a całkiem sympatyczny duch zdawał się jej uwierzyć w jej słowa. Dobrze, bardzo dobrze. Ostatnim czego dziś potrzebowali to wizyta magipolicji, która mogła skończyć się w paskudnym Tower. Rozmowa przeszła i na inne tematy, duch potowarzyszył przez chwilę przy stoliku by zniknąć do swoich zajęć, nim Daniel powrócić do stolika.
Bystre spojrzenie alchemiczki uważnie utkwiło w buzi przyjaciela wyszukując w niej czegokolwiek, co naprowadziłoby ją na rozwiązanie obecnej sytuacji. Spoglądała na niego z troską, odrobinę zbita z tropu. W końcu…mieli zjeść tylko kolację, czyż nie?
Uważnie słuchała jego słów, nieśmiało przesuwając się w jego stronę i wyciągając dłoń, by zacisnąć smukłe palce na jego dłoni, chcąc zapewnić go o wsparciu z jej strony. Ciche westchnienie po raz kolejny uleciało z jej ust, gdy analizowała jego słowa. W końcu uśmiechnęła się delikatnie, po czym uniosła wolną dłoń aby przesunąć opuszkami palców po jego policzku. - Wiem, że mnie ochronisz, Danny. Zawsze to robisz. - Zaczęła ciepło, by po chwili przenieść spojrzenie na blat stołu. - I jestem tego pewna, wierz mi, przeanalizowałam ten pomysł na wszystkie możliwe sposoby, wykonałam również kilka obliczeń… - Oczywiście, że to zrobiła. Panna Burroughs nie byłaby sobą, gdyby nie poddała wszystkiego dokładnej analizie. - Danny ja… ja się tak strasznie boję. Nie umiem się bronić, znam jedynie książki i zupełnie nie rozumiem, czemu świat wywraca się do góry nogami, w dodatku ponoć moje badania wzbudziły zainteresowanie nieodpowiednich osób… - szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się odrobinę, gdy wypowiadała to, co do tej pory skryte było w jej sercu. Nieśmiało przeniosła spojrzenie na jego buzię, odruchowo mocniej zaciskając palce na jego dłoni. - W tym całym strachu tylko przy Tobie czuję się w pełni bezpieczna. Nie wiem, co wtedy. W zasadzie, gdy to powiedziałeś nie jestem pewna, czy udawanie, że nic w tej materii nie wiem, będzie dobrym rozwiązaniem. Powinniśmy się nad tym na spokojnie zastanowić, a reszta mnie nie martwi. No może, po za jedną kwestią… Och, to głupie… Ale trochę się obawiam, że po tym całym ślubie przestaniesz mnie lubić… - Rumieniec pojawił się na buzi eterycznego dziewczęcia, a odrobinę zaszklone spojrzenie na chwilę uciekło gdzieś na bok. Skoro miał obawy, nie widziała innego sposobu na ich rozwiązanie niż zwykłą, czystą szczerość z obu stron. Kto wie, może jej słowa pomogą im ustabilizować szczęśliwy grunt? Miała taką nadzieję. - Czego się obawiasz, Danny? Powiedz mi, co wzbudza Twoje największe obawy? - Spytała, nieśmiało przysuwając się do niego odrobinę. - Ja… bo Ty… Ty wiesz, że jesteś dla mnie ważny, prawda? Z nikim innym nie zdecydowałabym się na tak szalony plan, lecz jeśli będziesz chciał się wycofać to… To ja to zrozumiem, wiesz? Nie chcę, żebyś tego żałował albo nie był szczęśliwy z mojego powodu… Jeśli jednak nadal chcesz… Mogę Ci obiecać, że jakoś to wszystko ułożymy, a ja będę Cię wspierać we wszystkim, w czym będziesz potrzebował wsparcia. - Oznajmiała z pewnością w głosie jak i spojrzeniu. Musiało się udać, nie było innej możliwości. Oboje byli sprytni oraz w pewien sposób uparci… Mętną jednak dla niej pozostawała kwestia chęci, co nieprzyjemnie ukuło gdzieś w okolicy mostka, to uczucie szybko zniknęło jednak z jej głowy, zastąpione myślą, iż robi z siebie co najmniej głupią.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Był wyraźnie spięty, choć serce biło mu nienaturalnie szybko, pompując w żyły dziwną ekscytację. Pobudzenie, przed chwilą manifestujące się w postaci gniewu na ducha, szybko przerodziło się w stres. Gdy Frances chwyciła go za dłoń i musnęła policzek, po skórze przebiegły mu dziwne iskry - czyżby kolejny skutek uboczny tych cholernych ziół...? A może coś... innego? Zmusił się do utkwienia w pannie Burroughs rozbieganego spojrzenia, a wyznawszy jej swoje wątpliwości, nastawił się na najgorsze. Koniec zaręczyn, to jasne, ale naprawdę zraniłby go koniec przyjaźni. Mówił od serca - nie zasługiwała na byle oprycha z Nokturnu, nie zasługiwała na fikcyjny ślub, zasługiwała na coś... lepszego.
Uśmiechnął się blado, gdy znów powiedziała mu, że czuje się przy nim bezpiecznie. W młodości wydawało mu się, że nie potrafił nawet ochronić siebie i młodszego brata - przed ojcem tyranem. Potem poświęcił jednak lata na to, by na ulicy czuć się bezpiecznie, by żyć po swojemu i chronić własny tyłek. Tak, w tym był dobry - nad Franią, nad żoną, może roztoczyć parasol opieki.
-Obliczeń? - uniósł lekko brew. Wiara Frani i jej (niezamierzenie) dowcipne słowa o obliczeniach dodały mu nieco sił. Po chwili spoważniał, słuchając o jej obawach, mocniej zaciskając dłonie na jej drobnych rączkach.
-Zawsze cię ochronię, zawsze ci pomogę, Franiu. - zapewnił od serca, rozszerzając oczy i widząc pannę Burroughs jakby w nowym świetle. Już podczas pierwszego spotkania był świadkiem jej strachu i ocalił ją od próby zhańbienia, ale zostawili już port i Londyn za sobą, wszystko było w porządku. Nie podejrzewał, że strach nadal jej towarzyszy, na każdym kroku. -Niezależnie od tego... kim dla ciebie będę. - dodał cicho, bo taki już był. Nie dopuszczał blisko wielu osób, ale jeśli już mu na kimś zależało, to po całości.
-Lubić? - powtórzył z cicho, ze zdziwieniem obserwując jej rumieniec. Natychmiast przypomniał sobie ich pocałunek i zaczął się zastanawiać...
...mieć cichą nadzieję, że...
...nie no, co on sobie myślał, czy nie myślał sobie za wiele...?
-Co masz na myśli? Dlaczego? - wyrwało mu się, choć zarazem nie chciał wiedzieć.
Westchnął cicho i przesunął dłonią po czole, jakby chcąc ochłonąć. Chwilę zbierał myśli i zaczął mówić dopiero, gdy Frances zapytała go o jego obawy. Nie od razu odpowiedział na jej pytanie, najpierw chcąc odnieść się do jej słów - szybko jednak okazało się, że jej lęki łączyły się z tymi jego.
-Też jesteś dla mnie ważna. I myślę, że nasza... - przyjaźń? coś więcej? Wolał tego nie nazywać... -...relacja to coś więcej, niż łączy wiele zamężnych par. Moi rodzice mieli aranżowane małżeństwo, z rozsądku. Moja klientka i przyjaciółka nie martwi się o to, czy mąż będzie ją zdradzał, ale jak często. - zauważył, a w jego głosie pobrzmiała gorycz. -W porównaniu z nimi nasz... fikcyjny? ...układ jest bardziej szczery. A zarazem... nie wiem, Frances, boję się, że będziesz kiedyś żałować - nawet jeśli ten układ jest tymczasowy i że... sam nie wiem, jak z... kimś być. - i co jest prawdą, a co fikcją.
Odchylił się lekko na krześle, wyraźnie speszony.
-Nigdy nie wikłałem się w... trwałe relacje. - mruknął, obracając w dłoniach kielich wina. Sam fakt, że z powodu głupiej urazy zerwał kontakt z jedyną dziewczyną, do której czuł w szkole coś więcej, dużo o nim mówił. -Ty też jesteś dla mnie...ważna. - zakończył, wreszcie zerkając na nią ciepło. Wziął głęboki wdech i nagle uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy ich obawy są podobne.
Uśmiechnął się blado, gdy znów powiedziała mu, że czuje się przy nim bezpiecznie. W młodości wydawało mu się, że nie potrafił nawet ochronić siebie i młodszego brata - przed ojcem tyranem. Potem poświęcił jednak lata na to, by na ulicy czuć się bezpiecznie, by żyć po swojemu i chronić własny tyłek. Tak, w tym był dobry - nad Franią, nad żoną, może roztoczyć parasol opieki.
-Obliczeń? - uniósł lekko brew. Wiara Frani i jej (niezamierzenie) dowcipne słowa o obliczeniach dodały mu nieco sił. Po chwili spoważniał, słuchając o jej obawach, mocniej zaciskając dłonie na jej drobnych rączkach.
-Zawsze cię ochronię, zawsze ci pomogę, Franiu. - zapewnił od serca, rozszerzając oczy i widząc pannę Burroughs jakby w nowym świetle. Już podczas pierwszego spotkania był świadkiem jej strachu i ocalił ją od próby zhańbienia, ale zostawili już port i Londyn za sobą, wszystko było w porządku. Nie podejrzewał, że strach nadal jej towarzyszy, na każdym kroku. -Niezależnie od tego... kim dla ciebie będę. - dodał cicho, bo taki już był. Nie dopuszczał blisko wielu osób, ale jeśli już mu na kimś zależało, to po całości.
-Lubić? - powtórzył z cicho, ze zdziwieniem obserwując jej rumieniec. Natychmiast przypomniał sobie ich pocałunek i zaczął się zastanawiać...
...mieć cichą nadzieję, że...
...nie no, co on sobie myślał, czy nie myślał sobie za wiele...?
-Co masz na myśli? Dlaczego? - wyrwało mu się, choć zarazem nie chciał wiedzieć.
Westchnął cicho i przesunął dłonią po czole, jakby chcąc ochłonąć. Chwilę zbierał myśli i zaczął mówić dopiero, gdy Frances zapytała go o jego obawy. Nie od razu odpowiedział na jej pytanie, najpierw chcąc odnieść się do jej słów - szybko jednak okazało się, że jej lęki łączyły się z tymi jego.
-Też jesteś dla mnie ważna. I myślę, że nasza... - przyjaźń? coś więcej? Wolał tego nie nazywać... -...relacja to coś więcej, niż łączy wiele zamężnych par. Moi rodzice mieli aranżowane małżeństwo, z rozsądku. Moja klientka i przyjaciółka nie martwi się o to, czy mąż będzie ją zdradzał, ale jak często. - zauważył, a w jego głosie pobrzmiała gorycz. -W porównaniu z nimi nasz... fikcyjny? ...układ jest bardziej szczery. A zarazem... nie wiem, Frances, boję się, że będziesz kiedyś żałować - nawet jeśli ten układ jest tymczasowy i że... sam nie wiem, jak z... kimś być. - i co jest prawdą, a co fikcją.
Odchylił się lekko na krześle, wyraźnie speszony.
-Nigdy nie wikłałem się w... trwałe relacje. - mruknął, obracając w dłoniach kielich wina. Sam fakt, że z powodu głupiej urazy zerwał kontakt z jedyną dziewczyną, do której czuł w szkole coś więcej, dużo o nim mówił. -Ty też jesteś dla mnie...ważna. - zakończył, wreszcie zerkając na nią ciepło. Wziął głęboki wdech i nagle uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy ich obawy są podobne.
Self-made man
Panna Burroughs czuła się odrobinę zbita z tropu. Przyszli tu, by spędzić miło czas oraz zjeść coś dobrego, a do tej wizji nie pasowało jej napięcie w jego mięśniach, zdenerwowanie czy słowa, jakie uciekały szybko z jego ust. Ciche westchnienie uleciało z jej ust, których kąciki uniosły się chwilę później w delikatnym rozbawieniu.
- Tylko kilku… - Odpowiedziała niewinnie, jakby przyznawała się do zjedzenia ostatniego ciastka, a nie ułożenie ciągu skomplikowanych obliczeń w wolnym czasie w zasadzie… Z nudów. Oraz naukowej ciekawości, jakiej było w niej pełno.
A gdy zacisnął dłonie mocniej na jej dłoni, eteryczna alchemiczka przesunęła kciukiem po wierzchu szorstkiej, męskiej dłoni. Szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się odrobinę wzruszeniem, słysząc tę, jakże specyficzną deklarację, jaka uleciała z jego ust. Wiedziała. Doskonale wiedziała, że zawsze może na niego liczyć, nawet jeśli nie sądziła, aby kiedykolwiek zasłużyła sobie na taki dar od losu. - Wiem, Danny. - Odpowiedziała ciepło, wlepiając miękkie spojrzenie w jego twarz. I już miała coś dodać, gdy Daniel przykuł uwagę do kolejnych jej słów. Rumieniec na jej buzi przybrał na sile, gdyż gdzieś w środku miała wrażenie, że wygłupia się swoimi słowami brzmiącymi dziwnie nierozważnie oraz naiwnie. Frances przysunęła się do Wrońskiego, żeby oprzeć twarz o jego ramię, chcąc ukryć przed nim zmieszanie oraz zawstydzenie, jakie się na niej pojawiło.
- No bo… Po ślubie będziemy spędzać ze sobą dużo więcej czasu i… i trochę się obawiam… że przestaniesz mnie przez to lubić. Bo widzisz, nie należę do ciekawych osób, przynajmniej tak sądzi większość moich znajomych, mój własny brat mnie nie lubi i… i nie chcę, żebyś był rozczarowany… Albo przestał mnie przez to lubić… Bo ja nie chcę, żebyś zniknął z mojej rzeczywistości. - Wyznała nieśmiało, acz niezwykle szczerze, z twarzą nadal skrytką w jego ramieniu. Nie odważyła się na niego spojrzeć, nie wiedziała, jak powinna nazwać większość odczuć jak pojawiały się w jej umyśle, była jednak pewna, że nie chciałaby aby ich relacja się rozpadła. Od dawna spoglądała na niego niczym na swoją bratnią duszę oraz kogoś, kto potrafi ją zrozumieć. Z początku była pewna, że ich przyjaźń będzie trwać jeszcze długo po planowanym rozwodzie. Dni jednak mijały, a wątpliwości coraz mocniej nawiedzały jej głowę. Bo co, jeśli Daniel przestanie ją lubić, gdy ze sobą zamieszkają? Nie chciała, aby kiedykolwiek go zabrakło, choć nie była w stanie nazwać natury tego odczucia. Gdy kolejne słowa padły z jego ust, a palący rumieniec uleciał z jej buzi odsunęła się się delikatnie, by szaroniebieskim spojrzeniem omieść jego buzię. Słuchała uważne, z zmyśleniem wypisanym w delikatnych rysach, zastanawiając się co powinna powiedzieć. Jego słowa zdawały się niezwykle przypominać słowa, jakie padły z jej ust. Zdawali się dzielić podobne obawy, Frances jednak nie była w stanie stwierdzić czy było to czymś dobrym, czy wręcz przeciwnie.
Odruchowo uśmiechnęła się ślicznie słysząc, że i ona jest dla niego ważna. Przyjemne ciepło rozlało się po jej piersi niosąc ukojenie wobec wzbierających się nerwów, takie rozmowy nigdy nie należały do prostych, panna Burroughs jednak niezwykle ceniła sobie możliwość szczerej rozmowy.
- Och, biedna istota… - Wspomniała, na wspomnienie o jego znajomej. Sama nie chciałaby żyć w podobnej świadomości oraz stanie myślenia. I nie miała pojęcia, że może mu chodzić o czarownicę, która w najbliższych tygodniach stanie się niezwykle bliska jej sercu. Smukłe palce ponownie przesunęły po wierzchu jego dłoni, jakby chciała dodać mu otuchy w wyznaniach. - Według statystyki oraz podstawowej numerologii znajdujemy się na lepszej pozycji o jakieś… trzydzieści osiem do czterdziestu pięciu procent, zależnie od zmiennych, jakie uwzględnimy. - Stwierdziła, po szybkim rachunku w głowie, chcąc odrobinę podnieść morale przyjaciela. Chwilę później spojrzała na niego ciepło, z dziwnym rozczuleniem w szaroniebieskich tęczówkach. Uniosła dłoń, by delikatnie oprzeć ją na męskim policzku, nie odrywając spojrzenia od jego buzi.
- Och, głuptasie… Jak mogłabym kiedykolwiek żałować znajomości z Tobą? - Spytała, pewna iż taki obrót wydarzeń, przynajmniej w jej pojęciu, wydawał się być niezwykle abstrakcyjnym. Zbyt wiele mu zawdzięczała, zbyt wiele dla niej znaczył, za bardzo lubiła jego towarzystwo by choćby rozważyć taką możliwość… Z drugiej strony brzmiała ona niezwykle podobne do słów, jakie przed chwilą sama wypowiadała. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, a opuszki jej palców przesunęły się po zarośniętym policzku.
- Ja też nie wiem, jak z kimś być Dan… - Zaczęła niepewnie, starając się nie uciekać od niego spojrzeniem. O tym powinien wiedzieć, wszak nie raz napominała o wstydliwym braku doświadczeń. - To kwestia dla mnie nowa i bliżej mi nie znana… I też obawiam się, że Cię zawiodę. Wierzę jednak, że uda nam się wszystko wypracować. Ufam Ci Danny, jak nikomu innemu. W dodatku potrafimy ze sobą rozmawiać, a codzienność… Codzienność jakoś sobie ułożymy, wiesz? Z odrobiną chęci nie powinno być to trudnym… - Mówiła odrobinę nieskładnie w obawie, że ubierze swoje myśli w nieodpowiednie słowa, co mogłoby skutkować jego urażeniem, a tego z pewnością nie chciała. Fikcja mieszała się z prawdą, doprawiana brakiem doświadczenia oraz niemożnością nazwania pewnych uczuć.
- Nie zmuszę Cię, Dan. -Nie zmusi, tego była pewna, choć dziwna, nierozumiana melancholia pojawiła się w jej głowie.. - Znamy swoje wątpliwości, Ty znasz moje zdanie, masz moje zapewnienia i wiedzę, że ja jestem pewna, podjęcia się tego… Nie musisz podejmować decyzji dziś, przemyśl to na spokojnie, a jeśli faktycznie nie będziesz chciał się…. w to… wplątać, nie obrażę się i…- Przejęcie pojawiło się w jej głosie, a dziwne poczucie, iż oto rozmawiają po raz ostatni nawiedziło jej umysł, przepełniając go irracjonalnym strachem. Nie chciała, żeby go nie było. Nie chciała, żeby znikał z jej rzeczywistości, nie mogła jednak oczekiwać od niego chęci na wystawiania się na komplikacje tylko po to, by zadbać, aby udało jej się przeżyć nieciekawe czasy… Szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się odrobinę, a panna Burroughs, wiedziona poczuciem, że przyjaciel zaraz od niej ucieknie już na zawsze; z sercem bijącym szybciej od skrzydeł niewielkich koliberków, przesunęła w swej świadomości ostatni raz po jego policzku, by chwilę później musnąć ustami kącik jego ust. Na więcej się nie odważyła, przekonana, że oto za chwilę, prawdopodobnie straci najbliższą jej osobę.
- Tylko kilku… - Odpowiedziała niewinnie, jakby przyznawała się do zjedzenia ostatniego ciastka, a nie ułożenie ciągu skomplikowanych obliczeń w wolnym czasie w zasadzie… Z nudów. Oraz naukowej ciekawości, jakiej było w niej pełno.
A gdy zacisnął dłonie mocniej na jej dłoni, eteryczna alchemiczka przesunęła kciukiem po wierzchu szorstkiej, męskiej dłoni. Szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się odrobinę wzruszeniem, słysząc tę, jakże specyficzną deklarację, jaka uleciała z jego ust. Wiedziała. Doskonale wiedziała, że zawsze może na niego liczyć, nawet jeśli nie sądziła, aby kiedykolwiek zasłużyła sobie na taki dar od losu. - Wiem, Danny. - Odpowiedziała ciepło, wlepiając miękkie spojrzenie w jego twarz. I już miała coś dodać, gdy Daniel przykuł uwagę do kolejnych jej słów. Rumieniec na jej buzi przybrał na sile, gdyż gdzieś w środku miała wrażenie, że wygłupia się swoimi słowami brzmiącymi dziwnie nierozważnie oraz naiwnie. Frances przysunęła się do Wrońskiego, żeby oprzeć twarz o jego ramię, chcąc ukryć przed nim zmieszanie oraz zawstydzenie, jakie się na niej pojawiło.
- No bo… Po ślubie będziemy spędzać ze sobą dużo więcej czasu i… i trochę się obawiam… że przestaniesz mnie przez to lubić. Bo widzisz, nie należę do ciekawych osób, przynajmniej tak sądzi większość moich znajomych, mój własny brat mnie nie lubi i… i nie chcę, żebyś był rozczarowany… Albo przestał mnie przez to lubić… Bo ja nie chcę, żebyś zniknął z mojej rzeczywistości. - Wyznała nieśmiało, acz niezwykle szczerze, z twarzą nadal skrytką w jego ramieniu. Nie odważyła się na niego spojrzeć, nie wiedziała, jak powinna nazwać większość odczuć jak pojawiały się w jej umyśle, była jednak pewna, że nie chciałaby aby ich relacja się rozpadła. Od dawna spoglądała na niego niczym na swoją bratnią duszę oraz kogoś, kto potrafi ją zrozumieć. Z początku była pewna, że ich przyjaźń będzie trwać jeszcze długo po planowanym rozwodzie. Dni jednak mijały, a wątpliwości coraz mocniej nawiedzały jej głowę. Bo co, jeśli Daniel przestanie ją lubić, gdy ze sobą zamieszkają? Nie chciała, aby kiedykolwiek go zabrakło, choć nie była w stanie nazwać natury tego odczucia. Gdy kolejne słowa padły z jego ust, a palący rumieniec uleciał z jej buzi odsunęła się się delikatnie, by szaroniebieskim spojrzeniem omieść jego buzię. Słuchała uważne, z zmyśleniem wypisanym w delikatnych rysach, zastanawiając się co powinna powiedzieć. Jego słowa zdawały się niezwykle przypominać słowa, jakie padły z jej ust. Zdawali się dzielić podobne obawy, Frances jednak nie była w stanie stwierdzić czy było to czymś dobrym, czy wręcz przeciwnie.
Odruchowo uśmiechnęła się ślicznie słysząc, że i ona jest dla niego ważna. Przyjemne ciepło rozlało się po jej piersi niosąc ukojenie wobec wzbierających się nerwów, takie rozmowy nigdy nie należały do prostych, panna Burroughs jednak niezwykle ceniła sobie możliwość szczerej rozmowy.
- Och, biedna istota… - Wspomniała, na wspomnienie o jego znajomej. Sama nie chciałaby żyć w podobnej świadomości oraz stanie myślenia. I nie miała pojęcia, że może mu chodzić o czarownicę, która w najbliższych tygodniach stanie się niezwykle bliska jej sercu. Smukłe palce ponownie przesunęły po wierzchu jego dłoni, jakby chciała dodać mu otuchy w wyznaniach. - Według statystyki oraz podstawowej numerologii znajdujemy się na lepszej pozycji o jakieś… trzydzieści osiem do czterdziestu pięciu procent, zależnie od zmiennych, jakie uwzględnimy. - Stwierdziła, po szybkim rachunku w głowie, chcąc odrobinę podnieść morale przyjaciela. Chwilę później spojrzała na niego ciepło, z dziwnym rozczuleniem w szaroniebieskich tęczówkach. Uniosła dłoń, by delikatnie oprzeć ją na męskim policzku, nie odrywając spojrzenia od jego buzi.
- Och, głuptasie… Jak mogłabym kiedykolwiek żałować znajomości z Tobą? - Spytała, pewna iż taki obrót wydarzeń, przynajmniej w jej pojęciu, wydawał się być niezwykle abstrakcyjnym. Zbyt wiele mu zawdzięczała, zbyt wiele dla niej znaczył, za bardzo lubiła jego towarzystwo by choćby rozważyć taką możliwość… Z drugiej strony brzmiała ona niezwykle podobne do słów, jakie przed chwilą sama wypowiadała. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, a opuszki jej palców przesunęły się po zarośniętym policzku.
- Ja też nie wiem, jak z kimś być Dan… - Zaczęła niepewnie, starając się nie uciekać od niego spojrzeniem. O tym powinien wiedzieć, wszak nie raz napominała o wstydliwym braku doświadczeń. - To kwestia dla mnie nowa i bliżej mi nie znana… I też obawiam się, że Cię zawiodę. Wierzę jednak, że uda nam się wszystko wypracować. Ufam Ci Danny, jak nikomu innemu. W dodatku potrafimy ze sobą rozmawiać, a codzienność… Codzienność jakoś sobie ułożymy, wiesz? Z odrobiną chęci nie powinno być to trudnym… - Mówiła odrobinę nieskładnie w obawie, że ubierze swoje myśli w nieodpowiednie słowa, co mogłoby skutkować jego urażeniem, a tego z pewnością nie chciała. Fikcja mieszała się z prawdą, doprawiana brakiem doświadczenia oraz niemożnością nazwania pewnych uczuć.
- Nie zmuszę Cię, Dan. -Nie zmusi, tego była pewna, choć dziwna, nierozumiana melancholia pojawiła się w jej głowie.. - Znamy swoje wątpliwości, Ty znasz moje zdanie, masz moje zapewnienia i wiedzę, że ja jestem pewna, podjęcia się tego… Nie musisz podejmować decyzji dziś, przemyśl to na spokojnie, a jeśli faktycznie nie będziesz chciał się…. w to… wplątać, nie obrażę się i…- Przejęcie pojawiło się w jej głosie, a dziwne poczucie, iż oto rozmawiają po raz ostatni nawiedziło jej umysł, przepełniając go irracjonalnym strachem. Nie chciała, żeby go nie było. Nie chciała, żeby znikał z jej rzeczywistości, nie mogła jednak oczekiwać od niego chęci na wystawiania się na komplikacje tylko po to, by zadbać, aby udało jej się przeżyć nieciekawe czasy… Szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się odrobinę, a panna Burroughs, wiedziona poczuciem, że przyjaciel zaraz od niej ucieknie już na zawsze; z sercem bijącym szybciej od skrzydeł niewielkich koliberków, przesunęła w swej świadomości ostatni raz po jego policzku, by chwilę później musnąć ustami kącik jego ust. Na więcej się nie odważyła, przekonana, że oto za chwilę, prawdopodobnie straci najbliższą jej osobę.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Unosił brwi coraz wyżej, na próżno usiłując podchwycić spojrzenie wtulonej w jego ramię Frani. Choć bywała nieśmiała, to nie pamiętał jej tak... speszonej, wręcz przestraszonej. Nie w jego obecności, nie gdy był u jej boku.
-Frances... - zaczął ze zdziwieniem, powstrzymując odruch roześmiania się. Czuł, że nie powinien zbywać jej trosk, jakkolwiek bezzasadne by mu się nie wydawały.
-Nie porównuj mnie do swojego brata. - zaczął, konkretnie. Był mężczyzną ulicy, nieco gubił się w kobiecych emocjach (własnych zresztą też), potrafił za to punktować brak logiki. -I nie uważasz, że w moim życiu, w mojej... branży mam aż za dużo "atrakcji"? Wcale ich nie pragnę. Twój dom jest taki... spokojny, ciepły. Będę zaszczycony, mogąc gościć w nim na dłużej. - a nawet, na czas trwania małżeństwa, na stałe. Delikatnie ujął Frances za podbródek, chcąc by spojrzała mu w oczy.
-Jesteś niezwykła, Frances. Nie nudna! - szepnął z naciskiem, przesuwając dłonią po jej policzku.
-To dużo? - spytał z lekkim rozbawieniem, gdy zaczęła wyjaśniać mu, o ile ich szanse są lepsze od innych małżeństw. Przez myśl przemknęło mu, że nie uwzględniła innych czynników: patologicznego domu, ciężkiego ojcowskiego pasa, braku miłości. Ugryzł się jednak w język, czując, że z pewnym bagażem powinien zmierzyć się sam. Już szczerze opowiedział o swoich lękach i problemach, Frances przyjęła to do wiadomości, nie powinien drążyć tematu. Nie w zaręczyny.
Jak zahipnotyzowany, spoglądał w ciepłe oczy panny Burroughs gdy zaczęła mówić o tym, że niczego nie żałuje, gdy w tak pięknych słowach ujęła swoje zaufanie i zapewniła go, że układanie małżeńskiej codzienności to w gruncie rzeczy niż trudnego. Uśmiechnął się mimowolnie, a w okolicach serca zrobiło mu się tak ciepło, tak przyjemnie... Słowa Frances przyjemnie poruszyły jego dumę... i nie tylko dumę. Na chwilę wszystko się ułożyło, a Daniel dał się porwać temu miłemu uczuciu - mógłby tak trwać, nawet w milczeniu, z dłonią Frances na policzku, tonąc w jej szczerym spojrzeniu...
...jej kolejne słowa sprowokowały go jednak do działania, i to radykalnego. Czując lęk w jej tonie, nie mógł już dłużej milczeć i odwlekać celu dzisiejszej wizyty. Poczuł, że i ona potrzebowała zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Nie będąc zaś mistrzem słowa, nie mógł jej zaś uspokoić inaczej niż czynem.
Gdy nachyliła się, by go pocałować, przesunął lekko głowę, tak aby ich usta zwarły się w bezpośrednim, czułym pocałunku. Odruchowo objął Frances w talii i przyciągnął mocniej do siebie. Przerwał pocałunek dopiero wtedy, gdy ich uszu dobiegło oburzone Proszę państwa! ze strony sceny, a natrętne duchy znów wtrąciły się w nieswoje sprawy.
Niezdrowa irytacja na moment zabuzowała w jego skroniach, ale tym razem nie poddał się złości. Zamiast tego spojrzał na nieco zdyszaną (pocałunek trwał więcej niż zwyczajowe kilka sekund) blondynkę, samemu wziął głęboki wdech i wychrypiał:
-Frances, Frances... - wstał z krzesła, lecz tylko po to, aby klęknąć na jedno kolano.
-Już jestem pewien. Powiedziałem ci, co chciałem, a ty i tak... nie zmieniłaś zdania. Mimo wszystko, zaprosiłem cię tutaj po to by spytać, więc i tak spytam... - zaczął, najpierw zdecydowanym tonem, ale stopniowo coraz bardziej niezręcznie. Gorąco napłynęło mu do policzków, więc szybko sięgnął do kieszeni, po pierścionek. -...wyjdziesz za mnie?
przekazuję Frances pierścień z kamieniem księżycowym, jeśli go przyjmie!
-Frances... - zaczął ze zdziwieniem, powstrzymując odruch roześmiania się. Czuł, że nie powinien zbywać jej trosk, jakkolwiek bezzasadne by mu się nie wydawały.
-Nie porównuj mnie do swojego brata. - zaczął, konkretnie. Był mężczyzną ulicy, nieco gubił się w kobiecych emocjach (własnych zresztą też), potrafił za to punktować brak logiki. -I nie uważasz, że w moim życiu, w mojej... branży mam aż za dużo "atrakcji"? Wcale ich nie pragnę. Twój dom jest taki... spokojny, ciepły. Będę zaszczycony, mogąc gościć w nim na dłużej. - a nawet, na czas trwania małżeństwa, na stałe. Delikatnie ujął Frances za podbródek, chcąc by spojrzała mu w oczy.
-Jesteś niezwykła, Frances. Nie nudna! - szepnął z naciskiem, przesuwając dłonią po jej policzku.
-To dużo? - spytał z lekkim rozbawieniem, gdy zaczęła wyjaśniać mu, o ile ich szanse są lepsze od innych małżeństw. Przez myśl przemknęło mu, że nie uwzględniła innych czynników: patologicznego domu, ciężkiego ojcowskiego pasa, braku miłości. Ugryzł się jednak w język, czując, że z pewnym bagażem powinien zmierzyć się sam. Już szczerze opowiedział o swoich lękach i problemach, Frances przyjęła to do wiadomości, nie powinien drążyć tematu. Nie w zaręczyny.
Jak zahipnotyzowany, spoglądał w ciepłe oczy panny Burroughs gdy zaczęła mówić o tym, że niczego nie żałuje, gdy w tak pięknych słowach ujęła swoje zaufanie i zapewniła go, że układanie małżeńskiej codzienności to w gruncie rzeczy niż trudnego. Uśmiechnął się mimowolnie, a w okolicach serca zrobiło mu się tak ciepło, tak przyjemnie... Słowa Frances przyjemnie poruszyły jego dumę... i nie tylko dumę. Na chwilę wszystko się ułożyło, a Daniel dał się porwać temu miłemu uczuciu - mógłby tak trwać, nawet w milczeniu, z dłonią Frances na policzku, tonąc w jej szczerym spojrzeniu...
...jej kolejne słowa sprowokowały go jednak do działania, i to radykalnego. Czując lęk w jej tonie, nie mógł już dłużej milczeć i odwlekać celu dzisiejszej wizyty. Poczuł, że i ona potrzebowała zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Nie będąc zaś mistrzem słowa, nie mógł jej zaś uspokoić inaczej niż czynem.
Gdy nachyliła się, by go pocałować, przesunął lekko głowę, tak aby ich usta zwarły się w bezpośrednim, czułym pocałunku. Odruchowo objął Frances w talii i przyciągnął mocniej do siebie. Przerwał pocałunek dopiero wtedy, gdy ich uszu dobiegło oburzone Proszę państwa! ze strony sceny, a natrętne duchy znów wtrąciły się w nieswoje sprawy.
Niezdrowa irytacja na moment zabuzowała w jego skroniach, ale tym razem nie poddał się złości. Zamiast tego spojrzał na nieco zdyszaną (pocałunek trwał więcej niż zwyczajowe kilka sekund) blondynkę, samemu wziął głęboki wdech i wychrypiał:
-Frances, Frances... - wstał z krzesła, lecz tylko po to, aby klęknąć na jedno kolano.
-Już jestem pewien. Powiedziałem ci, co chciałem, a ty i tak... nie zmieniłaś zdania. Mimo wszystko, zaprosiłem cię tutaj po to by spytać, więc i tak spytam... - zaczął, najpierw zdecydowanym tonem, ale stopniowo coraz bardziej niezręcznie. Gorąco napłynęło mu do policzków, więc szybko sięgnął do kieszeni, po pierścionek. -...wyjdziesz za mnie?
przekazuję Frances pierścień z kamieniem księżycowym, jeśli go przyjmie!
Self-made man
Obawy panny Burroughs zdawały jej się całkiem logiczne. Doskonale wiedziała, że nie posiada zbyt wielu znajomych którzy docenialiby coś więcej z jej charakteru po za umiejętnością stworzenia skomplikowanych mikstur. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy pierwsze jego słowa doleciały do jej uszu.
- Wiesz, że nie porównuję… - Wymamrotała w jego ramię, jeszcze bardziej zawstydzona. W jej pojęciu nie było czego porównywać - Daniel znaczył dla niej więcej niż Keat, gdyż to na niego mogła liczyć w momencie, kiedy starszy brat zapomniał o jej istnieniu. Dopiero kolejne jego słowa sprawiły, że uśmiechnęła się delikatnie, nadal jednak nie mając w sobie na tyle odwagi, by unieść głowę z jego ramienia oraz skrzyżować z nim spojrzenie.
- Mój dom jest Twoim domem, Danielu. Cieszę się, że w nim będziesz. - Odpowiedziała cichutko, nadal onieśmielona słowami, jakie padały z jej ust. Faktycznie cieszyła się, że w najbliższych miesiącach przyjdzie jej mieć towarzystwo inne niż niewielki, uroczy nieśmiałek.
Nieśmiało uniosła głowę czując jego dotyk na swojej skórze, by skrzyżować szaroniebieskie spojrzenie z zielonymi tęczówkami. Uśmiechnęła się ślicznie, gdy jego słowa doleciały do jej uszu, wywołując na jasnym licu gorący rumieniec. Nie przywykła do komplementów, zwłaszcza tak ślicznych, padających z ust tak drogiej jej osoby. Dreszcz przeszył jej wątłe ciało, gdy opuszki jego placów przesunęły się po jej skórze.
- Całkiem sporo. - Odpowiedziała na pytanie, uważając swoje szybkie obliczenia za całkiem obiecujące. Pamiętała jego słowa, pamiętała podejrzenia jakie pojawiły się w jej głowie, wyłapane gdzieś między słowami… Nie chciała jednak, by miało to wpływ na ich małżeństwo… Nawet jeśli miało ono trwać jedynie kilka miesięcy i zakończyć się rozwodem, mimo iż ta myśl coraz mocniej powodowała nieprzyjemne ukłucie.
Mówiła to, co faktycznie czuła, nie kryjąc i swoich obaw oraz przemyśleń, nie chcąc okłamywać swej bratniej duszy w tak istotnej kwestii. Usnuty w kuchni plan miał połączyć ich życia na pewien wycinek czasu, a to wymagało odpowiedniej współpracy, zaufania oraz szczerości, bez których, przynajmniej w jej pojęciu, nie dało się zbudować codzienności, nawet tej, która z założenia miała być tymczasowa.
Jego gest zaskoczył eteryczną kobietę, nie spodziewającą się podobnej bliskości, mimo iż wspomnienia z jej kuchni nadal były żywe w jej pamięci. Była pewna, że Daniel wycofa się z ich planów, zamiast tego… Serce dziewczęcia przyspieszyło gdy znalazła się w mocnym uścisku przyjaciela. Czy powinna przyzwyczaić się do podobnych gestów? I czy te wszystkie pocałunki jakie składał na jej ustach były prawdziwe, czy miały na celu stworzenie odpowiedniej wiarygodności? Nie wiedziała i w tym momencie nie zaprzątała sobie tym głowy, zbyt przejęta niespodziewaną bliskością i smakiem jego ust.
Rumieniec oblał jej jasne lico, gdy upomnienie ze strony duchów powędrowało w ich stronę. Zawstydzona niechętnie odsunęła się od Wrońskiego, a zaciekawienie błysnęło w szaroniebieskim spojrzeniu, gdy odezwał się zachrypniętym głosem. Usilnie próbowała zapanować nad oddechem, jednocześnie nie spuszczając spojrzenia z Daniela. Zaskoczenie pojawiło się na jej twarzy gdy ten przyklęknął na jedno kolano. A eteryczna alchemiczka potrzebowała ułamka chwili, by połączyć ze sobą wątki. Wzruszenie zaszkliło szaroniebieskie tęczówki, gdy pytanie padło z jego ust. Ciężko było jednak znaleźć smutek na jej twarzy, raczej zaskoczenie, niedowierzanie oraz radość, która jeszcze w pełni do niej nie dotarła. - Oczywiście, że wyjdę! - Odpowiedziała, wyciągając w jego kierunku dłoń, by mógł wsunąć na nią pierścionek. A gdy ten znalazł się już na jej palcu, przez chwilę się mu przyjrzała… Wiedziała, co to za kamień. I wiedziała, jakie posiadał właściwości co wywołało przypływ gorąca. Czy to znaczyło…? Nie, chyba nie.
Frances owinęła ramiona wokół męskiej szyi, gdy wtuliła się w jego pierś.
- Dziękuję, Danny! Jest śliczny! - Wyszeptała, chcąc by wiedział, że doceniała ten gest oraz prezent w końcu… wcale nie musiał tego robić. Wątłe ramiona owinęły się mocniej wokół jego szyi, malinowe usta czule musnęły jego czoło, a para narzeczonych mogła rozpocząć świętowanie, pozbawione obaw i wątpliwości.
|zt.x2
- Wiesz, że nie porównuję… - Wymamrotała w jego ramię, jeszcze bardziej zawstydzona. W jej pojęciu nie było czego porównywać - Daniel znaczył dla niej więcej niż Keat, gdyż to na niego mogła liczyć w momencie, kiedy starszy brat zapomniał o jej istnieniu. Dopiero kolejne jego słowa sprawiły, że uśmiechnęła się delikatnie, nadal jednak nie mając w sobie na tyle odwagi, by unieść głowę z jego ramienia oraz skrzyżować z nim spojrzenie.
- Mój dom jest Twoim domem, Danielu. Cieszę się, że w nim będziesz. - Odpowiedziała cichutko, nadal onieśmielona słowami, jakie padały z jej ust. Faktycznie cieszyła się, że w najbliższych miesiącach przyjdzie jej mieć towarzystwo inne niż niewielki, uroczy nieśmiałek.
Nieśmiało uniosła głowę czując jego dotyk na swojej skórze, by skrzyżować szaroniebieskie spojrzenie z zielonymi tęczówkami. Uśmiechnęła się ślicznie, gdy jego słowa doleciały do jej uszu, wywołując na jasnym licu gorący rumieniec. Nie przywykła do komplementów, zwłaszcza tak ślicznych, padających z ust tak drogiej jej osoby. Dreszcz przeszył jej wątłe ciało, gdy opuszki jego placów przesunęły się po jej skórze.
- Całkiem sporo. - Odpowiedziała na pytanie, uważając swoje szybkie obliczenia za całkiem obiecujące. Pamiętała jego słowa, pamiętała podejrzenia jakie pojawiły się w jej głowie, wyłapane gdzieś między słowami… Nie chciała jednak, by miało to wpływ na ich małżeństwo… Nawet jeśli miało ono trwać jedynie kilka miesięcy i zakończyć się rozwodem, mimo iż ta myśl coraz mocniej powodowała nieprzyjemne ukłucie.
Mówiła to, co faktycznie czuła, nie kryjąc i swoich obaw oraz przemyśleń, nie chcąc okłamywać swej bratniej duszy w tak istotnej kwestii. Usnuty w kuchni plan miał połączyć ich życia na pewien wycinek czasu, a to wymagało odpowiedniej współpracy, zaufania oraz szczerości, bez których, przynajmniej w jej pojęciu, nie dało się zbudować codzienności, nawet tej, która z założenia miała być tymczasowa.
Jego gest zaskoczył eteryczną kobietę, nie spodziewającą się podobnej bliskości, mimo iż wspomnienia z jej kuchni nadal były żywe w jej pamięci. Była pewna, że Daniel wycofa się z ich planów, zamiast tego… Serce dziewczęcia przyspieszyło gdy znalazła się w mocnym uścisku przyjaciela. Czy powinna przyzwyczaić się do podobnych gestów? I czy te wszystkie pocałunki jakie składał na jej ustach były prawdziwe, czy miały na celu stworzenie odpowiedniej wiarygodności? Nie wiedziała i w tym momencie nie zaprzątała sobie tym głowy, zbyt przejęta niespodziewaną bliskością i smakiem jego ust.
Rumieniec oblał jej jasne lico, gdy upomnienie ze strony duchów powędrowało w ich stronę. Zawstydzona niechętnie odsunęła się od Wrońskiego, a zaciekawienie błysnęło w szaroniebieskim spojrzeniu, gdy odezwał się zachrypniętym głosem. Usilnie próbowała zapanować nad oddechem, jednocześnie nie spuszczając spojrzenia z Daniela. Zaskoczenie pojawiło się na jej twarzy gdy ten przyklęknął na jedno kolano. A eteryczna alchemiczka potrzebowała ułamka chwili, by połączyć ze sobą wątki. Wzruszenie zaszkliło szaroniebieskie tęczówki, gdy pytanie padło z jego ust. Ciężko było jednak znaleźć smutek na jej twarzy, raczej zaskoczenie, niedowierzanie oraz radość, która jeszcze w pełni do niej nie dotarła. - Oczywiście, że wyjdę! - Odpowiedziała, wyciągając w jego kierunku dłoń, by mógł wsunąć na nią pierścionek. A gdy ten znalazł się już na jej palcu, przez chwilę się mu przyjrzała… Wiedziała, co to za kamień. I wiedziała, jakie posiadał właściwości co wywołało przypływ gorąca. Czy to znaczyło…? Nie, chyba nie.
Frances owinęła ramiona wokół męskiej szyi, gdy wtuliła się w jego pierś.
- Dziękuję, Danny! Jest śliczny! - Wyszeptała, chcąc by wiedział, że doceniała ten gest oraz prezent w końcu… wcale nie musiał tego robić. Wątłe ramiona owinęły się mocniej wokół jego szyi, malinowe usta czule musnęły jego czoło, a para narzeczonych mogła rozpocząć świętowanie, pozbawione obaw i wątpliwości.
|zt.x2
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Od kilku dni był wyraźnie podekscytowany; nie tylko ze względu na udaną akcję pod sztandarem Czarnego Pana, w której niedawno uczestniczył (wprawdzie tylko jako uzdrowiciel, ale był to dla niego ogromny zaszczyt), ale także przez kobietę, która od jakiegoś czasu (to znaczy od momentu, w którym zobaczył jej nazwisko na jednym z plakatów, którymi obklejony był cały Londyn) bezustannie chodziła mu po głowie i odwiedzała go w snach w taki sposób, że czuł się zobowiązany wysłać jej co najmniej bukiet kwiatów. Oczekując na dawną przyjaciółkę przed wejściem do słynącej z dyskrecji restauracji, zastanawiał się co też sprawiało, że ciągnął do niej jak ćma do ognia i doszedł do wniosku, że głównym czynnikiem była jej niedostępność — wiedział, że nie może zatrzymać jej przy sobie na dłużej, że ich relacja jest ulotna jak śnieg pokrywający dachy nad nimi, przez co paradoksalnie pragnął jej dla siebie. Kolejnym powodem był jej charakter, sposób bycia, ogromny talent, długie noce spędzone na wspólnych rozmowach, których tematy nigdy się im nie kończyły i jej obecność w chwilach zwątpienia w samego siebie. Ostatnim, ważnym, lecz nie najważniejszym punktem na liście powodów, dla których adorował Leanne, była jej olśniewająca uroda.
To właśnie ona jako pierwsza rzuciła mu się w oczy, gdy zobaczył zmierzającą w swoim kierunku znajomą kobietę. Och, jakże głupi był, że pozwolił jej w zeszłym roku odejść. A jaki szczęśliwy, gdy zgodziła się z nim ponownie spotkać! Wyglądała jak zwykle pięknie, nienagannie, wiedział, że musiała przyciągać wzrok mężczyzn mijanych po drodze. Naraz poczuł się dumny jak paw, wystrojony w najpiękniejsze piórka (to znaczy nowy garnitur), bowiem aktora nie wybrała żadnego z nich, a przyszła właśnie do niego, nawet jeżeli miało być to jedynie niezobowiązujące przyjacielskie spotkanie.
— Już wiem dlaczego dzisiejsza noc jest bezgwiezdna — rzekł zamiast powitania, całując przy tym Leanne w dłoń. Być może jego usta dotykały ciepłej skóry nieco dłużej, niż nakazywała tego etykieta, jednakże nie wyglądał na specjalnie przejętego drobnym nietaktem. — Żadna gwiazda nie ma z tobą szans, więc ze wstydu schowały swe oblicza za całunem z chmur. — urwał, by obdarzyć swą towarzyszkę szczerym uśmiechem, podczas gdy jego źrenice gwałtownie się poszerzyły, zlewając się w jedno z ciemnymi tęczówkami. — Dziękuję, że zgodziłaś się ze mną zobaczyć. Zejdziemy? — zaproponował, podsuwając jej swoje ramię. Miał również dla niej mały upominek; nie tak rzucający się w oczy, jak kwiaty które jej wysłał, ale znacznie bardziej interesujący. Ten jednak czekał na odpowiednią chwilę w kieszeni marynarki.
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Jednym zdaniem trudno ująć jak Leanne uwielbiała taniec. Choć w jej biografii nikt nie ujmie, że tańczyła całe swoje życie, nikt nie napisze, że wykonywała piruet przed postawieniem pierwszego kroku, to pomimo późnego rozpoczęcia, kochała to całym sercem. Zwłaszcza, gdy cały świat przed nią stawał się jej teatrem, a tańczyła niczym cyrkowiec na linie, niepewna, czy za chwilę nie spadnie prosto w przepaść. Dlatego liczył się każdy krok - a w jej tańcu był to każdy mały detal. By wyjść na kolację dzisiejszego wieczoru musiała przygotować się z należytą starannością. Nie mogła nałożyć zbyt wiele drogo wyglądającej biżuterii, bo ktoś mógłby pomyśleć, że próbuje pokazać sobą materiał na żonę dla lorda, co było bardzo dalekie od prawdy. Mogłaby też wyjść na osobę przechwalającą się majątkiem, a wcale go przecież tak wiele nie miała. Nie mogła też wyglądać za mało elegancko, wtedy przecież jej partner tego wieczoru mógłby pomyśleć, że lekceważy jego osobę. Każdy mały element się liczył - od dużych, czerwonych kolczyków z nieznanego dokładniej kamienia, zapewne cyrkonii, którą otaczała złota, ozdobna ramka, włosy spięte w ulizany mocno kok, z którego włosy wystawały tylko przy czole i ułożone były na mydełko w maleńkie loczki przyklejone do skóry. Z pewnością musiała zrobić coś z rzęsami, bo tak długiej, czarnej kurtyny tuż przy oczach nie spotyka się w naturze i trudno było powiedzieć czy czerwień na jej policzkach była wynikiem temperatury wokół czy może kremowo pachnącego kosmetyku. Końcówka nosa z plamką czerwieni również dodawała jej uroku i odmładzała nieco, dając wrażenie słodkiej niewinności - nawet jeśli w tym towarzystwie nie musiała pokazywać, że taka w niej jest. Usłyszała za sobą kilka razy własne nazwisko. W Londynie bardzo często ją rozpoznawano, nie zaskoczyło jej więc to. Miała jedynie nadzieję, że nikt nie będzie przeszkadzał ani jej, ani towarzyszowi jej wieczoru.
Trudno było nie ulec pokusie. Trudno było też nie przyznać, że była typową kobietą. Lubiła słodkie słowa, komplementy, lubiła wieczory w czyichś ramionach, długie rozmowy przy czerwonym winie. Wiedziała jednak, że to krótki epizod i za poprzednie odejście nie miała pretensji. Nie liczyła na rozpalenie serca płomieniami, nie czuła go patrząc w ciemne oczy lorda Blacka. A jednak ciemne oczy aktorki uśmiechnęły się pogodnie, gdy tylko zbliżyła się na tyle, by móc się z nim przywitać. Świat miał swoje zasady - dlatego pomimo zażyłej znajomości, skłoniła się delikatnie, by okazać szacunek osobie o wyższym stanie. On zdecydował o pocałunku w dłoń, a pod sam jego koniec pozwoliła sobie by odwrócić dłoń i łagodnie przejechać palcami po męskim policzku, jednocześnie posyłając mężczyźnie uśmiech pełen łagodności.
- Perseusie, karmisz moje ego tak, że wkrótce obrosnę w piórka. Nie musisz mi jednak tego mówić. - Objęła męskie ramię swoją dłonią, zbliżając się znacznie tak, że mógł poczuć woń malin i piwonii. Perfum, których użyła dzisiaj. - Wystarczy, że widzę Twoje spojrzenie. To najlepszy komplement.
Kiwnęła twierdząco głową, kierując się obok mężczyzny schodami w dół, prosto do restauracji. Tam poprowadzono ich do zarezerwowanego już stolika. Pozwoliła zabrać sobie czarny płaszcz, odsłaniając swoją dzisiejszą kreację - długą, klasyczną suknię, całą skąpaną w czerni, która odkrywała taktycznie plecy kobiety. Usiadła dopiero, gdy krzesło zostało jej odsunięte. - Cudowne miejsce. Jesteś tutaj pierwszy raz?
Trudno było nie ulec pokusie. Trudno było też nie przyznać, że była typową kobietą. Lubiła słodkie słowa, komplementy, lubiła wieczory w czyichś ramionach, długie rozmowy przy czerwonym winie. Wiedziała jednak, że to krótki epizod i za poprzednie odejście nie miała pretensji. Nie liczyła na rozpalenie serca płomieniami, nie czuła go patrząc w ciemne oczy lorda Blacka. A jednak ciemne oczy aktorki uśmiechnęły się pogodnie, gdy tylko zbliżyła się na tyle, by móc się z nim przywitać. Świat miał swoje zasady - dlatego pomimo zażyłej znajomości, skłoniła się delikatnie, by okazać szacunek osobie o wyższym stanie. On zdecydował o pocałunku w dłoń, a pod sam jego koniec pozwoliła sobie by odwrócić dłoń i łagodnie przejechać palcami po męskim policzku, jednocześnie posyłając mężczyźnie uśmiech pełen łagodności.
- Perseusie, karmisz moje ego tak, że wkrótce obrosnę w piórka. Nie musisz mi jednak tego mówić. - Objęła męskie ramię swoją dłonią, zbliżając się znacznie tak, że mógł poczuć woń malin i piwonii. Perfum, których użyła dzisiaj. - Wystarczy, że widzę Twoje spojrzenie. To najlepszy komplement.
Kiwnęła twierdząco głową, kierując się obok mężczyzny schodami w dół, prosto do restauracji. Tam poprowadzono ich do zarezerwowanego już stolika. Pozwoliła zabrać sobie czarny płaszcz, odsłaniając swoją dzisiejszą kreację - długą, klasyczną suknię, całą skąpaną w czerni, która odkrywała taktycznie plecy kobiety. Usiadła dopiero, gdy krzesło zostało jej odsunięte. - Cudowne miejsce. Jesteś tutaj pierwszy raz?
Sam zapach jej perfum sprawiał, że kręciło mu się w głowie. Połączony z delikatnością skóry, na której złożył pocałunek, stanowił oszałamiającą mieszankę, gotową zwalić Perseusa z nóg. A przecież wystarczyłoby jedno słowo, jeden gest, aby lord Black padł do jej stóp — przynajmniej tak długo, jak on sam tego chciał. Na szczęście jednak dla nich obojga, panna Spencer-Moon wiedziała jak grać w tę grę i nie próbowała w połowie zmieniać jej zasad. To, co na początku miało być jedynie transakcją wymienną — towarzystwem za towarzystwo, bliskością za bliskość — z czasem eskalowało w coś więcej, lecz nigdy nie przekroczyło pewnych granic, nie skomplikowało im życia. Udawaj, że mnie kochasz, a ja będę udawał, że jestem w stanie zrobić dla Ciebie wszystko; złudzenie miłości bez zobowiązań, zakończone w dogodnym bez pretensji drugiej strony. Tak było mu dobrze, tak było wygodnie.
— Co widzisz w moim spojrzeniu? — zapytał z czarującym uśmiechem, tym specjalnym, zarezerwowanym na specjalne okazje, mimo, że znał już odpowiedź. Nie ukrywał wszak, że chciałby wrócić do tamtych czasów, gdy prowadził ją po schodach w dół, gdy ich płaszcze zostały zdjęte, a jego dłoń niby przypadkiem powędrowała na jej nagie plecy, wodząc chłodnymi opuszkami palców wzdłuż jej kręgosłupa. Nie wymagał od Leanne niczego, ostateczną decyzję pozostawiał w jej rękach, a swym gestem chciał jedynie wyrazić swoją tęsknotę. W końcu, gdyby nie chciała, aby jej dotykał, to czy odsłaniałaby tak wiele, kusiłaby i prowokowała spragnionego jej bliskości Perseusa? Musiałaby naprawdę nie mieć serca!
Zaprowadził ją do stolika w kącie sali, ukrytego przed ciekawskimi spojrzeniami (których, swoją drogą, nie powinno być w lokalu wcale, jednakże ostrożności nigdy za wiele), dzięki czemu mogli cieszyć się względną prywatnością, a na pewno nieskrępowaną rozmową.
— Nie, ale pierwszy raz w tak wspaniałym towarzystwie — odparł, odsuwając jej krzesło. Nie było powodu, aby udawać, że w jego życiu nigdy wcześniej nie było żadnej kobiety, tak jak Leanne nie musiała sprawiać pozorów, że Perseus był jedynym mężczyzną, jaki kiedykolwiek ją całował. Byli wciąż młodzi, a jednak już za starzy, by do pewnych spraw podchodzić z udawaną niewinnością, wyuczonym rumieńcem i odgrywaną nieporadnością. — Napijesz się czegoś?
— Co widzisz w moim spojrzeniu? — zapytał z czarującym uśmiechem, tym specjalnym, zarezerwowanym na specjalne okazje, mimo, że znał już odpowiedź. Nie ukrywał wszak, że chciałby wrócić do tamtych czasów, gdy prowadził ją po schodach w dół, gdy ich płaszcze zostały zdjęte, a jego dłoń niby przypadkiem powędrowała na jej nagie plecy, wodząc chłodnymi opuszkami palców wzdłuż jej kręgosłupa. Nie wymagał od Leanne niczego, ostateczną decyzję pozostawiał w jej rękach, a swym gestem chciał jedynie wyrazić swoją tęsknotę. W końcu, gdyby nie chciała, aby jej dotykał, to czy odsłaniałaby tak wiele, kusiłaby i prowokowała spragnionego jej bliskości Perseusa? Musiałaby naprawdę nie mieć serca!
Zaprowadził ją do stolika w kącie sali, ukrytego przed ciekawskimi spojrzeniami (których, swoją drogą, nie powinno być w lokalu wcale, jednakże ostrożności nigdy za wiele), dzięki czemu mogli cieszyć się względną prywatnością, a na pewno nieskrępowaną rozmową.
— Nie, ale pierwszy raz w tak wspaniałym towarzystwie — odparł, odsuwając jej krzesło. Nie było powodu, aby udawać, że w jego życiu nigdy wcześniej nie było żadnej kobiety, tak jak Leanne nie musiała sprawiać pozorów, że Perseus był jedynym mężczyzną, jaki kiedykolwiek ją całował. Byli wciąż młodzi, a jednak już za starzy, by do pewnych spraw podchodzić z udawaną niewinnością, wyuczonym rumieńcem i odgrywaną nieporadnością. — Napijesz się czegoś?
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Jej dłonie delikatnie ściskały małą torebkę, będącą właściwie jedynie dodatkiem do jej wieczornej kreacji. Dłoń mężczyzny na nagiej, kobiecej skórze paliła jak żywy ogień, zmuszając ją do nieodgadniętego odetchnięcia, które mogło oznaczać całą gamę emocji. Przez szczupłe ramię posłała spojrzenie ciepłe jak kubek gorącej czekolady przy kominku w środku zimy. I tak samo słodkie. Idealnie zakrywało zagubienie, które towarzyszyło aktorce w chwilach, gdy przed oczami stawały makabryczne wydarzenia z tak niedalekiej przeszłości.
Łapała jego zachwyt w garść, bo pozwalał jej przeżyć. Siedziała w wilczym legowisku, zastanawiając się czy będzie dość silna, by powtrzymać w sobie chęć gryzienia. Czasem, gdy leżała wieczorami w łóżku, nie mogąc spać, zastanawiała się, jak pięknym widokiem byłoby spalić to miasto. Ze Sallowem i Bulstrodem na czele.
Ale wracała do rzeczywistości, która była lekko przypudrowana słodkością drogich restauracji, pięknych ubrań i pięknych ludzi, którzy uśmiechali się, dotykali i udawali ciągle, jakby na ich rękach nie było krwi. Jakby nie czuli jej metalicznego zapachu w swoich drogich posiadłościach i na szkarłatnych ulicach.
Budzili w niej strach.
On z pewnością nie chciał otaczać się osobami, wokół których krążyły takie myśli. Dlatego poznał Leanne jako delikatną kokietkę, perfekcyjną na te czasy - która nie wymagała wiele, trochę komplementów, trochę kwiatów i żadnych zobowiązań. Bo patrząc w jej oczy, choć często miękkie i rozanielone w jego towarzystwie, próżno mógł szukać w nich uczucia miłości.
- Wystarczająco, by móc wysnuć odpowiednie wnioski. I przyjąć komplement. - Ton delikatnie rozbawiony, nosek delikatnie zmarszczony. Gdy tylko usiadła, oparła łokieć na stole, przyglądając się Perseusowi. Co się stało przez te wszystkie lata? Chociaż on wyglądał jakby zatrzymał się czasie, czasem na widok mężczyzny czuła nieprzyjemny dreszcz, którego nie chciała czuć.
Picie. Tak, to dobry pomysł.
- Oczywiście, czerwone wino najlepiej. - Poprosiła. Gdy w końcu obsługa przyniosła upragniony trunek, z pewnością też drogi, jej kieliszek stawał się pusty podejrzanie szybko.
Nie chciała się denerwować.
Łapała jego zachwyt w garść, bo pozwalał jej przeżyć. Siedziała w wilczym legowisku, zastanawiając się czy będzie dość silna, by powtrzymać w sobie chęć gryzienia. Czasem, gdy leżała wieczorami w łóżku, nie mogąc spać, zastanawiała się, jak pięknym widokiem byłoby spalić to miasto. Ze Sallowem i Bulstrodem na czele.
Ale wracała do rzeczywistości, która była lekko przypudrowana słodkością drogich restauracji, pięknych ubrań i pięknych ludzi, którzy uśmiechali się, dotykali i udawali ciągle, jakby na ich rękach nie było krwi. Jakby nie czuli jej metalicznego zapachu w swoich drogich posiadłościach i na szkarłatnych ulicach.
Budzili w niej strach.
On z pewnością nie chciał otaczać się osobami, wokół których krążyły takie myśli. Dlatego poznał Leanne jako delikatną kokietkę, perfekcyjną na te czasy - która nie wymagała wiele, trochę komplementów, trochę kwiatów i żadnych zobowiązań. Bo patrząc w jej oczy, choć często miękkie i rozanielone w jego towarzystwie, próżno mógł szukać w nich uczucia miłości.
- Wystarczająco, by móc wysnuć odpowiednie wnioski. I przyjąć komplement. - Ton delikatnie rozbawiony, nosek delikatnie zmarszczony. Gdy tylko usiadła, oparła łokieć na stole, przyglądając się Perseusowi. Co się stało przez te wszystkie lata? Chociaż on wyglądał jakby zatrzymał się czasie, czasem na widok mężczyzny czuła nieprzyjemny dreszcz, którego nie chciała czuć.
Picie. Tak, to dobry pomysł.
- Oczywiście, czerwone wino najlepiej. - Poprosiła. Gdy w końcu obsługa przyniosła upragniony trunek, z pewnością też drogi, jej kieliszek stawał się pusty podejrzanie szybko.
Nie chciała się denerwować.
ite, missa est
Z jednej strony żałował tego, że Leanne nie była w stanie uzewnętrznić swoich myśli w jego towarzystwie. Z drugiej jednak, był z tego powodu niezwykle rad; nierozważnym byłoby mówienie wprost o pragnieniu ujrzenia Londynu w płomieniach. Miasta, które od zawsze należało do rodu Blacków, chociaż żałośni w swej chciwości Crouchowie od lat próbowali rościć sobie do niego prawa. Wprawdzie nie zrobiłby z tą informacją niczego, co mogłoby przysporzyć kochance kłopoty, tego był pewien, lecz pozostałby pewien niesmak, ograniczone zaufanie (ha! brzmiało tak, jakby do zabawy w miłość potrzeba było chociaż odrobiny zaufania!) oraz swoista obawa o jej los. Pewne poglądy mogły przynieść w tych czasach jedynie zgubę. Na szczęście on miał do czynienia z kobietą inteligentną, która wiedziała, kiedy zamilknąć — czy to właśnie nie czyniło jej niebezpiecznej?
Nigdy nie postrzegał jej jako bezuczuciowego bytu, porcelanowej laleczki, z którą ładnie było się pokazać w miejscu publicznym, którą można było zabrać do eleganckiej restauracji i obsypywać drogimi prezentami, by na koniec dnia patrzeć na jej zarumienioną twarz i włosy rozsypane na własnej poduszce. Widział w niej kogoś więcej, pragnął widzieć w niej kogoś więcej, niż kokietkę łaknącą lordowskiej uwagi. Nie chciał kupić Leanne kolejną suknią i parą kolczyków, chociaż tak było wygodniej i przede wszystkim bezpieczniej, chciał poruszyć również jej duszę. Było to jak przechodzenie nad przepaścią przez linowy most, w którym brakowało desek — jeden nieuważny krok i mógł przepaść całkowicie, lecz jeżeli uda mu się przeprawić na drugą stronę bez szwanku, będzie mógł pochwalić się kolejnym życiowym doświadczeniem.
— Niezmiernie mnie to cieszy — odpowiedział z uśmiechem, nie mając nic przeciwko temu, by poddać się jej urokowi. Brakowało mu jej towarzystwa, jej błyszczących oczu, perlistego uśmiechu, tego, jak stroiła się specjalnie dla Perseusa i w jaki sposób z nim flirtowała.
— Proszę Quintin i Toujours Pour. — wyjął różdżkę, by złożyć zamówienie. Pierwszy trunek trafił do panny Spencer-Moon, drugi natomiast pojawił się przed lordem Blackiem, zupełnie jakby niewidoczna dla gości obsługa lokalu wiedziała, które z nich preferuje napój z macerowanym wężem. Nie było to zresztą takie trudne; nazwa alkoholu pokrywała się z mottem rodowym Blacków.
Nie uszło jego uwadze to, jak szybko opróżniła zawartość swego kieliszka, ale nie zamierzał tego komentować w żaden sposób. Jeszcze nie.
— Wspominałaś w liście, że z uwagi na obecną sytuację teatr nie działa tak prężnie. Co robisz więc w wolnym czasie? — zapytał, błądząc spojrzeniem czarnych tęczówek po jej ciele.
Nigdy nie postrzegał jej jako bezuczuciowego bytu, porcelanowej laleczki, z którą ładnie było się pokazać w miejscu publicznym, którą można było zabrać do eleganckiej restauracji i obsypywać drogimi prezentami, by na koniec dnia patrzeć na jej zarumienioną twarz i włosy rozsypane na własnej poduszce. Widział w niej kogoś więcej, pragnął widzieć w niej kogoś więcej, niż kokietkę łaknącą lordowskiej uwagi. Nie chciał kupić Leanne kolejną suknią i parą kolczyków, chociaż tak było wygodniej i przede wszystkim bezpieczniej, chciał poruszyć również jej duszę. Było to jak przechodzenie nad przepaścią przez linowy most, w którym brakowało desek — jeden nieuważny krok i mógł przepaść całkowicie, lecz jeżeli uda mu się przeprawić na drugą stronę bez szwanku, będzie mógł pochwalić się kolejnym życiowym doświadczeniem.
— Niezmiernie mnie to cieszy — odpowiedział z uśmiechem, nie mając nic przeciwko temu, by poddać się jej urokowi. Brakowało mu jej towarzystwa, jej błyszczących oczu, perlistego uśmiechu, tego, jak stroiła się specjalnie dla Perseusa i w jaki sposób z nim flirtowała.
— Proszę Quintin i Toujours Pour. — wyjął różdżkę, by złożyć zamówienie. Pierwszy trunek trafił do panny Spencer-Moon, drugi natomiast pojawił się przed lordem Blackiem, zupełnie jakby niewidoczna dla gości obsługa lokalu wiedziała, które z nich preferuje napój z macerowanym wężem. Nie było to zresztą takie trudne; nazwa alkoholu pokrywała się z mottem rodowym Blacków.
Nie uszło jego uwadze to, jak szybko opróżniła zawartość swego kieliszka, ale nie zamierzał tego komentować w żaden sposób. Jeszcze nie.
— Wspominałaś w liście, że z uwagi na obecną sytuację teatr nie działa tak prężnie. Co robisz więc w wolnym czasie? — zapytał, błądząc spojrzeniem czarnych tęczówek po jej ciele.
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
14 lutego 1958
Sześć miesięcy.
Dla jej córki to przecież cała wieczność. Jej minęły niczym mrugnięcie okiem. Gdy kładła się spać, w każdą noc wśród pustki małżeńskiego łoża odnajdywała spokój. Gdy wstawała rano — gdy za oknami kupionego za wdowią część spadku londyńskiego domu widywała krajobraz Londynu, ze wszystkimi jego przypadłościami — czuła, że żyje. Oddychała lżej, z dnia na dzień coraz prościej, jakby wreszcie palce zmniejszały ucisk na drogi oddechowe, jakby wreszcie uwolniła się od tej okropnej sensacji. Tak w istocie rzeczy było. Franz Krueger zmarł w wyniku napadu agresywnych mugoli. Franz Krueger odbywał wieczny spoczynek w niemieckiej ziemi. Franz Krueger uczynił ją szczęśliwą drugi raz w życiu. Pierwszy raz, gdy na świat przyszło ich dziecko. Drugi, gdy frau Krueger mogła na powrót zostać panią Vanity. Wdową.
Sześć miesięcy. I wśród sześciu miesięcy najdłuższy tydzień w jej życiu.
Przygotowywała się do tego występu bez wytchnienia. Miała wystąpić z własnym repertuarem w trakcie dnia ku czci zakochanych, a jednak wciąż myślała o tym, co na odchodne powiedział jej przyjaciel rodziny. Anglia w istocie okazała się krajem nowych perspektyw. Perspektyw, które miały się pomnożyć po dzisiejszym występie.
Wszystko znów musiało być w czerwieni; czerwień była kolorem pasji, miała być również pierwszą barwą, którą przywdzieje Valerie po zrzuceniu żałoby po mężu. Znów zjawiła się na scenie w sukni w kolorze karminu, bliźniaczej w barwie, choć znacznie lżejszej od tej, którą nosiła w sierpniu.
— Przelotnie rozproszone wspomnienia,
Są jak wspaniale kwitnące kwiaty
Czy mimo zmieniających się pór roku
Dalej będziesz w stanie usłyszeć mój głos? — zdecydowana większość zgromadzonych w części ze stolikami gości miała pełne prawo myśleć, że Valerie napisała słowa do tej piosenki z myślą o tragicznie zakończonym małżeństwie. Wiedziała jednak, że na sali znajduje się ktoś, kto znał całą prawdę. Ktoś, komu skrycie zadedykowała te słowa; ktoś, kto mógł powstrzymywać się od ironicznego uśmiechu, sprawiać wrażenie zupełnie pogrążonego w występie.
Słyszysz mnie, Corneliusie?
— Moje życzenia spłyną na Ciebie
Cicho przezwyciężając smutek;
Kiedy pewnego dnia znów się spotkamy
Zapamiętam twą twarz — melodia była spokojna, a i głos Vanity współgrał idealnie z delikatnością fraz. Śpiewała w nienagannej angielszczyźnie, bez śladu twardości zarówno mogącej przebijać z niemiecczyzny, ale też ze stalowych nut akcentu Shropshire. Wiele wysiłku włożyła w to, by brzmieć jak najczyściej, tak, by nie drażnić uszu szlachetnych gości niepotrzebną ekstrawagancją.
Ton zmienił się dopiero gdy nadchodził refren.
— Choć się spotykamy i rozstajemy bez końca,
Moje łzy muszą płynąć dalej.
Tak bardzo, że pewnego dnia utonę w nich,
A moja klatka piersiowa zaleje się tobą — krótka interluda pozwoliła na chwilowe skupienie się na publiczności. Kilka kobiet siedzących w najbliższych rzędach spoglądało na nią ze skrzącymi ze wzruszenia oczami. Większość z nich siedziała przy stolikach same. Czy to również były wdowy? Miały za kim płakać? Valerie nie przelała ani jednej szczerej łzy ku pamięci swego męża. Chyba... nie mogła sobie wyobrazić, jak to jest stracić kogoś, kogo się naprawdę kochało. Wszystkie łzy wylała niemal dziesięć lat wcześniej, gdy przyszło jej wyjechać z kraju.
— Gdybym tylko miała skrzydła,
Mogłabym gonić cię, gdy wyruszyłeś w podróż.
Połączę nici naszych przerwanych wspomnień
Chcąc jeszcze raz cię objąć.
Ostatnia strofa należała wyłącznie do niej. Zaśpiewała ją bez akompaniamentu, przelewając w nią całe serce. Rozstanie nie oznaczało przecież porażki. Dawało nadzieję na kolejne spotkania. Może nie takie, o których marzyły wzruszone kobiety z pierwszego rzędu. Ale wystarczające, by usprawiedliwić delikatny uśmiech, który zjawił się na twarzy pani Vanity, gdy zakończyła występ i skłoniła się głęboko przed swymi słuchaczami, dziękując za uwagę oraz obecność na koncercie. Gdy na scenę wyjść miał kolejny artysta, znacznie mniej istotny i niewarty uwagi (przynajmniej z perspektywy Valerie), kobieta skierowała się do prywatnej części przybytku, gdzie znajdowały się przygotowane specjalnie na tę okazję garderoby.
Towarzyszyła jej tylko nadzieja.
Nadzieja, że pamiętał o danym słowie. Vanity byli bowiem równie pamiętliwi, co próżni.
I zdecydowanie nie lubili, gdy ich cierpliwość wystawiana była na próbę.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dzień zakochanych. Nie obchodził go od bardzo dawna - ostatnie, nieśmiałe próby podejmował w trakcie narzeczeństwa z Deirdre, która (choć zasypywana drogimi prezentami) podchodziła do podobnych gestów raczej zachowawczo, a do publicznych przejawów okazywania uczuć z lękliwą rezerwą. Sekrety prześladowały jego obydwa poważne związki - najpierw sam ukrywał przed światem Laylę, potem cierpliwie znosił strach Deirdre przed tym, że narazi jej reputację. Czasem myślał sobie, że już nigdy nie chciałby ukrywać namiętności - ale później przypominał sobie, że już nigdy nie chciał jej czuć. Uczucia wszystko komplikowały i raniły ponad miarę, ale - pomimo zdrowego rozsądku, pomimo tego co mówił Deirdre o wymarzonej posłusznej żonie - wciąż nie zdecydował się na aranżowane małżeństwo, mimo pozycji, która przyciągnęłaby wielu rodziców pięknych panien.
Dzień zakochanych. Choć go nie obchodził, to jako propagandzista kojarzył każde święto, nie mogąc pozbyć się z głowy irytującego kalendarza. A choć nie znał się na muzyce, to kojarzył też każdy koncert. Chyba orientował się w nich zawsze, ale od sierpnia śledził repertuary ze wzmożoną uwagą. Interesowało go życie kulturalne w odnowionej stolicy, wmawiał sobie, szukając wzrokiem jej nazwiska. Wiedział - albo łudził się - że i tak otrzymałby spersonalizowane zaproszenie, od niej lub od jej brata, ale chciał dowiedzieć się pierwszy.
Wybierał szatę wyjściową i układał włosy nieco za długo. W przeciwieństwie do sierpniowego koncertu, usiadł z tyłu, w ciemności. Chyba chciał się z nią trochę podroczyć. Przyniósł też inne róże i z satysfakcją zauważył, że ich karminowy odcień będzie pasował do sukni Valerie Vanity. Wiele zmieniło się przez ostatnie miesiące, na przykład jej nazwisko. Jak wiele? Czasem i jak na swój gust o wiele zbyt często przypominał sobie o tamtej chwili w przymierzalni - nie o triumfalnych słowach i obietnicy współpracy, a o ciężkim milczeniu, bladej bliźnie i dziwnie palącym dotyku. Znał wiele odcieni pożądania, czy to z własnego doświadczenia czy to z cudzych wspomnień, ale ten był inny - namiętność nie powinna splatać się z delikatnością w ten sposób, nie powinno się pożądać nikogo tak kruchego, z taką dziwną obawą, że się go złamie. Zwykła piosenka nie powinna wskrzeszać tamtej niezwykłej chwili - może to głos Valerie był niezwykły, choć nie był melomanem by to obiektywnie ocenić.
Przymknął oczy, wsłuchując się w tekst i usiłując sobie wmówić, że nie ma on żadnego znaczenia. Był jednak na to zbyt inteligentny i zbyt obyty z propagandą, wszystko miało znaczenie, ale wygodniej było wierzyć, że to repertuar dobrany na święto zakochanych, po prostu. Gdy tylko muzyka umilkła, podniósł się do owacji na stojąco, a potem - jeszcze zanim publiczność skończyła klaskać - przepchnął się w kierunku garderoby. Wsunął boyowi w dłoń drobną łapówkę, spojrzał na niego wymownie spojrzeniem znanym z przemów i gazet, i po chwili pukał już do jej drzwi. Pchnął je, jeszcze zanim zdążyła go zaprosić.
-Piękny występ, pani Vanity. - porzucił londyński akcent, od razu odzywając się w zgłoskach domu. Niedługo miał wybrać się do Shropshire i z jakiegoś powodu wiadomości o rebeliantach przy Rzece Severn zaprzątały go bardziej niż niegdyś mugole mieszkający w Chelsea. Choć kupił dom w Londynie, mała ojczyzna pozostała tam.
-Dla Ciebie. - wyciągnął w jej stronę krwistoczerwone róże, spojrzeniem od razu szukając jasnych oczu. -Jak - w teorii przemyślał własne powitanie, ale teraz miał wrażenie, jakby wcale nie przemyślał wypowiadanych słów, jakby uleciały gdzieś po drodze do przymierzalni. Miał spytać, jak podoba się jej odnowiona stolica. -podoba ci się nowe życie?
Dzień zakochanych. Choć go nie obchodził, to jako propagandzista kojarzył każde święto, nie mogąc pozbyć się z głowy irytującego kalendarza. A choć nie znał się na muzyce, to kojarzył też każdy koncert. Chyba orientował się w nich zawsze, ale od sierpnia śledził repertuary ze wzmożoną uwagą. Interesowało go życie kulturalne w odnowionej stolicy, wmawiał sobie, szukając wzrokiem jej nazwiska. Wiedział - albo łudził się - że i tak otrzymałby spersonalizowane zaproszenie, od niej lub od jej brata, ale chciał dowiedzieć się pierwszy.
Wybierał szatę wyjściową i układał włosy nieco za długo. W przeciwieństwie do sierpniowego koncertu, usiadł z tyłu, w ciemności. Chyba chciał się z nią trochę podroczyć. Przyniósł też inne róże i z satysfakcją zauważył, że ich karminowy odcień będzie pasował do sukni Valerie Vanity. Wiele zmieniło się przez ostatnie miesiące, na przykład jej nazwisko. Jak wiele? Czasem i jak na swój gust o wiele zbyt często przypominał sobie o tamtej chwili w przymierzalni - nie o triumfalnych słowach i obietnicy współpracy, a o ciężkim milczeniu, bladej bliźnie i dziwnie palącym dotyku. Znał wiele odcieni pożądania, czy to z własnego doświadczenia czy to z cudzych wspomnień, ale ten był inny - namiętność nie powinna splatać się z delikatnością w ten sposób, nie powinno się pożądać nikogo tak kruchego, z taką dziwną obawą, że się go złamie. Zwykła piosenka nie powinna wskrzeszać tamtej niezwykłej chwili - może to głos Valerie był niezwykły, choć nie był melomanem by to obiektywnie ocenić.
Przymknął oczy, wsłuchując się w tekst i usiłując sobie wmówić, że nie ma on żadnego znaczenia. Był jednak na to zbyt inteligentny i zbyt obyty z propagandą, wszystko miało znaczenie, ale wygodniej było wierzyć, że to repertuar dobrany na święto zakochanych, po prostu. Gdy tylko muzyka umilkła, podniósł się do owacji na stojąco, a potem - jeszcze zanim publiczność skończyła klaskać - przepchnął się w kierunku garderoby. Wsunął boyowi w dłoń drobną łapówkę, spojrzał na niego wymownie spojrzeniem znanym z przemów i gazet, i po chwili pukał już do jej drzwi. Pchnął je, jeszcze zanim zdążyła go zaprosić.
-Piękny występ, pani Vanity. - porzucił londyński akcent, od razu odzywając się w zgłoskach domu. Niedługo miał wybrać się do Shropshire i z jakiegoś powodu wiadomości o rebeliantach przy Rzece Severn zaprzątały go bardziej niż niegdyś mugole mieszkający w Chelsea. Choć kupił dom w Londynie, mała ojczyzna pozostała tam.
-Dla Ciebie. - wyciągnął w jej stronę krwistoczerwone róże, spojrzeniem od razu szukając jasnych oczu. -Jak - w teorii przemyślał własne powitanie, ale teraz miał wrażenie, jakby wcale nie przemyślał wypowiadanych słów, jakby uleciały gdzieś po drodze do przymierzalni. Miał spytać, jak podoba się jej odnowiona stolica. -podoba ci się nowe życie?
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tym razem celowo nie zrzucała z siebie sukni.
Karmin miał jej towarzyszyć w nowym początku. Ten odcień czerwieni zawsze kojarzył jej się przyjemniej od innych jej barw. Był niezbyt krzykliwy, nie kojarzył się wprost z wyuzdaniem. Był zupełnie jak ona — przytłumioną celowo barwą namiętności, zdolnej do spętania w żelaznych okowach zasad dobrego wychowania, możliwą do wypuszczania częściowo, mącenia nią wód spokojnej rozmowy, gotową do potencjalnego porwania dwóch jednostek do tańca, rozniecenia ognia w ciałach i pomiędzy nimi. A gdzieś głęboko w sercu Valerie pojawiła się myśl, że mogłaby spróbować jeszcze raz.
Minuty wyczekiwania ciągnęły się w nieskończoność, a niepewność podsuwała głowie różne scenariusze. Co jeżeli zapomniał? Wzgardził zaproszeniem kreślonym wyjątkowo spokojną ręką Septimusa (Valerie nie chciała kierować osobistych zaproszeń do człowieka, który oficjalnie pozostawał dla niej kimś obcym) i nie pojawił się na występie? A może faktycznie, zjawił się na sali, by nie wyjść na ignoranta i pozostał tam, bawiąc się jej wyczekiwaniem i ufnością wejrzenia jasnych oczu tak, jak bawił się ganiającym za nim Kruegerem? Przystanąwszy przy garderobianym lustrze, zupełnie innym od tego, które było świadkiem ich ostatniego spotkania, przyglądała się swemu odbiciu. Nie zwróciła jednak uwagi na moment, w którym poczęła nawijać pukle jasnych włosów na smukłe palce.
Pukanie.
Znów nie zdążyła zabrać głosu, nim drzwi zdążyły się otworzyć. Nim powietrze znów zrobiło się ciężkie od zapachu róż, tym razem również karminowych, pasujących do sukni tak idealnie, jakby wiedział wcześniej, w czym pojawi się na dzisiejszym występie. Był wreszcie i on; nie zapomniał.
Nareszcie jesteś...
Raz jeszcze wykonała płynny obrót w jego stronę. Poruszyła się suknia, poruszyły włosy, lśniąc ciepłym światłem z przyćmionych lamp. Na twarzy pani Vanity rozlał się wyraz błogości, prawdziwej radości z tego, że znów go widzi. Serce przyspieszyło rytm, dystans między nimi stopniał natychmiastowo, wraz z zamknięciem drzwi.
— Corneliusie — dostosowała się do narzuconej formy; w akcencie z rodzinnego hrabstwa jego imię nie brzmiało tak łagodnie, jak w wersji londyńskiej, ale to właśnie uważała za atut. Cornelius Sallow nie był człowiekiem łagodnym, nie z reputacją, która zaczynała go już wyprzedzać. W tym aspekcie polityka nie różniła się wiele od sztuki. Utrzymanie się na powierzchni, wywarcie jak największego wpływu na odbiorcę... To wszystko wymagało nie tylko pięknej aparycji i wrodzonych umiejętności. Cierpliwość, oczekiwanie na okazje, bezwzględne ich wykorzystanie.
Nie różnili się od siebie znów tak bardzo.
— Są piękne, dziękuję — a jednak człowiek z bezwzględną zaciętością pokonujący kolejne szczeble jednej z najbardziej wymagających karier darował jej w prezencie kolejny bukiet delikatnych róż; ten sam człowiek szukał jej spojrzenia, gdy ponownie zetknęła ich dłonie ze sobą, odbierając kwiaty dokładnie w tym miejscu, w którym wcześniej ułożone były jego dłonie. By mieć pewność, że się nie pokaleczy. By w drobnostce odnaleźć odrobinę ciepła, którym emanował, może odrobinę wbrew własnej woli. — Myślisz, że i tym razem wytrzymają?
Choć uśmiech, który zjawił się na jej wargach, był z pewnością estetyczny, polityk nie miał raczej trudności z wychwyceniem w nim czegoś jeszcze. Pewnej zaczepności, drobnej prowokacji, która upodabniała Valerie do odrobinę znudzonej kotki, zapraszającej go do wspólnej zabawy. Ostatnio przecież wytrzymały.
— Nowe życie dopiero się zaczyna — to dziś wypadał pierwszy dzień po zakończonej żałobie. Wcześniejsze miesiące pełne były dób przepełnionym tym wszystkim, o czym Valerie mówić nie lubiła; zmęczeniem, stresem, zdenerwowaniem, prawdziwymi ukłuciami żalu, czasem może przeplatanymi wyrzutami sumienia. Za każdym razem, gdy wątpliwości wyciągały po nią swe szpony, przypominała sobie jednak, dla kogo to robi. Widok śpiącej spokojnie córki, świadomość zrzucenia kajdan... Nowopoznaną wolność zawdzięczała bratu i Corneliusowi Sallow. — I jeżeli mogę być z Tobą szczera... — ostatni krok złączył czubki ich butów. Kąciki ust pani Vanity drgały w uśmiechu pozbawionym charakterystycznych rysów kłamcy. Zadarta do góry twarz szukała spojrzeniem wejrzenia zielonych oczu. Czy podzielał jej ekscytację? Zniżyła głos do szeptu; choć tym razem jedyną muzyką, która docierała do ich uszu, była ta nosząca się po całym budynku, akompaniament do trwającego koncertu, nie mogli ryzykować podsłuchania. — Nie mogę się go doczekać.
Karmin miał jej towarzyszyć w nowym początku. Ten odcień czerwieni zawsze kojarzył jej się przyjemniej od innych jej barw. Był niezbyt krzykliwy, nie kojarzył się wprost z wyuzdaniem. Był zupełnie jak ona — przytłumioną celowo barwą namiętności, zdolnej do spętania w żelaznych okowach zasad dobrego wychowania, możliwą do wypuszczania częściowo, mącenia nią wód spokojnej rozmowy, gotową do potencjalnego porwania dwóch jednostek do tańca, rozniecenia ognia w ciałach i pomiędzy nimi. A gdzieś głęboko w sercu Valerie pojawiła się myśl, że mogłaby spróbować jeszcze raz.
Minuty wyczekiwania ciągnęły się w nieskończoność, a niepewność podsuwała głowie różne scenariusze. Co jeżeli zapomniał? Wzgardził zaproszeniem kreślonym wyjątkowo spokojną ręką Septimusa (Valerie nie chciała kierować osobistych zaproszeń do człowieka, który oficjalnie pozostawał dla niej kimś obcym) i nie pojawił się na występie? A może faktycznie, zjawił się na sali, by nie wyjść na ignoranta i pozostał tam, bawiąc się jej wyczekiwaniem i ufnością wejrzenia jasnych oczu tak, jak bawił się ganiającym za nim Kruegerem? Przystanąwszy przy garderobianym lustrze, zupełnie innym od tego, które było świadkiem ich ostatniego spotkania, przyglądała się swemu odbiciu. Nie zwróciła jednak uwagi na moment, w którym poczęła nawijać pukle jasnych włosów na smukłe palce.
Pukanie.
Znów nie zdążyła zabrać głosu, nim drzwi zdążyły się otworzyć. Nim powietrze znów zrobiło się ciężkie od zapachu róż, tym razem również karminowych, pasujących do sukni tak idealnie, jakby wiedział wcześniej, w czym pojawi się na dzisiejszym występie. Był wreszcie i on; nie zapomniał.
Nareszcie jesteś...
Raz jeszcze wykonała płynny obrót w jego stronę. Poruszyła się suknia, poruszyły włosy, lśniąc ciepłym światłem z przyćmionych lamp. Na twarzy pani Vanity rozlał się wyraz błogości, prawdziwej radości z tego, że znów go widzi. Serce przyspieszyło rytm, dystans między nimi stopniał natychmiastowo, wraz z zamknięciem drzwi.
— Corneliusie — dostosowała się do narzuconej formy; w akcencie z rodzinnego hrabstwa jego imię nie brzmiało tak łagodnie, jak w wersji londyńskiej, ale to właśnie uważała za atut. Cornelius Sallow nie był człowiekiem łagodnym, nie z reputacją, która zaczynała go już wyprzedzać. W tym aspekcie polityka nie różniła się wiele od sztuki. Utrzymanie się na powierzchni, wywarcie jak największego wpływu na odbiorcę... To wszystko wymagało nie tylko pięknej aparycji i wrodzonych umiejętności. Cierpliwość, oczekiwanie na okazje, bezwzględne ich wykorzystanie.
Nie różnili się od siebie znów tak bardzo.
— Są piękne, dziękuję — a jednak człowiek z bezwzględną zaciętością pokonujący kolejne szczeble jednej z najbardziej wymagających karier darował jej w prezencie kolejny bukiet delikatnych róż; ten sam człowiek szukał jej spojrzenia, gdy ponownie zetknęła ich dłonie ze sobą, odbierając kwiaty dokładnie w tym miejscu, w którym wcześniej ułożone były jego dłonie. By mieć pewność, że się nie pokaleczy. By w drobnostce odnaleźć odrobinę ciepła, którym emanował, może odrobinę wbrew własnej woli. — Myślisz, że i tym razem wytrzymają?
Choć uśmiech, który zjawił się na jej wargach, był z pewnością estetyczny, polityk nie miał raczej trudności z wychwyceniem w nim czegoś jeszcze. Pewnej zaczepności, drobnej prowokacji, która upodabniała Valerie do odrobinę znudzonej kotki, zapraszającej go do wspólnej zabawy. Ostatnio przecież wytrzymały.
— Nowe życie dopiero się zaczyna — to dziś wypadał pierwszy dzień po zakończonej żałobie. Wcześniejsze miesiące pełne były dób przepełnionym tym wszystkim, o czym Valerie mówić nie lubiła; zmęczeniem, stresem, zdenerwowaniem, prawdziwymi ukłuciami żalu, czasem może przeplatanymi wyrzutami sumienia. Za każdym razem, gdy wątpliwości wyciągały po nią swe szpony, przypominała sobie jednak, dla kogo to robi. Widok śpiącej spokojnie córki, świadomość zrzucenia kajdan... Nowopoznaną wolność zawdzięczała bratu i Corneliusowi Sallow. — I jeżeli mogę być z Tobą szczera... — ostatni krok złączył czubki ich butów. Kąciki ust pani Vanity drgały w uśmiechu pozbawionym charakterystycznych rysów kłamcy. Zadarta do góry twarz szukała spojrzeniem wejrzenia zielonych oczu. Czy podzielał jej ekscytację? Zniżyła głos do szeptu; choć tym razem jedyną muzyką, która docierała do ich uszu, była ta nosząca się po całym budynku, akompaniament do trwającego koncertu, nie mogli ryzykować podsłuchania. — Nie mogę się go doczekać.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uniósł lekko brew, gdy ich dłonie znów się zetknęły. Valerie Vanity była kobietą świadomą siebie, artystką pracującą na scenie. Nie wierzył, by jakikolwiek jej gest był przypadkowy - tak, jak przypadkowe nie były jego słowa na politycznych trybunach.
-A długo ostatnio wytrzymały? - podchwycił, świadom przesądu, że jeśli kwiaty wytrzymują długo to znaczy, że były ofiarowane szczerze.
-Pół roku to nie tak niewiele. - odparował, gdy mówiła coś o nowych początkach, sztampowe słowa, nieco do niej nie pasujące. Na prośbę Septimusa wszedł do głowy jej męża i wymazał mu pamięć; później wymazał pamięć tamtym mugolom - obejrzawszy wcześniej z ciekawością morderstwo, zaskoczenie czarodzieja, ostrze noża, tryskającą krew. Było jej tak wiele, była tak nieestetyczna. Zupełnie, jakby mord mugolskim narzędziem był mniej gustowny i bardziej chaotyczny od eleganckiego Lamino.
Gdy stanęła blisko, zbyt blisko jeśli chodzi o zasady etykiety, instynktownie nachylił głowę, zielonkawym spojrzeniem przebiegając gdzieś po pełnych wargach, rozsianych na nosie piegach, by wreszcie spojrzeć jej prosto w oczy.
Opuścił ręce, jedną niepostrzeżenie wsuwając do kieszeni. Drewno różdżki tkwiło tam, gotowe i pokorne. Odkąd zakupił nową różdżkę, magia zdawała mu się poddawać jeszcze chętniej, zwłaszcza, gdy robił cośbezwzgl…pragmatycznego. Tak, jakby nowe narzędzie rozumiało jego obecne cele i charakter lepiej niż dawne, nabyte jeszcze w dzieciństwie, gdy był zgoła naiwniejszym człowiekiem.
Layla, Deirdre, nawet tamta legilimentowana dziewczyna z portu - kobiety miały w sobie coś niebezpiecznie zdradzieckiego, irytującą nieprzewidywalność. Niegdyś to go pociągało, ale zdążył wydorośleć i się pokaleczyć. Tym razem nie miał zamiaru ulegać głupim sentymentom ani pozwolić sobie na błąd. Dwuznaczności bawiły i korciły, ale potrzebował jasnej pewności.
-Muszę przyznać, że coś nie daje mi spokoju. - zagaił, przechylając lekko głowę w bok. Palce zacisnęły się na drewnie tak mocno, że lekko pobielały. -Nasze rodziny były blisko, dlaczego Twój ojciec i brat nigdy nie odezwali się do Sallowów, dlaczego szukali starca za granicą? - uniósł lekko brew, piorunując ją wzrokiem. Pragnął prawdy, nawet jeśli miał ją odnaleźć w zubożeniu własnej rodziny - choć nie wierzył w tą wersję, nie. Ojciec robił już karierę w Wizengamocie, Solas w Gringottcie, Cornelius pracował w Ministerstwie i zdążył porzucić błędy przeszłości. Nie myślał wtedy o żeniaczce, ale być może dla Septimusa zrobiłby wyjątek. Nie zatrułby się wtedy miłością do pewnej egzotycznej orchidei, a Valerie…
-Nigdy bym cię nie uderzył. - wyszeptał, przywołując doskonale znajomą magię.
Chciał poznać jej emocje, sekrety, kłamstwa.
Wszystkie z nich.
wyczucie emocji udane
-A długo ostatnio wytrzymały? - podchwycił, świadom przesądu, że jeśli kwiaty wytrzymują długo to znaczy, że były ofiarowane szczerze.
-Pół roku to nie tak niewiele. - odparował, gdy mówiła coś o nowych początkach, sztampowe słowa, nieco do niej nie pasujące. Na prośbę Septimusa wszedł do głowy jej męża i wymazał mu pamięć; później wymazał pamięć tamtym mugolom - obejrzawszy wcześniej z ciekawością morderstwo, zaskoczenie czarodzieja, ostrze noża, tryskającą krew. Było jej tak wiele, była tak nieestetyczna. Zupełnie, jakby mord mugolskim narzędziem był mniej gustowny i bardziej chaotyczny od eleganckiego Lamino.
Gdy stanęła blisko, zbyt blisko jeśli chodzi o zasady etykiety, instynktownie nachylił głowę, zielonkawym spojrzeniem przebiegając gdzieś po pełnych wargach, rozsianych na nosie piegach, by wreszcie spojrzeć jej prosto w oczy.
Opuścił ręce, jedną niepostrzeżenie wsuwając do kieszeni. Drewno różdżki tkwiło tam, gotowe i pokorne. Odkąd zakupił nową różdżkę, magia zdawała mu się poddawać jeszcze chętniej, zwłaszcza, gdy robił coś
Layla, Deirdre, nawet tamta legilimentowana dziewczyna z portu - kobiety miały w sobie coś niebezpiecznie zdradzieckiego, irytującą nieprzewidywalność. Niegdyś to go pociągało, ale zdążył wydorośleć i się pokaleczyć. Tym razem nie miał zamiaru ulegać głupim sentymentom ani pozwolić sobie na błąd. Dwuznaczności bawiły i korciły, ale potrzebował jasnej pewności.
-Muszę przyznać, że coś nie daje mi spokoju. - zagaił, przechylając lekko głowę w bok. Palce zacisnęły się na drewnie tak mocno, że lekko pobielały. -Nasze rodziny były blisko, dlaczego Twój ojciec i brat nigdy nie odezwali się do Sallowów, dlaczego szukali starca za granicą? - uniósł lekko brew, piorunując ją wzrokiem. Pragnął prawdy, nawet jeśli miał ją odnaleźć w zubożeniu własnej rodziny - choć nie wierzył w tą wersję, nie. Ojciec robił już karierę w Wizengamocie, Solas w Gringottcie, Cornelius pracował w Ministerstwie i zdążył porzucić błędy przeszłości. Nie myślał wtedy o żeniaczce, ale być może dla Septimusa zrobiłby wyjątek. Nie zatrułby się wtedy miłością do pewnej egzotycznej orchidei, a Valerie…
-Nigdy bym cię nie uderzył. - wyszeptał, przywołując doskonale znajomą magię.
Chciał poznać jej emocje, sekrety, kłamstwa.
Wszystkie z nich.
wyczucie emocji udane
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Restauracja Czar Par
Szybka odpowiedź