Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Kościół z cmentarzem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kościół z cmentarzem
Kościół stojący przy głównym placu Doliny Godryka robi największe wrażenie ze wszystkich znajdujących się tam budowli. A może raczej nie tyle, co robi największe wrażenie, ale bardzo się wyróżnia. W przeciwieństwie do innych zabudowań jest cały z drewna, bardzo stary. W jego oknach stoją kolorowe witraże przedstawiające sceny biblijne. W środku zaś niewielkie ławy i wiszące nieliczne obrazy tworzą to święte miejsce bardzo przytulnym. Charakterystyczny zapach sosnowych bali unosi się w nim nieprzerwanie od setek lat i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie sytuacja ta miała się zmienić.
Z tyłu kościoła znajduje się cmentarz. Niewielki, ale bardzo stary. Znaleźć można na nim groby nie tylko wielu mugoli, którzy w Dolinie Godryka zmarli, ale także licznych czarodziejów. Wśród nich rodziny Dumbledorów, leżą na nich kwiaty od tych, którzy wdzięczni są Albusowi za walkę w ich obronie, do której stanął i w której stracił własne życie. Innym nagrobkiem mogącym budzić zainteresowanie, jeśli odgarnie się z niego liście bluszczu jest tajemnicza, stara mogiła ze znienawidzonym znakiem Grindenwalda wyrytym w kamieniu. Niemalże zamazany napis głosi zaś „Ignotus”.
Z tyłu kościoła znajduje się cmentarz. Niewielki, ale bardzo stary. Znaleźć można na nim groby nie tylko wielu mugoli, którzy w Dolinie Godryka zmarli, ale także licznych czarodziejów. Wśród nich rodziny Dumbledorów, leżą na nich kwiaty od tych, którzy wdzięczni są Albusowi za walkę w ich obronie, do której stanął i w której stracił własne życie. Innym nagrobkiem mogącym budzić zainteresowanie, jeśli odgarnie się z niego liście bluszczu jest tajemnicza, stara mogiła ze znienawidzonym znakiem Grindenwalda wyrytym w kamieniu. Niemalże zamazany napis głosi zaś „Ignotus”.
| połowa lutego?
Płatki śniegu gubiły się we włosach, na luźnych kosmykach kończąc swój podniebny taniec, gasnąc bez aplauzu widowni. Było cicho. Dolina Godryka tonęła w bieli i czerni, w szeptach stawianych na śniegu kroków i cichego, nieśmiałego chichotu dziewczyny, najpewniej mugolki, która z wypiekami na twarzy wpatrywała się w lewy profil swojego partnera.
Różnica temperatur zamieniła ciężki oddech w białą mgłę. Zimą rzadko kto tu bywał, zwłaszcza, kiedy mróz tak mocno szczypał w nos i opuszki palców.
- Smutno jakoś bez pana, panie profesorze - szepnęła do siebie, chowając nos w grubym, barwnym szaliku, którym opleciona była jej szyja. Wyciągnęła z kieszeni płaszcza metalowe pudełeczko z jasną nalepką, obiecującą, że w środku znajdują się najlepsze miętówki w całej Anglii. Pomarańczową rękawiczką, która notabene zupełnie nie pasowała do jej brązowej, ciepłej sukienki i zielonego płaszcza, przetarła naklejkę i westchnęła cicho.
Nie przyszła tu po to, żeby wspominać stare czasy i utwierdzać się w przekonaniu, że wszystko, co było dobre, zniknęło bezpowrotnie. Nie przyszła tu nawet po to, żeby ze smutkiem w głosie pojęczeć światu z tęsknoty za ulubionym profesorem.
Chociaż... było w tym ziarenko prawdy. Ale małe. Malutkie.
W głównej mierze przyszła tutaj, by stawić się na umówione spotkanie i... uspokoić rozgrzaną do czerwoności intuicję. Coś jej mówiło, że to właśnie tu powinna szukać odpowiedzi na nurtujące ją pytania lub sposobu na zapełnienie pustki, która, gdy odpowiednio mocno zawiał w niej wiatr, wywoływała okropne migreny. Obejrzała się przez ramię, szukając wzrokiem znajomej sylwetki i marchewkowej czupryny, łatwo zauważalnej wśród puchu sypiącego się miękko z nieba. Gdy jednak czerń wieczoru była wszystkim, co zobaczyła, obróciła się z powrotem w stronę nagrobka i otworzyła metalowe pudełeczko, z lekko kwaśną miną przyglądając się zielonym, grubym krążkom, które Albus Dumbledore lubił kiedyś podjadać. Mlasnęła pod nosem i jeden z nich wrzuciła sobie do ust.
Płatki śniegu gubiły się we włosach, na luźnych kosmykach kończąc swój podniebny taniec, gasnąc bez aplauzu widowni. Było cicho. Dolina Godryka tonęła w bieli i czerni, w szeptach stawianych na śniegu kroków i cichego, nieśmiałego chichotu dziewczyny, najpewniej mugolki, która z wypiekami na twarzy wpatrywała się w lewy profil swojego partnera.
Różnica temperatur zamieniła ciężki oddech w białą mgłę. Zimą rzadko kto tu bywał, zwłaszcza, kiedy mróz tak mocno szczypał w nos i opuszki palców.
- Smutno jakoś bez pana, panie profesorze - szepnęła do siebie, chowając nos w grubym, barwnym szaliku, którym opleciona była jej szyja. Wyciągnęła z kieszeni płaszcza metalowe pudełeczko z jasną nalepką, obiecującą, że w środku znajdują się najlepsze miętówki w całej Anglii. Pomarańczową rękawiczką, która notabene zupełnie nie pasowała do jej brązowej, ciepłej sukienki i zielonego płaszcza, przetarła naklejkę i westchnęła cicho.
Nie przyszła tu po to, żeby wspominać stare czasy i utwierdzać się w przekonaniu, że wszystko, co było dobre, zniknęło bezpowrotnie. Nie przyszła tu nawet po to, żeby ze smutkiem w głosie pojęczeć światu z tęsknoty za ulubionym profesorem.
Chociaż... było w tym ziarenko prawdy. Ale małe. Malutkie.
W głównej mierze przyszła tutaj, by stawić się na umówione spotkanie i... uspokoić rozgrzaną do czerwoności intuicję. Coś jej mówiło, że to właśnie tu powinna szukać odpowiedzi na nurtujące ją pytania lub sposobu na zapełnienie pustki, która, gdy odpowiednio mocno zawiał w niej wiatr, wywoływała okropne migreny. Obejrzała się przez ramię, szukając wzrokiem znajomej sylwetki i marchewkowej czupryny, łatwo zauważalnej wśród puchu sypiącego się miękko z nieba. Gdy jednak czerń wieczoru była wszystkim, co zobaczyła, obróciła się z powrotem w stronę nagrobka i otworzyła metalowe pudełeczko, z lekko kwaśną miną przyglądając się zielonym, grubym krążkom, które Albus Dumbledore lubił kiedyś podjadać. Mlasnęła pod nosem i jeden z nich wrzuciła sobie do ust.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
|brzmi dobrze
Lubił zimę, chociaż ta angielska była łagodniejsza niż szkocka i zdecydowanie cieplejsza niż norweska. Wyruszając podbijać Durmstrang Hereward nie przypuszczał, że temperatury mogą tam aż tak niskie. Dalej miał w szafie zakupiony w tamtych mroźnych dniach futrzany płaszcz. Nigdy w życiu nie miał tak ciepłego ubrania. Już samo o nim myślenie rozgrzewało. Barty uśmiechnął się na myśl o jego milutkim kołnierzy, za który nie wpadały żadne płatki śniegu. Dzisiaj jednak zadowolić się musiał szalikiem. Szalikiem i tiarą, która nie zakrywała nawet jego czerwonych od mrozu uszu. W takim stanie zlewały się niemalże z włosami.
Dolina Godryka wyglądała urokliwie wieczorem, z latarniami, których światło odbijało się od śniegu, z padającym na nosy białym puchem. Nuty profesora skrzypiały na podłożu, gdy paląc swojego papierosa w zamyśleniu szedł niespiesznie o pomnika Dumbledore'a. Zatrzymał się przy nim na chwilę gasząc papierosa pod butem i spoglądając na znane oblicze. O tyle chciałbym cię zapytać - pomyślał spoglądając w kamienne oczy. Czekając na znak, który powie, że Albus Dumbledore jednak nie umarł, żyje gotów jak zwykle służyć radą swoim uczniom. Ale posąg nie poruszyła się. Przy całej magii otaczającej Zakon Feniksa ta jedna rzecz pozostawała niemożliwa, martwi pozostawali martwymi. Nabrał zimne powietrze do płuc próbując odsunąć od siebie ponure rozmyślania i ruszył w stronę kościoła.
- Eileen - uniósł rękę i z uśmiechem przywitał kobietę schylając się, by pocałować jej dłoń. - Jak się czujesz?
Nie widzieli się od ostatniej wspólnej wizyty w Tower, której żadne z nich pewnie wolało nie wspominać. Hereward nie był pewien, ile kobieta zapamiętała z całego zajścia, a zwłaszcza z tego, co działo się zanim zostali aresztowani. Opowiadał jej o Zakonie. Confundus jednak mógł skutecznie pokrzyżować jego rekrutacyjne szyki.
Lubił zimę, chociaż ta angielska była łagodniejsza niż szkocka i zdecydowanie cieplejsza niż norweska. Wyruszając podbijać Durmstrang Hereward nie przypuszczał, że temperatury mogą tam aż tak niskie. Dalej miał w szafie zakupiony w tamtych mroźnych dniach futrzany płaszcz. Nigdy w życiu nie miał tak ciepłego ubrania. Już samo o nim myślenie rozgrzewało. Barty uśmiechnął się na myśl o jego milutkim kołnierzy, za który nie wpadały żadne płatki śniegu. Dzisiaj jednak zadowolić się musiał szalikiem. Szalikiem i tiarą, która nie zakrywała nawet jego czerwonych od mrozu uszu. W takim stanie zlewały się niemalże z włosami.
Dolina Godryka wyglądała urokliwie wieczorem, z latarniami, których światło odbijało się od śniegu, z padającym na nosy białym puchem. Nuty profesora skrzypiały na podłożu, gdy paląc swojego papierosa w zamyśleniu szedł niespiesznie o pomnika Dumbledore'a. Zatrzymał się przy nim na chwilę gasząc papierosa pod butem i spoglądając na znane oblicze. O tyle chciałbym cię zapytać - pomyślał spoglądając w kamienne oczy. Czekając na znak, który powie, że Albus Dumbledore jednak nie umarł, żyje gotów jak zwykle służyć radą swoim uczniom. Ale posąg nie poruszyła się. Przy całej magii otaczającej Zakon Feniksa ta jedna rzecz pozostawała niemożliwa, martwi pozostawali martwymi. Nabrał zimne powietrze do płuc próbując odsunąć od siebie ponure rozmyślania i ruszył w stronę kościoła.
- Eileen - uniósł rękę i z uśmiechem przywitał kobietę schylając się, by pocałować jej dłoń. - Jak się czujesz?
Nie widzieli się od ostatniej wspólnej wizyty w Tower, której żadne z nich pewnie wolało nie wspominać. Hereward nie był pewien, ile kobieta zapamiętała z całego zajścia, a zwłaszcza z tego, co działo się zanim zostali aresztowani. Opowiadał jej o Zakonie. Confundus jednak mógł skutecznie pokrzyżować jego rekrutacyjne szyki.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Do głowy przyszło jej jedno pytanie - dlaczego wzięła do ust miętówkę, skoro tak bardzo ich nie lubiła? Wolała landrynki, szczególnie te żółte, o smaku jabłek zapiekanych z ryżem i cynamonem. Przypominała sobie wtedy o świętach w domu, tych, które odbywały się kilkanaście lat temu, w atmosferze pełnej rodziny, przy choince ozdobionej ręcznie sklejanymi łańcuchami i cukierkami, na które nawijana była pojedyncza niteczka. Tych idealnych, kiedy jedyną, coś znaczącą tajemnicą w rodzinie był fakt, że ojciec był wydziedziczonym Weasleyem.
Wpatrywała się w to zielonkawe pudełko, jakby właśnie myślała nad możliwością wysypania parzących w język łakoci i schowania się w nim, choćby na chwilę. Na szczęście znajomy, przyjemny głos rozwiał te ciemne chmury napływające nad jej kasztanową czuprynę i osiadł na skórze miękką otuliną. Czerwone plamy pojawiające się na policzkach wcale nie były zasługą pocałunku złożonego na zziębniętej dłoni.
Wcale a wcale!
Uśmiechnęła się do niego ciepło, unosząc te malinowe pąsy ku kącikom oczu.
- Barty, szalenie dobrze cię widzieć po takim czasie! - miała ochotę go jeszcze uścisnąć, przekazać mu odrobinę ciepła w ten zimny, lutowy wieczór... ale jednak tego nie zrobiła. Takie ryzyko nie leżało w jej króliczej naturze. - W porządku. Głowa nie daje o sobie znać, a to już spore osiągnięcie dnia. A ty? Wciąż praktykujesz metodę trzymania formy, teleportując się kawałek przed docelowym miejscem i przechodząc swobodnie ten krótki dystans? Miętówkę? Sądzę, że profesor się nie obrazi. - wysunęła pudełko w jego kierunku, proponując mu tym samym poczęstowanie się cukierkiem. - Dziękuję, że przyszedłeś. Tonący brzytwy się chwyta.
Barty naprawdę był jej ostatnią deską ratunku. Jego twarz widziała jako ostatnią, zanim wszystkie wspomnienia zostały pożarte przez czarną, tłustą dziurę, która wywoływała u niej tak silne migreny i nie pozwalała spać, przez jakiś czas czyniąc jej życie wielce nieznośnym. Zamknęła szczelnie pudełko z miętówkami, odcinając się w ten sposób od jednej z dwóch dróg ucieczki, których wcale nie planowała. Króliczy pierwiastek się w niej odzywał. Niedobrze.
Wpatrywała się w to zielonkawe pudełko, jakby właśnie myślała nad możliwością wysypania parzących w język łakoci i schowania się w nim, choćby na chwilę. Na szczęście znajomy, przyjemny głos rozwiał te ciemne chmury napływające nad jej kasztanową czuprynę i osiadł na skórze miękką otuliną. Czerwone plamy pojawiające się na policzkach wcale nie były zasługą pocałunku złożonego na zziębniętej dłoni.
Wcale a wcale!
Uśmiechnęła się do niego ciepło, unosząc te malinowe pąsy ku kącikom oczu.
- Barty, szalenie dobrze cię widzieć po takim czasie! - miała ochotę go jeszcze uścisnąć, przekazać mu odrobinę ciepła w ten zimny, lutowy wieczór... ale jednak tego nie zrobiła. Takie ryzyko nie leżało w jej króliczej naturze. - W porządku. Głowa nie daje o sobie znać, a to już spore osiągnięcie dnia. A ty? Wciąż praktykujesz metodę trzymania formy, teleportując się kawałek przed docelowym miejscem i przechodząc swobodnie ten krótki dystans? Miętówkę? Sądzę, że profesor się nie obrazi. - wysunęła pudełko w jego kierunku, proponując mu tym samym poczęstowanie się cukierkiem. - Dziękuję, że przyszedłeś. Tonący brzytwy się chwyta.
Barty naprawdę był jej ostatnią deską ratunku. Jego twarz widziała jako ostatnią, zanim wszystkie wspomnienia zostały pożarte przez czarną, tłustą dziurę, która wywoływała u niej tak silne migreny i nie pozwalała spać, przez jakiś czas czyniąc jej życie wielce nieznośnym. Zamknęła szczelnie pudełko z miętówkami, odcinając się w ten sposób od jednej z dwóch dróg ucieczki, których wcale nie planowała. Króliczy pierwiastek się w niej odzywał. Niedobrze.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Miał ochotę zapalić kolejnego papierosa. Za dużo przeżywał ostatnio stresów, zdecydowanie za dużo. Odnosił wrażenie, że gdyby nie kwestie dobrego wychowania i szacunku do innych nieustannie paradowałby z tytoniem w ustach. Powinien pomyśleć o zerwaniu z nałogiem, ale jakoś nie za bardzo mu to wychodziło. Z każdym dniem wpadał w niego tylko bardziej. Zdusił w sobie chęć wyjęcia ostatniego mieszkańca papierośnicy. Tak, prawie skończył drugą paczkę. Może czas na fajkę? Nabijanie jej tytoniem miało swój urok. I było chyba nieco tańsze.
- Tak - skrzywił się lekko. Ostatnio każde dbanie o formę kończyło się w taki sam sposób, zapaleniem jednego albo dwóch papierosów po drodze i oddaniem się nieprzyjemnym rozmyślaniom o życiu swoim, znajomych, Zakonie i swoim przełożonym. Każdy olejny punkt wydawał się coraz mniej zachęcający. - Ale marnie mi idzie - przyznał się wreszcie. Nie było sensu kłamać, jeszcze Eileen wpadnie na pomysł jakiegoś męczącego spaceru. I wtedy jego drobne kłamstwo wyszłoby na jaw. Wolał uniknąć zarówno zmęczenia jak i późniejszych prób udawania, że kondycję ma wyborną. Chociaż trzeba nauczycielom Hogwartu oddać, że podczas chodzenia po schodach, szczególnie, gdy przez nieuwagę wylądują na nie tym piętrze co trzeba, wyrabiają sobie kondycję jedynie nieco niższą niż poniżej przeciętnej. Nieco.
- Myślę, że nie będzie miał nic przeciwko - wyciągnął miętówkę i uniósł ją niczym toast w kierunku pomnika. Miętowy smak sprawił, że stało mu się zimniej. Pasował jednak do wciąż wyczuwalnego w ustach palonego tytoniu. Stanowiły całkiem dobrą parę, zabawne. Tak, Herewardowi zdarzyło się ukrywać swój nałóg. I tak, charakterystyczny zapach niwelował wówczas miętówkami. Nie robił tego jednak od pewnego czasu. Dokładnie odkąd bardziej wypadało mu palić jawnie niż chować się po kątach. Jakoś tak zdefiniowałby moment, w którym zaczął postrzegać siebie jako mężczyznę, a nie chłopca.
- Chętnie będę twoją brzytwą, jeśli toniesz - uśmiechnął się, choć pod beztroskim wyrazem twarzy krył się niepokój. Miał nadzieję, że chodziło o coś błahego, mało istotnego, może jakaś konopia po prostu przywiędła albo marchewka urosła nie tak jak trzeba. Z prawdziwą przyjemnością zająłby się mało ważnymi problemami. Miał na nie ostatnio zapotrzebowanie, tak w ramach odmiany od ratowania świata na przykład. Spodziewał się jednak, że Eileen nie chodziło o żadne marchewki, które pożegnał z autentycznym smutkiem. Podejrzewał, że może to mieć coś wspólnego z nieudolną próbą wciągania jej do Zakonu. Próbą, która otrzeźwiała go na tyle, by wiedzieć, że nie warto ryzykować jej życia. Była młoda, powinna zająć się spełnianiem swoich marzeń, a nie nadstawiać karku. Jak z resztą większość członków Zakonu. Hereward starał się nie okazywać swojej rozpaczy, ale widząc wśród członków na przykład Minerwę czuł się jak całkowicie nieodpowiedzialny palant. Przekonywanie Eileen do ryzykowania jej życia było równie nieuczciwe i wcale nie mniej paskudne. Jeśli Barty czegoś dla niej chciał, to bezpieczeństwa i trzymania się z daleko od wszystkiego, co może mu zagrozić. Doskonale wiedział jednak, że nie będzie miał odwagi jej okłamać ani zabronić wstąpić do Zakonu. Będzie się więc o nią tylko martwił i w miarę możliwości robić wszystko, co tylko w jego mocy, by nie dopuścić aby stała się jej jakaś krzywda. Mógł też mieć nadzieję, że jej problem wcale nie dotyczy Zakonu. Ale jakimś cudem ostatnio wszystkie kłopoty, które Hereward zauważał związane były w ten czy inny sposób z organizacją piórek i zjaw Dumbledore'a. Nadziei więc zbyt wielkiej nie miał.
- Tak - skrzywił się lekko. Ostatnio każde dbanie o formę kończyło się w taki sam sposób, zapaleniem jednego albo dwóch papierosów po drodze i oddaniem się nieprzyjemnym rozmyślaniom o życiu swoim, znajomych, Zakonie i swoim przełożonym. Każdy olejny punkt wydawał się coraz mniej zachęcający. - Ale marnie mi idzie - przyznał się wreszcie. Nie było sensu kłamać, jeszcze Eileen wpadnie na pomysł jakiegoś męczącego spaceru. I wtedy jego drobne kłamstwo wyszłoby na jaw. Wolał uniknąć zarówno zmęczenia jak i późniejszych prób udawania, że kondycję ma wyborną. Chociaż trzeba nauczycielom Hogwartu oddać, że podczas chodzenia po schodach, szczególnie, gdy przez nieuwagę wylądują na nie tym piętrze co trzeba, wyrabiają sobie kondycję jedynie nieco niższą niż poniżej przeciętnej. Nieco.
- Myślę, że nie będzie miał nic przeciwko - wyciągnął miętówkę i uniósł ją niczym toast w kierunku pomnika. Miętowy smak sprawił, że stało mu się zimniej. Pasował jednak do wciąż wyczuwalnego w ustach palonego tytoniu. Stanowiły całkiem dobrą parę, zabawne. Tak, Herewardowi zdarzyło się ukrywać swój nałóg. I tak, charakterystyczny zapach niwelował wówczas miętówkami. Nie robił tego jednak od pewnego czasu. Dokładnie odkąd bardziej wypadało mu palić jawnie niż chować się po kątach. Jakoś tak zdefiniowałby moment, w którym zaczął postrzegać siebie jako mężczyznę, a nie chłopca.
- Chętnie będę twoją brzytwą, jeśli toniesz - uśmiechnął się, choć pod beztroskim wyrazem twarzy krył się niepokój. Miał nadzieję, że chodziło o coś błahego, mało istotnego, może jakaś konopia po prostu przywiędła albo marchewka urosła nie tak jak trzeba. Z prawdziwą przyjemnością zająłby się mało ważnymi problemami. Miał na nie ostatnio zapotrzebowanie, tak w ramach odmiany od ratowania świata na przykład. Spodziewał się jednak, że Eileen nie chodziło o żadne marchewki, które pożegnał z autentycznym smutkiem. Podejrzewał, że może to mieć coś wspólnego z nieudolną próbą wciągania jej do Zakonu. Próbą, która otrzeźwiała go na tyle, by wiedzieć, że nie warto ryzykować jej życia. Była młoda, powinna zająć się spełnianiem swoich marzeń, a nie nadstawiać karku. Jak z resztą większość członków Zakonu. Hereward starał się nie okazywać swojej rozpaczy, ale widząc wśród członków na przykład Minerwę czuł się jak całkowicie nieodpowiedzialny palant. Przekonywanie Eileen do ryzykowania jej życia było równie nieuczciwe i wcale nie mniej paskudne. Jeśli Barty czegoś dla niej chciał, to bezpieczeństwa i trzymania się z daleko od wszystkiego, co może mu zagrozić. Doskonale wiedział jednak, że nie będzie miał odwagi jej okłamać ani zabronić wstąpić do Zakonu. Będzie się więc o nią tylko martwił i w miarę możliwości robić wszystko, co tylko w jego mocy, by nie dopuścić aby stała się jej jakaś krzywda. Mógł też mieć nadzieję, że jej problem wcale nie dotyczy Zakonu. Ale jakimś cudem ostatnio wszystkie kłopoty, które Hereward zauważał związane były w ten czy inny sposób z organizacją piórek i zjaw Dumbledore'a. Nadziei więc zbyt wielkiej nie miał.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Przynajmniej się starasz, to dobrze o tobie świadczy - odpowiedziała, uśmiechając się do niego z iskrą łatwo zauważalną w jej jasnych, błękitnych tęczówkach.
Zamknięte pudełko z miętówkami odłożyła na całkiem zadbany grób. Na pewno wielu obywateli magicznej społeczności przychodziło tutaj, żeby położyć coś symbolicznego w miejscu, gdzie spoczywał największy czarodziej tego wieku. Wielu zapewne radziłoby ten fakt wziąć pod rozwagę, ale Eileen wiedziała swoje. Hogwart nigdy już nie będzie taki sam, jedna z kolumn niezaprzeczalnie runęła, oby tylko pozostałe trzymały się uparcie gruntu.
Głos Herewarda znów wyrwał ją z tych głębokich rozmyślań. Znów podniosła na niego wzrok, tym razem jeszcze bardziej zdumiona. Była niemal pewna, że nie był świadom, jak w tej chwili jego słowa na nią podziałały, ale... na zdechłe gumochłony, to mogłoby być najpiękniejsze wyznanie miłości, o którym można było tylko marzyć!
Jeśli toniesz. Tak, Barty, tonę. Cholera, żebyś ty wiedział, jak bardzo ja tonę. W twoim spojrzeniu albo w tym chowającym tysiące drobnych tajemnic uśmiechu. Więc bądź mi brzytwą. Ostatnią deską ratunku i skrzydłami, pod którymi mogłabym się schować. To nic, że o niczym nie wiesz. Dobrze jest stać tak przy tobie, uśmiechać się równie ciepło, co ty, i próbować zachować w sobie takie chwile już na zawsze.
- Powinnam... powinnam przesadzić dynie na wiosnę - tak bardzo zagalopowała się w swojej wyobraźni, że niemal zupełnie straciła panowanie nad językiem. Dynie to nie był jej główny problem! Owszem, przesadzanie tych kłujących, sztywnych krzaków to nie była bułka z masłem i będzie musiała się nad tym bardzo napracować, ale to nie był jej główny problem. Zamrugała kilkukrotnie, szybko zerkając w stronę nagrobka, jakby ten właśnie szturchnął ją z powodu popełnionej głupoty. - Chociaż dynie to pikuś. - na litość Merlina, Eileen. - Chodzi mi raczej o...
Wzrokiem szukała w śniegu odpowiedzi, które nagle krzyknęłyby, że rozwiązanie tej zagadki znajduje się w jej domu, więc powinna szybko do niego biec i dać sobie spokój z męczeniem Herewarda. Niestety nie nastąpił żaden cud, żaden niesamowity przypadek dłoni pojawiającej się znikąd i podającej kartkę z jednym, krótkim zdaniem będącym kluczem do tej zagadki.
- Chodzi o pewien wieczór. Ja wiem, że wszystko, co z niego pamiętam, to zlepek praktycznie nic niewartych informacji, ale... ale wydaje mi się, mam takie dziwne przeczucie, że to musi być naprawdę ważne. Że ten wieczór musiał nieść coś bardzo ważnego. - wzięła głęboki wdech i pozwoliła, by po chwili był on już tylko białą mgłą tańczącą w powietrzu. - Dlatego nie daje mi to spokoju i szukam dróg, które mogłyby doprowadzić mnie do odzyskania tych wspomnień. Pamiętam Tower, a wcześniej pamiętam gabinet i ciebie stojącego w drzwiach. I... i to wszystko.
Miała ochotę ruszyć z miejsca, przejść się od jednego nagrobka do drugiego, potruchtać w miejscu, pobiec gdziekolwiek, byleby tylko rozładować stres i piętrzące się w niej uczucie o nieznanym pochodzeniu. Nie wiedziała, co się z nią stało. Próbowała zapełniać tę dziurę w pamięci wszystkim, co wpadło jej w ręce, ale wszystko to ginęło w czerni niebytu. Nieważne, jak długo myślała, jak bardzo gnębiła siebie samą bólami głowy, wszystkie te drobne wskazówki prowadziły do sylwetki Herewarda.
- Więc tak, tonę. I mam taką cichą nadzieję, że wyciągniesz mnie z tej plątaniny czegoś, czego sama nie potrafię nazwać. - odparła, tonem cichszym i zdecydowanie mniej chaotycznym niż ten, którym posługiwała się przed chwilą. - Nie miej mi, proszę, tego za złe, ale... dla mnie jesteś jak płomyk świecy w ciemnościach. Dokładnie jak on.
Im bliżej była rozwiązania całego problemu, tym bardziej chciała uciec przed odpowiedzialnością i konsekwencjami.
Zamknięte pudełko z miętówkami odłożyła na całkiem zadbany grób. Na pewno wielu obywateli magicznej społeczności przychodziło tutaj, żeby położyć coś symbolicznego w miejscu, gdzie spoczywał największy czarodziej tego wieku. Wielu zapewne radziłoby ten fakt wziąć pod rozwagę, ale Eileen wiedziała swoje. Hogwart nigdy już nie będzie taki sam, jedna z kolumn niezaprzeczalnie runęła, oby tylko pozostałe trzymały się uparcie gruntu.
Głos Herewarda znów wyrwał ją z tych głębokich rozmyślań. Znów podniosła na niego wzrok, tym razem jeszcze bardziej zdumiona. Była niemal pewna, że nie był świadom, jak w tej chwili jego słowa na nią podziałały, ale... na zdechłe gumochłony, to mogłoby być najpiękniejsze wyznanie miłości, o którym można było tylko marzyć!
Jeśli toniesz. Tak, Barty, tonę. Cholera, żebyś ty wiedział, jak bardzo ja tonę. W twoim spojrzeniu albo w tym chowającym tysiące drobnych tajemnic uśmiechu. Więc bądź mi brzytwą. Ostatnią deską ratunku i skrzydłami, pod którymi mogłabym się schować. To nic, że o niczym nie wiesz. Dobrze jest stać tak przy tobie, uśmiechać się równie ciepło, co ty, i próbować zachować w sobie takie chwile już na zawsze.
- Powinnam... powinnam przesadzić dynie na wiosnę - tak bardzo zagalopowała się w swojej wyobraźni, że niemal zupełnie straciła panowanie nad językiem. Dynie to nie był jej główny problem! Owszem, przesadzanie tych kłujących, sztywnych krzaków to nie była bułka z masłem i będzie musiała się nad tym bardzo napracować, ale to nie był jej główny problem. Zamrugała kilkukrotnie, szybko zerkając w stronę nagrobka, jakby ten właśnie szturchnął ją z powodu popełnionej głupoty. - Chociaż dynie to pikuś. - na litość Merlina, Eileen. - Chodzi mi raczej o...
Wzrokiem szukała w śniegu odpowiedzi, które nagle krzyknęłyby, że rozwiązanie tej zagadki znajduje się w jej domu, więc powinna szybko do niego biec i dać sobie spokój z męczeniem Herewarda. Niestety nie nastąpił żaden cud, żaden niesamowity przypadek dłoni pojawiającej się znikąd i podającej kartkę z jednym, krótkim zdaniem będącym kluczem do tej zagadki.
- Chodzi o pewien wieczór. Ja wiem, że wszystko, co z niego pamiętam, to zlepek praktycznie nic niewartych informacji, ale... ale wydaje mi się, mam takie dziwne przeczucie, że to musi być naprawdę ważne. Że ten wieczór musiał nieść coś bardzo ważnego. - wzięła głęboki wdech i pozwoliła, by po chwili był on już tylko białą mgłą tańczącą w powietrzu. - Dlatego nie daje mi to spokoju i szukam dróg, które mogłyby doprowadzić mnie do odzyskania tych wspomnień. Pamiętam Tower, a wcześniej pamiętam gabinet i ciebie stojącego w drzwiach. I... i to wszystko.
Miała ochotę ruszyć z miejsca, przejść się od jednego nagrobka do drugiego, potruchtać w miejscu, pobiec gdziekolwiek, byleby tylko rozładować stres i piętrzące się w niej uczucie o nieznanym pochodzeniu. Nie wiedziała, co się z nią stało. Próbowała zapełniać tę dziurę w pamięci wszystkim, co wpadło jej w ręce, ale wszystko to ginęło w czerni niebytu. Nieważne, jak długo myślała, jak bardzo gnębiła siebie samą bólami głowy, wszystkie te drobne wskazówki prowadziły do sylwetki Herewarda.
- Więc tak, tonę. I mam taką cichą nadzieję, że wyciągniesz mnie z tej plątaniny czegoś, czego sama nie potrafię nazwać. - odparła, tonem cichszym i zdecydowanie mniej chaotycznym niż ten, którym posługiwała się przed chwilą. - Nie miej mi, proszę, tego za złe, ale... dla mnie jesteś jak płomyk świecy w ciemnościach. Dokładnie jak on.
Im bliżej była rozwiązania całego problemu, tym bardziej chciała uciec przed odpowiedzialnością i konsekwencjami.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Miętówka świetnie dopełniała się z zimowym powietrzem i podwójnie wyziębiała jego gardło. W odróżnieniu od dymu papierosowego mróz czuć było zupełnie inaczej. Jakby coś niemożliwie gładkiego przesuwało się po jego drogach oddechowych i boleśnie docierało do płuc, kiedy palenie tytoniu przypominało raczej wciąganie papieru ściernego. Dodatkowo smak mięty przypomniał mu te wszystkie wieczory w pokoju wspólnym Krukonów, kiedy w przerwach między odrabianiem zajęć siadali w swoim męskim gronie i debatowali o tym, jak najlepiej całować koleżanki i które z nich są najładniejsze. Ktoś zawsze miał wtedy miętówki. Kto inny pytał czy do dlatego Dumbledore tak je lubi. Tyle wspomnień związanych z jednym słodyczem. Zabawne, że przy swojej miłości do wszelkiej maści ciast, wypieków, cukierków i czekolad tak rzadko zdarzało mu się jadać miętówki. Naprawdę dawno miał je ostatni raz w ustach. Śmieszne też było, że przypomniał sobie te wszystkie rady o świeżym oddechu przy całowaniu właśnie teraz. Czy kiedy ostatnio odmrażał sobie miętówkami gardło robił to, bo chciał nieudolnie skraść czyjś pocałunek? Dziwne.
- Dynie? - Był szczerze zdumiony. - Chcesz przesadzić dynie? - I zwracasz się z tym do mnie?
Znali się całkiem nieźle. Kiedy wspólnie uczyli w Hogwarcie musieli poznać się w miarę dobrze. Ostatecznie byli nie tylko znajomymi z pracy, wolne chwile w roku szkolnym również spędzali ze sobą, bo też nikogo innego poza gronem pedagogicznym i uczniami na miejscu nie było. Nie żeby Herewardowi to przeszkadzało, tylko w tym czasie Eileen, pasjonatka zielarstwa z pewnością mogła się zorientować, że jej kolega po fachu z roślinami radzi sobie dość słabo. Jakoś lepiej mu szło zamienianie dyń w króliki niż ich przesadzanie. Ciekawe czy jakby zamienić dynię w królika i poczekać aż ten przekica na wskazane miejsce i tam zakończyć zaklęcie, to czy zadziałałoby to jak przesadzenie. Żaden ogrodnik raczej nie chciał widzieć królikodyń w swoim ogrodzie i z tego powodu zazwyczaj nie prosił o pomoc profesora transmutacji.
- Czyli jednak nie dynie - nie potrafił powstrzymać rozbawienia na myśl o dyniach zamienionych w króliki. Choć, na śluz gumochłona, ten pomysł był całkiem ciekawy i kiedyś trzeba będzie go wcielić w życie, zobaczyć, co się stanie. Może uda się wynaleźć jakiś łatwiejszy sposób pracowania w ogrodzie?
Śnieg chyba natchnął Eileen do mówienia, mimo wszystko. Jej kolejne słowa sprawiały, że uśmiech Herewarda gasł coraz bardziej, a błyszczące ogniki w oczach bladły. To przecież przez Zakon znalazła się w więzieniu. Wolałby, żeby zostawiła tamto niefortunne spotkanie w spokoju. Nie zamierzał jednak zatajać przed nią prawdy. Brak wspomnień musiał być okropny, dziura, której nie da się załatać. Jeśli może jej pomóc się z tym uporać, to z pewnością to zrobi. Tylko na gacie Merlina, czy chociaż jeden z jego ostatnich problemów mógłby nie kręcić się wokół Zakonu? Nie mógłby biegać za dyniokrólikami z Eileen i zapomnieć, że gdzieś poza ogródkiem świat właśnie się wali? Gdyby tylko istniało coś w miarę przekonującego, co mógłby jej powiedzieć i nie zachęcać do narażania życia, zrobiłby to. A może nie? Skoro zaczął, wypadało skończyć i ona powinna poznać prawdę. Spojrzał na pomnik Dumbledore'a i ponownie uśmiechnął się. Tym razem jednak trochę smutno.
- To całkiem dobre miejsce i dobre przekąski, żeby o tym opowiedzieć - mruknął unikając jej wzroku. Nie potrafił spojrzeć jej w oczy, ciągle wyrzucał sobie, że naraża kogoś bliskiego na niebezpieczeństwo. Powinien ją chronić, a nie wprowadzać w paszczę lwa. Zwłaszcza teraz, kiedy oddaliła się od Grindelwalda. Nie był żadnym płomykiem świecy. A jeśli tak, to ona była ćmą, która nierozważnie leciała w jego kierunku, by się sparzyć.
- Poszliśmy wtedy na piknik - zaczął i szybo umilkł. Nie wydawało się to być odpowiednim początkiem. Może jeszcze raz. - Wiesz o tym zakazie czarowania w Hogsmeade, prawda? Wprowadzili go w czasie naszego pikniku - tym razem lepiej. Spojrzał na chwilę na Eileen ciekaw jej reakcji, ale szybko wrócił oczami do nagrobków. - Użyłem wtedy zaklęć zagłuszających i ukrywających, ale coś poszło nie tak i nas znaleźli - to znowu zaczynało brzmieć źle. - Ale nie miałem pojęcia o dekrecie wtedy - poczuł potrzebę usprawiedliwienia się. Westchnął wreszcie i przetarł dłonią twarz. To nie był dobrzy pomysł, roztarł na niej tylko śnieg i sprawił, że jego policzki poczerwieniały. Skup się, głupi rudzielcu.
- Policjanci musieli dowiedzieć się o użyciu magii - tym razem poszło mu zdecydowanie płynniej, nie zatrzymywał się, nie przerywał, nie tracił kontaktu wzrokowego z ponurym gmachem kościoła. - Pojawili się nagle. Było ich trzech czy czterech, nie pamiętam już za dobrze. Wszystko stało się bardzo szybko. W jednej chwili spokojnie rozmawialiśmy, w drugiej pojawili się policjanci i z nimi walczyliśmy. To było głupie, ale i tak by nas zamknęli, więc... W każdym razie, jeden z nich trafił cię bardzo silnym confundusem. To pewnie to spowodowało utratę wspomnień. Resztę historii znasz, zabrali nam różdżki, zamknęli z celi, z której uciekliśmy.
Nabrał głębszy wdech i spojrzał wreszcie na Eileen. Przez chwilę zastanawiał się czy nie zataić prawdy, udać, że nie rozmawiali o niczym ważnym. Porzucił jednak ten pomysł, jak mógłby jej potem spojrzeć w oczy wiedząc, że ją okłamał?
- Przejdźmy się - podszedł bliżej i objął Eileen prawą ręką przyciskając ją do swojego boku, żeby była jak najbliżej. Poprowadził ją głębiej na cmentarz i nie stając ani na chwilę, nachylając się ku niej, cicho, tak, że ledwie ona słyszała zaczął opowiadać o Zakonie.
- Mówiłem ci wtedy o Zakonie Feniksa. Organizacji, która stara się rozwiązać zagadki, o których pisałaś w liście, pamiętasz? Diabelskie ziele i dziwnie zachowujące się rośliny. W zasadzie to wiemy, co jest ich przyczyną. A raczej kto. Horacy nie zginął śmiercią naturalną, zabił go Grindelwald - umilkł na chwilę jakby składając myśli w całość. - To on stoi za tym wszystkim, co się dzieje. I Zakon chce go powstrzymać.
Zamilkł na chwilę i wreszcie gdzieś w otoczeniu bardzo starych nagrobków się zatrzymał i stanął przed Eileen. Spojrzał jej w końcu w oczy i walcząc z sobą powiedział to, o co go pytała.
- Chciałem się wtedy zapyta czy byłabyś zainteresowana dołączeniem. Nie odpowiadaj tylko zbyt pochopnie, to jest niebezpieczniejsze niż może się wydawać, a nie chciałbym, żeby stała ci się krzywda.
Są tam wszyscy moi przyjaciele, co jeśli znowu wszystko stracę?
To było egoistyczne, nie dlatego przecież zależało mu na bezpieczeństwie jej, Minerwy, Cynthii czy nawet Garretta, który wszak umiał o siebie zadbać. Chciał, żeby nic im się nie stało dlatego że mu na nich zależało, bo zasłużyli, by żyć. Nie tylko dlatego że bał się pustki, przed którą uciekał całe życie.
- Gdybyś jednak chciała, odpowiem na wszystkie twoje pytania, opowiem ci wszystko - dodał przywołując na twarz blady uśmiech. Nie miał prawa podejmować za nią żadnych decyzji. Kim był, żeby zabraniać jej robić z własnym życiem, co chce. Najwyżej dopisze do listy kolejną osobę, o którą musi się martwić, kolejną, której musi pilnować. Coraz więcej imion pojawiało się na liście przez wiele lat zarezerwowanej dla jednej osoby. Hereward zdążył już zwątpić, że ktokolwiek jeszcze się na niej pojawi. A teraz, w ciągu ostatnich kilku miesięcy rozszerzała się w zastraszającym tempie. Coraz więcej nazwisk pojawiało się tuż pod jego własnym. Coraz więcej osób wymagało jego uwagi. Coraz więcej ludzi poza siostrą zakradało się w jego najpoważniejsze zmartwienia.
- Dynie? - Był szczerze zdumiony. - Chcesz przesadzić dynie? - I zwracasz się z tym do mnie?
Znali się całkiem nieźle. Kiedy wspólnie uczyli w Hogwarcie musieli poznać się w miarę dobrze. Ostatecznie byli nie tylko znajomymi z pracy, wolne chwile w roku szkolnym również spędzali ze sobą, bo też nikogo innego poza gronem pedagogicznym i uczniami na miejscu nie było. Nie żeby Herewardowi to przeszkadzało, tylko w tym czasie Eileen, pasjonatka zielarstwa z pewnością mogła się zorientować, że jej kolega po fachu z roślinami radzi sobie dość słabo. Jakoś lepiej mu szło zamienianie dyń w króliki niż ich przesadzanie. Ciekawe czy jakby zamienić dynię w królika i poczekać aż ten przekica na wskazane miejsce i tam zakończyć zaklęcie, to czy zadziałałoby to jak przesadzenie. Żaden ogrodnik raczej nie chciał widzieć królikodyń w swoim ogrodzie i z tego powodu zazwyczaj nie prosił o pomoc profesora transmutacji.
- Czyli jednak nie dynie - nie potrafił powstrzymać rozbawienia na myśl o dyniach zamienionych w króliki. Choć, na śluz gumochłona, ten pomysł był całkiem ciekawy i kiedyś trzeba będzie go wcielić w życie, zobaczyć, co się stanie. Może uda się wynaleźć jakiś łatwiejszy sposób pracowania w ogrodzie?
Śnieg chyba natchnął Eileen do mówienia, mimo wszystko. Jej kolejne słowa sprawiały, że uśmiech Herewarda gasł coraz bardziej, a błyszczące ogniki w oczach bladły. To przecież przez Zakon znalazła się w więzieniu. Wolałby, żeby zostawiła tamto niefortunne spotkanie w spokoju. Nie zamierzał jednak zatajać przed nią prawdy. Brak wspomnień musiał być okropny, dziura, której nie da się załatać. Jeśli może jej pomóc się z tym uporać, to z pewnością to zrobi. Tylko na gacie Merlina, czy chociaż jeden z jego ostatnich problemów mógłby nie kręcić się wokół Zakonu? Nie mógłby biegać za dyniokrólikami z Eileen i zapomnieć, że gdzieś poza ogródkiem świat właśnie się wali? Gdyby tylko istniało coś w miarę przekonującego, co mógłby jej powiedzieć i nie zachęcać do narażania życia, zrobiłby to. A może nie? Skoro zaczął, wypadało skończyć i ona powinna poznać prawdę. Spojrzał na pomnik Dumbledore'a i ponownie uśmiechnął się. Tym razem jednak trochę smutno.
- To całkiem dobre miejsce i dobre przekąski, żeby o tym opowiedzieć - mruknął unikając jej wzroku. Nie potrafił spojrzeć jej w oczy, ciągle wyrzucał sobie, że naraża kogoś bliskiego na niebezpieczeństwo. Powinien ją chronić, a nie wprowadzać w paszczę lwa. Zwłaszcza teraz, kiedy oddaliła się od Grindelwalda. Nie był żadnym płomykiem świecy. A jeśli tak, to ona była ćmą, która nierozważnie leciała w jego kierunku, by się sparzyć.
- Poszliśmy wtedy na piknik - zaczął i szybo umilkł. Nie wydawało się to być odpowiednim początkiem. Może jeszcze raz. - Wiesz o tym zakazie czarowania w Hogsmeade, prawda? Wprowadzili go w czasie naszego pikniku - tym razem lepiej. Spojrzał na chwilę na Eileen ciekaw jej reakcji, ale szybko wrócił oczami do nagrobków. - Użyłem wtedy zaklęć zagłuszających i ukrywających, ale coś poszło nie tak i nas znaleźli - to znowu zaczynało brzmieć źle. - Ale nie miałem pojęcia o dekrecie wtedy - poczuł potrzebę usprawiedliwienia się. Westchnął wreszcie i przetarł dłonią twarz. To nie był dobrzy pomysł, roztarł na niej tylko śnieg i sprawił, że jego policzki poczerwieniały. Skup się, głupi rudzielcu.
- Policjanci musieli dowiedzieć się o użyciu magii - tym razem poszło mu zdecydowanie płynniej, nie zatrzymywał się, nie przerywał, nie tracił kontaktu wzrokowego z ponurym gmachem kościoła. - Pojawili się nagle. Było ich trzech czy czterech, nie pamiętam już za dobrze. Wszystko stało się bardzo szybko. W jednej chwili spokojnie rozmawialiśmy, w drugiej pojawili się policjanci i z nimi walczyliśmy. To było głupie, ale i tak by nas zamknęli, więc... W każdym razie, jeden z nich trafił cię bardzo silnym confundusem. To pewnie to spowodowało utratę wspomnień. Resztę historii znasz, zabrali nam różdżki, zamknęli z celi, z której uciekliśmy.
Nabrał głębszy wdech i spojrzał wreszcie na Eileen. Przez chwilę zastanawiał się czy nie zataić prawdy, udać, że nie rozmawiali o niczym ważnym. Porzucił jednak ten pomysł, jak mógłby jej potem spojrzeć w oczy wiedząc, że ją okłamał?
- Przejdźmy się - podszedł bliżej i objął Eileen prawą ręką przyciskając ją do swojego boku, żeby była jak najbliżej. Poprowadził ją głębiej na cmentarz i nie stając ani na chwilę, nachylając się ku niej, cicho, tak, że ledwie ona słyszała zaczął opowiadać o Zakonie.
- Mówiłem ci wtedy o Zakonie Feniksa. Organizacji, która stara się rozwiązać zagadki, o których pisałaś w liście, pamiętasz? Diabelskie ziele i dziwnie zachowujące się rośliny. W zasadzie to wiemy, co jest ich przyczyną. A raczej kto. Horacy nie zginął śmiercią naturalną, zabił go Grindelwald - umilkł na chwilę jakby składając myśli w całość. - To on stoi za tym wszystkim, co się dzieje. I Zakon chce go powstrzymać.
Zamilkł na chwilę i wreszcie gdzieś w otoczeniu bardzo starych nagrobków się zatrzymał i stanął przed Eileen. Spojrzał jej w końcu w oczy i walcząc z sobą powiedział to, o co go pytała.
- Chciałem się wtedy zapyta czy byłabyś zainteresowana dołączeniem. Nie odpowiadaj tylko zbyt pochopnie, to jest niebezpieczniejsze niż może się wydawać, a nie chciałbym, żeby stała ci się krzywda.
Są tam wszyscy moi przyjaciele, co jeśli znowu wszystko stracę?
To było egoistyczne, nie dlatego przecież zależało mu na bezpieczeństwie jej, Minerwy, Cynthii czy nawet Garretta, który wszak umiał o siebie zadbać. Chciał, żeby nic im się nie stało dlatego że mu na nich zależało, bo zasłużyli, by żyć. Nie tylko dlatego że bał się pustki, przed którą uciekał całe życie.
- Gdybyś jednak chciała, odpowiem na wszystkie twoje pytania, opowiem ci wszystko - dodał przywołując na twarz blady uśmiech. Nie miał prawa podejmować za nią żadnych decyzji. Kim był, żeby zabraniać jej robić z własnym życiem, co chce. Najwyżej dopisze do listy kolejną osobę, o którą musi się martwić, kolejną, której musi pilnować. Coraz więcej imion pojawiało się na liście przez wiele lat zarezerwowanej dla jednej osoby. Hereward zdążył już zwątpić, że ktokolwiek jeszcze się na niej pojawi. A teraz, w ciągu ostatnich kilku miesięcy rozszerzała się w zastraszającym tempie. Coraz więcej nazwisk pojawiało się tuż pod jego własnym. Coraz więcej osób wymagało jego uwagi. Coraz więcej ludzi poza siostrą zakradało się w jego najpoważniejsze zmartwienia.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Już dawno zapomniała o cukierku, mimowolnie memląc go w ustach między słowami. Teraz jednak pomyślała, że to dzięki niemu potrafiła tak bez zająknięcia opowiedzieć o tym, co leżało jej na duszy. Mięta trzeźwiła, ale... najwyraźniej nie na tyle, by Eileen nie wspomniała o dyniach, które w tej sytuacji niewiele znaczyły. Nie miała sobie tego za złe, kiedy owe dynie pomogły jej chwilę dłużej wpatrywać się w te szare oczy, tak bardzo kontrastujące z kolorem włosów i piegami rozsianymi po policzkach. Serce w jej piersi przestało jednak tak szaleńczo trzepotać, kiedy dostrzegła zmianę na jego twarzy. Kąciki ust nieco opadły, oczy przestały tak lśnić. To jednak nie chodziło o dynie.
Pierwsze słowa wypływające z ust Herewarda otworzyły w niej jedną z kilku zamkniętych furtek. Piknik. Element układanki wskoczył na swoje miejsce. Ekscytacja nadchodzącymi wtedy wydarzeniami ukłuła ją w skronie, następne elementy opowieści wywołały bolesne pulsowanie. Confundus. Przed nim pamiętała jeszcze protego. Srebrna wstęga i chaotyczne próby wytłumaczenia tej abstrakcyjnej sytuacji. Wydarzenia z Tower nie były jej do końca obce, większość z nich pamiętała - swoją przemianę w animagiczną formę, dostanie się do gabinetu, zabranie różdżek, zamiana strażnika w krzesło, na końcu ucieczka z tamtego ponurego miejsca. Nie odezwała się ani słowem, dając poprowadzić się Barty'emu dokładnie tam, gdzie chciał. Gdy ujął ją pod bok, uścisnęła mimowolnie jego dłoń, jakby chciała dać mu do zrozumienia, że teraz potrzebuje jego obecności równie mocno, co tlenu.
Czuła, jak chaos rozsadza ją od wewnątrz, niczym pies próbujący na siłę przegryźć kraty swojej klatki. Na dnie jej podświadomości coś się poruszyło, każde jego kolejne słowo wywoływało kręgi na wodzie, burzyło wyrzeźbiony dotąd, sztuczny porządek. Słyszała jego głos i krople wody kapiące ze stalaktytów w głębi jaskini. Pomoc. Zakon Feniksa. Niebezpieczny. Eileen. Grindelwald odebrał Horacemu życie. Dźwięk skrobania piórem po pergaminie.
- Pamiętam - spojrzała nagle na niego oczami wielkimi z mieszaniny przerażenia, zdumienia i świadomości tego wszystkiego, co utraciła w jednej chwili i w jednej chwili też odzyskała. I odpowiedziała oczywiście niemal wchodząc mu pomiędzy słowa, względnie pochopnie. - I zgadzam się. Zgodziłam się wtedy, pamiętam. - jej dłoń wciąż trzymała kurczowo jego palce, ale reszta ciała nie zdawała sobie chyba z tego sprawy. Głębokie wdechy porządkowały myśli, mroziły płuca i żołądek, wydechy zamieniały się w gęstą, białą jak mleko mgłę. Kolejne wspomnienie - pióro. - Na Merlina...
Natychmiast chwyciła za swoją torbę i wyjęła z niej postrzępiony, wypróbowany przez czas notatniko-kalendarz. Zaczęła wertować jego strony, odsłaniając między kartkami ususzone liście i kwiaty, ruchome, zaśniedziałe zdjęcia z dzieciństwa. Zatrzymała się na przedziałku z listopadem. Na zdobionej prostymi liniami stronie widniało małe, czerwono-żółte piórko wyprostowane porządnie dzięki ciężarowi zamkniętego dziennika. Ujęła dutkę w dwa palce i uniosła delikatnie, kierując je w stronę Herewarda. - Teraz pamiętam, że pojawiło się któregoś wieczoru na mojej poduszce. Był też sen o feniksie i niepewność następnego dnia po przebudzeniu. Kiedy straciłam pamięć, coś mówiło mi, że to prezent od mojej siostry, że dała mi to piórko przed swoją śmiercią. Nikomu o nim nie mówiłam, nawet nie chciałam. Trzymałam je w tym dzienniku przez ten cały czas. Nie przyszłam wtedy do La Revelant.
Do tej pory łagodnie zakreślone brwi niosły teraz za sobą kilka głębokich pretensji do siebie samej.
Pierwsze słowa wypływające z ust Herewarda otworzyły w niej jedną z kilku zamkniętych furtek. Piknik. Element układanki wskoczył na swoje miejsce. Ekscytacja nadchodzącymi wtedy wydarzeniami ukłuła ją w skronie, następne elementy opowieści wywołały bolesne pulsowanie. Confundus. Przed nim pamiętała jeszcze protego. Srebrna wstęga i chaotyczne próby wytłumaczenia tej abstrakcyjnej sytuacji. Wydarzenia z Tower nie były jej do końca obce, większość z nich pamiętała - swoją przemianę w animagiczną formę, dostanie się do gabinetu, zabranie różdżek, zamiana strażnika w krzesło, na końcu ucieczka z tamtego ponurego miejsca. Nie odezwała się ani słowem, dając poprowadzić się Barty'emu dokładnie tam, gdzie chciał. Gdy ujął ją pod bok, uścisnęła mimowolnie jego dłoń, jakby chciała dać mu do zrozumienia, że teraz potrzebuje jego obecności równie mocno, co tlenu.
Czuła, jak chaos rozsadza ją od wewnątrz, niczym pies próbujący na siłę przegryźć kraty swojej klatki. Na dnie jej podświadomości coś się poruszyło, każde jego kolejne słowo wywoływało kręgi na wodzie, burzyło wyrzeźbiony dotąd, sztuczny porządek. Słyszała jego głos i krople wody kapiące ze stalaktytów w głębi jaskini. Pomoc. Zakon Feniksa. Niebezpieczny. Eileen. Grindelwald odebrał Horacemu życie. Dźwięk skrobania piórem po pergaminie.
- Pamiętam - spojrzała nagle na niego oczami wielkimi z mieszaniny przerażenia, zdumienia i świadomości tego wszystkiego, co utraciła w jednej chwili i w jednej chwili też odzyskała. I odpowiedziała oczywiście niemal wchodząc mu pomiędzy słowa, względnie pochopnie. - I zgadzam się. Zgodziłam się wtedy, pamiętam. - jej dłoń wciąż trzymała kurczowo jego palce, ale reszta ciała nie zdawała sobie chyba z tego sprawy. Głębokie wdechy porządkowały myśli, mroziły płuca i żołądek, wydechy zamieniały się w gęstą, białą jak mleko mgłę. Kolejne wspomnienie - pióro. - Na Merlina...
Natychmiast chwyciła za swoją torbę i wyjęła z niej postrzępiony, wypróbowany przez czas notatniko-kalendarz. Zaczęła wertować jego strony, odsłaniając między kartkami ususzone liście i kwiaty, ruchome, zaśniedziałe zdjęcia z dzieciństwa. Zatrzymała się na przedziałku z listopadem. Na zdobionej prostymi liniami stronie widniało małe, czerwono-żółte piórko wyprostowane porządnie dzięki ciężarowi zamkniętego dziennika. Ujęła dutkę w dwa palce i uniosła delikatnie, kierując je w stronę Herewarda. - Teraz pamiętam, że pojawiło się któregoś wieczoru na mojej poduszce. Był też sen o feniksie i niepewność następnego dnia po przebudzeniu. Kiedy straciłam pamięć, coś mówiło mi, że to prezent od mojej siostry, że dała mi to piórko przed swoją śmiercią. Nikomu o nim nie mówiłam, nawet nie chciałam. Trzymałam je w tym dzienniku przez ten cały czas. Nie przyszłam wtedy do La Revelant.
Do tej pory łagodnie zakreślone brwi niosły teraz za sobą kilka głębokich pretensji do siebie samej.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Czuł jej palce, które wpijały się w jego własną dłoń. Nie przerywał jednak kontaktu świadom, że w takiej sytuacji każdy łaknął jakiegoś stabilizatora. Skoro mógł zapewnić Eileen grunt pod nogami silnym uściskiem, to właśnie to robił. Wspomnienia tamtego dnia wracały również do niego. Były jednak zamazane i niezbyt dokładne. Nie myślał wtedy zbyt trzeźwo pod wpływem strachu i stresu. Działo się wokół tyle, dalej nie wiedział, jak powinien się do tego odnieść. Jego przekonanie, że oto Grindelwald dowiedział się o wszystkim i przybył, by pozbyć się spiskujących teraz zdawało mu się absurdalne, ale wtedy w tej jaskini przerażenie z całą pewnością było prawdziwe. Żałował, że to on musiał o wszystkim przypominać Eileen. Aresztowanie raczej nie należało do najprzyjemniejszych elementów jej życia. Sam Hereward, gdyby tylko mógł, wyrzuciłby je ze swoich wspomnień. Ta ucieczka z Tower, strażnik, który skończył jako krzesło i obawa, że jednak im się nie uda. A jednak proszę, dalej był nauczycielem, nic się nie stało. Tylko w nocy pojawiły się nowe koszmary.
Patrzył, jak Eileen wertuje kartki, zauważył znajomy błysk. Pióro leżało sobie niewinnie w notesie. Czy naprawdę tylko on uważał, że ludzie nie powinni lekkomyślnie narażać się na niebezpieczeństwa? Dawno jednak zrezygnował z wmawiania innym, że lepiej wie, co dla nich dobre. W zasadzie to nawet nigdy tego nie robił i nie zamierzał zaczynać. Widok pióra tylko utwierdził go w przekonaniu, że nie powinien się za takie rzeczy zabierać.
- Zmienić ci go w pierścień? - Sam wyciągnął swoją dłoń pokazując znajdujący się na wskazującym palcu sygnet z lisim łbem. - Tak wygląda moje - dodał z lekkim uśmiechem. Transmutowanie ich w coś, co nie rzuca się w oczy było chyba najlepszym pomysłem jak do tej pory w całej historii Zakonu. Nikt od niego nie zginął, nie ucierpiał, nie stracił ucha. Zaskakująco dobry bilans. Choć o tym może nie powinien mówić Eileen, żeby nie przerazić jej już na starcie. Gdyby sam usłyszał podobnie makabryczne historie, gdy po raz pierwszy Garrett powiedział mu o Zakonie, nigdy by nie wytrzeźwiał po tym, jak tradycyjnie się upili.
- Nie szkodzi, że nie przyszłaś. Chyba nawet dobrze się złożyło. Złamaliśmy wtedy dekret dotyczący zgromadzeń - wymruczał pod nosem trochę niewyraźnie. - Nic nie straciłaś, mogę ci pokazać, gdzie mamy kwaterę. Jestem strażnikiem tajemnicy, więc możemy się umówić, kiedy ci wygodnie bez angażowania osób trzecich - dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że brzmiało to jak przechwałki. A bo ja jestem najlepszym uczniem na roku - prawie nie było różnicy. Ale przecież on się nie chciał przechwalać, nie było ku temu powodu. Uśmiechnął się więc tylko licząc po cichu na to, że zielarka nie odebrała tego jak nieudolną próbę zaimponowania jej.
Patrzył, jak Eileen wertuje kartki, zauważył znajomy błysk. Pióro leżało sobie niewinnie w notesie. Czy naprawdę tylko on uważał, że ludzie nie powinni lekkomyślnie narażać się na niebezpieczeństwa? Dawno jednak zrezygnował z wmawiania innym, że lepiej wie, co dla nich dobre. W zasadzie to nawet nigdy tego nie robił i nie zamierzał zaczynać. Widok pióra tylko utwierdził go w przekonaniu, że nie powinien się za takie rzeczy zabierać.
- Zmienić ci go w pierścień? - Sam wyciągnął swoją dłoń pokazując znajdujący się na wskazującym palcu sygnet z lisim łbem. - Tak wygląda moje - dodał z lekkim uśmiechem. Transmutowanie ich w coś, co nie rzuca się w oczy było chyba najlepszym pomysłem jak do tej pory w całej historii Zakonu. Nikt od niego nie zginął, nie ucierpiał, nie stracił ucha. Zaskakująco dobry bilans. Choć o tym może nie powinien mówić Eileen, żeby nie przerazić jej już na starcie. Gdyby sam usłyszał podobnie makabryczne historie, gdy po raz pierwszy Garrett powiedział mu o Zakonie, nigdy by nie wytrzeźwiał po tym, jak tradycyjnie się upili.
- Nie szkodzi, że nie przyszłaś. Chyba nawet dobrze się złożyło. Złamaliśmy wtedy dekret dotyczący zgromadzeń - wymruczał pod nosem trochę niewyraźnie. - Nic nie straciłaś, mogę ci pokazać, gdzie mamy kwaterę. Jestem strażnikiem tajemnicy, więc możemy się umówić, kiedy ci wygodnie bez angażowania osób trzecich - dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że brzmiało to jak przechwałki. A bo ja jestem najlepszym uczniem na roku - prawie nie było różnicy. Ale przecież on się nie chciał przechwalać, nie było ku temu powodu. Uśmiechnął się więc tylko licząc po cichu na to, że zielarka nie odebrała tego jak nieudolną próbę zaimponowania jej.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pustka, która pogłębiła się wyjątkowo po śmierci Rossy, była wystarczającym powodem do tego, by nie pakować się w sytuacje, w których zagrażała jej utrata pamięci. A jednak zgodziła się przyłączyć do Zakonu z własnej woli, wiedząc, co może ją czekać, że kolejna osoba może silniej zacisnąć palce na swojej różdżce i znów pozbawić ją tak ważnych dla niej wspomnień. Zdała sobie jednak sprawę z tego, że nie była już dzieckiem, nikt nie stanie przed nią krzycząc, żeby uciekała. Nikt nie podejmie za nią kolejnych decyzji, które tak bardzo będą rzutowały na jej dalsze życie.
Chciała coś zrobić, wykonać krok, który pozwoli jej wyjść z bagna rodzinnych zawiłości i bierności usytuowanej w chatce na skraju Zakazanego Lasu, gdzie życie Hogwartu zdawało się ledwo ją muskać. Wieczorami, przy kubku gorącej herbaty, patrzyła na swojego osobistego Gwindelwalda i zachodziła w głowę, dlaczego ten prawdziwy, byczący się w gabinecie dyrektora, nie jest tak przyjaźnie nastawiony do życia jak pies.
Jej wzrok padł na dłoń Herewarda, którą jeszcze chwilę temu ściskała w przypływie potrzeby wsparcia i... bliskości? Całkowicie niekontrolowanej. Uśmiechnęła się do niego szczerze, z dozą spokoju i, cholera, ciepłych uczuć. Najcieplejszych, jakie mogła z siebie wydobyć. Nagle jej świat odzyskał dawną równowagę. Wspomnienia wróciły, rozpoczął się pewien nowy rozdział w jej życiu. Pokiwała głową, kładąc mu na dłoni swoje pióro. Sygnet z lisim łbem. Może jej mógłby posiadać jakiś element natury? Liść, płatek kwiatu... może i nawet króliczy pyszczek!
- To nie Hogsmeade ani Pokątna, chyba nic nam nie grozi - odparła cicho, pozwalając, by głos gubił się między prószącymi z nieba płatkami śniegu.
Serce wciąż tłukło się w piersi, ale zmysły już nie były tak poszarpane jak wcześniej, ból głowy wciąż jej doskwierał, ale gasł z minuty na minutę, uciszany układającymi się na swoich miejscach myślami. Barty miał w tym swój ogromny udział i gdyby nie historia opowiedziana w pełnej krasie, kojący głos i pewny uścisk, zapewne wciąż cierpiałaby z powodu pustki pożerającej coraz więcej jej siły i woli. Teraz było już lżej. Znacznie lżej.
- Jeśli masz czas i chęci, moglibyśmy pójść tam nawet dzisiaj. Od nowego tygodnia będę musiała zadbać o rejestr stworzeń w Zakazanym Lesie i... - kąciki jej ust uniosły się ku górze. - Zacząć naprawdę myśleć nad tym, jak mam przesadzić dynie, bo Ogg posadził je tuż przy wejściu do chaty. Wyjście z niej to prawdziwy tor przeszkód. Dlatego mogę mieć mniej czasu.
Chciała coś zrobić, wykonać krok, który pozwoli jej wyjść z bagna rodzinnych zawiłości i bierności usytuowanej w chatce na skraju Zakazanego Lasu, gdzie życie Hogwartu zdawało się ledwo ją muskać. Wieczorami, przy kubku gorącej herbaty, patrzyła na swojego osobistego Gwindelwalda i zachodziła w głowę, dlaczego ten prawdziwy, byczący się w gabinecie dyrektora, nie jest tak przyjaźnie nastawiony do życia jak pies.
Jej wzrok padł na dłoń Herewarda, którą jeszcze chwilę temu ściskała w przypływie potrzeby wsparcia i... bliskości? Całkowicie niekontrolowanej. Uśmiechnęła się do niego szczerze, z dozą spokoju i, cholera, ciepłych uczuć. Najcieplejszych, jakie mogła z siebie wydobyć. Nagle jej świat odzyskał dawną równowagę. Wspomnienia wróciły, rozpoczął się pewien nowy rozdział w jej życiu. Pokiwała głową, kładąc mu na dłoni swoje pióro. Sygnet z lisim łbem. Może jej mógłby posiadać jakiś element natury? Liść, płatek kwiatu... może i nawet króliczy pyszczek!
- To nie Hogsmeade ani Pokątna, chyba nic nam nie grozi - odparła cicho, pozwalając, by głos gubił się między prószącymi z nieba płatkami śniegu.
Serce wciąż tłukło się w piersi, ale zmysły już nie były tak poszarpane jak wcześniej, ból głowy wciąż jej doskwierał, ale gasł z minuty na minutę, uciszany układającymi się na swoich miejscach myślami. Barty miał w tym swój ogromny udział i gdyby nie historia opowiedziana w pełnej krasie, kojący głos i pewny uścisk, zapewne wciąż cierpiałaby z powodu pustki pożerającej coraz więcej jej siły i woli. Teraz było już lżej. Znacznie lżej.
- Jeśli masz czas i chęci, moglibyśmy pójść tam nawet dzisiaj. Od nowego tygodnia będę musiała zadbać o rejestr stworzeń w Zakazanym Lesie i... - kąciki jej ust uniosły się ku górze. - Zacząć naprawdę myśleć nad tym, jak mam przesadzić dynie, bo Ogg posadził je tuż przy wejściu do chaty. Wyjście z niej to prawdziwy tor przeszkód. Dlatego mogę mieć mniej czasu.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Obserwował Eileen uważnie, kiedy wszystkie kawałki układanki wskakiwały na swoje miejsce, kiedy po raz drugi namawiał ją do ryzykowania życia w imię jakichś wyższych wartości, których sam nie był pewien. Z drugiej strony w Zakonie byli ludzie, którzy nie zważając na niebezpieczeństwo byli gotowi ratować jednego z przyjaciół. Choćby wymagało to na przykład włamania do Tower i zakończyło się spaleniem ręki albo połamaniem nóg. Nie wspominając już o niezwykłych zabawach w króla Wigilii, których Hereward zbyt dobrze nie pamiętał. Wciąż jednak, głównym celem Zakonu była obecnie walka z Grindelwaldem, a to zaś zadanie wyjątkowo niebezpieczne.
- Może jakaś marchewka - zaproponował żartem. - Raczej jesteśmy tu bezpieczni, ale może faktycznie lepiej zrobić to w bardziej ustronnym miejscu - jakby cmentarz nim nie był.
- W takim razie chodźmy, a ja obiecuję nie zmieniać twoich dyń w króliki bez pozwolenia - rzucił raźno.
Ruszył w stronę kościoła i centrum Doliny Godryka lawirując między zaspami i nagrobkami. To wcale nie było takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. W starszej części cmentarza ścieżki nie były odśnieżone ani wydeptane, więc Barty co rusz zapadał się w niewidzialnych dziurach. Raz udało mu się nawet przewrócić. Biały puch utknął w jego rudych włosach, z których podczas upadku zsunęła się czara. Trzeba było wracać po swoich śladach, a nie wybierać drogę przez tę znacznie starszą i bardziej dziką część cmentarza. Ale Barty, nowo upieczony mistrz szpiegostwa, wiedźmi strażnik 007 wymyślił sobie, że nie mogą wracać tą samą drogą, bo ktoś może na nich jednak czekać. To teraz miał za swoje. Co gorsza w połowie drogi uzmysłowił sobie, że turlanie się w śniegu i przemoczenie skarpetek wcale nie było konieczne. Stanął więc nieco się chwiejąc w miejscu i spojrzał na Eileen otrzepując swoją tiarę, którą naciągną z powrotem na głowę. Szkoda tylko, że nie wpadł na pomysł wysypania śniegu z jej środka i ten właśnie zaczął roztapiać mu się na głowie i spływać po karku powodując nieprzyjemny dreszcz.
- W zasadzie, to może spotkajmy się koło La Renevant. Chyba mam jednak dość spacerów - udało mu się wysapać między kolejnymi oddechami, których tak bardzo potrzebował zmęczony mozolnym przedzieraniem się przez śnieg.
- To do zobaczenia - dodał jeszcze i z cichym pyknięciem zniknął zostawiając po sobie tylko wygniecionego w śniegu orzełka, pamiątkę jego spektakularnego upadku.
zt
- Może jakaś marchewka - zaproponował żartem. - Raczej jesteśmy tu bezpieczni, ale może faktycznie lepiej zrobić to w bardziej ustronnym miejscu - jakby cmentarz nim nie był.
- W takim razie chodźmy, a ja obiecuję nie zmieniać twoich dyń w króliki bez pozwolenia - rzucił raźno.
Ruszył w stronę kościoła i centrum Doliny Godryka lawirując między zaspami i nagrobkami. To wcale nie było takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. W starszej części cmentarza ścieżki nie były odśnieżone ani wydeptane, więc Barty co rusz zapadał się w niewidzialnych dziurach. Raz udało mu się nawet przewrócić. Biały puch utknął w jego rudych włosach, z których podczas upadku zsunęła się czara. Trzeba było wracać po swoich śladach, a nie wybierać drogę przez tę znacznie starszą i bardziej dziką część cmentarza. Ale Barty, nowo upieczony mistrz szpiegostwa, wiedźmi strażnik 007 wymyślił sobie, że nie mogą wracać tą samą drogą, bo ktoś może na nich jednak czekać. To teraz miał za swoje. Co gorsza w połowie drogi uzmysłowił sobie, że turlanie się w śniegu i przemoczenie skarpetek wcale nie było konieczne. Stanął więc nieco się chwiejąc w miejscu i spojrzał na Eileen otrzepując swoją tiarę, którą naciągną z powrotem na głowę. Szkoda tylko, że nie wpadł na pomysł wysypania śniegu z jej środka i ten właśnie zaczął roztapiać mu się na głowie i spływać po karku powodując nieprzyjemny dreszcz.
- W zasadzie, to może spotkajmy się koło La Renevant. Chyba mam jednak dość spacerów - udało mu się wysapać między kolejnymi oddechami, których tak bardzo potrzebował zmęczony mozolnym przedzieraniem się przez śnieg.
- To do zobaczenia - dodał jeszcze i z cichym pyknięciem zniknął zostawiając po sobie tylko wygniecionego w śniegu orzełka, pamiątkę jego spektakularnego upadku.
zt
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 4 kwietnia
Tego dnia nie padało. Nic nie goniło chmur po niebie, żaden wiatr nie targał włosami zgromadzonych. Czasami tylko słońce wyglądało na chwilę zza białych kołtunów, jakby chciało zerknąć na to, co działo się na dole i z powrotem wrócić do swojego bezpiecznego legowiska, gdzie nie przejmowało się tym, że ktoś płacze nad czyimś grobem, że ktoś kogoś żałuje.
Cmentarz w Dolinie Godryka zdobył kolejny nabytek – niewielki, szary nagrobek, na którym ktoś dzisiaj wyżłobił prostym zaklęciem kilka słów. Kto zginął, kiedy zginął i…
„A koniec jest początkiem i nową nadzieją”
Za co zginął?
Po domu zostały tylko czarne, powykręcane przez płomienie zgliszcza, pusty stelaż budynku, w którym utonęły ciała Dorei i Charlusa. Swąd dymu nie gryzł już w nozdrza i oczy, blask płomieni nie oślepiał, nie sprawiał, że robiło się gorąco od samego patrzenia. Nastała cisza.
Wdzierająca się do umysłów, zostawiająca po sobie tylko uczucie pustki i niesprawiedliwości.
Bo śmierć nadeszła nagle, bez wyjaśnienia, bez możliwości podjęcia prób stawienia jej czoła.
Urny z prochami zostały złożone w dole przez różdżki rodziców Charlusa i zasypane brunatną ziemią – bo więcej nie trzeba było, żeby właściwie, z godnością pożegnać dwójkę aurorów. Pan Potter wygłosił krótkie pożegnanie, ostatkami silnej woli powstrzymując się od łez i zmuszając się do nadania swojemu głosowi pewności. Pani Potter złożyła na ziemi malutki bukiecik herbacianych róż – wiedziała już, że od tej pory te drobne, piękne kwiaty będą kojarzyły jej się ze śmiercią jej dzieci. Podeszła do niej kobieta, która stała nieco z tyłu i przytuliła ją, gładząc uspokajająco po plecach, szepcząc cicho słowa pocieszenia.
Kolejne magicznie wyprawione barwne płatki przyozdobiły świeży grób.
| Wątek nie wymaga trzymania się kolejki, nie ma również ograniczenia czasowego i postowego. Jeśli ktoś ma ochotę napisać na cmentarzu, zachęcam! Dołączyć może każdy, kto znał Doreę i Charlusa.
Tego dnia nie padało. Nic nie goniło chmur po niebie, żaden wiatr nie targał włosami zgromadzonych. Czasami tylko słońce wyglądało na chwilę zza białych kołtunów, jakby chciało zerknąć na to, co działo się na dole i z powrotem wrócić do swojego bezpiecznego legowiska, gdzie nie przejmowało się tym, że ktoś płacze nad czyimś grobem, że ktoś kogoś żałuje.
Cmentarz w Dolinie Godryka zdobył kolejny nabytek – niewielki, szary nagrobek, na którym ktoś dzisiaj wyżłobił prostym zaklęciem kilka słów. Kto zginął, kiedy zginął i…
„A koniec jest początkiem i nową nadzieją”
Za co zginął?
Po domu zostały tylko czarne, powykręcane przez płomienie zgliszcza, pusty stelaż budynku, w którym utonęły ciała Dorei i Charlusa. Swąd dymu nie gryzł już w nozdrza i oczy, blask płomieni nie oślepiał, nie sprawiał, że robiło się gorąco od samego patrzenia. Nastała cisza.
Wdzierająca się do umysłów, zostawiająca po sobie tylko uczucie pustki i niesprawiedliwości.
Bo śmierć nadeszła nagle, bez wyjaśnienia, bez możliwości podjęcia prób stawienia jej czoła.
Urny z prochami zostały złożone w dole przez różdżki rodziców Charlusa i zasypane brunatną ziemią – bo więcej nie trzeba było, żeby właściwie, z godnością pożegnać dwójkę aurorów. Pan Potter wygłosił krótkie pożegnanie, ostatkami silnej woli powstrzymując się od łez i zmuszając się do nadania swojemu głosowi pewności. Pani Potter złożyła na ziemi malutki bukiecik herbacianych róż – wiedziała już, że od tej pory te drobne, piękne kwiaty będą kojarzyły jej się ze śmiercią jej dzieci. Podeszła do niej kobieta, która stała nieco z tyłu i przytuliła ją, gładząc uspokajająco po plecach, szepcząc cicho słowa pocieszenia.
Kolejne magicznie wyprawione barwne płatki przyozdobiły świeży grób.
| Wątek nie wymaga trzymania się kolejki, nie ma również ograniczenia czasowego i postowego. Jeśli ktoś ma ochotę napisać na cmentarzu, zachęcam! Dołączyć może każdy, kto znał Doreę i Charlusa.
I show not your face but your heart's desire
Miałam wiele wspomnień z dzieciństwa. Ale dziś. Dziś w głowie kołatało mi się tylko jedno. Dzień wyglądał podobnie jak ten. Nie różnił się wiele od innych, które minęły wcześniej. Wcale nie padało, choć zdawać by się mogło że powinno. Że ciężkie, przesadnie wielkie wręcz krople, przyniosły by swojego rodzaju odrobinę ulgi dla strapionych dusz zebranych przed nagrobkiem. Uwięzionych w żalu. Nie pogodzonych jeszcze z nim.
Tego dnia, podobnego do tego, po raz pierwszy byłam na pogrzebie. Byłam jednak za mała, żeby coś z tego zrozumieć. Ubrana w czarne szaty stałam u boku matki z fascynacją przyjmując do siebie toczącą się na około nostalgię i żal. Były tak wielkie, że czuć je właściwie było w powietrzu. W tęczówkach mężczyzn świecił smutek. Kobiety zaś – co poniektóre – przytykały do oczu chusteczki. Raz wycierając łzy, raz, jakby chcąc im w ten sposób zapobiec. Prawie nikt nie rozmawiał i nie potrafiłam wtedy zrozumieć tego, dlaczego nikt nie ma nic do powiedzenia. Dziś już wiedziałam – w chwili takiej jak ta, nie ma słów odpowiednich. A może bardziej, ciężko wszystkie myśli ująć w krótkie zdanie. Piękne słowa. Kiedy żal rozdziera twoje serce. Kiedy czujesz jak ciężar zatyka ci klatkę piersiową, odbiera zdolność mówienia. Bowiem wiesz, wiesz, że wypowiadając jedno słowo będziesz musiał powiedzieć ich kolejny tuzin, a potem jeszcze jeden. Wygłosić cały referat, by na koniec wykrzyczeć światu, że nie ma w sobie za grosz sprawiedliwości.
Moje plecy roziskrzały się salwą bólu przy każdym energiczniejszym geście czy mocniejszym dotyku. Ugryzienia węża, choć wyleczone przez Alana, miały przypominać mi przez najbliższy czas o głupocie mojego własnego zachowania. O tym, że i ja o mało co, nie oddałam się w ramiona kostuchy. I to na własne życie. Idiotka. Syczało mi bezdusznie w głowie sumienie za każdym razem. Wizyta u Bathildy tylko mocnie wpychała mnie w odmęty przeświadczenia, że jedynie zawadzam, choć jednocześnie pozwoliła mi w końcu pojąć z czym borykam się od miesięcy.
Jak mogłam chcieć zmienić świat na lepsze, skoro na razie nie radziłam sobie ze samą sobą?
Nie mówiliśmy nic. Bowiem za dużo było do powiedzenia. Gorzkie uczucie, że to „nie tak miało być” przewijało się prawdopodobnie przez głowę każdego z tu obecnych. To nie tak, że nie wiedzieliśmy na co się piszemy, zgadzając się przystąpić do Zakonu. Bardziej, śmierć miała w swoim zwyczaju zaskakiwać nas kompletnie nieprzygotowanych. Nie pytać o zdanie. Zabierać ludzi, których kochamy, nie bacząc na to, że pozostawia nas na świecie, pogrążonych w żalu. Niemocy ponownego spojrzenie w źrenice znajome. Podzielenia sekretnego uśmiechu, pełnego uśmiechu, wyrażającego więcej, niż jakiekolwiek słowa.
Stałam pomiędzy Margo i Samuelem. Tej pierwszej, zwyczajowo ściskając dłoń. Moje włosy od kilku dni, niezmiennie, pozostawały białe, prawie tak jasne jak te na głowie Margo. Zdawało się, że i one, wraz ze mną, przechodzą – swojego rodzaju – żałobę.
Starałam się… Starałam się trzymać dzielnie. Jednak nie łapałam z nikim kontaktu wzrokowego. Widok zbolałej miny sprawiał, ze prawie automatycznie – mimo tego, ze sama nie czułam się, ani nie wyglądałam lepiej – chciałam posłać pocieszający uśmiech. Dodać nim siły, otuchy, mocy. Nie mogłam… nie chciałam, tego robić. Czułam, że to, nawet nie tyle, co nieodpowiednie, a po prostu złe. Że, nie należy mi się więcej możliwość unoszenia warg w tym geście. Że wszechświat powinien mi go całkiem odebrać.
W końcu ruszyłam w stronę nagrobka. Później, gdy zrobiło się przy nim odrobinę luźniej. Ukucnęłam przy nim układając na nim bukiet białych lilii, a potem sięgnęłam do płaszcza wyciągając czekoladową żabę i układając ją obok niego. Przyłożyłam płasko dłoń do kamiennej płyty przez chwilę spojrzeniem lustrując wyryty na nim napis.
-Dbaj o nią. – wypowiedziałam cicho, czując, jak pojedyncza łza wyrwała się na wolność spływając po moim policzku. Uniosłam rękę ścierając ją wierzchem dłoni. Nie wiem ile łez zdążyłam już wypłakać. Sine miejsca pod oczami odznaczały się na bladej skórze. Informowały o niewyspaniu i morzu smutku, które się przez nie przetoczyło. – My zadbamy o niego. – wypowiedziałam w ich stronę cichą obietnicę. Wiedząc, że każdy z nas jej dopełni. Podniosłam się pomału. Cofnęłam się o krok, nadal będąc twarzą do pomnika ich życia. Skinęłam ledwo zauważalnie, po czym odnalazłam na nowo swoje miejsce u boku Samuela. Nawet nie wiedząc kiedy odnajdując jego dłoń. Splatając z jego, swoje palce. Czułam, że rozpadam się wewnętrznie. Chciałam jednak pozostać silną. Nie dla siebie, dla innych. Być, by mogli oprzeć się w razie potrzeby. Pomóc. Uleczyć.
Ale czy byłam w stanie, skoro nie potrafiłam zadbać nawet sama o siebie?
Tego dnia, podobnego do tego, po raz pierwszy byłam na pogrzebie. Byłam jednak za mała, żeby coś z tego zrozumieć. Ubrana w czarne szaty stałam u boku matki z fascynacją przyjmując do siebie toczącą się na około nostalgię i żal. Były tak wielkie, że czuć je właściwie było w powietrzu. W tęczówkach mężczyzn świecił smutek. Kobiety zaś – co poniektóre – przytykały do oczu chusteczki. Raz wycierając łzy, raz, jakby chcąc im w ten sposób zapobiec. Prawie nikt nie rozmawiał i nie potrafiłam wtedy zrozumieć tego, dlaczego nikt nie ma nic do powiedzenia. Dziś już wiedziałam – w chwili takiej jak ta, nie ma słów odpowiednich. A może bardziej, ciężko wszystkie myśli ująć w krótkie zdanie. Piękne słowa. Kiedy żal rozdziera twoje serce. Kiedy czujesz jak ciężar zatyka ci klatkę piersiową, odbiera zdolność mówienia. Bowiem wiesz, wiesz, że wypowiadając jedno słowo będziesz musiał powiedzieć ich kolejny tuzin, a potem jeszcze jeden. Wygłosić cały referat, by na koniec wykrzyczeć światu, że nie ma w sobie za grosz sprawiedliwości.
Moje plecy roziskrzały się salwą bólu przy każdym energiczniejszym geście czy mocniejszym dotyku. Ugryzienia węża, choć wyleczone przez Alana, miały przypominać mi przez najbliższy czas o głupocie mojego własnego zachowania. O tym, że i ja o mało co, nie oddałam się w ramiona kostuchy. I to na własne życie. Idiotka. Syczało mi bezdusznie w głowie sumienie za każdym razem. Wizyta u Bathildy tylko mocnie wpychała mnie w odmęty przeświadczenia, że jedynie zawadzam, choć jednocześnie pozwoliła mi w końcu pojąć z czym borykam się od miesięcy.
Jak mogłam chcieć zmienić świat na lepsze, skoro na razie nie radziłam sobie ze samą sobą?
Nie mówiliśmy nic. Bowiem za dużo było do powiedzenia. Gorzkie uczucie, że to „nie tak miało być” przewijało się prawdopodobnie przez głowę każdego z tu obecnych. To nie tak, że nie wiedzieliśmy na co się piszemy, zgadzając się przystąpić do Zakonu. Bardziej, śmierć miała w swoim zwyczaju zaskakiwać nas kompletnie nieprzygotowanych. Nie pytać o zdanie. Zabierać ludzi, których kochamy, nie bacząc na to, że pozostawia nas na świecie, pogrążonych w żalu. Niemocy ponownego spojrzenie w źrenice znajome. Podzielenia sekretnego uśmiechu, pełnego uśmiechu, wyrażającego więcej, niż jakiekolwiek słowa.
Stałam pomiędzy Margo i Samuelem. Tej pierwszej, zwyczajowo ściskając dłoń. Moje włosy od kilku dni, niezmiennie, pozostawały białe, prawie tak jasne jak te na głowie Margo. Zdawało się, że i one, wraz ze mną, przechodzą – swojego rodzaju – żałobę.
Starałam się… Starałam się trzymać dzielnie. Jednak nie łapałam z nikim kontaktu wzrokowego. Widok zbolałej miny sprawiał, ze prawie automatycznie – mimo tego, ze sama nie czułam się, ani nie wyglądałam lepiej – chciałam posłać pocieszający uśmiech. Dodać nim siły, otuchy, mocy. Nie mogłam… nie chciałam, tego robić. Czułam, że to, nawet nie tyle, co nieodpowiednie, a po prostu złe. Że, nie należy mi się więcej możliwość unoszenia warg w tym geście. Że wszechświat powinien mi go całkiem odebrać.
W końcu ruszyłam w stronę nagrobka. Później, gdy zrobiło się przy nim odrobinę luźniej. Ukucnęłam przy nim układając na nim bukiet białych lilii, a potem sięgnęłam do płaszcza wyciągając czekoladową żabę i układając ją obok niego. Przyłożyłam płasko dłoń do kamiennej płyty przez chwilę spojrzeniem lustrując wyryty na nim napis.
-Dbaj o nią. – wypowiedziałam cicho, czując, jak pojedyncza łza wyrwała się na wolność spływając po moim policzku. Uniosłam rękę ścierając ją wierzchem dłoni. Nie wiem ile łez zdążyłam już wypłakać. Sine miejsca pod oczami odznaczały się na bladej skórze. Informowały o niewyspaniu i morzu smutku, które się przez nie przetoczyło. – My zadbamy o niego. – wypowiedziałam w ich stronę cichą obietnicę. Wiedząc, że każdy z nas jej dopełni. Podniosłam się pomału. Cofnęłam się o krok, nadal będąc twarzą do pomnika ich życia. Skinęłam ledwo zauważalnie, po czym odnalazłam na nowo swoje miejsce u boku Samuela. Nawet nie wiedząc kiedy odnajdując jego dłoń. Splatając z jego, swoje palce. Czułam, że rozpadam się wewnętrznie. Chciałam jednak pozostać silną. Nie dla siebie, dla innych. Być, by mogli oprzeć się w razie potrzeby. Pomóc. Uleczyć.
Ale czy byłam w stanie, skoro nie potrafiłam zadbać nawet sama o siebie?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Tym razem nie padało. Nie wiał zimny wiatr, błoto nie brudziło jego czystych, nowiuteńkich butów. Te, które lubił najbardziej stopiły się w domu Potterów kilka dni temu i zupełnie nie nadawały się do użytku. Nowe nie były wciąż tak wygodne, lecz wydawały się wystarczająco eleganckie i czarne, niezbrudzone błotem i mokrą trawą. Idealne na okazję jaką był pogrzeb. Pogoda była o wiele łaskawsza niż na pogrzebie Grahama, lecz nie doszukiwał się w tym głębszego sensu. Spoglądał w niebo z uśmiechem, pozwalając aby delikatne promienie przedzierajacego się przez chmury słońca otulało jego wypoczetą twarz. Czuł się jak nowonarodzony — był taki w rzeczywistości. O, ironio, niczym feniks odrodził się popiołów.
Przybył tu prosto od Cassandry. Od kobiety, która całą swoją energię i umiejętności poświęciła by postwić go na równe nogi, zarywając noce aby nie pozwolić mu umrzeć, doprowadzić jego ciało do względnego porządku i jego ducha do pewnej równowagi. Czy kiedykolwiek uda mu się choćby okazać odrobinę wdzięczności lub wynagrodzić jej cały trud jaki wkładała w poskładanie jego zmasakrowanych części? Przybył tu, na pogrzeb swoich własnych ofiar, nie po to aby uczcić ich śmierć, lecz by w końcu ujrzeć ich koniec, gdyż pochłonięty przez płomienie nie mógł napawać się odejściem Potterów.
Okryty czarną, dotykającą ziemi peleryną, otulony ukrywającym w cieniu twarz kapturem stał daleko od zebranych, pod starym dębem, którego rozłożyste konary powoli zaczynały się zielenić. Palił Iskrę powoli, rozkoszując się zaciąganym dymem, bo miał świadomość, że nim bibułka spali się do połowy będzie musiał go wyrzucić, reagując drażliwie na ciepło, które odczuwał na wciąż podrażnionych poparzeniami palcach. Był pozbawiony różdżki — ta, nieszczęśliwie spłonęła w pożarze do jakiego doprowadzili, lecz pomimo tych wszystkich przykrych skutków jakich doświadczył, uśmiechał się subtelnie, z satysfakcją, nie potrafiąc odrzucić od siebie tego przyjemnego uczucia. Wypełniało go od środka, napawało przedziwnym spokojem.
Nie pragnął ich pożegnać. Napawał się widokiem ich śmierci, lecz wizja, której doświadczył poprzedniego dnia w lecznicy Cassandry uświadomiła mu, że powinien tu być z innego powodu. Charlus i Dorea byli członkami Zakonu Feniksa, a oni podczas wizyty w ich domu nie dowiedzieli się zupełnie niczego. To był doskonały moment, aby przyjrzeć się twarzom zgromadzonych, pogrążonych w bólu i żałobie czarodziejów i odszukać potencjalnych zakonników, pobratymców, przyjaciół nieboszczyków. Szukał wzrokiem rudej czupryny Weasleya, a zamiast niego błyskawicznie natrafił na jasnowłosą Tonks u boku Skamandera. Zdawał się odnotować to odkrycie w głowie, podczas kolejnego zaciągnięcia, nie czyniąc nic, aby zwrócić na siebie czyjąkolwiek uwagę. Pragnął jedynie obserwować, wyciąać wnioski.
Przybył tu prosto od Cassandry. Od kobiety, która całą swoją energię i umiejętności poświęciła by postwić go na równe nogi, zarywając noce aby nie pozwolić mu umrzeć, doprowadzić jego ciało do względnego porządku i jego ducha do pewnej równowagi. Czy kiedykolwiek uda mu się choćby okazać odrobinę wdzięczności lub wynagrodzić jej cały trud jaki wkładała w poskładanie jego zmasakrowanych części? Przybył tu, na pogrzeb swoich własnych ofiar, nie po to aby uczcić ich śmierć, lecz by w końcu ujrzeć ich koniec, gdyż pochłonięty przez płomienie nie mógł napawać się odejściem Potterów.
Okryty czarną, dotykającą ziemi peleryną, otulony ukrywającym w cieniu twarz kapturem stał daleko od zebranych, pod starym dębem, którego rozłożyste konary powoli zaczynały się zielenić. Palił Iskrę powoli, rozkoszując się zaciąganym dymem, bo miał świadomość, że nim bibułka spali się do połowy będzie musiał go wyrzucić, reagując drażliwie na ciepło, które odczuwał na wciąż podrażnionych poparzeniami palcach. Był pozbawiony różdżki — ta, nieszczęśliwie spłonęła w pożarze do jakiego doprowadzili, lecz pomimo tych wszystkich przykrych skutków jakich doświadczył, uśmiechał się subtelnie, z satysfakcją, nie potrafiąc odrzucić od siebie tego przyjemnego uczucia. Wypełniało go od środka, napawało przedziwnym spokojem.
Nie pragnął ich pożegnać. Napawał się widokiem ich śmierci, lecz wizja, której doświadczył poprzedniego dnia w lecznicy Cassandry uświadomiła mu, że powinien tu być z innego powodu. Charlus i Dorea byli członkami Zakonu Feniksa, a oni podczas wizyty w ich domu nie dowiedzieli się zupełnie niczego. To był doskonały moment, aby przyjrzeć się twarzom zgromadzonych, pogrążonych w bólu i żałobie czarodziejów i odszukać potencjalnych zakonników, pobratymców, przyjaciół nieboszczyków. Szukał wzrokiem rudej czupryny Weasleya, a zamiast niego błyskawicznie natrafił na jasnowłosą Tonks u boku Skamandera. Zdawał się odnotować to odkrycie w głowie, podczas kolejnego zaciągnięcia, nie czyniąc nic, aby zwrócić na siebie czyjąkolwiek uwagę. Pragnął jedynie obserwować, wyciąać wnioski.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie ważne jaka była pogoda - tego dnia Alan miał wrażenie, że ciemne, ciężkie chmury wisiały nad całym Londynem. Już od kilku dni skupienie się na pracy przychodziło mu z trudnością. Był nieobecny, zaś jego myśli krążyły tylko dookoła jednego, wiadomego tematu. Choć wcześniej, zaledwie kilka dni temu, Adrien opowiadał mu o tym jak Zakonnicy ginęli na misjach, doświadczenie śmierci Dorei i Charlusa w chwili obecnej, tu i teraz, w dodatku w tak okrutnych okolicznościach i w imię... no właśnie - w imię czego? Z jakiego powodu? To wszystko potęgowało wrażenie złości, pustki i żalu, który kierował ku Zakonowi, ku nim, ku światu. Choć dobrze wiedział, że nie powinien.
Nie znał ich osobiście. Nie chodził z nimi na spacery, nie pijał herbaty, nie dyskutował o jutrze i o wczoraj. Ale kojarzył ich sylwetki bardzo wyraźnie. Z łatwością przywoływał w pamięci ich twarze - czasami spięte w oczekiwaniu i powadze, czasami uśmiechnięte. Czasem, kątem oka, zdarzało mu się zauważyć jak patrzyli na siebie wzrokiem pełnym miłości. Bytowali razem. Razem żyli, razem mieszkali, razem uczestniczyli w Zakonie, razem umarli. Ktoś mógłby powiedzieć, że była to więc piękna śmierć, skoro dosięgnęła ich obojga jednocześnie. On jednak nijak nie umiał znaleźć w tym nic pięknego, czując tylko żal i rozgoryczenie. Nie rozumiejąc. Za co? W imię czego? Dlaczego? Ze świata odeszli ludzie, którzy powinni ciągle żyć, cieszyć się życiem, wychowywać syna. Los był niesprawiedliwy. Przypominał sobie pogrzeb swojej matki, który odbył się niemalże równo trzy miesiące wcześniej. Pamiętał dokładnie jak bolało. Czy Ci, dla których zmarli byli bliżsi niż jemu, będą teraz odczuwać to samo co on przez ostatnie miesiące?
Na uroczystości stał nieco z brzegu. Kątem oka lustrował przybyłych, niektórych kojarząc (najczęściej z Zakonu), innych kompletnie nie znając. Nie zastanawiał się nad tym kim Ci wszyscy ludzie byli dla tych, których opłakiwali. Nie liczył łez spływających po ich policzkach, czy kwiatów pokrywających nagrobek. Czuł pustkę. I gdy nadeszła odpowiednia pora - on również podszedł do nagrobka, milcząco spoglądając na zimną, szarą płytę z wyrytymi imionami. Czuł ogarniające go poczucie beznadziejności, chwilową niechęć, brak zapału do działania. Po co walczyć skoro wszyscy i tak staną się prochem, a ich imiona na wieki utkną na nagrobkach, by w końcu zniknąć nie tylko z nich, ale również z pamięci ludzkiej? Pochylił się i uklęknął na jedno kolano, odkładając bukiet na inne i jeszcze na chwilę wpatrując się w nagrobek.
Nie wiedział czemu zginęli. Wiedział jednak, że bardzo nie chciał, by ich śmierć poszła na marne. I choć teraz ogarniały go wszechobecna pustka i żal, chciał wierzyć, że to wszystko miało sens.
Nie znał ich osobiście. Nie chodził z nimi na spacery, nie pijał herbaty, nie dyskutował o jutrze i o wczoraj. Ale kojarzył ich sylwetki bardzo wyraźnie. Z łatwością przywoływał w pamięci ich twarze - czasami spięte w oczekiwaniu i powadze, czasami uśmiechnięte. Czasem, kątem oka, zdarzało mu się zauważyć jak patrzyli na siebie wzrokiem pełnym miłości. Bytowali razem. Razem żyli, razem mieszkali, razem uczestniczyli w Zakonie, razem umarli. Ktoś mógłby powiedzieć, że była to więc piękna śmierć, skoro dosięgnęła ich obojga jednocześnie. On jednak nijak nie umiał znaleźć w tym nic pięknego, czując tylko żal i rozgoryczenie. Nie rozumiejąc. Za co? W imię czego? Dlaczego? Ze świata odeszli ludzie, którzy powinni ciągle żyć, cieszyć się życiem, wychowywać syna. Los był niesprawiedliwy. Przypominał sobie pogrzeb swojej matki, który odbył się niemalże równo trzy miesiące wcześniej. Pamiętał dokładnie jak bolało. Czy Ci, dla których zmarli byli bliżsi niż jemu, będą teraz odczuwać to samo co on przez ostatnie miesiące?
Na uroczystości stał nieco z brzegu. Kątem oka lustrował przybyłych, niektórych kojarząc (najczęściej z Zakonu), innych kompletnie nie znając. Nie zastanawiał się nad tym kim Ci wszyscy ludzie byli dla tych, których opłakiwali. Nie liczył łez spływających po ich policzkach, czy kwiatów pokrywających nagrobek. Czuł pustkę. I gdy nadeszła odpowiednia pora - on również podszedł do nagrobka, milcząco spoglądając na zimną, szarą płytę z wyrytymi imionami. Czuł ogarniające go poczucie beznadziejności, chwilową niechęć, brak zapału do działania. Po co walczyć skoro wszyscy i tak staną się prochem, a ich imiona na wieki utkną na nagrobkach, by w końcu zniknąć nie tylko z nich, ale również z pamięci ludzkiej? Pochylił się i uklęknął na jedno kolano, odkładając bukiet na inne i jeszcze na chwilę wpatrując się w nagrobek.
Nie wiedział czemu zginęli. Wiedział jednak, że bardzo nie chciał, by ich śmierć poszła na marne. I choć teraz ogarniały go wszechobecna pustka i żal, chciał wierzyć, że to wszystko miało sens.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Charlusie, to nie tak miało wyglądać. Florean przybył na cmentarz bledszy niż zwykle, nosząc na sobie wyraźne znamiona nieprzespanej nocy. Za każdym razem, kiedy zmrużył powieki, przed jego oczami pojawiał się brutalny obraz śmierci przyjaciół. Odkąd się dowiedział, nie potrafił zająć swoich myśli niczym innym. Próbował rzucić się w wir pracy i choć to zazwyczaj było lekarstwem na wszystko, tym razem mu nie pomogło. Ostatnie dwa dni mogłyby zostać wyrwane z jego życia i Florian w ogóle by tego nie zauważył, gdyż ostatnie dwa dni spędził dosłownie na snuciu się z kąta w kąt. Parę lat temu stracił matkę i ojca - teraz stracił przyjaciela i nie wiedział jak wiele śmierci jeszcze będzie w stanie znieść. Jednocześnie doskonale zdawał sobie sprawę, że należąc do Zakonu wystawiał się na niebezpieczeństwo; zresztą tak samo jak reszta jego zaobrączkowanych przyjaciół. Przez śmierć Charlusa i Dorei uświadomił sobie, że ta cała walka ze złem to nie są przelewki. Że walczą z rzeczywistym wrogiem, który nie boi się sięgać po najgorszą broń. Niby wcześniej zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji, jednak odniósł wrażenie, że dopiero teraz zrozumiał ją tak naprawdę. Florean stanął pomiędzy gośćmi, nie skupiając się na ich twarzach. Podejrzewał, że dookoła niego stoi wielu znajomych z Zakonu, jednak nie miał w tym momencie siły na pocieszające uśmiechy i uściski. Nie rozglądał się; skupił wzrok na przemawiającym ojcu Charlusa. Widząc jego rozpacz, i jemu gardło się ścisnęło, lecz z oczu nie popłynęła żadna zła. Chyba wciąż do niego nie docierało gdzie się znajduje albo przez ostatnie dwa dni zdążył się w jakiś sposób pogodzić z tym, co zaszło.
Poczekał aż wszyscy obecni podejdą do nagrobków i zostawią tam swoje bukiety kwiatów. Nawet nie chodziło o to, by podejść tam na spokojnie - raczej przerażała go wizja ujrzenia napisów na nagrobku, które po raz kolejny utwierdziłyby go w prawdziwości tego wydarzenia. Nie mógł jednak tak stać bez końca, więc w końcu ruszył niepewnym krokiem w kierunku niewielkiego nagrobka. Uklęknął przy nim i z bólem serca odczytał imiona swoich przyjaciół. Przez chwilę, dłużącą się jak godziny, przyglądał się chłodnemu kamieniowi. Przypomniał sobie niedawny chrzest Jamesa, na którym każde z nich świetnie się bawiło i nie miało pojęcia o nadchodzącej tragedii. Może nadchodziła kolejna? Jak widać los był nieodgadniony i brutalny, więc było to jak najbardziej prawdopodobne. Florean położył swój bukiet kolorowych kwiatów na stos pozostałych i wstał, pobieżnie wytrzepując kolana. - Jeszcze się spotkamy - powiedział cicho, a głos i tak mu się załamał. Położył dłoń na nagrobku i chciał powiedzieć coś jeszcze: podziękować, przeprosić, zapewnić, że wszyscy będą dbać o małego Jamesa i go chronić. Ostatecznie stłumił wszystkie te słowa, wypowiedział je jedynie w myślach. Odszedł od nagrobka, czując niedosyt. Nie tak chciał się z nimi pożegnać - w ogóle nie chciał się z nimi żegnać. Wszystko było nie tak. Nie oni mieli umrzeć. Nie powinni zostawiać Jamesa samego w tym wielkim świecie. Nie powinni byli się narażać na takie niebezpieczeństwo. Dopiero teraz rozejrzał się po zebranych, w większości twarzy rozpoznając przyjaciół z Zakonu. I bardzo, bardzo chciał wierzyć, że nigdy, absolutnie nigdy nie będzie musiał patrzeć na pogrzeb któregokolwiek z nich.
Poczekał aż wszyscy obecni podejdą do nagrobków i zostawią tam swoje bukiety kwiatów. Nawet nie chodziło o to, by podejść tam na spokojnie - raczej przerażała go wizja ujrzenia napisów na nagrobku, które po raz kolejny utwierdziłyby go w prawdziwości tego wydarzenia. Nie mógł jednak tak stać bez końca, więc w końcu ruszył niepewnym krokiem w kierunku niewielkiego nagrobka. Uklęknął przy nim i z bólem serca odczytał imiona swoich przyjaciół. Przez chwilę, dłużącą się jak godziny, przyglądał się chłodnemu kamieniowi. Przypomniał sobie niedawny chrzest Jamesa, na którym każde z nich świetnie się bawiło i nie miało pojęcia o nadchodzącej tragedii. Może nadchodziła kolejna? Jak widać los był nieodgadniony i brutalny, więc było to jak najbardziej prawdopodobne. Florean położył swój bukiet kolorowych kwiatów na stos pozostałych i wstał, pobieżnie wytrzepując kolana. - Jeszcze się spotkamy - powiedział cicho, a głos i tak mu się załamał. Położył dłoń na nagrobku i chciał powiedzieć coś jeszcze: podziękować, przeprosić, zapewnić, że wszyscy będą dbać o małego Jamesa i go chronić. Ostatecznie stłumił wszystkie te słowa, wypowiedział je jedynie w myślach. Odszedł od nagrobka, czując niedosyt. Nie tak chciał się z nimi pożegnać - w ogóle nie chciał się z nimi żegnać. Wszystko było nie tak. Nie oni mieli umrzeć. Nie powinni zostawiać Jamesa samego w tym wielkim świecie. Nie powinni byli się narażać na takie niebezpieczeństwo. Dopiero teraz rozejrzał się po zebranych, w większości twarzy rozpoznając przyjaciół z Zakonu. I bardzo, bardzo chciał wierzyć, że nigdy, absolutnie nigdy nie będzie musiał patrzeć na pogrzeb któregokolwiek z nich.
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kościół z cmentarzem
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka