Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Zakazany Las
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów [bylobrzydkobedzieladnie]
Zakazany Las
Zakazany Las opodal Hogwartu jest jednym z jego najbardziej tajemniczych miejsc - zamieszkiwany przez wiele magicznych istot i wypełniony wieloma magicznymi roślinami stanowi ewenement na czarodziejskiej mapie krajobrazu. Gęste zarośla przyciągają wielu ciekawskich czarodziejów, a zwłaszcza młodocianych uczniów Hogwartu, jednak ze względu na grom czających się w nim niebezpieczeństw wstęp jest kategorycznie zabroniony.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.01.21 14:43, w całości zmieniany 4 razy
4-9 listopada 1956, wzmocnienie różdżki Kierana (+1 OPCM)
Wyciąganie Poppy w listopadowy wieczór z czterech ścian wypełnionych ciepłem nie mogło być dla żadnej z zainteresowanych stron czymś przyjemnym. Burzowa pogoda z całą pewnością nie sprzyjała jakimkolwiek dążeniom, a już zwłaszcza wycieczkom do miejsc anomalii – nawet tych naprawionych. Każde z nich miało jednak swoje obowiązki w ramach działalności Zakonu Feniksa. Panna Pomfrey była przedstawicielką jednostki badawczej, pracowała więc nieustannie nad wpływem anomalii na otoczenie, w tym i na magię czarodziejów, którzy przy niebezpiecznych skupiskach niezwykle kapryśnej magii przebywali. Rineheart z kolei podejmował się prób naprawienia różnych anomalii, bo taka właśnie była jego powinność. Sztuka ta udała mu się dwukrotnie. Doprowadził procedurę ustabilizowania magii w dwóch miejscach do końca i czuł wyraźnie jak w trakcie tego procesu oddać musiał cząstkę własnej magii. Nie bez powodu po obu naprawach czuł się jeszcze chwilę wyczerpany i nie rozchodziło się tylko o zmęczenie w aspekcie fizycznym, było one odczuwane inaczej. Jakby wszedł w jedną z tych końcowych faz całkowitego wyczerpania magicznego, kiedy powoli zaczyna się odbudowywać własny potencjał, ale wciąż uszczuplony, nadszarpany. Ograbienie z sił było jednak świadome i dokonane w słusznym celu. Nie spodziewał się, że mogą z tego płynąć jakiekolwiek korzyści. A jednak. Całkiem miłe zaskoczenie.
Chciał wzmocnić swoją różdżkę. Gdy tylko usłyszał o podobnej sposobności, natychmiast w jego głowie pojawiło się przekonanie, że musi przynajmniej spróbować podejść do tego procesu. Wszyscy członkowie Zakonu powinni umacniać się na wszelkie możliwe sposoby, a przynajmniej to Kieran wychodził z takiego założenia, niezwykle świadomy czyhających na nich zagrożeń. Zwłaszcza zmiana władzy wydawała mu się niezwykle niepokojąca. O ile zdarzali się już wcześniej ministrowie będący marionetkami szlacheckiego stanu, to jednak za obecnym ministrem stali zbrodniarze i zwyrodnialcy, którzy pokłonili się przed Lordem Voldemortem. Nie można już było mieć wątpliwości co do tego, że nastały mroczne czasy, kiedy to nikt nie jest bezpieczny.
Miejsca, w których odnotowano spadek magicznego natężenia – czyli te wszystkie, gdzie anomalie zostały potajemnie naprawione – nie były już w żaden sposób zabezpieczone. W pierwszej kolejności skierowali się z Poppy do Domu Mody Parkinson. Stanowczo nie pasowali do tego miejsca, a już na pewno Kieran nijak nie był w stanie wtopić się między barwne i bogate szaty. Panna Pomfrey z kolei mogłaby jeszcze jakoś odnaleźć się w podobnym otoczeniu, o ile piękne suknie oddawałyby chociaż odrobinę jej cechy charakteru. Złote tasiemki nie miały jednak wiele wspólnego ze skromnością czy wrodzoną empatią. Ale nie musieli udowadniać podobnego twierdzenia, o wiele istotniejsze było to, że zdołali przemknąć się do pracowni twórcy perfum. Wszelkie przyrządy i naczynia były całe, znajdowały się już na swoim miejscu. Tylko kolorowe plamy na ścianach i suficie stanowiły dowód na to, że wcześniej szalała w tym pomieszczeniu nieokiełznana siła. Rineheart uniósł różdżkę i zgodnie z poleceniem czarownicy z pomocą zaklęcia rozbudził obecną tu białą magię. Dziwnie było widzieć, jak nagle ta gęstnieje, by po chwili na jednym ze stołów osadził się jasny proszek. Poppy zebrała magiczny pyłek, a Kieran nie zadawał żadnych pytań. Musieli się pospieszyć, żeby nikt przypadkiem nie zauważył ich obecności w tym miejscu.
Odwiedzili jeszcze jedno miejsce, gdzie doświadczonemu aurorowi udało się okiełznać anomalię. Zakazany Las wydawał się wręcz bezpieczny. Wędrowali w ciszy, tym razem jednak miejsce to nie budziło grozy, jak tamtego wrześniowego dnia. Las znów się zmienił, a po anomalii pozostały jedynie gdzieniegdzie krzewy, już nie tak złowieszcze. Nie słyszał też, aby coś pełzało w trawie. Bój z wężem jednak się nie powtórzy i naprawdę trochę się dzięki temu rozluźnił. Ale nie zamierzał tracić czujności. Jeszcze chwilę rozglądał się po otoczeniu, kiedy coraz bardziej zbliżali się do miejsca, gdzie gromadziła się niestabilna magia. Po drodze nie wpadli na całe szczęście na dziko rosnące czyrakobulwy. Znów udało im się rozbudzić białą magię, którą wcześniej przelał tutaj w anomalię. Ponownie zdobyli też magiczny pyłek. Dopiero za drugim razem Kieran spytał o to, czym on jest i do czego go tak właściwie potrzebują. Myśl, że to esencja jego magii i drobiny jego różdżki przyjęła postać proszku, była dość dziwna, w jakiś sposób niewygoda. Czy taki ślad czarodziej mógł po sobie pozostawić tylko przy anomalii? A może swoiste odciski zostawiała każde zaklęcie? Wolał nie dopytywać już o te kwestie, aby nie przyprawiać Poppy o ból głowy. Już i tak przy niej odczuwał chęć douczenia się kilku rzeczy, a nigdy nie był przecież typem naukowca.
Nie za wiele rozumiał z mądrych sformułowań, choć słuchał uważnie. Zdołał jedynie zapamiętać jedno zdanie. Pomfrey miała wyselekcjonować materiał o najwyższym potencjalne magicznym. Rzecz jasna o szczegóły tego procesu nie zapytał, pozostając takie dylematy mądrzejszym głowom. Bardziej rozważał inny dylemat. Jak poradzi sobie przez kilka dni bez własnej różdżki? Zdołał już poznać dobrotliwą naturę Poppy, nawet odrobinę jej ufał, mimo to oddanie jej wysłużonej już różdżki wydawało się mu niezwykle ryzykowne. Nie powinien czuć takiego sentymentu do przedmiotu, prawda? Ale różdżka była przecież rzeczą tak bardzo osobistą.
Przełamał się i oddał ją pod jej pieczę, ale następne kilka dni dłużyło mu się niemiłosiernie. Czuł się pozbawiony elementarnej części swojej osoby. Tematu braku różdżki unikał jak ognia, tylko Jackie coś o tym napomknął. Listu od Poppy wyczekiwał jak zbawienia. I gdy wreszcie nadszedł, natychmiast znalazł się w wyznaczonym przez nią miejscu – przytulnym mieszkaniu w centrum Londynu na Woodbourne Avenue – gdzie zaraz z utęsknieniem złapał za swoją różdżkę. Zbyt szybko, jak się okazało, bo Poppy znów ją odebrała, próbując coś policzyć na zwoju pergaminu, gdzie też coś kreśliła z wielką determinacją. Rineheart chciał dać jej wolną rękę, więc nie próbował rozczytać niczego, choć naprawdę go korciło, żeby spróbować wydedukować cokolwiek na własną rękę. Krótka wymiana zdań kilka dni później pozwoliła mu zrozumieć, że ilość magicznej esencji dodana do różdżki w dużej mierze zależy od jego anatomii. A może źle jednak zrozumiał cierpliwie tłumaczenia młodej badaczki? Chciał tylko jak najprędzej odzyskać swą różdżkę, aby grzała swym ciepłem jego prawą dłoń.
Kiedy ponownie za nią chwycił, wydawało mu się, że czas zatrzymał się w miejscu. Nareszcie. Znów mógł oddychać pełną piersią, ponownie czuł się kompletny. Nie mógł zaryzykować powstania anomalii w mieszkaniu Poppy, jednak spróbował rzucić zwykłe Lumos. Nic nie wybuchło, a z krańca różdżki wydobyło się światło, może odrobinę bardziej intensywne niż kiedyś. Resztę testów obiecał wykonać w bardziej ustronnym miejscu, z dala od innych ludzi.
Powrócił do Zakazanego Lasu, gdzie ćwiczył serię zaklęć. Zaczął od podstawowych zaklęć. Flagrate pomogło mu nakreślić kilka ognistych słów w powietrzu. Rzuconym Albalis kierował kilka kolorowych śnieżek dwa metry przed siebie. Avis również okazało się udane i stadko małych ptaszków uleciało szybko ku niebu. Z pomocą Defodio wyżłobił otwór w jednym z najbliższych drzew. Stopniowo podnosił sobie poprzeczkę. Spróbował wielu uroków, ale przećwiczył na nowo przede wszystkim zaklęcia z dziedziny obrony przed czarną magią, najbardziej mu potrzebne przy wykonywaniu obowiązków zawodowych. Sięgnął nawet po Zaklęcie Kameleona, całkiem dobrze mu znane, choć transmutacja nigdy nie była bliska jego sercu. Nie przydarzyło się nic złego, co wydawało się praktycznie cudem. Zbyt wiele razy w ostatnich dniach widział, jak magia, która wymknęła się spod kontroli, nagle ściągała na czarodziejów niespodziewane zjawiska, przede wszystkim błyskawice z tej nieustającej burzy. Różdżka współpracowała z nim w pełni. Zarówno drewno, jak i rdzeń, reagowało na niego dokładnie tak samo. Nie czuł, żeby nagle przedmiot stał się o wiele bardziej silniejszy magicznie, ale instynktownie jakiś progres wyczuwał. Magia jednak przepływające przez różdżkę zdawała się niezwykle usłużna. I cieszył się, że wszystko było w porządku, bo nie przeżyłby wizji ponownego oddania starej towarzyszki do swego rodzaju renowacji. Postanowił, że rzucenie ponad trzydziestu zaklęć jest wystarczającym testem sprawności zarówno dla różdżki, jak i jej właściciela. Po raz pierwszy od kilku dni dane mu było powrócić do domu z różdżką w dłoni.
| z tematu (1245 słów)
Wyciąganie Poppy w listopadowy wieczór z czterech ścian wypełnionych ciepłem nie mogło być dla żadnej z zainteresowanych stron czymś przyjemnym. Burzowa pogoda z całą pewnością nie sprzyjała jakimkolwiek dążeniom, a już zwłaszcza wycieczkom do miejsc anomalii – nawet tych naprawionych. Każde z nich miało jednak swoje obowiązki w ramach działalności Zakonu Feniksa. Panna Pomfrey była przedstawicielką jednostki badawczej, pracowała więc nieustannie nad wpływem anomalii na otoczenie, w tym i na magię czarodziejów, którzy przy niebezpiecznych skupiskach niezwykle kapryśnej magii przebywali. Rineheart z kolei podejmował się prób naprawienia różnych anomalii, bo taka właśnie była jego powinność. Sztuka ta udała mu się dwukrotnie. Doprowadził procedurę ustabilizowania magii w dwóch miejscach do końca i czuł wyraźnie jak w trakcie tego procesu oddać musiał cząstkę własnej magii. Nie bez powodu po obu naprawach czuł się jeszcze chwilę wyczerpany i nie rozchodziło się tylko o zmęczenie w aspekcie fizycznym, było one odczuwane inaczej. Jakby wszedł w jedną z tych końcowych faz całkowitego wyczerpania magicznego, kiedy powoli zaczyna się odbudowywać własny potencjał, ale wciąż uszczuplony, nadszarpany. Ograbienie z sił było jednak świadome i dokonane w słusznym celu. Nie spodziewał się, że mogą z tego płynąć jakiekolwiek korzyści. A jednak. Całkiem miłe zaskoczenie.
Chciał wzmocnić swoją różdżkę. Gdy tylko usłyszał o podobnej sposobności, natychmiast w jego głowie pojawiło się przekonanie, że musi przynajmniej spróbować podejść do tego procesu. Wszyscy członkowie Zakonu powinni umacniać się na wszelkie możliwe sposoby, a przynajmniej to Kieran wychodził z takiego założenia, niezwykle świadomy czyhających na nich zagrożeń. Zwłaszcza zmiana władzy wydawała mu się niezwykle niepokojąca. O ile zdarzali się już wcześniej ministrowie będący marionetkami szlacheckiego stanu, to jednak za obecnym ministrem stali zbrodniarze i zwyrodnialcy, którzy pokłonili się przed Lordem Voldemortem. Nie można już było mieć wątpliwości co do tego, że nastały mroczne czasy, kiedy to nikt nie jest bezpieczny.
Miejsca, w których odnotowano spadek magicznego natężenia – czyli te wszystkie, gdzie anomalie zostały potajemnie naprawione – nie były już w żaden sposób zabezpieczone. W pierwszej kolejności skierowali się z Poppy do Domu Mody Parkinson. Stanowczo nie pasowali do tego miejsca, a już na pewno Kieran nijak nie był w stanie wtopić się między barwne i bogate szaty. Panna Pomfrey z kolei mogłaby jeszcze jakoś odnaleźć się w podobnym otoczeniu, o ile piękne suknie oddawałyby chociaż odrobinę jej cechy charakteru. Złote tasiemki nie miały jednak wiele wspólnego ze skromnością czy wrodzoną empatią. Ale nie musieli udowadniać podobnego twierdzenia, o wiele istotniejsze było to, że zdołali przemknąć się do pracowni twórcy perfum. Wszelkie przyrządy i naczynia były całe, znajdowały się już na swoim miejscu. Tylko kolorowe plamy na ścianach i suficie stanowiły dowód na to, że wcześniej szalała w tym pomieszczeniu nieokiełznana siła. Rineheart uniósł różdżkę i zgodnie z poleceniem czarownicy z pomocą zaklęcia rozbudził obecną tu białą magię. Dziwnie było widzieć, jak nagle ta gęstnieje, by po chwili na jednym ze stołów osadził się jasny proszek. Poppy zebrała magiczny pyłek, a Kieran nie zadawał żadnych pytań. Musieli się pospieszyć, żeby nikt przypadkiem nie zauważył ich obecności w tym miejscu.
Odwiedzili jeszcze jedno miejsce, gdzie doświadczonemu aurorowi udało się okiełznać anomalię. Zakazany Las wydawał się wręcz bezpieczny. Wędrowali w ciszy, tym razem jednak miejsce to nie budziło grozy, jak tamtego wrześniowego dnia. Las znów się zmienił, a po anomalii pozostały jedynie gdzieniegdzie krzewy, już nie tak złowieszcze. Nie słyszał też, aby coś pełzało w trawie. Bój z wężem jednak się nie powtórzy i naprawdę trochę się dzięki temu rozluźnił. Ale nie zamierzał tracić czujności. Jeszcze chwilę rozglądał się po otoczeniu, kiedy coraz bardziej zbliżali się do miejsca, gdzie gromadziła się niestabilna magia. Po drodze nie wpadli na całe szczęście na dziko rosnące czyrakobulwy. Znów udało im się rozbudzić białą magię, którą wcześniej przelał tutaj w anomalię. Ponownie zdobyli też magiczny pyłek. Dopiero za drugim razem Kieran spytał o to, czym on jest i do czego go tak właściwie potrzebują. Myśl, że to esencja jego magii i drobiny jego różdżki przyjęła postać proszku, była dość dziwna, w jakiś sposób niewygoda. Czy taki ślad czarodziej mógł po sobie pozostawić tylko przy anomalii? A może swoiste odciski zostawiała każde zaklęcie? Wolał nie dopytywać już o te kwestie, aby nie przyprawiać Poppy o ból głowy. Już i tak przy niej odczuwał chęć douczenia się kilku rzeczy, a nigdy nie był przecież typem naukowca.
Nie za wiele rozumiał z mądrych sformułowań, choć słuchał uważnie. Zdołał jedynie zapamiętać jedno zdanie. Pomfrey miała wyselekcjonować materiał o najwyższym potencjalne magicznym. Rzecz jasna o szczegóły tego procesu nie zapytał, pozostając takie dylematy mądrzejszym głowom. Bardziej rozważał inny dylemat. Jak poradzi sobie przez kilka dni bez własnej różdżki? Zdołał już poznać dobrotliwą naturę Poppy, nawet odrobinę jej ufał, mimo to oddanie jej wysłużonej już różdżki wydawało się mu niezwykle ryzykowne. Nie powinien czuć takiego sentymentu do przedmiotu, prawda? Ale różdżka była przecież rzeczą tak bardzo osobistą.
Przełamał się i oddał ją pod jej pieczę, ale następne kilka dni dłużyło mu się niemiłosiernie. Czuł się pozbawiony elementarnej części swojej osoby. Tematu braku różdżki unikał jak ognia, tylko Jackie coś o tym napomknął. Listu od Poppy wyczekiwał jak zbawienia. I gdy wreszcie nadszedł, natychmiast znalazł się w wyznaczonym przez nią miejscu – przytulnym mieszkaniu w centrum Londynu na Woodbourne Avenue – gdzie zaraz z utęsknieniem złapał za swoją różdżkę. Zbyt szybko, jak się okazało, bo Poppy znów ją odebrała, próbując coś policzyć na zwoju pergaminu, gdzie też coś kreśliła z wielką determinacją. Rineheart chciał dać jej wolną rękę, więc nie próbował rozczytać niczego, choć naprawdę go korciło, żeby spróbować wydedukować cokolwiek na własną rękę. Krótka wymiana zdań kilka dni później pozwoliła mu zrozumieć, że ilość magicznej esencji dodana do różdżki w dużej mierze zależy od jego anatomii. A może źle jednak zrozumiał cierpliwie tłumaczenia młodej badaczki? Chciał tylko jak najprędzej odzyskać swą różdżkę, aby grzała swym ciepłem jego prawą dłoń.
Kiedy ponownie za nią chwycił, wydawało mu się, że czas zatrzymał się w miejscu. Nareszcie. Znów mógł oddychać pełną piersią, ponownie czuł się kompletny. Nie mógł zaryzykować powstania anomalii w mieszkaniu Poppy, jednak spróbował rzucić zwykłe Lumos. Nic nie wybuchło, a z krańca różdżki wydobyło się światło, może odrobinę bardziej intensywne niż kiedyś. Resztę testów obiecał wykonać w bardziej ustronnym miejscu, z dala od innych ludzi.
Powrócił do Zakazanego Lasu, gdzie ćwiczył serię zaklęć. Zaczął od podstawowych zaklęć. Flagrate pomogło mu nakreślić kilka ognistych słów w powietrzu. Rzuconym Albalis kierował kilka kolorowych śnieżek dwa metry przed siebie. Avis również okazało się udane i stadko małych ptaszków uleciało szybko ku niebu. Z pomocą Defodio wyżłobił otwór w jednym z najbliższych drzew. Stopniowo podnosił sobie poprzeczkę. Spróbował wielu uroków, ale przećwiczył na nowo przede wszystkim zaklęcia z dziedziny obrony przed czarną magią, najbardziej mu potrzebne przy wykonywaniu obowiązków zawodowych. Sięgnął nawet po Zaklęcie Kameleona, całkiem dobrze mu znane, choć transmutacja nigdy nie była bliska jego sercu. Nie przydarzyło się nic złego, co wydawało się praktycznie cudem. Zbyt wiele razy w ostatnich dniach widział, jak magia, która wymknęła się spod kontroli, nagle ściągała na czarodziejów niespodziewane zjawiska, przede wszystkim błyskawice z tej nieustającej burzy. Różdżka współpracowała z nim w pełni. Zarówno drewno, jak i rdzeń, reagowało na niego dokładnie tak samo. Nie czuł, żeby nagle przedmiot stał się o wiele bardziej silniejszy magicznie, ale instynktownie jakiś progres wyczuwał. Magia jednak przepływające przez różdżkę zdawała się niezwykle usłużna. I cieszył się, że wszystko było w porządku, bo nie przeżyłby wizji ponownego oddania starej towarzyszki do swego rodzaju renowacji. Postanowił, że rzucenie ponad trzydziestu zaklęć jest wystarczającym testem sprawności zarówno dla różdżki, jak i jej właściciela. Po raz pierwszy od kilku dni dane mu było powrócić do domu z różdżką w dłoni.
| z tematu (1245 słów)
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
-> stąd
Świstoklik szarpnął nieprzyjemnie wnętrznościami, by po kilku sekundach wyrwać go ze ścian przytulnej babcinej chatki i wypluć w ciemny, pokryty burzowo-śniegową aurą las. Do jego uszu nie dochodziły już obawy, a głuchy huk co rusz następujących po sobie grzmotów. Po twarzy zacinał mu śnieg parząc rozgrzaną minionym już ciepłem mieszkania twarz. Zmarszczył nos z niezadowolenia, zmrużył powieki i ruchem ręki szarpnął kaptur naciągając go mocniej na głowę. Ustawił się plecami pod wiatr by móc przyjrzeć się czy wszyscy którzy mieli przybyć dobrze znieśli podróż i jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie zgubili się w świstoklikowym tunelu. Zaraz po tym powiódł spojrzeniem po okolicy, która wydała mu się dziwnie znajoma. Nie potrafił jednak odpowiedzieć sobie na pytanie skąd - panował półmrok, a panująca pogoda wypaczyła to miejsce. Nie rozwodząc się nad tym czekał i starał się ścierpieć ostry, nieprzyjemny ból w barku wywołany nagłą różnicą temperatury.
Świstoklik szarpnął nieprzyjemnie wnętrznościami, by po kilku sekundach wyrwać go ze ścian przytulnej babcinej chatki i wypluć w ciemny, pokryty burzowo-śniegową aurą las. Do jego uszu nie dochodziły już obawy, a głuchy huk co rusz następujących po sobie grzmotów. Po twarzy zacinał mu śnieg parząc rozgrzaną minionym już ciepłem mieszkania twarz. Zmarszczył nos z niezadowolenia, zmrużył powieki i ruchem ręki szarpnął kaptur naciągając go mocniej na głowę. Ustawił się plecami pod wiatr by móc przyjrzeć się czy wszyscy którzy mieli przybyć dobrze znieśli podróż i jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie zgubili się w świstoklikowym tunelu. Zaraz po tym powiódł spojrzeniem po okolicy, która wydała mu się dziwnie znajoma. Nie potrafił jednak odpowiedzieć sobie na pytanie skąd - panował półmrok, a panująca pogoda wypaczyła to miejsce. Nie rozwodząc się nad tym czekał i starał się ścierpieć ostry, nieprzyjemny ból w barku wywołany nagłą różnicą temperatury.
Find your wings
Na to uczucie nigdy nie mogła się przygotować, nieważne czy podczas nauki, czy przy egzaminie (a właściwie egzaminach), czy nawet teraz, kiedy teleportacja stanowiła nieodłączny element zmieniania świata na lepsze. Choć przy świstoklikach skręcenie ciała i dziwne wrażenie bycia wsysaną w jakąś niewyjaśnioną rurę nie istniały, to niekontrolowany lot i z reguły nieprzyjemny upadek stanowiły dla niej równie wielkie zło. Opadła na zmrożoną ziemię z cichym jękiem, wyrzucając z siebie kilka siarczystych, szkockich wiązanek, ale nie pozostała tam na długo. Podniosła się z miejsca, otrzepując się w międzyczasie ze śniegu. Jak na złość, przeczucie jej nie zawiodło i poprowadziło prosto do lasu, który na pierwszy rzut oka wyglądał zupełnie jak te, którymi Hotel Transylvania straszył ją i Tuilelaith. Drgnęła nieprzyjemnie, spodziewając się zobaczyć wilkołaki albo diabelskie sidła, ba, nawet wyciągnęła różdżkę, szykując się do obrony. Nie rzucała póki co żadnych zaklęć, pamiętając jak przeczulona na tym punkcie była Charlene i zgadując, że pewnie reszta Zakonników też nie szczędziłaby jej na ten temat wykładów. Bardzo chciała wszystkim udowodnić swoją wartość i to, że wcale nie była taką idiotką, na jaką kreowała ją żona. Może to przez nią tajemnica Zakonu była przed Kają kryta tak skrzętnie i starannie?
Otoczenie wydawało się mimo wszystko bezpieczne, a Caileen nieco się rozluźniła. Nadal nie była w stanie stwierdzić, gdzie konkretnie przeniósł ich świstoklik i pozostało tylko czekać, aż jej serce podskoczy z radości na powrót do miejsca, które tak potężnie ją wykształciło. Na ten moment zauważyła tylko, jak Anthony upewnia się, czy wszyscy dobrze znieśli podróż i postanowiła pójść za jego przykładem: rozejrzała się uważnie, komuś pewnie też pomogła wstać i otrzepać się ze śniegu. Wiatr męczył ją tak samo jak i kuzyna, do którego wreszcie podeszła, zawstydzona przez cały przebieg spotkania. Nie kontaktowali się zbyt wiele, zwłaszcza ostatnio, ale póki co widziała w nim tylko rodzinę, a więc kogoś o wiele dla niej bliższego niż chociażby Bathilda.
– Wiesz, gdzie jesteśmy? – zapytała, chcąc w jakikolwiek sposób zabić czas przed rozpoczęciem właściwej pracy.
Otoczenie wydawało się mimo wszystko bezpieczne, a Caileen nieco się rozluźniła. Nadal nie była w stanie stwierdzić, gdzie konkretnie przeniósł ich świstoklik i pozostało tylko czekać, aż jej serce podskoczy z radości na powrót do miejsca, które tak potężnie ją wykształciło. Na ten moment zauważyła tylko, jak Anthony upewnia się, czy wszyscy dobrze znieśli podróż i postanowiła pójść za jego przykładem: rozejrzała się uważnie, komuś pewnie też pomogła wstać i otrzepać się ze śniegu. Wiatr męczył ją tak samo jak i kuzyna, do którego wreszcie podeszła, zawstydzona przez cały przebieg spotkania. Nie kontaktowali się zbyt wiele, zwłaszcza ostatnio, ale póki co widziała w nim tylko rodzinę, a więc kogoś o wiele dla niej bliższego niż chociażby Bathilda.
– Wiesz, gdzie jesteśmy? – zapytała, chcąc w jakikolwiek sposób zabić czas przed rozpoczęciem właściwej pracy.
Nigdy nie przepadała za podróżą świtoklikiem. Zwykle służyły za transport zastępczy, ale od kiedy teleportacja przestała działać, a kominki albo stały się zbyt oblegane by z nich korzystać, albo po prostu się psuły to czarodzieje zmuszeni byli uśmiechnąć się do zaklętej w przedmiotach magii. Dzisiaj jednak nie narzekała na nic. Chwytając za rękę kolejnego czarodzieja w salonie Starej Chaty przeszła na tryb całkowitego skupienia. Chociaż na zewnątrz starała się zachować spokój to w środku jej serce biło niesamowicie szybko. Z jednej strony była to adrenalina, którą Lucinda po prostu uwielbiała. Była to także część jej pracy, która potrafiła dać jej prawdziwego kopa do działania. Z drugiej strony był to niepokój, którego nie potrafiła się pozbyć. Znała cel ich podróży, wiedziała co muszą zrobić by pozbyć się anomalii i ochronić dzieci, a jednak nadal czuła pewien niepokój, że może im się to nie udać.
Kiedy świstoklik przeniósł ich w środek lasu w pierwszej chwili była po prostu zdezorientowana. Nie liczyła, że ich misja zacznie się już w Azkabanie, w końcu nie było to wcale tak proste jak mogło się innym wydawać. A jednak nie spodziewała znaleźć się w lesie. Teraz przyszło im czekać aż reszta Zakonników zbierze się na miejscu. Był środek zimy, ale różniła się ona od tych wszystkich zim, które Lucinda widziała. Trwająca nad Anglią czarnomagiczna burza zmieniła delikatne opady śniegu w jedną wielką nawałnice.
Blondynka rozejrzała się po otoczeniu chcąc zlokalizować miejsce, w którym się znajdowali, ale nie mogła być pewna. Hogwart? - pomyślała. To było głupie spostrzeżenie, a zakazany las był tak ogromny, że można było go pomylić z wieloma lasami. Coś jednak pozwoliło jej stwierdzić, że znajdują się w miejscu, które przez wiele lat było dla Selwyn domem. Niekoniecznie to okropne miejsce pełne niebezpieczeństw, ale gdzieś za tymi drzewami znajdował się piękny Zamek i błonie, po których uwielbiała niegdyś spacerować. Miejsce, które zaszczepiło w niej potrzebę przygody. Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Selwyn w skupieniu czekała na co wydarzy się dalej w końcu mogło to być tylko jej przeczucie, mogła być to jakaś głupia chęć powrotu do przeszłych wydarzeń, mogli znajdować się w środku każdego lasu, a ona jednak czuła, że to miejsce jest jej bliskie. Znajome.
Kiedy świstoklik przeniósł ich w środek lasu w pierwszej chwili była po prostu zdezorientowana. Nie liczyła, że ich misja zacznie się już w Azkabanie, w końcu nie było to wcale tak proste jak mogło się innym wydawać. A jednak nie spodziewała znaleźć się w lesie. Teraz przyszło im czekać aż reszta Zakonników zbierze się na miejscu. Był środek zimy, ale różniła się ona od tych wszystkich zim, które Lucinda widziała. Trwająca nad Anglią czarnomagiczna burza zmieniła delikatne opady śniegu w jedną wielką nawałnice.
Blondynka rozejrzała się po otoczeniu chcąc zlokalizować miejsce, w którym się znajdowali, ale nie mogła być pewna. Hogwart? - pomyślała. To było głupie spostrzeżenie, a zakazany las był tak ogromny, że można było go pomylić z wieloma lasami. Coś jednak pozwoliło jej stwierdzić, że znajdują się w miejscu, które przez wiele lat było dla Selwyn domem. Niekoniecznie to okropne miejsce pełne niebezpieczeństw, ale gdzieś za tymi drzewami znajdował się piękny Zamek i błonie, po których uwielbiała niegdyś spacerować. Miejsce, które zaszczepiło w niej potrzebę przygody. Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Selwyn w skupieniu czekała na co wydarzy się dalej w końcu mogło to być tylko jej przeczucie, mogła być to jakaś głupia chęć powrotu do przeszłych wydarzeń, mogli znajdować się w środku każdego lasu, a ona jednak czuła, że to miejsce jest jej bliskie. Znajome.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Po wyposażeniu się w wybrane eliksiry i upewnieniu się, że ma wszystko co potrzeba chwyciła innych Zakonników za ręce, a kiedy nadszedł czas, świstoklik rozjarzył się i poczuła nagłe szarpnięcie. Stara chata rozmyła się w wirze barw, a Sophia wylądowała obiema nogami na ziemi. Jej zimowe buty z wysokimi cholewkami zatonęły w białym puchu, poczuła też kąsający zimny wiatr niosący ze sobą lodowate płatki śniegu i łopoczący połami płaszcza. Przejście z ciepłego wnętrza było dość drastyczne, ale Sophia przezornie ubrała się ciepło, spodziewając się trudnych warunków pogodowych, zwłaszcza w Azkabanie.
Mocniej naciągnęła na głowę kaptur, by ochronić się przed zimnem i śniegiem, a potem rozejrzała się po twarzach pozostałych, którzy wylądowali tu wraz z nią. Mimo trudnych warunków była spostrzegawcza, więc od razu zorientowała się, że są w jakimś lesie, i to nie jakimś zwyczajnym, a dość wiekowym, pełnym wysokich drzew o grubych pniach. Nie wyglądało to jak Waltham Forest, gdzie bywała regularnie wykonując obowiązki zawodowe. Jej pierwszym skojarzeniem był raczej Zakazany Las, gdzie w czasach nauki w Hogwarcie parę razy się wymknęła, i gdzie drzewa były bardzo wysokie i stare. Oczywiście to mógł być każdy las, choć takich wiekowych i dzikich nie było wcale wiele, ale przeczucie podpowiadało ten, który znała i który kojarzył jej się z latami nauki. Czyżby naprawdę przenieśli się aż tam, w okolice Hogwartu, gdzie nie była od sześciu lat, odkąd go skończyła? Cóż, jeśli miała dziś zginąć, to przynajmniej miała okazję jeszcze raz stanąć na tych ziemiach. Czasy szkolne, podobnie jak dla wielu, były dla niej wspaniałym okresem w życiu, ale była wtedy zupełnie inną osobą. Dziś stawała tu jako dorosła czarownica która swoje w życiu przeszła i była pełna determinacji do naprawiania świata i ratowania go przed złem, jakim były anomalie. Przez pogodę trudno było jednak stwierdzić ze stuprocentową pewnością, że to Zakazany Las, choć mrużąc oczy próbowała cokolwiek dostrzec pomiędzy drzewami; mogli jednak być na tyle głęboko w lesie, że dostrzeżenie błoni i zamku, lub czegokolwiek charakterystycznego byłoby niemożliwe.
Wokół niej stali głównie inni Zakonnicy, zarówno ci którzy szli do Azkabanu, jak i pozostali. Nie było jednak gwardzistów, ministra i Bathildy, więc prawdopodobnie musieli po prostu zaczekać, aż będą w komplecie i zostanie otwarte przejście. Sophia nie wiedziała, jak to miało wyglądać, więc po prostu stała wśród innych i czekała. Choć jej myśli krążyły przede wszystkim wokół wyprawy, to czasem uciekały i do innych wspomnień, jak te z Hogwartu, kiedy życie wydawało się tak proste i nieskomplikowane, i choć snuła już wtedy pierwsze marzenia o byciu aurorem, nie śniła o tym, jak potoczy się jej przyszłość. Ta beztroska przeszłość już nie wróci, ale mogli przyłożyć rękę do tego, by inne dzieci miały równie szczęśliwą i bezpieczną młodość jak kiedyś oni. Walczyli i podejmowali trudne wybory po to, by uwolnić od tego ciężaru przyszłe pokolenia.
Mocniej naciągnęła na głowę kaptur, by ochronić się przed zimnem i śniegiem, a potem rozejrzała się po twarzach pozostałych, którzy wylądowali tu wraz z nią. Mimo trudnych warunków była spostrzegawcza, więc od razu zorientowała się, że są w jakimś lesie, i to nie jakimś zwyczajnym, a dość wiekowym, pełnym wysokich drzew o grubych pniach. Nie wyglądało to jak Waltham Forest, gdzie bywała regularnie wykonując obowiązki zawodowe. Jej pierwszym skojarzeniem był raczej Zakazany Las, gdzie w czasach nauki w Hogwarcie parę razy się wymknęła, i gdzie drzewa były bardzo wysokie i stare. Oczywiście to mógł być każdy las, choć takich wiekowych i dzikich nie było wcale wiele, ale przeczucie podpowiadało ten, który znała i który kojarzył jej się z latami nauki. Czyżby naprawdę przenieśli się aż tam, w okolice Hogwartu, gdzie nie była od sześciu lat, odkąd go skończyła? Cóż, jeśli miała dziś zginąć, to przynajmniej miała okazję jeszcze raz stanąć na tych ziemiach. Czasy szkolne, podobnie jak dla wielu, były dla niej wspaniałym okresem w życiu, ale była wtedy zupełnie inną osobą. Dziś stawała tu jako dorosła czarownica która swoje w życiu przeszła i była pełna determinacji do naprawiania świata i ratowania go przed złem, jakim były anomalie. Przez pogodę trudno było jednak stwierdzić ze stuprocentową pewnością, że to Zakazany Las, choć mrużąc oczy próbowała cokolwiek dostrzec pomiędzy drzewami; mogli jednak być na tyle głęboko w lesie, że dostrzeżenie błoni i zamku, lub czegokolwiek charakterystycznego byłoby niemożliwe.
Wokół niej stali głównie inni Zakonnicy, zarówno ci którzy szli do Azkabanu, jak i pozostali. Nie było jednak gwardzistów, ministra i Bathildy, więc prawdopodobnie musieli po prostu zaczekać, aż będą w komplecie i zostanie otwarte przejście. Sophia nie wiedziała, jak to miało wyglądać, więc po prostu stała wśród innych i czekała. Choć jej myśli krążyły przede wszystkim wokół wyprawy, to czasem uciekały i do innych wspomnień, jak te z Hogwartu, kiedy życie wydawało się tak proste i nieskomplikowane, i choć snuła już wtedy pierwsze marzenia o byciu aurorem, nie śniła o tym, jak potoczy się jej przyszłość. Ta beztroska przeszłość już nie wróci, ale mogli przyłożyć rękę do tego, by inne dzieci miały równie szczęśliwą i bezpieczną młodość jak kiedyś oni. Walczyli i podejmowali trudne wybory po to, by uwolnić od tego ciężaru przyszłe pokolenia.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Wieści, które przekazała im profesor Bagshot w odosobnieniu, wstrząsnęły Benjaminem. Milczał podczas całej przemowy Bathildy, wpatrując się w pooraną zmarszczkami twarz staruszki z mieszaniną niedowierzania, bólu, ale i determinacji. Nie negował podjętych decyzji, nie obezwładniła go perspektywa tego, co miał uczynić – przeszedł Próbę Gwardzisty, oddał swe życie idei Zakonu Feniksa, nie wahał się więc nawet sekundy, kiedy odbierał od siwowłosej czarownicy gliniany, trójkątny pojemniczek. Zawiesił rzemień wisiora na szyi i schował talizman pod koszulą i skórzaną kurtką; nie mógł go zgubić ani uszkodzić, nie teraz. Czas był najważniejszy. Spojrzał porozumiewawczo, z powagą na Samuela, obydwaj nieśli to niezmiernie ciężkie brzemię, ale nie mogli ugiąć się pod naporem ewentualnych dylematów. Na barkach Gwardzistów spoczywała wielka odpowiedzialność. Ben nie mógł się jednak powstrzymać i gdy profesor Bagshot uśmiechnęła się trochę z dumą, a trochę ze smutkiem, pochylił się nad wątłą staruszką i przytulił ją z całych sił, choć względnie delikatnie. – Dziękujemy, pani profesor – wychrypiał wieloznacznie, dziękował za to, co im powiedziała, i za to, jaką decyzję podjęła. Później odebrał od niej także rysunki, najpierw je oglądając, a później pieczołowicie składając i chowając do wewnętrznej kieszeni kurtki. Dopiero wtedy pochwycił figurkę kota i przeniósł się wraz z resztą Gwardzistów na miejsce.
Wylądował na równych nogach, nie zachwiał się ani nie zatoczył, od razu wyłapując wzrokiem nie tylko grupę, z którą miał wykonać powierzone im zadanie, ale także Hannah. Jego słodką, małą siostrę, wykazującą się niezwykłą odwagą. Podszedł do niej i nie zważając na ewentualne protesty, zamknął ją w uścisku ramion i pocałował ją w czoło, dmuchnięciem oddechu odsuwając w bok ciemną grzywkę. – Pod moją nieobecność masz opiekować się naszym małym Josephem. I rodzicami. A gdyby moja…podróż się przedłużyła, wpadaj do domku nakarmić psy – polecił jej cicho, zdecydowanie, wiedząc, że Hannah da sobie radę ze wszystkim. Dłuższą chwilę przytulał ją do siebie z całych sił, a potem odsunął się i zmierzwił jej piękną fryzurę, posyłając siostrze krzepiący uśmiech, mówiący, że misja potoczy się tak, jak powinna; że naprawią anomalię i za jakiś czas będą razem świętować to zwycięstwo. Wierzył w to, musiał w to wierzyć, by i ona odkryła w sobie nadzieję.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
stąd
Miałem podstawy do zadania swojego pytania, a i tak poczułem się głupio, kiedy profesor Bagshot zaczęła mi udzielać odpowiedzi. Słuchałem jej z uwagą, starając się zrozumieć wszelkie argumenty, chociaż i tak nie czułem się najlepiej z myślą, że zatajono przed nami coś tak ogromnego. Skinąłem jednak głową, nie dodając nic więcej - nie chciałem się kłócić, zresztą teraz wszyscy mieli o wiele poważniejszy temat do zmartwień. Spoglądałem na osoby, które postanowiły udać się do Azkabanu, teraz trochę żałując, że nie jestem jednym z nich. Parę dni temu wydawało mi się, że nie jestem gotowy na taką wyprawę i narobię więcej szkód niż pomogę, lecz teraz zastanawiałem się czy każda możliwa różdżka nie była przypadkiem na wagę złota. Moje wątpliwości zostały dość szybko rozwiane - zdziwiłem się, kiedy i nam kazano się udać do Zakazanego Lasu, ale tym razem postanowiłem nie zadawać żadnych dodatkowych pytań - skoro tak nam kazano, niech tak się stanie. Zerknąłem na małą wiewiórkę, która wspięła się na moje ramię. Wyglądała pięknie, jak miniaturowy patronus. Tak się na nią zagapiłem, że omal nie zapomniałem złapać się rąk swoich sąsiadów. Szybko znaleźliśmy się w Zakazanym Lesie, a ja oczywiście musiałem niefortunnie upaść na ziemię. Podniosłem się, strzepując ziemię z kolan, po czym rozejrzałem się dookoła - niesamowite, Zakazany Las! Rozejrzałem się dookoła podekscytowany, chociaż z tyłu głowy wciąż pamiętałem po co się tutaj znalazłem, ale ostatni raz byłem tutaj z dziesięć lat temu, Tak, dziesięć lat temu skończyłem szkołę. Stanąłem twarzą do zamku, który wyglądał pięknie o tej porze dnia (czy może raczej nocy), czując jak coś szamocze mi się w kieszeni. Okazało się, że to ta biedna zabawkowa wiewiórka. Błyskawicznie wspięła się po moim ramieniu i schowała się we włosach. Może być i tak.
Miałem podstawy do zadania swojego pytania, a i tak poczułem się głupio, kiedy profesor Bagshot zaczęła mi udzielać odpowiedzi. Słuchałem jej z uwagą, starając się zrozumieć wszelkie argumenty, chociaż i tak nie czułem się najlepiej z myślą, że zatajono przed nami coś tak ogromnego. Skinąłem jednak głową, nie dodając nic więcej - nie chciałem się kłócić, zresztą teraz wszyscy mieli o wiele poważniejszy temat do zmartwień. Spoglądałem na osoby, które postanowiły udać się do Azkabanu, teraz trochę żałując, że nie jestem jednym z nich. Parę dni temu wydawało mi się, że nie jestem gotowy na taką wyprawę i narobię więcej szkód niż pomogę, lecz teraz zastanawiałem się czy każda możliwa różdżka nie była przypadkiem na wagę złota. Moje wątpliwości zostały dość szybko rozwiane - zdziwiłem się, kiedy i nam kazano się udać do Zakazanego Lasu, ale tym razem postanowiłem nie zadawać żadnych dodatkowych pytań - skoro tak nam kazano, niech tak się stanie. Zerknąłem na małą wiewiórkę, która wspięła się na moje ramię. Wyglądała pięknie, jak miniaturowy patronus. Tak się na nią zagapiłem, że omal nie zapomniałem złapać się rąk swoich sąsiadów. Szybko znaleźliśmy się w Zakazanym Lesie, a ja oczywiście musiałem niefortunnie upaść na ziemię. Podniosłem się, strzepując ziemię z kolan, po czym rozejrzałem się dookoła - niesamowite, Zakazany Las! Rozejrzałem się dookoła podekscytowany, chociaż z tyłu głowy wciąż pamiętałem po co się tutaj znalazłem, ale ostatni raz byłem tutaj z dziesięć lat temu, Tak, dziesięć lat temu skończyłem szkołę. Stanąłem twarzą do zamku, który wyglądał pięknie o tej porze dnia (czy może raczej nocy), czując jak coś szamocze mi się w kieszeni. Okazało się, że to ta biedna zabawkowa wiewiórka. Błyskawicznie wspięła się po moim ramieniu i schowała się we włosach. Może być i tak.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To była wielka doza zaufania. Każdy wierzył słowom Pani Profesor nie poddając ich w wątpliwość nawet na sekundę. Nie wiedzieli przecież gdzie świstoklik ich przeniesie, ani co spotka ich gdy dotrą już na miejsce. Szczerze mówiąc Lorraine nawet przez chwile się nad tym nie zastanawiała. Ufała, że właśnie stąd będą w stanie pomóc reszcie Zakonników w wypełnieniu ich misji. Prewett zauważyła ów zależność już dawno. Nawet kiedy Bathilda poinformowała ich o tym, że pojawienie się anomalii wyszło spod ich rąk to nikt nie zareagował złością. Ludziom zazwyczaj ciężko było przyjmować do wiadomości, że ktoś ich okłamywał, a Zakonnicy przemilczeli tę kwestię właściwie nic sobie z tego nie robiąc. Czasami się zastanawiała czy to kwestia tego, że każdy potrafił zrozumieć naturę wojny, czy po prostu wiedzieli, iż brak zaufania doprowadzi ich na samo dno. Komu mieliby innemu ufać? Od kogo przyjmować rozkazy? W Zakonie zapanowałby chaos, który na pewno zostałby wykorzystany przez ich wrogów, a tego przecież nikt nie chciał.
Kiedy świstoklik przeniósł ich w sam środek lasu Lorraine zdezorientowana spojrzała na Archiego. - Wiesz co to za miejsce? - zapytała spoglądając po twarzach innych Zakonników. W Wielkiej Brytanii już dawno nie było tak srogiej zimy. Anomalie także robiły swoje tym bardziej, że czarnomagiczna burza wcale im nie odpuściła. Blondynka miała nadzieje, że dzisiaj to wszystko się skończy. Niebo miało się uspokoić, a rzucanie zaklęć będzie wolne od skutków ubocznych. Przez ten czas nauczyła się, że czasami trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu. Zostawić magię i zacząć używać własnych rąk. Nigdy wcześniej prawdopodobnie nie pomyślałaby, że magia może być tak nieposłuszna. Teraz nie wyobrażała sobie by znowu zaufać jej w pełni, a to wszystko zależało od tego czy Zakonnikom dzisiejszej nocy się powiedzie. - Bathilda wyglądała słabo, zauważyłeś? Tak jakby była chora lub mocno czymś zmęczona. - dodała jeszcze do męża wiedząc, że ten jako uzdrowiciel na pewno będzie lepiej w stanie zinterpretować jej spostrzeżenia. Teraz przyszło im czekać.
Kiedy świstoklik przeniósł ich w sam środek lasu Lorraine zdezorientowana spojrzała na Archiego. - Wiesz co to za miejsce? - zapytała spoglądając po twarzach innych Zakonników. W Wielkiej Brytanii już dawno nie było tak srogiej zimy. Anomalie także robiły swoje tym bardziej, że czarnomagiczna burza wcale im nie odpuściła. Blondynka miała nadzieje, że dzisiaj to wszystko się skończy. Niebo miało się uspokoić, a rzucanie zaklęć będzie wolne od skutków ubocznych. Przez ten czas nauczyła się, że czasami trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu. Zostawić magię i zacząć używać własnych rąk. Nigdy wcześniej prawdopodobnie nie pomyślałaby, że magia może być tak nieposłuszna. Teraz nie wyobrażała sobie by znowu zaufać jej w pełni, a to wszystko zależało od tego czy Zakonnikom dzisiejszej nocy się powiedzie. - Bathilda wyglądała słabo, zauważyłeś? Tak jakby była chora lub mocno czymś zmęczona. - dodała jeszcze do męża wiedząc, że ten jako uzdrowiciel na pewno będzie lepiej w stanie zinterpretować jej spostrzeżenia. Teraz przyszło im czekać.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Zacisnął szczęki, kiedy coś mocno nim szarpnęło. Miał wrażenie jakby wnętrzności powymieniały się na miejsca, nie marudził jednak. Kiedy wylądowali na miejscu, kręciło mu się lekko w głowie, choć chyba wszyscy byli w podobnym stanie. Do tego środka transportu nie da się przyzwyczaić, nie ważne ile razy by się próbowało podróżować - a odkąd sieć Fiuu padła i teleportacja stała się niebezpieczna, właśnie świstokliki były ich najlepszym zamiennikiem.
Rozejrzał się po okolicy, orientując że znajdują się w lesie, bardzo ciemnym.
- Zaraz się pewnie dowiemy. - odpowiedział Caileen, bo wątpił by mieli wśród siebie aż tak wybitnego znawcę lasów by po drzewach jakie widzą dookoła rozpoznać konkretny las. Nie wiedzieli w końcu nawet czy znajdują się nadal w Anglii.
Był ich całkiem niezły tłumek. W tym ludzie nowi, którzy nie wyruszą z nimi na misję. Co będą tu robić? Choć sam uważał, że każdemu kto chce walczyć na początek należy dać szansę, pamiętał że sam z początku nie w pełni wiedział na co się pisze. Znaczy wiedział - jednak to była jedynie teoria, wyobrażenia, które są czymś całkowicie innym niż przeżycie kolejnych zadań, wydarzeń związanych z tą organizacją. Co więc będzie zależało od grupy w większości całkiem nowych osób?
Nie odzywał się jednak - spotkania Zakonu traciły charakter dyskusji i coraz bardziej było to widać. Plan jakiego mają się trzymać poznają za chwilę.
Czekał więc - w napięciu. Przed pierwszą większą misją piekł ciasteczka z Josie. Oboje wiedzieli, ze i tak nie usną, chcieli zabić sobie jakoś czas, zająć czymś ręce. Dziś Josie nie było z nimi. Była zaginiona. Spojrzał na Bena, potem na Alexa, którzy byli z nim na Wyspie Rzeźb. Później na Jackie, Sue, Lucindę, Foxa. Robiła się z nich cholernie duża grupa. Ale bardzo silna jednocześnie. Nie znał jedynie Jackie, był jednak przekonany że jeśli pisze się na coś takiego, ma ku temu powody, wie że jest w stanie sobie poradzić.
Rozejrzał się po okolicy, orientując że znajdują się w lesie, bardzo ciemnym.
- Zaraz się pewnie dowiemy. - odpowiedział Caileen, bo wątpił by mieli wśród siebie aż tak wybitnego znawcę lasów by po drzewach jakie widzą dookoła rozpoznać konkretny las. Nie wiedzieli w końcu nawet czy znajdują się nadal w Anglii.
Był ich całkiem niezły tłumek. W tym ludzie nowi, którzy nie wyruszą z nimi na misję. Co będą tu robić? Choć sam uważał, że każdemu kto chce walczyć na początek należy dać szansę, pamiętał że sam z początku nie w pełni wiedział na co się pisze. Znaczy wiedział - jednak to była jedynie teoria, wyobrażenia, które są czymś całkowicie innym niż przeżycie kolejnych zadań, wydarzeń związanych z tą organizacją. Co więc będzie zależało od grupy w większości całkiem nowych osób?
Nie odzywał się jednak - spotkania Zakonu traciły charakter dyskusji i coraz bardziej było to widać. Plan jakiego mają się trzymać poznają za chwilę.
Czekał więc - w napięciu. Przed pierwszą większą misją piekł ciasteczka z Josie. Oboje wiedzieli, ze i tak nie usną, chcieli zabić sobie jakoś czas, zająć czymś ręce. Dziś Josie nie było z nimi. Była zaginiona. Spojrzał na Bena, potem na Alexa, którzy byli z nim na Wyspie Rzeźb. Później na Jackie, Sue, Lucindę, Foxa. Robiła się z nich cholernie duża grupa. Ale bardzo silna jednocześnie. Nie znał jedynie Jackie, był jednak przekonany że jeśli pisze się na coś takiego, ma ku temu powody, wie że jest w stanie sobie poradzić.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Ostatnio zmieniony przez Bertie Bott dnia 10.04.19 12:43, w całości zmieniany 1 raz
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Była ciekawa, czego Bathilda będzie od nich oczekiwać. Zakonnicy którzy nie zgłosili się do udziału w dziś rozpoczynającej się misji nie byli o niczym uprzedzeni, choć z drugiej strony - chyba przez samo wstąpienie do organizacji zgadzali się na wszystko czego Zakon będzie od nich oczekiwał. Przynajmniej Julia odbierała to w ten sposób i jeśli jest coś, co będzie mogła zrobić, da z siebie wszystko.
Kiedy znaleźli się w lesie, zaczęła się rozglądać. Kojarzył jej się ze szkołą - Julia zawsze miała pociąg do lasów i natury, spędzała w nich najpewniej więcej czasu niż przeciętna szlachcianka, lub jakakolwiek szlachcianka. Z resztą - jaka z niej szlachcianka?
Nie miała jednak pewności. Zaczęła zamiast tego wypatrywać Bathildy ciekawa, czy starsza kobieta dotarła tu z nimi, czy dalsze instrukcje przekaże im Longbottom. Nie miała pojęcia co, prócz ilości przeżytych lat rzecz jasna dzieje się z Bagshot, jednak przez myśl przeszło jej że o ile oni, młodzi ludzie często źle znoszą podróż świstoklikiem, o tyle dla starszej kobiety musi to być wyjątkowo nieprzyjemne.
Rozglądała się więc po prostu, z pewnym napięciem - patrzyła na twarze kolejnych, którzy ruszą niebawem dalej. Ilu z nich wróci? Co spotka ich po drodze? W jaki sposób anomalia będzie się przed nimi broniła, w jaki sposób będzie atakowała dzieci?
No i same dzieci. Prewett zaczęła wyszukiwać je wzrokiem. Czy na prawdę uda się je bezpiecznie przeprowadzić przez ten koszmar, czy dadzą radę wrócić tu żywe? Jak bardzo straumatyzowane będą przez to w przyszłości? Dziecięca psychika jest w końcu tak strasznie delikatna. A anomalie bywają brutalne i tak strasznie zróżnicowane. Julia domyślała się że to może być powód tak dużych grup - im ich więcej, tym większa szansa że znajdzie się wśród nich ktoś, kto będzie wiedział jak rozwiązać daną sytuację. Tym bardziej martwił ją Longbottom - który ruszy całkiem sam.
Milcząc czekała jednak na konkretne instrukcje.
Kiedy znaleźli się w lesie, zaczęła się rozglądać. Kojarzył jej się ze szkołą - Julia zawsze miała pociąg do lasów i natury, spędzała w nich najpewniej więcej czasu niż przeciętna szlachcianka, lub jakakolwiek szlachcianka. Z resztą - jaka z niej szlachcianka?
Nie miała jednak pewności. Zaczęła zamiast tego wypatrywać Bathildy ciekawa, czy starsza kobieta dotarła tu z nimi, czy dalsze instrukcje przekaże im Longbottom. Nie miała pojęcia co, prócz ilości przeżytych lat rzecz jasna dzieje się z Bagshot, jednak przez myśl przeszło jej że o ile oni, młodzi ludzie często źle znoszą podróż świstoklikiem, o tyle dla starszej kobiety musi to być wyjątkowo nieprzyjemne.
Rozglądała się więc po prostu, z pewnym napięciem - patrzyła na twarze kolejnych, którzy ruszą niebawem dalej. Ilu z nich wróci? Co spotka ich po drodze? W jaki sposób anomalia będzie się przed nimi broniła, w jaki sposób będzie atakowała dzieci?
No i same dzieci. Prewett zaczęła wyszukiwać je wzrokiem. Czy na prawdę uda się je bezpiecznie przeprowadzić przez ten koszmar, czy dadzą radę wrócić tu żywe? Jak bardzo straumatyzowane będą przez to w przyszłości? Dziecięca psychika jest w końcu tak strasznie delikatna. A anomalie bywają brutalne i tak strasznie zróżnicowane. Julia domyślała się że to może być powód tak dużych grup - im ich więcej, tym większa szansa że znajdzie się wśród nich ktoś, kto będzie wiedział jak rozwiązać daną sytuację. Tym bardziej martwił ją Longbottom - który ruszy całkiem sam.
Milcząc czekała jednak na konkretne instrukcje.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Krew odpłynęła z twarzy Sue, gdy tylko usłyszała, co wydobyło się z jej ust - głos zdusił się w gardle, zdenerwowanie napłynęło zimną falą, sięgając aż po koniuszki palców. Wiedziała, że zawiodła, nim miotła skończyła w drzazgach, a gdy rzeczywiście najgorsze przeczucia się spełniły, wciągnęła powietrze, czując napływ myśli - szum wdarł się do uszu, na chwilę wyciszając całe pomieszczenie, jakby ktoś w międzyczasie rzucił na nią Muffliato. Nie do końca świadoma tego, co się wydarzyło, choć przed oczami miała szczątki własności Wrighta, cofnęła się, dopiero po chwili odczuwając skutek, jaki zaklęcie wywołało na niej samej. Różdżka zaczęła wyślizgiwać się, chwyt stał się niepewny - wtedy zauważyła. Zdezorientowanie nie pozwoliło na przyswojenie zdarzeń, patrzyła oniemiała na swoją dłoń, pomniejszoną, nie potrafiąc rozejrzeć się i zorientować, co dzieje się wokół. Trwało to teoretycznie chwilę, jak w półśnie poczuła szarpnięcie, ledwo zaciskając miniaturowe palce na drewnie. Chwilę potem poczuła nagły chłód, zapach lasu i uderzenie pod stopami - cudem udało jej się przenieść z resztą, dopiero okolica zdołała otrzeźwić umysł choć w małej części - nie zastanawiała się, co to za las, gdzie mogą być. W głowie kołatały się tylko trzy myśli. Azkaban, miotła, ręka. Zdawało jej się, że gorszego początku nie mogła sobie wyobrazić - jeszcze nie zdążyli zacząć, nie trafili nawet na miejsce, a już stanowiła kłopot. Szybko chwyciła różdżkę lewą ręką, nawet nie próbując rzucać nią zaklęć - nie mogło się udać. Walcząc z myślą o zapadnięciu się pod ziemię - i ze łzami, które jakimś cudem udało jej się zdusić względnie szybko - spróbowała ustawić priorytety. Azkaban - na pewno był najważniejszy, wciąż. Dłoń - musiała czarować, choć teraz obawiała się, co z tych czarów mogło wyjść w towarzystwie anomalii. Miotła - nie mogła udawać i grać na zwłokę, nawet jeśli Wright miał być na nią wściekły przez całą wyprawę. Obawiała się tylko, że rozkojarzy go tą wiadomością, że zawali sprawę jeszcze bardziej, ale musiała go poinformować o tym, co zrobiła. Wiedziała, że nie była to wina anomalii i nie zamierzała przed Gwardzistą kłamać. Teraz jednak wzrokiem postarała się odnaleźć Foxa lub Alexandra, w pierwszym instynkcie szukając pomocy u nich - choć ktokolwiek, kto mógł się sprawą zająć, był na wagę złota. Uniosła rękę, trzymając ją przy szyi, by była widoczna - wciąż okropnie blada, szukała, w trudnych warunkach, dyktowanych anomaliami i zamiecią.
| Za głupi błąd i jeszcze głupszą reakcję z edycją - Finite Incantatem na pomniejszoną dłoń - ST 100, cytuję dopisek MG:
usunąć zaklęcie, które pomniejszyło dłoń Susanne, można przy pomocy finite o ST 100. Do momentu zdjęcia uroku Susanne nie jest w stanie czarować. Aby ktokolwiek spróbował to zrobić, musi jednak najpierw dostrzec problem Susanne i poświęcić na to swoją turę - aktualnie nie widzi go nikt. W Zakazanym Lesie obowiązuje znów turowość kolejki, Susanne nie może napisać więcej niż jednego posta w turze (i pisze już w Zakazanym Lesie).
| Za głupi błąd i jeszcze głupszą reakcję z edycją - Finite Incantatem na pomniejszoną dłoń - ST 100, cytuję dopisek MG:
usunąć zaklęcie, które pomniejszyło dłoń Susanne, można przy pomocy finite o ST 100. Do momentu zdjęcia uroku Susanne nie jest w stanie czarować. Aby ktokolwiek spróbował to zrobić, musi jednak najpierw dostrzec problem Susanne i poświęcić na to swoją turę - aktualnie nie widzi go nikt. W Zakazanym Lesie obowiązuje znów turowość kolejki, Susanne nie może napisać więcej niż jednego posta w turze (i pisze już w Zakazanym Lesie).
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Nie lubił świstoklików, być może dlatego, że był Macmillanem i znacznie bardziej preferował miotły. Inna sprawa, że nigdy nie wiedział jak lądować po przerzuceniu przez ten okropny cud magicznej techniki. Tak teraz kolejny raz mógł narzekać na fakt wylądowania na swoich zacnych czterech literach. Cieszył się natomiast z tego, że zabrał ze sobą swój całkiem ciepły płaszcz i szalik, szczególnie, kiedy zostali wyrzuceni w środku lasu.
Nie miał jednak czasu na rozglądanie się. Szybko wypatrzył wśród osób Benjamina i Hannah, do których jak najszybciej podszedł. Niemrawo się uśmiechnął na widok ściskającego z całych sił czarownicę przez wielkoluda-brata. Nie chciał im przeszkadzać, a właściwie chciał powiedzieć tylko jedną rzecz, która przychodziła mu na obecną chwilę do głowy, a potem oddalić się i nie przeszkadzać w chwilowej idylli.
– Uważaj na siebie – słowa były skierowane do Wrighta, rzecz jasna. Poklepał przyjaciela po ramieniu, życząc w myślach wszystkiego co najlepsze dla niego. Zresztą, nie czułby się dobrze zabierając drogocenny czas Wrightom.
Szybko więc zmienił kierunek w stronę Artura, Brendana i Alexandra, którym także życzył powodzenia i których potraktował podobnie jak Benjamina (to znaczy poklepał ich po ramieniu lub uścisnął dłoń zanim zdołaliby w ogóle odejść/wyruszyć). Przy Lucindzie ograniczył się jedynie do miłych słów (bo w końcu była lady, więc nie wydało, żeby zmuszał ją do męskich uścisków). Dopiero po tym krótkim pożegnaniu z bliższymi lub dalszymi kuzynami, mógł udać się w stronę Rii, przy której chciał się zatrzymać dłużej. Jej osoba zdawała się w tym momencie najważniejsza. Podszedł do niej całkiem nieśmiało, jak gdyby wstydził się tego, że wokół byli wszyscy Zakonnicy, a w dodatku niewielu wiedziało o tym, co stało się w bibliotece w październiku. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć, a właściwie siłował się z samym sobą, żeby w ogóle cokolwiek z siebie wydusić i żeby miało to jakikolwiek sens.
– Pamiętaj, że musisz wrócić, ze względu na naszą… małą… umowę – miał na myśli ślub, ale nie chciał mówić tego na głos, a jego słowa i tak zabrzmiały trochę zbyt biznesowo niż powinny, co oczywiście nie leżało w jego zamiarach. Trochę się denerwował, bo nie chciał zawstydzać czarownicy przed pozostałymi. Poza tym mówił dość cicho. – Żałuję, że nie mogę pójść, ale może to lepiej – dodał, niemalże szepcząc. – Wiem, że Brendan będzie w pobliżu, ale i tak uważaj na siebie… dobrze? – Widać było, że się martwił, ale jednocześnie starał się tak nie wyglądać.
Nie miał jednak czasu na rozglądanie się. Szybko wypatrzył wśród osób Benjamina i Hannah, do których jak najszybciej podszedł. Niemrawo się uśmiechnął na widok ściskającego z całych sił czarownicę przez wielkoluda-brata. Nie chciał im przeszkadzać, a właściwie chciał powiedzieć tylko jedną rzecz, która przychodziła mu na obecną chwilę do głowy, a potem oddalić się i nie przeszkadzać w chwilowej idylli.
– Uważaj na siebie – słowa były skierowane do Wrighta, rzecz jasna. Poklepał przyjaciela po ramieniu, życząc w myślach wszystkiego co najlepsze dla niego. Zresztą, nie czułby się dobrze zabierając drogocenny czas Wrightom.
Szybko więc zmienił kierunek w stronę Artura, Brendana i Alexandra, którym także życzył powodzenia i których potraktował podobnie jak Benjamina (to znaczy poklepał ich po ramieniu lub uścisnął dłoń zanim zdołaliby w ogóle odejść/wyruszyć). Przy Lucindzie ograniczył się jedynie do miłych słów (bo w końcu była lady, więc nie wydało, żeby zmuszał ją do męskich uścisków). Dopiero po tym krótkim pożegnaniu z bliższymi lub dalszymi kuzynami, mógł udać się w stronę Rii, przy której chciał się zatrzymać dłużej. Jej osoba zdawała się w tym momencie najważniejsza. Podszedł do niej całkiem nieśmiało, jak gdyby wstydził się tego, że wokół byli wszyscy Zakonnicy, a w dodatku niewielu wiedziało o tym, co stało się w bibliotece w październiku. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć, a właściwie siłował się z samym sobą, żeby w ogóle cokolwiek z siebie wydusić i żeby miało to jakikolwiek sens.
– Pamiętaj, że musisz wrócić, ze względu na naszą… małą… umowę – miał na myśli ślub, ale nie chciał mówić tego na głos, a jego słowa i tak zabrzmiały trochę zbyt biznesowo niż powinny, co oczywiście nie leżało w jego zamiarach. Trochę się denerwował, bo nie chciał zawstydzać czarownicy przed pozostałymi. Poza tym mówił dość cicho. – Żałuję, że nie mogę pójść, ale może to lepiej – dodał, niemalże szepcząc. – Wiem, że Brendan będzie w pobliżu, ale i tak uważaj na siebie… dobrze? – Widać było, że się martwił, ale jednocześnie starał się tak nie wyglądać.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Korzystała ze świstoklików tak często, że szarpanie przestało jej już przeszkadzać. Taki był koszt ubzdurania sobie, że lepiej jej będzie mieszkać w Szkocji, gdy do pracy musiała pojawiać się w Londynie. Choć uwielbiała miotły, a tym bardziej latanie, tak długa trasa każdego dnia mogła kończyć się dla niej zmęczeniem jeszcze przed pracą. A fakt, że miała bardzo łatwy dostęp do świstoklików szybko sprawił, że był to jej ulubiony środek transportu.
Pojawiła się tutaj wśród innych zakonników, czując nieznaczne zdenerwowanie całą sytuacją. Wiedziała, że zbliża się moment, kiedy wyruszą i czy dziwnym było, że pojawiła się odrobina stresu? Jej pierwsze większe przedsięwzięcie w Zakonie Feniksa... Wszystkie możliwe potrzebne eliksiry pochowała na kieszeniach i sakiewkach tak, by jej nie przeszkadzały w noszeniu, miotłę przewiesiła na rzemieniu przez ramię.
Rozejrzała się po najbliższym terenie. Z daleka między koronami drzew majaczył zamek. Hogwart? Mogła się tego spodziewać. Szkockie powietrze uderzyło w płuca. Obserwowała innych w ciszy. Nie chciała się rozczulać, nie chciała się żegnać z łzami w oczach, złamałoby jej to serce i zapomniałaby o części swojej odwagi. Czułaby, jakby było to ostatnie pożegnanie, jakby byli przekonani, że już więcej nie wróci. A przecież wrócą. Wiedziała, że wszyscy wrócą tutaj w całości, wierzyła w to całą sobą. Tak jak mówiła Bathilda - byli silniejsi niż kiedykolwiek.
Wzrokiem odszukała swoją grupę. Justine i Brendan zapewne będą im przewodzić. Zauważyła też, że spora część z nich należała do bardzo dobrych lotników. Max i Ria zawodowo grały w Quidditcha. Marcella wprawdzie od tego biznesu odeszła, ale nadal śledziła rozwój niektórych drużyn. Głównie Wędrowców, jednak mimochodem trafiały się też informacje o Harpiach czy Zjednoczonych.
Miała nadzieję, że chociaż trochę przyda się fakt, że miała całkiem niezłą rękę do dzieci. Do wszystkich poza swoimi siostrzeńcami, dwaj łobuzy bez serca. Złapała za rzemyk i spięła włosy krótkie włosy w małą kiteczkę na potylicy i przeczesała palcami grzywkę. Nie poprawiała sobie wyglądu tylko chciała się upewnić, że nie będzie jej to przeszkadzało, kiedy nie będzie mogła sobie na to pozwolić.
Pojawiła się tutaj wśród innych zakonników, czując nieznaczne zdenerwowanie całą sytuacją. Wiedziała, że zbliża się moment, kiedy wyruszą i czy dziwnym było, że pojawiła się odrobina stresu? Jej pierwsze większe przedsięwzięcie w Zakonie Feniksa... Wszystkie możliwe potrzebne eliksiry pochowała na kieszeniach i sakiewkach tak, by jej nie przeszkadzały w noszeniu, miotłę przewiesiła na rzemieniu przez ramię.
Rozejrzała się po najbliższym terenie. Z daleka między koronami drzew majaczył zamek. Hogwart? Mogła się tego spodziewać. Szkockie powietrze uderzyło w płuca. Obserwowała innych w ciszy. Nie chciała się rozczulać, nie chciała się żegnać z łzami w oczach, złamałoby jej to serce i zapomniałaby o części swojej odwagi. Czułaby, jakby było to ostatnie pożegnanie, jakby byli przekonani, że już więcej nie wróci. A przecież wrócą. Wiedziała, że wszyscy wrócą tutaj w całości, wierzyła w to całą sobą. Tak jak mówiła Bathilda - byli silniejsi niż kiedykolwiek.
Wzrokiem odszukała swoją grupę. Justine i Brendan zapewne będą im przewodzić. Zauważyła też, że spora część z nich należała do bardzo dobrych lotników. Max i Ria zawodowo grały w Quidditcha. Marcella wprawdzie od tego biznesu odeszła, ale nadal śledziła rozwój niektórych drużyn. Głównie Wędrowców, jednak mimochodem trafiały się też informacje o Harpiach czy Zjednoczonych.
Miała nadzieję, że chociaż trochę przyda się fakt, że miała całkiem niezłą rękę do dzieci. Do wszystkich poza swoimi siostrzeńcami, dwaj łobuzy bez serca. Złapała za rzemyk i spięła włosy krótkie włosy w małą kiteczkę na potylicy i przeczesała palcami grzywkę. Nie poprawiała sobie wyglądu tylko chciała się upewnić, że nie będzie jej to przeszkadzało, kiedy nie będzie mogła sobie na to pozwolić.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Rzadko udawało jej się tak długo zachować milczenie, a jednak przez cały czas spotkania Frances nie powiedziała ani słowa, z pewnością bijąc tym jakiś rekord w swojej karierze gaduły. Nie miała zbyt wiele do dodania, ani o anomaliach, ani o niczym, co można by zapisać na tablicy przygotowanej przez Susanne; pozostało jej tylko dokładnie się jej przyjrzeć po spotkaniu. Od września tkwiła w Hogwarcie i chociaż miała świadomość, że tam dobrze spełnia swoją rolę nauczycielki, to była nieco odizolowana od Londynu. Nie było to najlepszą rzeczą, kiedy zaczynało nawiedzać ją poczucie, że działanie dla Zakonu powinno być teraz priorytetem.
Nieco zdziwiło ją, że znaleźli się w lesie, przeniesieni wszyscy razem przez świstoklik. Przez chwilę była pewna, że to nie żaden przypadkowy las, a ten Zakazany otaczający Hogwart, ale może to tylko wrażenie, jakie odniosła - przez ostatnie miesiące był jedynym lasem jaki odwiedzała, i to dość często z uczniami odrabiającymi szlabany. W gruncie rzeczy nie miało znaczenia, gdzie są. Najbardziej liczyło się, gdzie niektórzy z nich powinni wkrótce się znaleźć.
Starała się nie myśleć o tym spotkaniu w kategoriach pożegnania, ale czym były jej pobożne życzenia wobec realnych zagrożeń czekających w więzieniu? W starej chacie z trudem słuchała, jak profesor Bagshot wymienia nazwiska dobrych i odważnych ludzi, którzy zdecydowali się zgłosić na tę wyprawę. Zostawiali za sobą najbliższych nie wiedząc, czy wrócą i samo to było już poświęceniem. Frances nie byłaby w stanie z całą pewnością stwierdzić, że kiedykolwiek zdobyłaby się na podobną decyzję. Nic w jej opinii nie zasługiwało na większy szacunek i wdzięczność – garstka Zakonników brała na swoje barki ciężar losów całego magicznego świata, podejmując się tego zadania. Frances dobrze o tym wiedziała, miała świadomość, że ostateczna potyczka z anomalią to konieczność, a jednocześnie, patrząc jak niektórzy wymieniają pożegnania z najbliższymi – pożegnania tylko do jutra, wszyscy zgromadzeni w lesie kurczowo trzymali się nadziei, że każdy z nich powróci z Azkabanu – żałowała, że muszą iść.
Frances westchnęła cicho i nie mogąc zrobić nic więcej, czekała, w ciszy i napięciu, na jakieś instrukcje dla wszystkich tych, którzy mieli zostać.
Nieco zdziwiło ją, że znaleźli się w lesie, przeniesieni wszyscy razem przez świstoklik. Przez chwilę była pewna, że to nie żaden przypadkowy las, a ten Zakazany otaczający Hogwart, ale może to tylko wrażenie, jakie odniosła - przez ostatnie miesiące był jedynym lasem jaki odwiedzała, i to dość często z uczniami odrabiającymi szlabany. W gruncie rzeczy nie miało znaczenia, gdzie są. Najbardziej liczyło się, gdzie niektórzy z nich powinni wkrótce się znaleźć.
Starała się nie myśleć o tym spotkaniu w kategoriach pożegnania, ale czym były jej pobożne życzenia wobec realnych zagrożeń czekających w więzieniu? W starej chacie z trudem słuchała, jak profesor Bagshot wymienia nazwiska dobrych i odważnych ludzi, którzy zdecydowali się zgłosić na tę wyprawę. Zostawiali za sobą najbliższych nie wiedząc, czy wrócą i samo to było już poświęceniem. Frances nie byłaby w stanie z całą pewnością stwierdzić, że kiedykolwiek zdobyłaby się na podobną decyzję. Nic w jej opinii nie zasługiwało na większy szacunek i wdzięczność – garstka Zakonników brała na swoje barki ciężar losów całego magicznego świata, podejmując się tego zadania. Frances dobrze o tym wiedziała, miała świadomość, że ostateczna potyczka z anomalią to konieczność, a jednocześnie, patrząc jak niektórzy wymieniają pożegnania z najbliższymi – pożegnania tylko do jutra, wszyscy zgromadzeni w lesie kurczowo trzymali się nadziei, że każdy z nich powróci z Azkabanu – żałowała, że muszą iść.
Frances westchnęła cicho i nie mogąc zrobić nic więcej, czekała, w ciszy i napięciu, na jakieś instrukcje dla wszystkich tych, którzy mieli zostać.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dozbrojony w nowe eliksiry oraz wiedzę został wessany przez niewidoczną siłę, która przeniosła go wraz z innymi w znajomą okolice]ę. Od razu rozpoznał charakterystyczny krajobraz, który wiele razy przemierzał w poszukiwaniu przygód. Przez moment wydawało mu się, że znów był na polanie z Charlene w poszukiwaniu nieśmiałków.
- Zakazany Las - szepnął, zaraz jednak kierując wzrok w stronę drzew, za którymi powinien kryć się Hogwart.
Jakże wspaniale byłoby jeszcze raz tam zajrzeć, znów przemierzać korytarze zamku przesiąkniętego magią. Zagłębić się w zbiory biblioteki, poszukać tajnych przejść lub dać się pochłonąć bogactwu wrażeń w Pokoju Życzeń.
Te czasy już minęły i jeśli nawet misja pokieruje ich do szkoły, to nie mógł zapominać o powinności.
Uściskał kuzyna Anthony'ego, który podszedł się z nim pożegnać. Chwilę go obserwował, jakby to Artur był tym starszym i oceniał jak młodszy wydoroślał.
- Uważaj na siebie - polecił, choć to przecież Longbottom pakował się do Azkabanu.
Zauważył, że Macmillan pokierował swoje kroki później do Rii, zachowywał się dziwnie. Cóż takiego kryło się za tą dwójką? Sam miał z Weasley pewną dziwną przygodę, o której wolał nie wspominać głośno, ale mimo całej niezręczności życzył tej dwójce jak najlepiej. Zasługiwali na szczyptę prawdziwej miłości...
Skierował kroki do swojej grupy, zajmując miejsce obok Sophii.
- Miło jest odwiedzić stary dom przed misją samobójczą, prawda? - rzucił cicho do Carter.
Owiał ich zimny wiatr, jakby zapowiedź czekającego zadania w sercu ciemności. Gdzieś tam, wśród mroźnych fal, wznosiła się ponura twierdza, jedno z najstraszniejszym miejsc jeszcze przed anomaliami. Teraz... mogło tam się zdarzyć właściwie wszystko. Jeszcze raz sprawdził czy wszystko ma, mocniej zaciskając rzemienie na ruchomych elementach, aby nic mu się przypadkowo nie wysunęło. Nie było już miejsca na błędy.
Nadal musieli zaczekać na Gwardzistów, którzy musieli omówić bardziej nieoficjalne sprawy. Jego głód sekretów zaburczał z oburzeniem, chcąc uszczkną mały kęs ich tajemnic. Artur skarcił się w duchu, świadom, że na taki przywilej musi stać się godny. Może kiedyś będzie gotów dostąpić tego zaszczytu, dziś jednak musiał polegać na przewodnictwie innych.
- Zakazany Las - szepnął, zaraz jednak kierując wzrok w stronę drzew, za którymi powinien kryć się Hogwart.
Jakże wspaniale byłoby jeszcze raz tam zajrzeć, znów przemierzać korytarze zamku przesiąkniętego magią. Zagłębić się w zbiory biblioteki, poszukać tajnych przejść lub dać się pochłonąć bogactwu wrażeń w Pokoju Życzeń.
Te czasy już minęły i jeśli nawet misja pokieruje ich do szkoły, to nie mógł zapominać o powinności.
Uściskał kuzyna Anthony'ego, który podszedł się z nim pożegnać. Chwilę go obserwował, jakby to Artur był tym starszym i oceniał jak młodszy wydoroślał.
- Uważaj na siebie - polecił, choć to przecież Longbottom pakował się do Azkabanu.
Zauważył, że Macmillan pokierował swoje kroki później do Rii, zachowywał się dziwnie. Cóż takiego kryło się za tą dwójką? Sam miał z Weasley pewną dziwną przygodę, o której wolał nie wspominać głośno, ale mimo całej niezręczności życzył tej dwójce jak najlepiej. Zasługiwali na szczyptę prawdziwej miłości...
Skierował kroki do swojej grupy, zajmując miejsce obok Sophii.
- Miło jest odwiedzić stary dom przed misją samobójczą, prawda? - rzucił cicho do Carter.
Owiał ich zimny wiatr, jakby zapowiedź czekającego zadania w sercu ciemności. Gdzieś tam, wśród mroźnych fal, wznosiła się ponura twierdza, jedno z najstraszniejszym miejsc jeszcze przed anomaliami. Teraz... mogło tam się zdarzyć właściwie wszystko. Jeszcze raz sprawdził czy wszystko ma, mocniej zaciskając rzemienie na ruchomych elementach, aby nic mu się przypadkowo nie wysunęło. Nie było już miejsca na błędy.
Nadal musieli zaczekać na Gwardzistów, którzy musieli omówić bardziej nieoficjalne sprawy. Jego głód sekretów zaburczał z oburzeniem, chcąc uszczkną mały kęs ich tajemnic. Artur skarcił się w duchu, świadom, że na taki przywilej musi stać się godny. Może kiedyś będzie gotów dostąpić tego zaszczytu, dziś jednak musiał polegać na przewodnictwie innych.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zakazany Las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart