Wydarzenia


Ekipa forum
Kościół z cmentarzem
AutorWiadomość
Kościół z cmentarzem [odnośnik]05.04.15 20:53
First topic message reminder :

Kościół z cmentarzem

Kościół stojący przy głównym placu Doliny Godryka robi największe wrażenie ze wszystkich znajdujących się tam budowli. A może raczej nie tyle, co robi największe wrażenie, ale bardzo się wyróżnia. W przeciwieństwie do innych zabudowań jest cały z drewna, bardzo stary. W jego oknach stoją kolorowe witraże przedstawiające sceny biblijne. W środku zaś niewielkie ławy i wiszące nieliczne obrazy tworzą to święte miejsce bardzo przytulnym. Charakterystyczny zapach sosnowych bali unosi się w nim nieprzerwanie od setek lat i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie sytuacja ta miała się zmienić.
Z tyłu kościoła znajduje się cmentarz. Niewielki, ale bardzo stary. Znaleźć można na nim groby nie tylko wielu mugoli, którzy w Dolinie Godryka zmarli, ale także licznych czarodziejów. Wśród nich rodziny Dumbledorów, leżą na nich kwiaty od tych, którzy wdzięczni są Albusowi za walkę w ich obronie, do której stanął i w której stracił własne życie. Innym nagrobkiem mogącym budzić zainteresowanie, jeśli odgarnie się z niego liście bluszczu jest tajemnicza, stara mogiła ze znienawidzonym znakiem Grindenwalda wyrytym w kamieniu. Niemalże zamazany napis głosi zaś „Ignotus”.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Kościół z cmentarzem - Page 12 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]25.08.22 21:45
Przebyte doświadczenia zmieniły ich obojga - dementory, wilkołaki, śmierć prawdziwa lub tylko ogłoszona - ale widać je było tylko na twarzy Tonksa. Nowe zmarszczki i pierwsze siwe pasma, puste spojrzenie, rozorany bark. Caleb - chociaż stracił życie i o mało nie stracił duszy - wyglądał zaś tak jak zwykle, nie licząc półprzeźroczystego ciała. Młodzieńczo, niemal beztrosko. Może dlatego rozmawiało się z nim tak dobrze, jak za dawnych lat, a zarazem tak dziwnie. Mike desperacko pragnął złapać się tej normalności, kotwicy do dawnego życia, kogoś kto tak dobrze rozumiał go w młodości i zdawał się rozumieć go dalej; ale zarazem zdawał sobie sprawę, że nie wrócą przecież do przeszłości. Że muszą zbudować wszystko od nowa, w tej trudnej, wojennej teraźniejszości. On, dla którego wszystko się zmieniło i duch, dla którego z pozoru zmieniało się niewiele.
Duch, który nadal pamiętał dawnego Michaela - i przypomniał o nim temu stojącemu tutaj, temu, który tak desperacko potrzebował przypomnienia i pokrzepienia. Zamrugał, kąciki ust uniosły się odruchowo, twarz złagodniała.
-Masz rację, brzydzę się tym. Nawet bym nie potrafił tego rzucić. - powtórzył powoli, choć to akurat było logiczne. Czasem nie poznawał samego siebie, popełnił sporo błędów, w jego życiu zmieniło się wiele - ale oddanie pracy i nienawiść do czarnej magii pozostawały niezmienione. -Myślisz, że inni... przynajmniej ci, którzy mnie znali... - szczególnie ci spoza rodziny i Zakonu, z którymi od lat nie miał kontaktu, od których odciął się po ugryzieniu, od których trzymał się z dala po wybuchu wojny -...też nie uwierzą? - westchnął, Cal mógł ujrzeć rozterkę wymalowaną na jego twarzy. Choć Michael starał się udawać, że propaganda Ministerstwa go nie rusza, to ciężko było żyć ze świadomością, że angielscy czarodzieje uważają go za terrorystę. Potwora. Odkąd został wilkołakiem, panicznie bał się przecież, że kiedyś naprawdę zostanie potworem, na zawsze.
Między nimi pojawił się jeszcze jeden cień. Cillian. Michael nie miał brata, ale wiedział, jak bezkrytycznie kocha własne siostry - na poziomie rozsądku pojmował, że Justine atakująca arystokrację na Connaught Square popełniła błąd, ale broniłby jej ślepo przed każdym, bronił jej nawet przed Gabrielem i Kerrie. A to jego młodsza siostra - jak czuł się ktoś, kto miał brata bliźniaka, własne lustrzane odbicie?
-Nie wiem. Nie było mnie tam, w gazecie pisali tylko, że odznaczą bohaterów za pacyfikację mugolskich sił w Warwickshire i Suffolk. - streścił tylko sucho, oszczędnie, ważąc każde słowo. O tym, że wśród odznaczonych padło nazwisko Macnair słyszał od innych Zakonników, tych, którzy mogli bywać w Londynie - ale to, co mówił teraz, było tylko słowami z "Walczącego Maga". Nie potrafiłby powiedzieć Calebowi, co konkretnie robił Cillian w tych hrabstwach - a nawet gdyby wiedział, nie wiedziałby, czy powinien.
Zmarli zasługują na spokój sumienia.
-Odwiedza cię...? - spytał cicho, bardzo cicho. Twój brat? Nie liczył na odpowiedź, może nawet nie chciał jej usłyszeć. Jako auror nie mógłby zignorować, że ktoś odznaczony medalem bywa w Dolinie Godryka, ale jako przyjaciel Caleba...
...na szczęście nie musiał się nad tym zastanawiać, akcja skutecznie odwróciła jego uwagę od emocjonalnych rozterek. Ręka lekko mu drgnęła, nie zdołał skutecznie rozbroić spetryfikowanego czarodzieja - ale wierzył w moc własnego zaklęcia, w to, że mają jeszcze trochę czasu. Musiał skupić się na drugim - który nerwowo oglądał się przez ramię i krzywił na widok wyczarowanych cierni i pnącz. Wyglądały całkiem realistycznie, jak na... iluzję? Jeszcze przed chwilą ich tu nie było - Mike musi potem spytać Cala, czy to jego sprawka i jak właściwie to zrobił.
Na razie skupił się na mężczyźnie.
-Proszę, litości, tamten mnie zaatakował... pozwoli mi pan odejść? Litości, moje kolano, boli... - błagał mężczyzna, tak przekonująco, że kogoś mniej doświadczonego chwyciłby jeszcze za serce. Mike nie stracił jednak czujności, a prędkie słowa Caleba w porę go ostrzegły.
-Expelliarmus! Biuro Autorów, wyjaśnij kim jesteś i skąd masz tą torbę. - warknął, gdy czarodziej zacisnął palce na swojej różdżce. Zaklęcie ugodziło go w pierś, zmuszając do rozprostowania palców.
Różdżka wypadła mu z rąk - sięgnęli po nią równocześnie, Mike lewą ręką.

test sporny (Zwinność 5 mamy obaj) Michaela i npc na podniesienie różdżki.
1. Mike
2. czarodziej



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Kościół z cmentarzem - Page 12 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]25.08.22 21:45
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością


#1 'k100' : 29

--------------------------------

#2 'k100' : 59
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Kościół z cmentarzem - Page 12 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]08.09.22 21:56
Dziwnie było patrzeć na świat starzejący się na jego oczach. Cillian ze swoimi zmarszczkami i zaciętością, która tylko pogłębiała się z wiekiem, przeklęcie zmęczony wilkołak Michael. Nawet jego... jego dziecko dorastało, choć o tym nie wiedział wiele i chyba nie powinien dokładać sobie cierpienia trwaniem przy niej jako marna karykatura ojca. Żaden z niego był ojciec i żaden człowiek; nawet to cierpienie nie było całkiem cierpieniem. Duchy nie czuły emocji w taki sposób jak żywi, intensywnie i barwnie, to raczej była melancholia. Może w pierwszych latach więcej miał w sobie żalu i gniewu? Szczerze, nie pamiętał. Łatwiej było mu sobie przypomnieć życie niż poprzednie lata bytowania w formie ducha, tak były one monotonne i puste.
Uśmiechnął się kątem ust, gdy Michael potwierdził jego przypuszczenia. Nadal się znali, mimo całej tej kabały w międzyczasie. Wciąż mógł mówić, że zna prawdziwego Michaela Tonksa.
- Cieszę się, że dalej się tym brzydzisz. Też się brzydziłem, ale trochę musiałem znać, jak wiesz. Taka rodzinka... - prychnął cicho, niezadowolony. Łatwo było zapomnieć jak wiele w życiu człowieka zależało od tego gdzie i przy kim się urodził. - Nie mam pojęcia, Mike, ale myślę, że ci, którzy naprawdę powinni wiedzieć, to się tego dowiedzą od ciebie. Nie przejmuj się innymi, przecież dla ciebie nawet lepiej jak się ciebie nie będą nigdzie spodziewać - Tak przynajmniej sądził. Nie przyszło mu do głowy, że chodzi Michaelowi o Szatańską Pożogę, o propagandę robiącą z niego potwora, księżycowe monstrum.
Skrzywił się, gdy usłyszał o zasługach Cilliana, a potem odwrócił się i długo nic nie mówił, jakby obrażony. Nie na Michaela, rzecz jasna, był tylko posłańcem, ale na brata, który od dawna niczego mu nie mówił, na Rycerzy Walpurgii, Czarnego Śmiecia i cały świat.
- Nie dziwi mnie to. Zawsze miał ciągoty do agresji... pieprzony idiota... - wymamrotał, bo przeczuwał, że coś powiedzieć musi, by Michael się na niego nie wściekł. Wyrażanie na głos tych myśli było jednak trudne, gdy słuchał go ktoś, kto również był mu bliski. Ale czy tak samo jak brat? - A jeśli bym ci powiedział, że się zdarzało? Że zdarzało się już wcześniej, przed wojną, od kiedy tylko mnie pochowali? Przychodzi tu raz na parę miesięcy, żeby pomilczeć, a potem odchodzi? Wykorzystałbyś to, żeby zastawić na niego pułapkę? - spytał, ale nie napastliwie, co najwyżej... gorzko. Nie chciał stawać się przyczynkiem do porwania bliźniaka, nawet jeśli nie pojmował jego ideałów, brzydził się nimi i chciał go powstrzymać. Ile jednak mógł się oszukiwać, że istnieje inny sposób? Cilliana trzeba było siłą zmusić do otrząśnięcia się, zamknąć na jakiś czas w odosobnieniu. Byłby wściekły, może by go nawet znienawidził, ale żyłby. Mimo wszystkich jego zbrodni, nigdy przecież nie życzył bliźniakowi śmierci.
Nie miał czasu na kolejne głuche poczucie winy, bo porwał go wir wydarzeń, których tego dnia spodziewał się w tym miejscu najmniej. Dobrze, że nie okazał się całkiem nieprzydatny; nie mógł już pomóc różdżką, ale mógł zamknąć mężczyznę w iluzorycznej, umysłowej klatce cierni i przykucnąć przy nim tak, żeby oprzeć dłonie na jego barkach, częściowo wnikając nimi w głąb ciała. Dreszcze przeszywające czarodzieja szybko stały się wyraźnie dostrzegalne. Duchy były lodowate.
- Powiedz co się wydarzyło - nakazał, choć nie wiedział, czy cokolwiek z tego będzie, nie miał chyba w swej aktualnej formie wielkiej siły przebicia. - Nie chcę cię skrzywdzić, ale jeśli mnie zmusisz, nie będę miał wyboru - Tak jakby w ogóle mógł go jakoś skrzywdzić. Ale być może czarodziej o tym nie wiedział.
Zaraz jednak z odsieczą przyszedł Michael, a Caleb wstał, by zrobić przyjacielowi miejsce. W porę go ostrzegł i zaraz mieli mężczyznę bez broni do przesłuchania.
Tyle, że ten nie zamierzał poddać się tak łatwo.
- Szlag - zaklął Caleb i spróbował podpalić różdżkę... fałszywym ogniem. Może widok płomieni zmusi mężczyznę do mimowolnego cofnięcia ręki. - Łap ją, Mike!

Inokineza II (+25)


Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Caleb Macnair
Caleb Macnair
Zawód : Aktualnie bezrobotny
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
we were born
with nothing
and we sure as hell
have nothing now
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Duch
deceased
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9272-caleb-macnair#282376 https://www.morsmordre.net/t9594-nagrobek-c-r-macnaira https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t9424-grob-caleba-macnaira#287564 https://www.morsmordre.net/t9392-caleb-macnair#285075
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]08.09.22 21:56
The member 'Caleb Macnair' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 77
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Kościół z cmentarzem - Page 12 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]10.10.22 0:17
-To moja praca. - wzruszył lekko ramionami. Musiał brzydzić się czarną magią, żeby w ogóle rozważać taką karierę, ale... Przecież nie został aurorem dla idei. Szukał społecznego prestiżu, uznania w świecie, w którym czuł się obco. Chciał udowodnić - sobie i innym - że należy, że jest nie tylko prawdziwym czarodziejem, ale i ponadprzeciętnie zdolnym czarodziejem. Pewnie powinien współczuć Calebowi dzieciństwa, ale nie mógł powstrzymać irracjonalnego ukłucia zazdrości. Jego matka nie uczyła ich niczego o magicznym świecie. Czy gdyby od wczesnego dzieciństwa miał styczność z magią, choćby tą plugawą, to wybrałby inną karierę? Rzucił się na czarodziejski świat mniej łapczywie? Ułożył sobie życie normalnie?
Nie - przypomniał sobie prędko. Nawet gdyby został skromnym magizoologiem, wciąż byłby na celowniku ze względu na brudną krew. Dzięki dekadom poświęconym na szkolenie i trening, umiał się przynajmniej bronić.
-Dzięki. - obok magipsychiatry, Caleb był drugą osobą zwracającą uwagę na zalety bycia martwym. Uśmiechnął się słabo, usiłując zignorować fakt, że roztrząsa takie kwestie z uzdrowicielem-od-głowy i duchem.
Choć wiedział o mroku w rodzinie przyjaciela, choć nie zareagował na wyznanie o znajomości czarnej magii - to zmarszczył mimowolnie brwi, słysząc jak Cal usprawiedliwia (w uszach zaślepionego wojennymi podziałami aurora) swojego bliźniaka.
-Nazywasz mordowanie bezbronnych cywili skłonnościami do agresji? - wypalił, kręcąc lekko głową. -Cal, tych medali nie dostaje się za danie w zęby mugolowi w knajpie! - kontynuował na jednym wydechu. Urwał dopiero, gdy duch zdradził, że brat nadal go odwiedza. Spojrzał na niego przeciągle, wyraźnie rozdarty - dlaczego mu o tym mówił, dlaczego teraz? Wiedział, że Caleb nie popiera tego... wszystkiego, że jeszcze za życia przyjaźnił się z mugolakiem, zakochał w mugolaczce. Własne doświadczenie podpowiadało mu jednak, że krew to nie woda. Samemu usprawiedliwiał każdą decyzję sióstr, nawet te niezrozumiałe lub głupie.
-Tak. - przyznał cicho. -To mój obowiązek. - jako aurora, mieszkańca Somerset, mugolaka. -Ale przede wszystkim chciałbym, by nie bywał tutaj, w Dolinie, by nie narażał niewinnych. - dodał, bo pomimo korzyści strategicznych z pojmania bohatera wojennego - to bezpieczeństwo cywili pozostawało priorytetem.
-Dlaczego... - zaczął, dlaczego mówisz mi teraz, ale pojedynek czarodziejów przerwał im te obiecujące zwierzenia.

Mimowolnie cofnął rękę, gdy różdżka mężczyzny stanęła w promieniach. Czarodziej też, ogień skutecznie odgrodził ich od różdżki.
Łap ją, Mike! - ale to Tonks widział przed chwilą, do czego zdolna była magia ducha i to on otrzymał wyraźną zachętę. Szerzej otworzył oczy, z niedowierzaniem. Gorycz na myśl o Cillianie nadal go nie opuściła, rozsądek kazał zignorować wołanie ducha - ale kiedyś naprawdę skoczyłby przecież za nim w ogień.
Z wahaniem sięgnął po różdżkę czarodzieja, a płomienie faktycznie okazały się tylko iluzją.
-Esposas! - zawołał, celując w rozbrojonego mężczyznę. Zaklęcie było tylko połowicznie udane, płomienie wciąż rozpraszały aurora, ale to wystarczyło.
-Nie, jestem niewinny... - tłumaczył tamten dalej, ale Tonks uprzedził kolejne słowa.
-Mallus. - przyłożył różdżkę do skroni czarodzieja, a znajome ciepło upewniło go w tym, że podejrzany zna tajniki czarnej magii. -Złożysz wyjaśnienia przed Biurem Aurorów. - warknął, prostując się.
-Dzięki za pomoc. Ja... muszę ich odeskortować, przesłuchać gdzieś indziej. Wezwę tu ludzi z lokalnej komórki Ministerstwa. - może uzdrowiciela, pomyślał, zerkając na drugiego czarodzieja. Brzmiał trochę przepraszająco - nie dość, że nie mieli jak dokończyć rozmowy, to sprowadzi tutaj kolejnych ludzi, którzy na chwilę zakłócą spokój ducha Caleba.
Tyle, że praca nie mogła czekać.



rzuty
/zt chlip








Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Kościół z cmentarzem - Page 12 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]07.11.22 21:28
Znał Michaela dobrze i wiedział, kiedy kręcił. Wystarczająco wiele nocy spędzili nad kuflem czegoś mocniejszego, by nie miał świadomości, że perspektywa kursu aurorskiego była dla przyjaciela najpierw kasą, a potem powołaniem, jeśli o takowym w ogóle można było mówić. Nie winił go, bo i za co - ostatecznie zdecydował się na ten ryzykowny krok i był cholernie dobry w tym co robił, niezależnie od motywacji. Był też porządnym człowiekiem sam z siebie, nie potrzebował do tego prawa. Obecne czasy ze swoim niesprawiedliwym rządem i zbrodniczym Ministrem były na to najlepszym dowodem. Mógłby stać się ich policjantem, ale nie stał. Caleb wątpił, by zdecydował się na to nawet gdyby urodził się czystej krwi.
I pewnie własnie to, ta świadomość, że Michael miał słuszność i zwykle mówił prawdę, sprawiła, że tak mocno uderzyły w niego słowa o Cillianie. Gdyby mógł czuć ból, ścisnęłoby go to w klatce piersiowej; wiedział, nawet sobie przypominał jakie to uczucie. To było tchórzostwo, że na końcu się odwrócił, że uciekł spojrzeniem, ale nie miał przecież żadnego usprawiedliwienia dla brata mordercy, dla brata, który nie wahał się sięgać po tortury. Gorzko było słyszeć, że teraz go w tym podjudzają, nagradzają za zbrodnie - bo były przecież czasy, gdy Calebowi przyjemniej było myśleć, że Cillian jest po prostu lekko chory, porywczy i durny. Że to wszystko się da naprostować. Jak mogło jednak naprostować się teraz?
- Wiem o tym, Mike. Wiem. Ale to mój bliźniak. Porzuciłbyś siostrę, gdyby... gdyby okazała się mordercą? - spytał niemrawo, może trochę podchwytliwie, bo przeczuwał, że Justine Tonks już zdążyła nim zostać. W oczach Michaela pewnie w dobrej sprawie. Co jednak z tego, jeśli efekt był taki sam? Ludzie umierali, a Caleb zostawał i patrzył. - Nie wiem co mam zrobić - wyznał, wyrzucając dłonie w górę.
Podpuścić Cilliana, by wszedł w pułapkę? Odwiedzić go w Londynie i kazać mu omijać Półwysep szerokim łukiem? A może po prostu nie zrobić nic i pławić się w swojej głupiej bezradności? Obojętności, podpowiedział głos w głowie, który brzmiał jak ona. Zdławił go jednak natychmiast, prawie ciesząc się z wyzwania, jakie stawili im niespodziewanie pomniejsi łotrzykowie.
Zauważył, że Michael się zawahał i nie poczuł z tej przyczyny bólu. Jego iluzja wyszła dobra, niemal buchająca gorącem, nie mógł winić człowieka żywego za instynktowną reakcję. Całe szczęście, że ostatecznie przyjaciel zdecydował się mu zaufać. Mimo wszystko.
- Rozumiem - powiedział spokojnie, przystając z boku, gdy Michael wykonywał swoje obowiązki. - Możesz jeszcze wpaść... później - dodał z nutą wstydu. Wiedział, że mają niedokończone sprawy i że nie może oczekiwać od żywego, że będzie spędzał wolny czas na cmentarzu.
Wciąż chciał wierzyć, że Michael go jednak zrozumie.

/zt


Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Caleb Macnair
Caleb Macnair
Zawód : Aktualnie bezrobotny
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
we were born
with nothing
and we sure as hell
have nothing now
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Duch
deceased
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9272-caleb-macnair#282376 https://www.morsmordre.net/t9594-nagrobek-c-r-macnaira https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t9424-grob-caleba-macnaira#287564 https://www.morsmordre.net/t9392-caleb-macnair#285075
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]22.04.23 1:34
8.07

Chełpił się - przed pacjentami, kolegami po fachu, przed samym sobą - własnym nowatorskim podejściem do magipsychoterapii, zdolnością przystosowania się do spotkań w każdej scenerii i dobrania owej scenerii pod pacjenta, ekonomiczną żyłką do prowadzenia sesji w salonach nieopuszczających własnego domu agorafobów. Potrafił to wszystko ubrać w piękne słowa, a gdy opuszczał po stażu zimne mury szpitala świętego Munga przyświecał mu przecież piękny cel. Coś innego niż łóżka z pasami i niewygodne krzesła, traktowanie pacjentów jak ludzi. Gdy przeniósł się z gabinetu w Londynie do mniejszego lokum w Cardiff i własnego domu w Rhyl, cel przestał już być równie piękny, a stał się pragmatyczny. Pacjenci byli już klientami, anomalie nie sprzyjały podróżom, bezpieczniej więc było podjąć ryzyko jemu i podróżować do ich domów w poszukiwaniu stałych zleceń - jadł obiad z Amelią Eberhart, wciąż spotykał się z klientami w Londynie, nagiął nawet własny komfort aby spotkać się z wyjątkowo opornym klientem w parku i z cyniczną półgoblinką w ciemnej i dyskretnej loży w Wenus.
Nawet burdel, siedlisko własnych sekretów i grzechów, nie budził w nim jednak równie sprzecznych uczuć jak ten cmentarz.
Cmentarz, na którym leżała ona i który wytrwale odwiedzał w masce dobrego zięcia i dobrego ojca, ale nigdy w masce magipsychiatry.
Miał nadzieje, że nie wypadnie z roli.
Ostatnio zbyt często wypadał przy niej z roli. Yvette go przed tym ostrzegała, półwile miały zdolność przekonywania, a on miał się za kogoś o chłodnym umyśle i nawet nietypowych zainteresowaniach (wszak to herosi pokroju Achillesa, a nie jasnowłose nimfy, zajmowali jego wstydliwe, nastoletnie fantazje - choć łatwość z jaką zaciągnął do łóżka sąsiadkę przeczyła całkowicie obecnym wnioskom), ale gdy Celine poprosiła o spotkanie przy symbolicznym grobie jej ojca, zgodził się bez namysłu i właśnie to go zaalarmowało. Jeśli nie o sobie i o niewygodnym sąsiedztwie grobu żony, powinien przynajmniej pomyśleć o dobru pacjentki i o tym, że być może nieroztropnie spotykać się z nią w tak osobistym dla niego miejscu, zbyt blisko rocznicy jej śmierci, zbyt świeżo po wyznaniu Victora.
Mój brat zabił (dla mnie?) moją żonę, a ja się z tego ucieszyłem. - po miesiącach uciekania przed prawdziwymi, wstydliwymi uczuciami, po miesiącach odpychania od siebie podejrzeń i ignorowania snów, w których stał nad jej ciałem po ataku wilkołaka, nie mógł już udawać i nie mógł uciekać. W ich burzliwej rozmowie wziął na swoje sumienie ciężar tamtej zbrodni - czy Victor tego chciał czy nie - i choć potrafił kompartmentalizować, całkowicie skupić się na pacjencie i odciąć od siebie (pacjenci stanowili doskonałą ucieczkę przed samym sobą), to w doradzaniu Celine odnośnie przeżywania żałoby było coś boleśnie hipokrytycznego.
Przecież nigdy nie przeżył żałoby.
Nigdy nawet jej nie poczuł.
Tylko pustkę, pustkę, pustkę.
Nigdy nie zapłakał nawet nad jej grobem, a gdy dowiedział się o tym, jak umarła - oczy zaszkliły mu się tyko i wyłącznie z lęku o bliźniaka.
Zdecydowanie powinien odczekać z tym spotkaniem. Innego pacjenta odesłałby może nawet do kogoś innego po jednorazową konsultację, ale Celine nie mógł odesłać do nikogo innego, a poza tym nie była tylko innym pacjentem i chyba właśnie w tym tkwił problem (o którym wygodnie postanowił nie myśleć, powtarzając sobie przed wyjściem z domu, że to pacjentka jak każda inna), ale tak czy siak już za późno na robienie sobie wyrzutów, po prostu musi przebrnąć przez to spotkanie z łagodnym, współczującym uśmiechem na ustach i mądrymi słowami o jej ojcu.
Własnego ojca też nie opłakał.
Przynajmniej czuł smutek po śmierci matki, przynajmniej może bazować na tym.
Będzie dobrze, na pewno. Cmentarz nie był równie duży jak te w Londynie, ale był dość gęsty, może nawet nie miną jej grobu. Na pewno nie. Na pewno będzie dobrze.
-Jak się czujesz, Celine? - przywitał się zwyczajowym pytaniem, zagłuszając skutecznie własne samopoczucie fachowymi pytaniami i skupieniem uwagi na niej. -To - normalne czuć emocje w takich miejscach. - chyba, że jest się Hectorem Vale, ale to po prostu nienormalne ich nie czuć. -Albo chęć milczenia, jeśli będziesz chciała pomilczeć. - dziś nie będzie naciskał. Pozwolił, by poprowadziła go ścieżkami w odpowiednie miejsce - nie wiedząc, gdzie idą i postanawiając być optymistą.
Ilekroć próbował być optymistą, los śmiał mu się w twarz (albo to Erynie ścigały go za wziętą na siebie zbrodnię Victora), bowiem Celine tanecznym (nawet na cmentarzu poruszała się zdaniem Hectora tanecznie, z lekkością i gracją baletnicy, ze zwinnością na którą wyczulone było oko kaleki) krokiem skręciła w tamtą alejkę, a słowa wyryte na jednym z nagrobków niemalże zakłuły go w oczy. Pozłacane (koszt pokryli rodzice Beatrice i nie wyglądało to źle, dlatego chciał zaoferować podobny pośmiertny prezent mężowi Lety) litery nie zdążyły zresztą zblednąć przez niespełna rok, więc w jasnym lipcowym świetle musiała je zauważyć także Celine: Beatrice Vale, 1927-1957, ukochana żona i matka.
Przyśpieszyłby kroku, ale po pierwsze i tak szedł już na tyle prędko na ile pozwalała dająca dziś we znaki noga, a po drugie - nie wiedział, w którą stronę iść dalej.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.



Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 06.06.23 4:06, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]23.04.23 1:37
Kiedyś należało się z tym zmierzyć - z pustym grobem, symboliczną kamienną płytą górującą nad pustą trumną pytań o to, co stało się z ciałem, którego Londyn nigdy nie zwrócił rodzinie. Wuj miał na tyle przyzwoitości, by do mogiły, w której zostali pochowani rodzice Egertona Lovegooda, dołączono również jego tożsamość przy cichej, skromnej ceremonii, symbolicznej, by zaleczyć rany przedwczesnej straty. Uroczystości, w której nie mogła wziąć udziału. Wiedziała gdzie go szukać, niegdyś odwiedzali to miejsce razem, wiele lat temu nauczyła się charakterystyki i kolejności zakrętów pośród skromnych alejek dolinowego cmentarza, by odnaleźć ostatni przystanek jej ukochanych dziadków - i nigdy, w tamtych utopijnych, prostych czasach, nie przyszło jej do głowy, że pewnego dnia odszuka tam właśnie jego.
Mogła udać się tam z Elrikiem. Mogła udać się tam z Susanne. Mogła udać się tam z Yvette. Mogła udać się tam nawet z Nealą, z Marcelem, z kimkolwiek bliskim jej duszy, ważnym, zaufanym, znającym cierpki smak straty wypełniający jej serce po same brzegi - a mimo to wybrała jego. Przy Hectorze czuła się bezpiecznie podczas nawigowania rwących fal sztormu swojej nieprzepracowanej jeszcze żałoby, przeszłości, z którą uczył ją się mierzyć. Czasem, kiedy łatwiej było wyprzeć lub zapomnieć, że empatia szła w parze z wynagrodzeniem, wydawało się jej, że po prostu, po ludzku rozumiał. Że jej emocje i jej dobro faktycznie leżały mu na sercu, inne niż źródło zarobku, bardziej przyjacielskie, bliższe, naturalniejsze w procesie nawiązywania relacji. Nie potrafiła wiecznie trzymać się myśli, że obowiązywała ich utarta w psychoterapii szachownica reguł, czerń i biel granic, których nie przestrzegała nie z przekory, a dlatego, że wydawały się jej nienaturalne i głupie.
Serce podchodziło jej do gardła, gdy prowadziła Vale'a znajomymi zakrętami. Lawirowali wokół grobów, których obecność pamiętała od najmłodszych lat dzieciństwa, smętny, smutny omen, z którego wtedy jeszcze nie zdawała sobie sprawy. Jego gwałtowne dudnienie, tętent galopu rozgrywającego się w jej piersi, przypominało pole walki, huki mugolskich armat rozrywających powietrze i jej duszę za jednym zamachem. To było abstrakcyjne - zupełnie jakby do tego dnia kierowała nią naiwna nadzieja, że ojciec mimo wszystko przeżył stracenie w Tower i żył gdzieś w szczęściu, tak długo, dopóki półwila nie przeczyta jego epitafium własnymi oczyma.
Barwa jego głosu, sens pytania, dotarły do niej z opóźnieniem; drgnęła, zupełnie jakby dotknął ją rozżarzonym żeliwem, po czym splotła przed sobą ręce i wygięła je karykaturalnie, byle tylko w jakiś, jakikolwiek, sposób rozładować zbierającą się w jej ciele energię.
- Jak liść przy jesiennej wichurze - wydusiła z siebie z wyraźnym trudem, nawet nie zastanawiając się nad tym, czy wyszukane porównanie było w tej chwili na miejscu. Tak czy inaczej - w ten sposób właśnie się czuła, targana to jednym, to drugim podmuchem, skazana na łaskę niezaspokojonego żywiołu, który poderwał ją z ziemi i cisnął w nieznane zakątki świata, obce i zimne. Miała wrażenie, że z każdym krokiem grunt coraz mocniej uciekał spod jej stóp, choć przecież szła naprzód, bezbłędnie nawigując zakręty uliczek, podczas gdy wzrok przesuwał się po mijanych grobach, półprzytomnie odczytując wyryte na nich tożsamości. Sąsiedzi, znajomi jej ojca, przodkowie, nazwiska utopione w historii, zmurszałe, zapomniane, gdy nie pozostał już nikt, kto mógłby zaopiekować się kamieniem. Hector mówił coś o emocjach, o milczeniu, ale nie słuchała. Wydawała się pogrążona w głębinach swoich rozmyślań, odcięta od niego grubą, kolczastą zasłoną, przez którą ledwie przeciskały się poszczególne litery wypowiadanych przez niego słów, przypominające rozrzucone niedbale puzzle, których nie potrafiła ułożyć. On gdzieś tu był. Oni. Aldwin Lovegood, Levina Lovegood, Egerton Lovegood.
Beatrice Vale. 1957.
Zamarła w pół kroku i zamrugała powoli, po czym obróciła się w kierunku grobu opatrzonego tak boleśnie znajomym nazwiskiem, nazwiskiem kroczącym tuż obok. Jaka była szansa? Nie znała tego nagrobka, nie znała tej kobiety, Hector nigdy nie mówił o utracie bliskiej sercu osoby poza matką, na tę jednak Beatrice była za młoda. Półwila pochyliła się najpierw, po czym chwyciła za poły błękitnej sukienki i kucnęła przy mogile, wodząc wzrokiem po pozłacanych literach grzęznących w kamieniu. Być może powinna była udać, że niczego nie widziała, jednak samolubnie chwyciła się brzytwy, byle tylko odroczyć spotkanie z własnym demonem czekającym niewiele dalej; zachłannie przylgnęła do tego momentu, do tej szansy, naiwnie wierząc, że to coś zmieni.
- To twoja rodzina? - zapytała głucho i obróciła głowę, z dołu, spod baldachimu rzęs, patrząc na Hectora przez ramię. W słońcu jej skóra wyglądała na mlecznobiałą jak nienaruszona porcelana, kolor jej oczu na intensywniejszy niż zwykle, z kolei rumieńce - te przywodziły na myśl czerwień trwającej nad ich głowami komety.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]25.04.23 19:10
-Czy może raczej jak młoda gałąź, która czuje umierające liście, ale sama musi trwać - żywa, choć szarpana wiatrem? - podchwycił, bo choć nie powinien sugerować pacjentom innych emocji, to odruchowo poprawił jej metaforę na bardziej budującą i bardziej właściwą.
Jeśli liść spadnie z drzewa przy jesiennej wichurze, to już jest martwy - a ty jesteś żywa.
Zawiesił na jej profilu uważne spojrzenie, ale wyprzedziła go, ruszyła cmentarnymi alejkami. Może choć dziś mógłby cofnąć wzrok, może powinien dać jej trochę prywatności. Może powinien powściągnąć swoją ciekawość, chociaż na chwilę.
Był ciekaw, czy też czuła, że powinna umrzeć zamiast niego, że powinna cierpieć zamiast niego. Jak on, nad grobem matki, nad listami do brata, nad obiadem w domu męża siostry - bo z własnego domu została przecież wygnana. Miał nadzieję, że nie, ale doświadczenie podpowiadało mu swoje i musiał kiedyś spytać by rozwiać toksyczne przekonania. Toksyczne i niewłaściwe, ale logiczne. Jej ojca zabito w więzieniu, jej nie, wnioski nasuwały się same, ludzka psychika reagowała przewidywalnie na takie traumy.
Planowanie dalszej części rozmowy pomogło mu nie myśleć o niewygodnym towarzystwie na tym cmentarzu, o pogrzebanych tu wspomnieniach - ale z każdym krokiem nabierał czujności, niebezpiecznie zbliżając się w okolice jej grobu. Widząc złote litery, kontrolnie zerknął na plecy Celine - na szczęście wydawała się zamyślona, na szczęście postąpiła już o krok dalej i...
...odwróciła się tak niespodziewanie, że gdyby zerknęła wprost na niego, nie zdołałby z zaskoczenia ukryć początkowej ulgi i narastającej paniki we własnym spojrzeniu. Ale patrzyła na grób. Na złote litery, na jego nazwisko, na zbyt niedawną datę śmierci, na złożone tutaj przez teściów ogromne (nie dość ogromne, by zasłonić cholerny napis) czerwone dalie. On zwykle wyczarowywał złociste chryzantemy - musiał pamiętać aby zrobić to przed kolejną wizytą u rodziców Beatrice. Rozchylił lekko usta, szukając właściwych słów - czy chodźmy dalej będzie właściwe? - ale Celine zawsze była tak szybka, i choć mógł nadążyć za potokiem jej myśli to nigdy za jej gestami. Nawet nie zdążył mrugnąć (nie mrugnąłby nawet, gdyby chciał - nieruchome spojrzenie zatrzymało się na grobie, zastygł w miejscu, w swojej zwyczajowej, instynktownej reakcji na stres), a już była na kolanach.
Z wrażenia mrugnął, ale Celine nadal klęczała przed jej grobem, co było tak cholernie niewłaściwe (mimowolnie wyobraził sobie kpiący uśmiech Beatrice, złośliwe pytanie o jego towarzystwo - nigdy nie lubiła kobiet piękniejszych i młodszych od siebie, bezsprzecznie powiedziałaby o Celine coś podłego) nikt nie powinien tu klęczeć, a zwłaszcza nie ona...
-Celine - wyrwało mu się głucho, trochę niecierpliwie, chodźmy dalej. Skarcił się natychmiast w myślach za tą niecierpliwość, nie na terapii, urwał, próbując zmusić się do łagodnego uśmiechu - ale nie potrafił, mimika pozostała czujna, poważna. Chciał uciec wzrokiem, złapać dystans wpatrując się w jakiś inny kamień, ale nagle odwróciła się przez ramię, złapała jego spojrzenie i nie był już w stanie odwrócić wzroku. To był błąd, seria błędów: przychodzić tu z nią w świetle tej cholernej komety, nie znaleźć grobu jej ojca samemu by poprowadzić dziewczynę inną ścieżką, to był błąd nie mówić jej nic o żonie, albo to będzie błąd powiedzieć jej o żonie, to błąd spoglądać w zieloną i błękitną tęczówkę i na zaczerwienione policzki (i to błąd, że się rumieniła, nie powinna, nie tutaj, powinien uspokoić jej emocje) i to błąd myśleć o szkarłacie na leśnej ściółce i o tym jak błękitne było niebo, gdy dostał list z prosektorium i...
Pytanie dotarło do niego jak przez mgłę i choć zwykle znajdował ripostę w mgnienie sekundy, choć zawsze wiedział co powiedzieć, to tym razem - nie wiedział i musiał skupić się na dwie sekundy, a jego policzek drgnął lekko.
Pytanie zdawało się proste, w normalnych domach żona to rodzina - nawet, gdy małżeństwo było aranżowane. Tak, to moja rodzina.
Beatrice była matką jego syna, ale była też kobietą, którą znienawidził, była ofiarą jego brata z jednej krwi, jego prawdziwej rodziny. Nie, o n a nie była rodziną.
Musiał odgrodzić Celine od tej okrutnej prawdy, samego siebie odgradzał wytrwale od tej prawdy, ale nie mógł i nie chciał skłamać.
-Jestem... wdowcem. - zawsze w pracy znajdował dyplomatyczne słowa, okrężne wyjście, więc znalazł je i teraz. Po dłuższej niż zwykle pauzie, ale znalazł i może nawet nie zauważyła sekundy zwłoki. Zawiesił na niej wymowny, pusty wzrok, mając nadzieję, że nie będzie musiał dodawać oczywistego, to moja żona - nie przeszłoby mu to przez gardło, a gdyby musiało, to widziałby przed oczyma drwiący uśmiech Beatrice. Uświadomił sobie, co naciągnie zaraz - coś, czego nienawidził, co znosił cierpliwie przez ostatni rok i... -Tylko żadnych kondolencji, jesteśmy tu dla ciebie. - przypomniał i tym razem zdołał uśmiechnąć się łagodnie, wślizgując się ponownie w znajomą maskę magipsychiatry, w rolę którą kochał - bo maski zrozpaczonego wdowca szczerze nienawidził.
Odwrócił wzrok w stronę alejki, wiedząc, że tych dwóch ról i masek nie da się pogodzić i trochę obawiając, że Celine wyczuje w którejś z nich fałsz. Nie była przecież głupia - ale przecież mógł przeżywać żałobę w milczeniu, wciąż miał przecież wszystko pod kontrolą - prawda?




We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]25.04.23 23:24
Ten jeden, jedyny raz, tak ciężko absurdalny, nie zrozumiała metafory wypływającej z jego ust. Sens pognał przez wrota uszu i odbił się echem od pustych ścian czaszki metalicznym dźwiękiem, który zgrzytnął w dół kręgosłupa. Zwykle przemawiała właśnie poezją, poruszała się w jej kanwach, bo sprawiało jej radość przyrównywanie prozaiki świata do górnolotnych, pięknych wyobrażeń mogących nadać chwili romantyczny ton, ale teraz... Była tak zestresowana, że w pierwszym momencie po prostu zamrugała w otępieniu, znów ledwie orientując się, że Hector się odezwał. Odpowiedział jej. Podtrzymywał rozmowę, którą najchętniej utopiłaby w głębinach niebytu razem z sobą samą, ściąganą na pokryte smolistą czernią dno z daleka od refleksów słońca. Wydawało się jej, że tonęła; spazmatycznie próbowała wzbić się wyżej i wydobyć głowę na powierzchnię, żeby zaczerpnąć tlenu, którego zaczynało jej brakować, ale błyski beztroskiego dnia znajdowały się daleko poza zasięgiem machających rąk. Gdzieś z boku tego wszystkiego wstyd podszeptywał, że Vale nie powinien widzieć jej w ten sposób, tak wewnętrznie rozdygotanej, bo przez to straci resztki nadziei na normalność swojej pacjentki. Wierzyła, że zachowywała się nie tak, i że on bezbłędnie to odczyta, a potem zmarszczy brwi w rozczarowaniu i stwierdzi, że ostatnie miesiące spełzły na niczym. Bo przecież postępy terapii powinny oznaczać, że sobie z tym poradzi, prawda? Że zniesie to z godnością, spokojnie, wypłakując może kilka cierpkich łez dopiero nad samym grobem. Tymczasem los snuł inne plany, własne, niewrażliwy na jej pragnienia; sprawiał, że unikała jego wzroku i dopowiadała sobie w myślach to, co przed chwilą powiedział, byle nie wyjść na zupełną idiotkę.
- Tak... Może właśnie tak - odparła cicho, krótko, z nadzieją, że nie pozostawił swojego pytania otwartego na tyle, by jej zapobiegliwa lakoniczność zawiodła. Gałąź na wietrze, tyle zrozumiała, choć w mniemaniu półwili niewiele miało to wspólnego z logiką, w końcu gałąź trudniej było porwać wichurze niż obumarły, pęknięty na kantach liść, brązowy od tęsknoty i uciekającego z niego życia. Gdyby tylko uważniej słuchała... Przyznałaby mu wtedy rację, naprawdę, bez cienia ostrożności. Trafnie rozkładał jej emocje na atomy i odnalazł poczucie winy zapoczątkowane w zimnych kamiennych ścianach Tower of London, tuż po tym, jak pozwolono jej na pożegnanie ze skazanym na śmierć ojcem. Strażnicy musieli odciągać ją wyjącą od krat, a w ostatnich chwilach swojego życia Egerton Lovegood błagał ich, żeby nie robili jej krzywdy. Jego rozpaczliwe prośby wciąż dudniły w jej pamięci, przetaczając się przezeń jak huragan. Byłoby łatwiej, gdyby zabito ich oboje, skoro tak bardzo pożądali niewinnej krwi. W czym była lepsza od ojca, by przeżyć w więzieniu i wydostać się z jego żelaznego uścisku?
Podczas gdy jego głowa opadała na posadzkę w kałuży krwi.
Wpatrywała się w złocone litery, czytała je po kilka razy, jakby testowała ich brzmienie wypowiadane wewnętrznym głosem. Beatrice Vale. Coś w ich melodii jej nie pasowało, coś drapało, zadrapał również głos Hectora, na któremu tym razem skupiła się w pełni, wdzięczna za rozproszenie od swoich utrapień i nieświadoma, że przez to wpędziła go w okowy jego własnych. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jej imię padające z ust magipsychiatry było swego rodzaju ostrzeżeniem; zapewne już za mocno przekraczała granicę, ingerowała w jego prywatność, w życie, które wcale nie powinno jej interesować, a mimo to nie wycofała się ze swojego pytania i czekała w ciszy, wpatrzona w niego przez ramię, mrugając powoli. Nirwana spływała spazmatycznie, odnajdowana w oddechach, które nagle było jej łatwiej przyjmować do płuc. Im dłużej tkwili przy grobie, który sprawiał, że twarz Hectora malowała po mięśniach w drobnych, ledwo dostrzegalnych ruchach, tym bardziej zapominała o tym, co czeka ją za chwilę.
Wdowiec. Brwi półwili zmarszczyły się delikatnie w grymasie współczucia. Współczucia, którego u niej nie szukał, i które równie szybko ukrócił, jakby spodziewał się, co za moment nadejdzie; zrobiłaby to, postąpiłaby zgodnie z jego oczekiwaniem i powiedziała, że jest jej przykro, bo taka była prawda. Doświadczył straty równie cennej i równie istotnej, pozostawiającej w sercu ziejącą grozą pustkę. Tej tęsknoty nie dało się zaleczyć. Zamierała w starej bliznowatej tkance, lecz pod spodem wciąż była żywa, pełna kipiącej trucizny. Celine powoli podniosła się na nogi, nie mogąc nie przyznać przed samą sobą, że ulżyło jej na tę świadomość - bo to znaczyło, że rozumiał, zamiast udawać. Nie przeszłaby jej przez myśl waga relacji, jej brudna rzeczywistość, która łączyła Hectora z Beatrice Vale. Wyobrażała ich sobie jako szczęśliwe, pełne miłości małżeństwo, a ją jako kobietę, z której utratą czarodziej nigdy się nie pogodzi.
- Jaka była? - spytała łagodnie, smukłymi dłońmi otrzepując błękit sukienki, po czym podniosła spojrzenie z przykurzonego rąbka do oczu Hectora. Przyglądała się mu, jego twarzy, w poszukiwaniu bliźniaczego cierpienia, a czerwień rumieńców zdawała się nieznacznie blednąć, im dłużej rozmawiali o jego żonie i pogrążali w innej stracie - cudzej, a zatem łatwiejszej. Delikatnie rozchylone usta łapały powietrze z namaszczeniem, gdy nareszcie łatwiej było jej oddychać. - To nie będą kondolencje, jeśli powiem, że to smutne, że miłość czasem trwa tak krótko. Los nam jej zazdrości. Odbiera ją nam, myśląc, że to wystarczy, żeby ją zniszczyć - przędła wątek cichą melodią, nawijała nić na kołowrotku, który niechcący ranił Hectora ukłuciem odzywającej się nienawiści. Wstrętu, który trzymał zamknięty w sercu, na ołtarzyku obok imienia rudowłosej kobiety wpędzającej go w toksynę. Celine obróciła głowę w kierunku nagrobka, a jej srebrne włosy zatańczyły wraz z porywem wiatru, który podarował im odrobinę wytchnienia od upału. - Ale choćby zajęło to tysiąc lat, możecie spotkać się w następnym życiu - dodała z westchnieniem barwionym romantyzmem, po czym sięgnęła do swobodnie opadających kosmyków i założyła je za ramię, przez co mleczna skóra szyi uśmiechnęła się do słońca. Jej serce zabiło szybciej; spojrzała w górę, na szarobłękitne niebo, na chmury układające się w fantazyjne kształty, i znów głośno wypuściła powietrze. - Może ja też kiedyś znów urodzę się jego córką - dodała z trudem, bo nagle zaschło jej w ustach, a by uniknąć jego odpowiedzi, pociągniętego tematu, by uniknąć nawet jego wzroku - znów ruszyła przed siebie na niepewnych nogach, lawirując znajomymi alejkami mocniej przybliżającymi ich do miejsca pochówku Egertona, jego rodziców... i jego żony.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]28.04.23 22:49
Zdołał zdobyć się na to, by poprosić ją o brak współczucia, by przełamać wyćwiczone konwenanse i zdobyć się na szczerość. Trochę zduszoną i nieśmiałą, ale asertywniejszą niż jego zachowanie przy innych żałobnikach, przy teściach, przy znajomych.
To jednak nie wystarczyło. Mógł próbować, ale fatum i tak go dopadło, niechciana litość odmalowująca się już na niewinnym obliczu Celine. Nie chciał tej litości - bolała, przypominała mu o fałszu całej tej sytuacji, przeszkadzała w pracy - ale nie wiedział, jak ją wykorzenić. Blondynka przyglądała się mu już z nieskrywanym współczuciem. Zmycie z jej twarzy tego grymasu przekreśliłoby jego pracę nad zaufaniem i szczerość, którą go obdarzała. Odezwanie się ostrzejszym głosem zburzyłoby fundamenty kruchego zaufania, budowane mozolnie od maja. Nie mógł zatem powiedzieć nic, zupełnie nic, a to wszystko znowu przez n i ą (Beatrice, nie Celine) i przez moment poczuł się tak bezsilny jak w rodzinnym domu i jak w kleszczach małżeństwa.
Zwykle w takich sytuacjach znajdował wytchnienie w bólu, najlepiej cudzym, ale dziś musiał wystarczyć własny. Niby mimochodem - zresztą, właściwie odruchowo - cofnął laskę do tyłu i splótł ręce za plecami. Palce jednej dłoni zacisnęły się na rzeźbionej główce kruka tak mocno, że dziób wbił mu się w wierzch dłoni, półksiężyce paznokci wbiły w drugą pięść. Mocno. Już lepiej, już mógł myśleć trzeźwo - choć odpowiednie słowa uparcie nie nadchodziły. Jaka była Beatrice? Czy to los zazdrościł mu tej relacji? Prawda była zbyt bolesna, zbyt niewłaściwa. Była suką, a zabił ją nie los, tylko wilkołak. A właściwie to nie wilkołak, tylko...
-Była bardzo piękna. - odpowiedział Celine słowami własnego ojca, charakterystyką Beatrice, która tak mocno zapadła mu w pamięć. Wyraził - zduszonym głosem, wspinając się na wyżyny asertywności - wątpliwości wobec tego narzeczeństwa, a ojciec kazał mu nie narzekać, kazał mu się cieszyć, nie wybrzydzać, jest bardzo piękna, czego chcesz więcej? Potem, gdy nie wiedział co powiedzieć - jej, innym, komukolwiek - nauczył się imitować ton, jakim stary Vale powtarzał te słowa. Słowa, w które nigdy nie wierzył. Ton, który pozbawiony był szczerego zachwytu i właściwie jakichkolwiek głębszych emocji - obydwaj, i syn i ojciec, opisywali Beatrice jakby była kutą w marmurze rzeźbą lub okazem anatomicznym na stole chirurga. Słowa wybrzmiały zanim zdążył je porządnie przemyśleć, były wszak na wpół automatyczne, ale - mając przed sobą kogoś naprawdę, nienaturalnie pięknego - natychmiast ich pożałował.
Uśmiechnął się smutno i przepraszająco, mając nadzieję, że fałsz w jego głosie można będzie zwalić na karb wyimaginowanej przez Celine żałoby. Nie patrzyła już na niego, na szczęście - choć irytowało go, że jej wzrok ucieka do złotych liter. Ponoć złoto jest ciepłym kolorem, a srebro zimnym, ale srebrzyste mignięcia światła we włosach Celine zdawały się stokroć cieplejsze od tego zimnego nagrobka.
Celine mówiła jednak dalej, a jemu z każdym słowem było coraz zimniej. Nie chciał spotkać się z Beatrice ani w kolejnym życiu ani w zaświatach ani za tysiąc lat. Niech Erynie ścigają mnie, nie ciebie - poprzysiągł w myślach, gdy dowiedział się o zbrodni Victora, ale do teraz wygodnie było odpychać od siebie tą ewentualność. Na cmentarzu zdawało się, że zaświaty i kara są bliżej niż myślał, że boginie zemsty śmieją mu się w twarz poprzez niewinne słowa niewinnej dziewczyny, że złoty nagrobek sobie z niego drwi.
Nagrobek, w którym pewnie zostanie pochowany, bo nigdy nie napisał nawet testamentu. Zanotował w myśli, że musi natychmiast to naprawić, zmusił się do wzięcia wdechu i do zamrugania, bo oczy miał suche - patrzył chyba nieruchomo albo na grób albo na Celine, uciekając w myślach gdzieś wgłąb siebie. Mocniej zacisnął dłoń na lasce, na usta cisnęły się kolejne słowa -
-Nie wiem, czy - to zdrowe, żyć taką nadzieją, roztrząsać to, co minęło - ale wtem Celine dokończyła swoją myśl, zrównała romantyczną, nieistniejącą wizję odnajdującego się w zaświatach małżeństwa z własną, realną nadzieją na odnalezienie ukochanego ojca. Rozszerzył lekko oczy i zamilkł raptownie, uświadamiając sobie, jak cienka granica dzieliła go od powiedzenia czegoś szczerego o sobie, czegoś brudnego, czegoś co zniweczyłoby słodkie nadzieje jego pacjentki i (w jej przypadku zdrowy) mechanizm radzenia sobie ze stratą.
Co się z nim działo? Czy to duch Beatrice śmiał mu się w twarz, czy to w obliczu uroku półwili tracił głowę?
Uśmiechnął się łagodnie, wyćwiczonym uśmiechem. Weźmie głęboki wdech, za chwilę.
-Nie wiem, czy każdy jest zdolny do tak pięknej... wiary, Celine. - poprawił się natychmiast, słowa nie były piękne, ale chociaż były. Jakieś. Poprawne. -Skoro wierzysz w to, że urodzisz się jego córką, to z pewnością tak się stanie. Musiałaś go bardzo kochać - a on ciebie. Odnajdziecie się. - samemu nie myślał nigdy o śmierci w kategoriach pozytywu i nadziei na nowe życie (próbował, po śmierci matki, ale czuł tylko poczucie winy), ale najwyraźniej Celine wciąż była do tego zdolna, a zatem musiał pielęgnować tą wiarę w swojej pacjentce.
Może urodzisz się jego biologiczną córką - przemknęło mu przez myśl i aż skarcił się za podobny cynizm. Poszedł za Celine, nieco szybciej niż zwykle (byleby zostawić grób żony za sobą), próbując skupić się na jakiejś nowej myśli.
Na przykład takiej, że nigdy właściwie nie miał kochającego ojca - ani prawdziwego, ani przybranego.
-Cmentarz nie jest dla martwych ani nawet dla większości żywych - usłyszał nagle swoje własne słowa. Przemyśl to - ale myśl płynęła dalej, musiał ją więc dokończyć, choć starał się uważać i panicznie bał się, że to jednak nie jest właściwy tor. -Jest dla rodziców mojej żony, bo potrzebują kłaść tu kwiaty. Jest dla tych, którzy wyryli tu nazwisko twojego ojca. Ale to ty musisz zdecydować, czy jest dla ciebie, Celine. To jego miłość, dobre wspomnienia, czas, który dla siebie mieliście - to było darem od losu dla was, jego dla ciebie, twoim dla niego. - przystanął obok, blisko, spoglądając na wyryte na nagrobku Lovegoodoów nazwiska. -Oceń dzisiaj, po wszystkim, jak się czujesz. Jeśli znajdziesz tu jego cień, jeśli znajdziesz tu lekkość, przychodź tu jak najczęściej. Ale nie zmuszaj się, jeśli to ma być obowiązek. - nie skończ jak ja, o b o w i ą z k o w y mąż, sparaliżowany z lęku i frustracji nad grobem własnej żony.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]29.04.23 0:15
Jego twarz zdradzała prawdę, to delikatne drżenie mięśni, których nie kontrolował, stykając się z własnym koszmarem - ale nawet w obliczu tak jaskrawych, wyraźnych znaków, Celine pozostała na nie ślepa. Choć jej oczy były otwarte, a wzrok prześlizgiwał się po cmentarnym świecie, jej percepcja była zakrzywiona. Zakłamana. Egoistyczna. Nie od dzisiaj ignorowała to, co wydawało się niewygodne ze względu na niedopasowanie do wizji, na którą miała ochotę; tak samo było z kometą, której dorobiła romantyczną ideologię, tak samo było z ludźmi, którym nie należało ufać, tak samo było z otaczającą ją wojną, której chwilowy kres nadszedł wraz ze słodkim zapachem lata. Wzrok Hectora ciemniał, jego mięśnie spinały się w żelaznych okowach, stał przed nią niemalże nagi w swoich emocjach, a ona tego nie dostrzegała. Pozwalała prawdzie omijać ją jak woda opływała wystający ponad taflę głaz, jego pokrewną oszczędność słów zrzuciwszy na karb tęsknoty, którą musiał czuć za żoną. Może jego rana również nie była jeszcze gotowa na to, by zamknąć się zaleczoną, świeżą tkanką.
Jednocześnie coś ubodło ją w tym stwierdzeniu, była bardzo piękna - bo pozornie hołdujący komplement w rzeczywistości przepełniała nijaka pustka. Celine drgnęła lekko i skrzywiła usta w niesmaku, od lat przecież walcząc z podobnymi łatkami, po które sięgano również w jej opisach. Piękno. Nic więcej. Bezwartościowe serce, bezwartościowa dusza, bezwartościowe zainteresowania, bezwartościowe przekonania, ambicje i marzenia. Czy naprawdę należało karać się brzydotą, żeby inne aspekty stawały się wyraźniejsze? Czy uroda przyćmiewała wszystko, zaburzając balans między oślepiającym światłem a bezbrzeżnym cieniem?
Czy gdyby Beatrice Vale sięgnęła po żyletkę i rozharatała ostrzem własną twarz, wtedy jej mężowi łatwiej przyszłyby na myśl peany o jej charakterze?
Pozostawiła to jednak w ciszy. Złość, która ukłuła ją jak setki igiełek tańczących na rozżarzonym stosie wnętrzności, była krótkotrwała, odeszła tak błyskawicznie, jak się pojawiła, zastąpiona przez ciężar innych uczuć, zimnych jak lód. Od środka wypełnił ją szron. Chciałaby mu powiedzieć, że wiara i nadzieja są matkami głupców i nigdy nie wynikło z nich zbyt wiele dobrego, ale nawet wtedy po prostu milczała, skinąwszy głową. W końcu się odnajdą. W głębinach nurtu czasu, zamotani w niciach przyszłości, pewnego dnia natrafią na siebie wbrew edyktom bezlitosnego losu - i ich dusze odnajdą spokój. Tego samego życzyła Hectorowi, odzyskanej na nowo miłości i obecności kobiety, która na pewno była mu najbliższa na świecie.
Każdy krok naprzód znów stawał się gorszy niż poprzedni, czuła, jak beznadziejnie drżą jej kolana, w płucach zabrakło powietrza na widok malujący się w oddali. Półwila poznałaby ten grób z każdej odległości, spod każdego kąta. Czekał przy małym, skromnym bukiecie białych kwiatów, których płatki zaczynały więdnąć i brązowieć w słońcu. Z tej odległości wciąż wydawały się jej plamą, ale to znaczyło, że ktoś ich tu odwiedzał; czy to możliwe, że wuj zdecydował się splugawić okolicę swoją obecnością? Elric powiedziałby jej, gdyby wybierał się na cmentarz - choć z drugiej strony nie mogła dłużej okłamywać się co do tego, że nie miał przed nią różnych sekretów. Każdy mógł być odpowiedzialny. Każdy mógł zostawić tu kwiaty.
- Jest pomnikiem pamięci - wydusiła z rozbieganym spojrzeniem, niepewna czy za pomocą tych słów zgadzała się z Hectorem, czy stawała okoniem do tego, co powiedział. Ciało tatka nie musiało zostać tu złożone, nie fizycznie, by czuła, że właśnie w tym miejscu należało go odwiedzać. - A wspomnienia potrzebują iskry, która je podpali. Z czasem się zatrą. Przestaną być na wyciągnięcie ręki, bo tak będzie łatwiej. My nie mamy prawa zapomnieć. Ja... Boję się tego - jej głos się łamał, oczy zachodziły łzami. Martwi potrzebowali krainy, w której oprócz nich nic nie będzie się liczyć, a żywi potrzebowali krainy, w której oddadzą cześć poległym. Ponosili odpowiedzialność za kultywację pamięci o tych, którzy już odeszli, a jeśli wyrzekali się tego obowiązku, wyrzekali się własnego człowieczeństwa. Od czasu śmierci taty jej poglądy ugruntowały się bezwzględnie, przez co sądziła, że tego jednego, jedynego aspektu rzeczywistości nikt nie powinien zarzucić.
Zwalniała, zwalniała tak długo, aż w końcu stanęła w bezruchu nad nagrobkiem, którego litery rozmazywały się przed oczyma. Łzy skapywały na policzki, a potem pociekły po nich ciurkiem, kiedy jak przez mgłę dojrzała to, czego tak bardzo się obawiała - Egerton. Podbródek zadrżał. Ona zadrżała. Z zamrożonego w duszności gardła uleciał cichy, bezsilny jęk; a więc to prawda. Złożono go tu do symbolicznych objęć wieczności. Czekał tu na nią cały ten czas. Czekałby, choćby zajęło to tysiąc lat. Szorstka broda pokrywająca zapadłe policzki, oczy o barwie wypłowiałego, pozbawionego życia błękitu, posiniaczone ręce, tak chude, by bez trudu prześlizgnęły się przez kraty i zamknęły ją w ostatnim uścisku. Spierzchnięte, suche usta, którym odmawiano wody. Przepocona więzienna tunika, brudna, zakurzona, lepiąca się do ciała. I najpiękniejszy, najcieplejszy głos, który kiedykolwiek rozbrzmiał w melodii świata. Odnalazł spokój; spokój, którego jej odmówiono, gdy bezdenna rozpacz szarpnęła ciałem, zachwiała się i upadła na kolana, chowając twarz w dłoniach. Kaskada łez zalała ich wnętrze, a rozgrzana skóra przycisnęła się do zamkniętych powiek i skryła ją przed słońcem, przed Hectorem, przed losem; na co dzień tak bardzo udawała, że łatwo było żyć bez niego, ale teraz rozumiała, że oszukiwała samą siebie. Odraczała to, co nieuchronne. Odmawiała sobie prawa do przeżycia żałoby na wolności, nie za kratami, w których zgnić mieli oboje. Próbowała żyć, jakby nic się nie stało, ale to tylko kłamstwo. Szurając kolanami zbliżyła się do nagrobka i oparła czoło o zimny kamień, jedną dłoń zsunąwszy do ust, by przycisnąć ją do warg i choć odrobinę stłumić wycie wydobywające się z gardła.
Ile to trwało? Sekundy? Minuty? Godziny?
Przylgnęła do płyty nagrobnej tak, jakby tworzyło ją ukochane ciało, nie chłodny, obojętny budulec, wylewała łzy nad utraconym życiem i nad tym, że przeznaczenie nie pozwoliło jej odejść razem z nim. Obecność Hectora pozwalała jej na ten potok emocji, swobodny i niekontrolowany. Celine nie czuła już, że przy nim musiała udawać, grać, nie po tym, jak chwilę wcześniej dowiedziała się, że przeszedł przez coś podobnego. Jak on wyglądał na pogrzebie żony? Jak wyglądały jego oczy, kiedy odwiedzał ją pośród dolinowej nekropoli?
- Przepraszam - jęknęła cicho, gdy płacz przestał tak mocno szarpać za struny głosu. Łzy wciąż sączyły się po czerwonych policzkach, zdołała jednak otworzyć oczy, próbowała przyjrzeć się literom układającym się w imię, literom, po których z miłością wodziła trzęsącym się lekko palcem. Przepraszam za to, co ci zrobili. Przepraszam, że udałeś się w tę podróż samotnie. Przepraszam, że nie miałam odwagi dołączyć do ciebie z własnej dłoni. Przepraszam, że tyle mi zajęło wrócenie do ciebie. - Już jestem - pociągnęła nosem, uspokoiwszy się na tyle, by przestać szczękać zębami i jąkać się w pierwszej, najboleśniejszej histerii. Huragan przerodził się w zmęczenie osadzające się w mięśniach, jej wzrok powoli opadł niżej, a wtedy opuszki Celine gwałtownie rozjątrzyło gorąco czającego się pod skórą ognia. - Nie powinna tu z nim być - sapnęła, w pełni już skonfrontowana z rzeczywistością: pod imieniem Egertona znajdowało się jeszcze jedno, zapisane w kamieniu dwadzieścia jeden lat temu. Claire. Claire Lovegood. Półwila nie potrafiła zapanować nad gniewem, który zawładnął nią na ten widok; zesztywniała, zagryzła zęby, ale to nie pomagało. - Zdradziła go. Okłamywała go. Kochał ją jak nikogo innego, a ona go nie doceniła. Jakim prawem... jakim prawem jest z nim tu po śmierci? I dlaczego wiem, że się ucieszył na jej widok? Pomimo wszystkiego, co zrobiła? - szeptała płomiennie do Hectora i do całego świata, wyzuta z wyrozumiałości względem swojej matki. Patrzyła na nią z wyrzutem, z obrzydzeniem. - To niesprawiedliwe - jej głos był niemalże zbyt cichy, by go dosłyszeć. Egerton nie był człowiekiem, który nie wybaczyłby żonie; kochałby ją bez względu na wszystko, na każde łgarstwo i każdy afront. Gdyby dowiedział się prawdy, dalej kochałby je obie. Czy byłoby jej łatwiej czuć, że byłoby inaczej? - Zasługiwałeś na inne miejsce - dodała, na powrót drżąca, płacząca, łagodniejąca, gdy zwracała się do nieistniejącego ducha ojca. Jej dłoń czule musnęła jego imię wykute w reliefie. Na inne, lepsze miejsce. Miejsce, którego byś nie chciał.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]04.05.23 22:14
Był wyczulony na mimikę Celine - jak na każdego pacjenta, ale nie tylko. Była młodsza od wielu z jego pacjentów, mniej zamożna, bardziej szczera mimo początkowej skrytości. Była artystką, była wrażliwa, w jej mimice było coś plastycznego i odświeżająco i żywego. Nawet, gdy próbowała ukrywać emocje, na początku ich znajomości - nie mógł od niej oderwać wzroku. Własnym zdaniem naprawdę nie mógł, wszak przypatrywanie się pacjentom i zrywanie ich masek należało do jego obowiązków zawodowych. Teraz jednak nie musiał nic zdzierać ani odkrywać. Celine obdarowała go kruchym zaufaniem i nie próbowała nic ukryć. Próbowała spytać o jego życie, o życie, które starannie odgradzał od pacjentów. A on popełniał błąd za błędem - najpierw zgadzając się na tą wizytę i bezmyślnie krocząc ścieżką ku grobowi żony, potem odpowiadając na pytanie Celine (nie jesteśmy tu, by rozmawiać o mnie; nie powinnaś pytać jako pacjentka; bla, bla, bla - miał tyle przygotowanych formułek, d l a c z e g o nie zdołał żadnej użyć?) i wreszcie odpowiadając źle i nie mogąc odwrócić wzroku.
Żywe emocje mignęły jak jasna błyskawica na jej buzi - łagodna ciekawość zmieniła się w jakieś spochmurnienie, usta skrzywiły się w niesmaku. Jakby ciemne chmury zasnuły słońce, tyle, że tymi chmurami były jego słowa, był on - pełen fałszu, niezdolny do szczerego żalu, niezdolny do opłakania i żałowania kobiety, która pomimo wszystkich swych wad powiła mu syna (i może nie dzieliła z nim szczęścia, ale dzieliła z nim nieszczęście), niezdolny do powiedzenia o zmarłej czegokolwiek ciepłego, niezdolny do głębszych emocji. W takich chwilach wydawało mu się nawet, że jest niezdolny do miłości, pomimo tego jak bardzo próbował. Na pewno nie małżeńskiej i na pewno nie takiej, jak z idealistycznych wyobrażeń Celine.
Widział jej złość, nagłą jak błyskawica i równie nagle przemijającą, ale nie czytał jej w myślach. Nie wiedział, że to słowa o pięknie zraniły półwilę, że nieświadomie przyczynił się do jej własnych obaw i kompleksów, umacniając przypadkowo narrację, którą tak starał się obalić: że po kobietach zostaje tylko wspomnienie ich ulotnego piękna, nic więcej, że cała reszta ginie w zapomnieniu pod falą pożądania i kamieni Tower. Wiedząc, poczułby się być może jeszcze gorzej, choć i teraz czuł się źle - sądząc, że to w nim i jego fałszu, a nie w samych słowach, Celine wyczuła coś zepsutego.
Gdyby z ognistym, wilim temperamentem zarzuciła mu swoje obawy - w płomieniu lub płomiennych słowach - być może powiedziałby więcej. O tym, że Beatrice była zbyt próżna by kiedykolwiek się oszpecić, ale że rany po wilkołaczych pazurach są głębsze niż cięcia noża lub żyletki. Że widział jej ciało, pierwszy i jedyny w rodzinie. Że nie każda miłość jest taka, jak w romantycznych powieściach, a na pewno nie ta małżeńska, przynajmniej nie w jego małżeństwie. Że niektóre historie kończą się tragicznie - zarówno te o ojcach, którzy wybierają synom żony z czystych rodzin, jak i te o ojcach, którzy spotykają w lesie miłość życia o zbyt ognistej naturze; że w tych historiach mężowie kończą z rogami, a kobiety sześć stóp pod ziemią. Być może coś faktycznie łączyło go z mężczyzną, do którego grobu zmierzali - obydwoje wychowywali dzieci samotnie, obydwoje padli ofiarą zbyt płomiennych kobiet.
Dzieliło ich jednak więcej niż łączyło. Hector nie potrafił jej wybaczyć, ani wtedy ani teraz.
I Hector nie potrafił obdarzyć miłością nieswojego dziecka, przynajmniej nie wtedy, gdy tkwiło w łonie matki. Czy wiesz, Celine, że istnieją mężczyźni, którzy nie byliby tacy jak twój ojciec, którzy - jeśli tylko by się domyślali - sprawiliby, że nigdy byś nie zaistniała?
Beatrice przyjęła pierwsze Rue w pierwszym porozumieniu, ale za drugim razem płakała, rzucała szklankami, była na niego wściekła. Myślał nawet naiwnie, że poszła do lasu w pełnię z powodu rozpaczy, o której by ją nie podejrzewał. Przynajmniej niedawno nabrał klarowności, że nigdy nie zabiłaby się z zemsty - za to, gdyby mogła, pieprzyłaby się z zemsty z jego bratem.
Z tymi przemyśleniami dotarł - ciężkim krokiem - pod grób ojca Celine, dobrego ojca i męża.
Wciąż czując okowy wstydu, przeniósł ciężkie spojrzenie na Celine. Bała się zapomnieć, a on nade wszystko pragnął zapomnieć - o Beatrice, o własnym fałszu, o własnej złości.
Łamiący się ton półwili domagał się odpowiedzi, jasne oczy zachodziły kurtyną łez. Czasami świadomie doprowadzał pacjentów do łez, wychodząc z założenia, że katharsis było doskonałym lekiem i balsamem. Katharsis najwyraźniej nadchodziło, ale tym razem nie czuł medycznej satysfakcji - jedynie wewnętrzny bunt i być może coś na kształt współczucia.
-Prawdziwej miłości się nie zapomina. - odpowiedział, starając się ubrać piękną formułkę w ton nadający jej prawdziwości. Powiedział jednak Celine tylko pół prawdy i to prawdy, której nie umiał sobie wyobrazić. Na usta cisnęło mu się uzupełnienie tego zdania: prawdziwej miłości się nie zapomina i prawdziwej nienawiści też nie.
A na dowód miał przecież nie tylko siebie. Victor, Leta, on - wciąż nie pogrzebali pamięci o ojcu, choć rzadko bywali na jego grobie. -Nie bój się, na pewno go nie zapomnisz... - dodał jeszcze, próbując nadać głosowi pozory magipsychiatrycznej pewności siebie, choć w istocie czuł tylko wątpliwość i fałsz, fałsz, fałsz.
Boisz się w życiu wszystkiego, Hectorze - jesteś doskonałą osobą do dawania takich rad. - rozbrzmiał w głowie oskarżycielski głos, jego własny głos zabarwiony intonacją ojca; głos, który zdusił w sobie już dawno, dawno temu i n i e r o z u m i a ł czemu ten cmentarz wskrzesza demony.
Kroki Celine były jednak coraz wolniejsze, spojrzenie coraz bardziej szkliste, aż wreszcie tama pękła.
Trzymaj się na dystans i pozwól jej przeżyć katharsis. - upomniał się w głowie, własnym, profesjonalnym tonem, stojąc dwa kroki za nią i dając jej przestrzeń.
Na całe kilkanaście sekund.
Celinę szlochała coraz głośniej, a gdy przestała - klęczał obok i zupełnie nie wiedział, jak to się stało. Pamiętał tylko, że prawie wyciągnął dłoń, by położyć ją na jej ramieniu - ale powstrzymał się, pamiętając, jak boi się dotyku. Zwłaszcza inicjowanego przez innych - ostatnio, w szopie brata, dotykała i pacjenta i (niechcący?) dotknęła i jego, ale sama podejmowała te decyzje. Splótł ręce za plecami, noga bolała lekko, ale wygodniej było klęczeć przed grobem Egertona Lovegood niż Beatrice Vale i zdawało się to jakieś naturalne.
Słuchał - burzy gniewnego szeptu, płomiennych oskarżeń. Słuchał z łatwością, bo wreszcie wiedział, że te są wycelowane przeciwko niej, Claire Lovegood, a nie jemu. Nie znał tej kobiety, ale znał podobne kobiety, znał Beatrice. Nie dziwił się temu, że Celine jest córką femme fatale, bo słodki Orestes był synem swojej matki.
-Wiesz, bo go znasz. - napomknął, choć pytanie Celine chyba było retoryczne. -Jej nie znałaś. - dodał cicho. -Ale on nie zapomniał o niej, prawda? Tak, jak ty nie zapomnisz o nim. Jesteś do niego podobna, czyż nie? - do człowieka, który cię wychował, który potrafił kochać i płakać, który był prawdziwie ludzki; w odróżnieniu od zmysłowych demonów.
Nie powinien się w niej zakochać - przemknęło mu przez myśl nieco oskarżycielsko. Wtedy miałby szczęśliwsza córkę - ale z drugiej strony, ta córka nie byłaby Celine.
-Świat jest niesprawiedliwy, ale nazwanie tego czasem pomaga. - westchnął, spoglądając na dłoń Celine na reliefie, a potem przenosząc wzrok na zimne litery układające się w imię jej matki. -Trudno jest opłakiwać kogoś, kogo nie chce się opłakiwać, kogo się nie znało. Czasem zmuszanie się do tego to narażenie się na cierpienie. - powiedział, fachowo, bezbarwnie. -To, że możesz i chcesz opłakać swojego ojca, to, że prawdziwie go znałaś - to ból, ale i dar. - dodał, cicho.
Odchrząknął.
-Chcesz mu wyczarować kwiaty...?



We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]05.05.23 23:56
Zaglądając za kotarę oddzielającą życie od śmierci, zmarli dostrzegali więcej. Spojrzenia ich zimnych, zmrożonych oczu przewiercały się przez powłokę skóry i docierały do serc skrywających lęki, a ci bardziej bezlitośni, ci pogrążeni w żałobie własnego odejścia, mogli posyłać w tchnienia wiatru szepty dostrzeżonych lęków. Celine nie mogła wyzbyć się wrażenia, że dzisiaj otaczali ich surowi i okrutni strażnicy cmentarza; spoglądali w jej duszę, przemawiając ustami Hectora z nadzieją, że wbiją szpilę wprost w niezaleczoną ranę, tylko czekającą na ponowne otwarcie. I udawało im się to. Prawdziwa miłość, niezapomniana i najpiękniejsza na świecie - coś, czego półwila otoczona wzrokiem czczącym piękno nigdy nie przeżyje. Wili gen odbierał takim jak ona możliwość doznania najwspanialszego na świecie uczucia kosztem podziwu i pustych komplementów, Celine przynajmniej otworzyła oczy i wiedziała, że przy każdej bliskości zada sobie pytanie: czy to szczere uniesienie, czy ułuda jej przypadłości, czar ciała, nie serca. Skrzywiła się na dźwięk jego słów jeszcze mocniej, a brwi ściągnęły się niżej, chmurne i wyraźnie już niezadowolone.
- To znaczy, że ludzie, którzy nigdy jej nie zaznają, zostali przeklęci, czy mają szczęście? - podjęła, skupiwszy się na wzbierającej w niej złości, zamiast przerażeniu nadciągającą konfrontacją. Skutecznie namierzony lęk buchał czerwienią, podrażniony domysłem, który wyciągnęła z jego słów, myślą, że w ten sposób podkreślał jej braki i pozbawiał ją głupiej nadziei, kierowany jej dobrem. Terapią. Postępem w zdrowieniu. Im szybciej Celine wypuści z dłoni płonne, naiwne marzenia, tym łatwiej będzie jej dojrzeć; czy nie o to mu chodziło?
Postęp przychodził jednak we łzach, w goryczy cieknącej po czerwonych policzkach i w trudzie w wyłapywaniu oddechu z powietrza, które zdawało się jej wymykać. Zimny kamień nie podarował chociażby fantomowej obecności, bo jak miał to zrobić? Ciała Egertona tu nie złożono, nikt nie wiedział gdzie przepadła jego cielesna forma, ani gdzie Tower składowało więźniów po wymierzonych egzekucjach. Znajdowali wieczność w bezimiennej mogile? Nikt nie postawiłby im nagrobków z ministerialnych pieniędzy, byli nieważni, w ich oczach przypominali larwy wpełzające na świetnie prosperujący organizm. Gdzie przepadł? Zdała sobie sprawę z pustki, jakiej zaznała, bardzo gwałtownie; kruchym ciałem wstrząsnął spazm, a pierś roziskrzyła się tępym, pulsującym bólem, jakby ktoś sięgnął po jej serce i zaczął wyjmować je z klatki żeber bardzo powoli, z chirurgiczną precyzją i sadystycznym zacięciem. Trzęsły się jej ręce, kiedy przylegały do nagrobnej płyty w poszukiwaniu... czegoś, czegokolwiek, co podarowałoby ukojenie, znajdując zamiast tego smutną nicość. Paradoksalnie cieszyła się z obecności klęczącego obok Hectora, którego dostrzegła z niemym zdumieniem pomiędzy salwami zalewających ją łez. Nie stopował jej, tylko pomagał w odnalezieniu spokoju, namiastki pogodzenia się z rzeczywistością, w której najważniejszy człowiek, ojciec, który ją wychował, już nie żył. Zdała sobie sprawę, że przez cały ten czas jej mózg zacierał wspomnienia, żeby poradzić sobie z jego zniknięciem - natomiast tutaj, przy kamieniu opatrzonym jego imieniem, pamięć odżyła. Zalała ją fala wspomnień, lata przeplatały się z dniami, sekundy z dekadami, słowa z dotykiem i wszystko było żywe. Kolorowe. Tego nikt jej nie odbierze. Spojrzała na niego zaszklonymi oczyma, pociągając nosem, rozedrgana i wytrącona z równowagi, ale spokojniejsza w oddechu. Fakt, że nie zmuszał jej do przeżywania żałoby po matce, a rozumiał niechęć wobec tego, był jak balsam na rozjątrzoną ranę. Ktoś inny, mniej empatyczny, mniej doświadczony w wykonywanym zawodzie, mniej uważny na wrażliwość pacjentów, mógłby otworzyć przed nią ścieżkę powinności i akceptacji, którą wcale nie chciała kroczyć, ale nie on. On rozumiał, widział, to on akceptował. Nie oceniał. Pozwalał jej na wrogość, na złość, na zadrę i na nienawiść, choć zapewne wiedział, że były niezdrowe i z czasem powinny zatrzeć się pod pierzyną starego kurzu, nawet jeśli dziś były na to zbyt silne. Potrafił nakierować jej myśli na tor, który byłby dla niej odpowiedniejszy, bez brutalnych, nagłych zmian całego podejścia. Była mu za to wdzięczna - patrząc na niego spod wachlarza pozlepianych łzami rzęs, podczas gdy serce łagodziło wcześniejszy cwał i uspokajało się w kołysce pośród żeber. Półwila miała wrażenie, że na jego powierzchni pojawią się siniaki, tak mocno obijało się od kościstych krat.
- Tak - szepnęła najpierw, ale potem zatrzepotała mocno głową, wzbijając do ruchu pasma srebrnych kosmyków. Spojrzenie na nowo poddało się naciskowi paniki i jej dłonie zsunęły się w dół płyty, na skromny kamienny postument podtrzymujący pomnik. Chropowata powierzchnia pod palcami, zwykle kojąca, teraz nie przynosiła jej ulgi. - Nie - zaprzeczyła w końcówce wydechu i odwróciła wzrok, smagnięta biczem wstydu. - Nie, nie jestem. Nie jestem, Hectorze. Ja... On... On był inny. Lepszy, mądrzejszy. Czysty jak łza. Ja jestem... w ogóle nie jestem do niego podobna - jęknęła w nowym przypływie płaczu, który szarpnął jej ciałem. W tym czasie żołądek zaczynał się buntować, czuła jego rozpierający ból, pragnienie, by poddała się pokusie, włożyła palce do gardła i sięgnęła głęboko, by wypluć z siebie skłębione, zbyt ciężkie emocje, z którymi nie mogła sobie poradzić, ale zamiast tego pochyliła głowę, obróciwszy się bardziej w stronę magipsychiatry. Nie czuła nawet, że oparła czoło o jego ramię w żałosnym poszukiwaniu wsparcia. - Jestem jak ona - wysyczała ostatnie słowo, łzy skapywały na nieczuły kamień. Brudna, zdradliwa, kochliwa i głupia. Naiwnie pogrążona we własnym świecie i własnych pragnieniach. Narcystyczna, egoistyczna i rozsmakowana w uwadze, której podświadomie wymagała od innych. - Jak się jej pozbyć? - z jej gardła wydobył się ledwie szept, pełen desperacji, frustracji i goryczy.
Jego zawieszone w przestrzeni pytanie zachęciło ją do ruchu i wyrwało z chwilowego odrętwienia. Półwila uniosła głowę, spojrzawszy najpierw na Hectora, a potem na grób, po omacku sięgnąwszy do kieszeni sukienki. W jej głębinach kryła się różdżka z grenadillu, która niemalże samoistnie przylgnęła do roztrzęsionych palców, ułatwiwszy swoje podniesienie i późniejsze wysupłanie z materiału. Wydawała się ciepła, przychylna, chociaż Celine tak długo jej nie ufała, pomna zaklęć ciskanych w nią w Tower of London...
- Uwielbiał hortensje - wyznała cicho, oddychając powoli i uważnie. Różdżka mogła być jej przychylna, ale magia wciąż pozostawała kapryśną siłą, lubiącą szydzić z nieostrożnych, niewprawnych czarownic. - Kiedyś wykopał z ziemi swoje hortensje, żeby podarować je sąsiadce, bo jej własne uparcie nie chciały zakwitnąć - przypomniała sobie z bladym cieniem uśmiechu przemykającym po wargach. Uczynny, bezinteresowny człowiek, który odjąłby sobie chleba od ust, żeby nakarmić potrzebującego. W czasie wojny mógłby uratować tyle istnień, gdyby głupie, okrutne prawo nie zdecydowało się odebrać mu życia. - Orchideus - szepnęła półwila, pociągnąwszy nosem, a grenadill odpowiedział. Fioletowe hortensje wyślizgnęły się z krawędzi różdżki, powstałe w ułamku sekundy, i opadły do jej rozłożonej, wyczekującej dłoni. Były piękne, jednak nie tak piękne jak kwiaty rosnące w ogrodzie Egertona. - Już nigdy nie zabraknie tu hortensji - obiecała, jej głos znów załamał się w swojej melodii, zadrżał. Składała tę przysięgę przed pomnikiem nagrobnym, Hectorem i bóstwami przysłuchującymi się tej trudnej, bolesnej chwili. - A ty? Mógłbyś...? - tym razem wybrzmiała w niej niepewna nadzieja. Prośba. Jej tatko zasługiwał na więcej kwiatów, na wiązankę od człowieka, który prowadził ją za rękę tak, jak robił to jej ojciec.


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Kościół z cmentarzem [odnośnik]16.05.23 18:26
Potrafił momentalnie dostrzec złość u innych, była pierwszą emocją, której nauczył się intuicyjnie, której rozpoznania musiał się nauczyć by przetrwać. Złość ojca, zupełnie nieprzewidywalna, zimna i zarazem niemożliwa do ostudzenia—próbował się jej nauczyć by móc się obronić, ale chyba można było jej tylko unikać, a i tak nigdy nie dało się zupełnie uciec. Tamta złość była cierpliwa, tkająca plany i nauczki. Odnajdywał czasem okruchy tej złości w samym sobie—własna złość tliła się ciągle, nieustannym i solidnym płomieniem, którego nie mógł pokazać światu i który wybuchał w warunkach kontrolowanych lub przekuwał się w inne emocje: smutek lub złośliwość.
Złość brata i Lety była zupełnie inna, gorąca i natychmiastowa. Tą Victora potrafił przewidzieć w dzieciństwie zawsze—czasami z przerażeniem, gdy musiał wymyślić coś aby emocje brata nie starły się z tymi ojca; czasami z przewrotną satysfakcją, gdy dokuczały mu inne dzieci i mógł skryć się za bratem. A potem przestał, dziecięce emocje ewoluowały, a oni nie rozmawiali zbyt długo. Złość Lety była jeszcze inna, była tarczą chroniącą ją przed światem i bólem—rozumiał to, czuł się z siostrą i przy siostrze bezpiecznie.
Złość pacjentów wykorzystywał, badał, rozumiał. Całe życie, cała kariera, poświęcone na zrozumieniu tej emocji.
Teraz widział jak na dłoni złość Celine, zmarszczone brwi, lekki grymas na ślicznej buzi, spojrzenie ciskające ogniste iskry.
Widział, ale—ku własnej zgrozie, co się z nim działo, czy aż tak wypadł dziś z formy, czy to znowu wina Beatrice?—nie potrafił z r o z u m i e ć. Co ją tak rozzłościło, dlaczego? Które z jego słów? Nie on, nie cmentarz, coś dziś musiało rozpalić w niej jakąś jątrzącą się ranę, ale co? Gdyby był w zaciszu gabinetu, gdyby porozmawiali o kobietach i miłości na spokojnie, zapewne by to dostrzegł. Dramat wrażliwej półwili, kompleksy wynikające (co za paradoks!) z piękna. Lęk i traumę dziewczyny, którą skrzywdzili mężczyźni w Tower, wiedział do czego byli zdolni mężczyźni, którą porzuciła i zdradziła osoba, której ufała, rozczarowanie przeszłością własnych rodziców, niepewność przy budowaniu życia od nowa. Umiałby nazwać te problemy, rozłożyć na czynniki pierwsze, pracował już z takimi problemami, choć nie w takim zestawieniu.
Ale teraz, na cmentarzu—to jednak zły pomysł, sesje terapii w terenie—nie potrafił się skupić, widział tylko jej roziskrzoną minę, emocje kontrastujące z łagodnymi zazwyczaj rysami twarzy, geny nieludzkich przodkiń; czy mu się zdawało, czy nawet powietrze wokół niej zrobiło się gorętsze? (A jeśli nie, to czemu było mu tak gorąco...?)
Zadała mu pytanie, ale w tym pytaniu rezonowała gorąca złość i powinien znaleźć właściwą, uspokajającą odpowiedź, ale...
Otworzył usta.
Tak, miłość jest bolesna, ale jest piękna.
Nie, bez miłości jest łatwiej, łatwiej przetrwać.
Mylisz się, Celine, ja n i e k o c h a ł e m ż o n y!!!!!!!!
Czy życzył jej szczęścia czy przetrwania?
...nie wiem. - westchnął, ciężko, z bolesną dla siebie kapitulacją.
Jego jedyną pracą było wiedzieć.
Nie, jego pracą było nakierować ich pacjentów na wiedzę. Pytali go przecież, czy wie, pytali go o rady, których nie mógł lub nie chciał udzielić. Spławiał ich wtedy z łatwością, dlaczego więc teraz czuł się winny?
-Przepraszam. - dodał spokojniej, choć w tym słowie nie było nic spokojnego. Nie powinien jej przepraszać. -To pewnie zależy od wzajemności, odpowiedniej osoby, i tak dalej. - spróbował uratować interakcję błahym frazesem.

Chwilę później gama emocji na twarzy Celine zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Złość w smutek i żal, ogień w wodę, iskry w łzy. Przez moment, na kolanach, tknęło nim czyste współczucie - ale potem zaczęła mówić o matce, a on odzyskał czujność.
Złość i smutek nie były przeciwstawne, szły ramię w ramię. Zawsze. Też tak reagował, choć starał się unikać przyrównywania samego siebie do swoich pacjentów. Ale z nią było... jakoś łatwiej, niepostrzeżenie. Może przez ten cmentarz. Może przez to, że nad grobami rodziców samemu wcale nie czuł się lepiej niż nad grobem żony — na myśl o matce targało nim poczucie winy, na myśl o ojcu mieszanka strachu i nienawiści. Celine obwiniała się o los ojca, to było widać, wreszcie wyraziła złość na matkę i...
Prawda, czy fałsz?
Pocieszenie czy przygotowanie?

Czego potrzebowała dziś jego pacjentka?
Potrzebowała słów, potrzebowała magipsychiatry, potrzebowała jego. Albo potrzebowała przyjaciela, ale miała przy sobie tylko magipsychiatrę.
-Skąd ta myśl? - zaczął łagodnie, powracając do formy. -Do kogo jesteś podobna albo niepodobna? Nawet jej nie poznałaś. - wytknął cicho. -Poznałaś owoce jej czynów, ale nie ją. A ty nie jesteś... niczyją kopią, jesteś sobą. - westchnął. -Twój ojciec był od ciebie o pokolenie starszy, Celine. Masz czas - pielęgnować w sobie te zalety, które podziwiałaś u niego. - twój ojciec był twoim ojcem, rodzicem. Mógłbym o tym mówić dalej, ale się wstydzę, więc kiedyś przekonasz się sama. Ile się zmienia. Ile zalet można wykrzesać z siebie, w bólu, dla dziecka. Ile można się starać, by nie pokazać mu swoich wad. Jak można wylać przygotowaną dla samego siebie truciznę po narodzinach syna, dzięki jego narodzinom; i jak można poświęcić się w Tower dla własnej córki - myślę, że zrobił to z nadzieją, bez żalu.
Milczał chwilę, zamyślony, rozważając zarówno te myśli, jak i zastygłe w powietrzu pytanie. Ciężkie, choć szept był cichy. Może liczyła, że jej nie usłyszał, ale słyszał wszystko i nie umiał zostawić pewnych spraw zupełnie bez odpowiedzi.
Jak się jej pozbyć?
-Możliwe, że nie pozbędziesz się jej nigdy, jak ja własnego ojca. - wybrał prawdę. Zbyt nagą, zbyt trudną, ale może była gotowa. Może chciał jej to osłodzić własnym przykładem, a może nie wiedział, czemu to powiedział. -Ale możesz się nauczyć z tym żyć.
Pozwolił Celine wspominać, wyczarować hortensje, uśmiechnął się nawet blado. To dobrze, znalazła własny rytuał. Sposób na upamiętnienie go. Po to tu przyszli. Na kolejnym spotkaniu ją za to pochwali, zwróci uwagę na to, że bez obaw sięgnęła po różdżkę (!!!) i wyczarowała przepiękne kwiaty, ale na razie nie przerywał, pozwalając jej zostać sam na sam z ojcem, dopóki...
...nie poprosiła go o dołączenie?
Zamrugał, zbity z tropu.
Przywykł do bycia cieniem, obserwatorem, a nie częścią zdarzeń.
-Ja... - chciał zaprotestować, ale... ...dobrze. - uśmiechnął się blado, choć za różdżkę chwycił niepewnie. Nigdy nie wyczarowywał hortensji, nie wiedział nawet...
-Orchideus. - ...czy będą równie piękne jak te jej.

[size=10]nie wiem co robię, więc w jakim kolorze będą hortensje?
1. białe jak śmierć
2. czerwone jak krew
3. fioletowe jak te od Celine
4. niebieskie jak smutek
5. różowe jak baletowe suknie Celine
6. różnokolorowe!
/size]


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale

Strona 12 z 13 Previous  1, 2, 3 ... , 11, 12, 13  Next

Kościół z cmentarzem
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach