Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Zakazany Las
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów [bylobrzydkobedzieladnie]
Zakazany Las
Zakazany Las opodal Hogwartu jest jednym z jego najbardziej tajemniczych miejsc - zamieszkiwany przez wiele magicznych istot i wypełniony wieloma magicznymi roślinami stanowi ewenement na czarodziejskiej mapie krajobrazu. Gęste zarośla przyciągają wielu ciekawskich czarodziejów, a zwłaszcza młodocianych uczniów Hogwartu, jednak ze względu na grom czających się w nim niebezpieczeństw wstęp jest kategorycznie zabroniony.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.01.21 14:43, w całości zmieniany 4 razy
Poczuł szarpnięcie w okolicy pępka, coś zaczęło go wciągać, pochłaniać, czuł jednak przy tym jakąś lekkość. Uczucie podobne do teleportacji, ale jednak inne, odrobinę bardziej komfortowe. Jego stopy oderwały się od podłoża, a po chwili napotkały je znowu, lecz już innego rodzaju. Stał już na trawie, którą zapewne gniótł pod stopami swym ciężarem. Po niecałej minucie czuł się na tyle pewnie, że mógł wreszcie rozejrzeć się po otoczeniu. Zakazany Las. To tutaj, gdzieś w jego głębi, naprawił anomalię, a potem przetestował wzmocnioną różdżkę. Czyli z tego miejsca wyruszą do Azkabanu. Wciąż pamiętał słowa byłego Ministra Magii, że w najbardziej mrożącym krew w żyłach czarodziejskim więzieniu wiele się zmieniło za sprawą potężnej anomalii. Sytuacja od początku prezentowała się poważnie, jednak liczba przeszkód z każdym dniem wzrastała. Byli gotowi. Musieli być. Nie zamierzał okazywać strachu czy też się wahać. Wziął głęboki wdech, by zaraz wypuści chłodne powietrze z ust.
Kiedy wszyscy się przenieśli w wyznaczone miejsce z pomocą świstoklika, a także zorientowali dokładnie w jakim miejscu znajdują, nagle nastał czas pożegnań. Nie były one rzewne, były za to pełne nadziei i troski. I choć zniszczenie miotły w Starej Chacie wywołało oburzenie Wright, to lepiej było je zignorować. Odszukał spojrzeniem Jackie i podszedł do niej. Nie chciał jej dekoncentrować przed misją sentymentami. Zawsze wszystko robił dla jej dobra, aby stała się silniejsza. Wierzył w nią, był z niej dumny. Nigdy nie potrafił tego wyrazić słowami, ale ciepłe uczucia zawarł w spojrzeniu.
– Nie trać czujności – polecił jej stanowczo. – Nie wyrywaj zbyt szybko do przodu, nie pędź w pojedynkę i zawsze pilnuj tyłów – dorzucił kolejne rozkazy, szybko i niecierpliwie, jakby się bał, że zaraz skończy im się czas. – Najlepiej ustalcie w swojej grupie, kto otwiera front, a kto trzyma tyły.
Czy te słowa były potrzebne? Miała o tych sprawach pojęcie, tyle mówiono o tym na kursie aurorskim. Uznał, że te przypomnienie będzie najlepszym sposobem, aby pokazać, że o niej myśli. W Azkabanie nie będzie mógł dopuszczać myśli o córce do siebie, te by go zwyczajnie zdekoncentrowały. Przywołanie podstaw było lepsze od powiedzenia zwykłego trzymaj się.
Skierował się w stronę osób z grupy pierwszej, do której został przydzielony. Raz jeszcze skinął głową przed dowodzącą Tonks. Ufał jej. Na własne oczy widział jej możliwości. Zawodowe doświadczenie Brendana też się przyda. Na nikogo nie spoglądał jak na słaby punkt. Z tymi ludźmi miał wypełnić powinność Zakonu i tak się stanie.
Kiedy wszyscy się przenieśli w wyznaczone miejsce z pomocą świstoklika, a także zorientowali dokładnie w jakim miejscu znajdują, nagle nastał czas pożegnań. Nie były one rzewne, były za to pełne nadziei i troski. I choć zniszczenie miotły w Starej Chacie wywołało oburzenie Wright, to lepiej było je zignorować. Odszukał spojrzeniem Jackie i podszedł do niej. Nie chciał jej dekoncentrować przed misją sentymentami. Zawsze wszystko robił dla jej dobra, aby stała się silniejsza. Wierzył w nią, był z niej dumny. Nigdy nie potrafił tego wyrazić słowami, ale ciepłe uczucia zawarł w spojrzeniu.
– Nie trać czujności – polecił jej stanowczo. – Nie wyrywaj zbyt szybko do przodu, nie pędź w pojedynkę i zawsze pilnuj tyłów – dorzucił kolejne rozkazy, szybko i niecierpliwie, jakby się bał, że zaraz skończy im się czas. – Najlepiej ustalcie w swojej grupie, kto otwiera front, a kto trzyma tyły.
Czy te słowa były potrzebne? Miała o tych sprawach pojęcie, tyle mówiono o tym na kursie aurorskim. Uznał, że te przypomnienie będzie najlepszym sposobem, aby pokazać, że o niej myśli. W Azkabanie nie będzie mógł dopuszczać myśli o córce do siebie, te by go zwyczajnie zdekoncentrowały. Przywołanie podstaw było lepsze od powiedzenia zwykłego trzymaj się.
Skierował się w stronę osób z grupy pierwszej, do której został przydzielony. Raz jeszcze skinął głową przed dowodzącą Tonks. Ufał jej. Na własne oczy widział jej możliwości. Zawodowe doświadczenie Brendana też się przyda. Na nikogo nie spoglądał jak na słaby punkt. Z tymi ludźmi miał wypełnić powinność Zakonu i tak się stanie.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie przepadam za podróżami świstoklikiem, ale wydaje mi się, że na razie i tak nie ma lepszej i szybszej podróży niż właśnie w ten sposób. Zwłaszcza w tak stadnej grupie, która wolałaby pozostać niezauważona. Chociaż muszę przyznać, że wizja zakonników ładujących się do Błędnego Rycerza wywołała we mnie ciche parsknięcie śmiechem. Dobrze, że nikt nie interesował się mną na tyle, żeby to wyłapać - pewnie byłby oburzony moim ordynarnym zachowaniem. Ta wizja szybko zepsuła mi humor, więc wzdycham tylko pod nosem, po czym przesuwam się dalej, w głąb miejsca spotkania, próbując zorientować się w uczestnikach tej szalonej wyprawy. Usadawiam się gdzieś obok Skamanderów, którzy prawdopodobnie będą przewodzić naszą grupą. Zerkam kontrolnie na pozostałych, nie tylko tych, z którymi przyjdzie mi walczyć o życie. Zastanawiam się czy są to prawdziwi śmiałkowie czy może szaleńcy - przynajmniej ci, którzy nie są policjantami albo aurorami. To mimo wszystko pokrzepiające, że każdy z nich stara się pomóc, dać z siebie jak najwięcej. To dobrze. Myślę sobie wtedy, że chyba dobrze trafiłem. Do ludzi, którym zależy, albo właśnie tak jak mi - nie zależy wcale, więc chcą zrobić coś dobrego i pożytecznego dla innych. Rozluźniam się więc, przynajmniej na tyle, na ile to możliwe. Wkładam ręce do kieszeni upewniając się, że mam w nich eliksiry, a te się nie wylały. Miotłę spod pachy przesuwam w dłoń, różdżka znajduje się bezpiecznie w rękawie. Oddycham więc z ulgą, że wszystko zabrałem. Ostatnio bywam dość roztrzepany, niestety. Szkoda jednak byłoby ginąć z tego powodu, wolę już umrzeć w prawdziwej batalii z dementorami albo kimś tam. Chociaż jeśli miałbym wybierać, to wolałbym nie umierać wcale. Wzdycham ponownie, przyglądając się tym wszystkim ckliwym pożegnaniom i… myślami docieram do miejsca, w którym układam plan działania, nawet jeśli to nie ja mam o tym decydować. Lepiej skoncentrować się na zadaniu niż emocjach.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Jak większość czarodziei nie przepadała za podróżami świstoklikiem. Trzymając się blisko kuzynek, zacisnęła palce na chłodnej, porcelanowej figurce. Poczuła szarpnięcie w okolicy pępka, a pomieszczenie zawirowało wokół niej. Wszystko nabrało wyraźniejszych kształtów dopiero, gdy jej stopy spotkały się z leśnym podłożem. Dokoła nich panowała ciemność i w pierwszej chwili ciężko było dokładnie sprecyzować gdzie się znajdują. Do jej uszu doszedł szelest liści, znajomy zapach leśnej flory. Mogli być gdziekolwiek, jednak majaczący się w oddali zamek Hogwart był najlepszą wskazówką. Byli w Zakazanym Lesie. Była zbyt jednak zbyt skupiona na tym co miało się stać, żeby poczuć nutkę sentymentu związanym z powrotem do tego miejsca. Nie była uczennicą, której zdarzało się odbywać tu szlabany, ale zdarzało jej się wymykać tu z innymi uczniami. Nigdy nie zapuszczali się głęboko w las.
Rozejrzała się dookoła. Słyszała przyciszone dźwięki rozmów zakonników, szumy ich ruchów. Żegnali się. Poczuła jak jej gardło się zaciska. Nie mogła kompletnie nad tym zapanować. Fala smutku uderzyła w jej umysł. Była dzisiaj słuchaczką. Słuchała ostrzeżeń, pouczeń. Teraz to wszystko nabrało realnych kształtów, a słowa przestały być już tylko słowami. Żegnali się, bo nie wiedzieli czy jeszcze kiedyś się zobaczą.
Gdy zapytano ich o udział w misji, nie zgłosiła się do niej. Wiedziała, że to nie miejsce dla niej, a jej kompetencje byłyby zbędne podczas jej trwania. Byłaby tylko czyjąś kulą u nogi, spowalniającą cały pochód. Jedyne co mogła zrobić to przybyć tu, oczekiwać ich powrotu i w razie potrzeby pomóc rannym. Nie lubiła bierności, niemniej jednak nic nie mogła poradzić na to, że w tej sytuacji była bezsilna.
Zbliżyła się do Charlene i Hannah, wciąż trzymając się nich blisko. Nie przeszkadzała w pożegnaniu kuzynów. Lekko zacisnęła dłoń na nadgarstku Charlene, dodając sobie tym kurażu. Nie one wyruszały do Azkabanu, jednak obawiała się reperkusji dzisiejszych wydarzeń. - Wracajcie cali i zdrowi. - zawtórowała innym pożegnaniom, odnajdując wzrokiem Anthony'ego. Mimo żalu jaki w sobie nosiła, nie życzyła mu źle.
Rozejrzała się dookoła. Słyszała przyciszone dźwięki rozmów zakonników, szumy ich ruchów. Żegnali się. Poczuła jak jej gardło się zaciska. Nie mogła kompletnie nad tym zapanować. Fala smutku uderzyła w jej umysł. Była dzisiaj słuchaczką. Słuchała ostrzeżeń, pouczeń. Teraz to wszystko nabrało realnych kształtów, a słowa przestały być już tylko słowami. Żegnali się, bo nie wiedzieli czy jeszcze kiedyś się zobaczą.
Gdy zapytano ich o udział w misji, nie zgłosiła się do niej. Wiedziała, że to nie miejsce dla niej, a jej kompetencje byłyby zbędne podczas jej trwania. Byłaby tylko czyjąś kulą u nogi, spowalniającą cały pochód. Jedyne co mogła zrobić to przybyć tu, oczekiwać ich powrotu i w razie potrzeby pomóc rannym. Nie lubiła bierności, niemniej jednak nic nie mogła poradzić na to, że w tej sytuacji była bezsilna.
Zbliżyła się do Charlene i Hannah, wciąż trzymając się nich blisko. Nie przeszkadzała w pożegnaniu kuzynów. Lekko zacisnęła dłoń na nadgarstku Charlene, dodając sobie tym kurażu. Nie one wyruszały do Azkabanu, jednak obawiała się reperkusji dzisiejszych wydarzeń. - Wracajcie cali i zdrowi. - zawtórowała innym pożegnaniom, odnajdując wzrokiem Anthony'ego. Mimo żalu jaki w sobie nosiła, nie życzyła mu źle.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Ostatnio zmieniony przez Roselyn Wright dnia 11.04.19 11:34, w całości zmieniany 1 raz
Poczuła skręt kiszek kiedy wylądowała na ziemi w Zakazanym Lesie. Zamrugała instynktownie, zastanawiając się dlaczego znaleźli się akurat tutaj - jednak obecność innych Zakonników złagodziła początkowe zaniepokojenie. Odchrząknęła, uważnym wzrokiem monitorując wszystkich obecnych wokół czarodziejów. Początkowo zamierzała dostać się do swojej grupy, ale przecież zrozumiała, że nie była już sama, nie tak jak poprzednio. Dlatego odnalazła w półmroku sylwetkę Tony’ego, uśmiechając się do niego przepraszająco. O dziwo znosił to lepiej niż się spodziewała - a może tak świetnie maskował się ze swoimi emocjami? Obiecała sobie, że o tym porozmawiają - jak wróci. Wiedziała, że tak się stanie. Nie mogła zginąć, nie teraz, kiedy jej życie powoli się zmieniało. Nie w towarzystwie wspaniałych osób, z jakimi miała stanąć ramię w ramię podczas misji. Nie przejmowała się tym, co pomyślą inni, niemalże pewna, że i tak nikt nie zwróci na nich uwagi - dlatego ścisnęła mocno dłoń Macmillana, usiłując w ten sposób podarować mu energię jaką w sobie nosiła. Siłę oraz determinację, tego oboje potrzebowali. - Wrócę - zapewniła go, po czym zbliżyła się jeszcze bardziej. Oparła głowę na klatce piersiowej mężczyzny, ciesząc się ostatnią chwilą spokoju. Potrzebowała tego, bliskość narzeczonego dodawała otuchy. W końcu oderwała się od niego, choć niechętnie; nie mieli czasu na dłuższe rozmowy. - Dobrze, że będziesz bezpieczny. Obiecuję na siebie uważać! I nie wiem ile nam to zajmie, więc jakbyś mógł zerknąć na moich rodziców i Nealę, byłabym szczęśliwa - rzuciła, drugą część wypowiedzi bardziej w formie pytającej, ponieważ nie chciała na nim niczego wymagać. Jednak Finn miał swoje sprawy, skoro nie pojawił się na spotkaniu - Ria potrzebowała więc zapewnienia, że nie zostawia rodziny samej sobie. Za jakiś czas i on nią będzie, poniekąd już był, więc to jemu chciała zawierzyć, że miała na kogo liczyć. - Obawiam się, że muszę wracać do mojej grupy - dodała po krótkim wahaniu. Nie chciała go teraz zostawiać, ale możliwe, że zaraz wszyscy ruszą z odsieczą. Wspięła się jeszcze na palce i szybko cmoknęła mężczyznę w policzek, starając się udawać, że obecność Artura tuż obok Macmillana nie zrobiła na niej wrażenia. Odchrząknęła, oddalając się czym prędzej oddaliła, po drodze natykając się na Charlie. - Wrócimy w jednym kawałku, tak jest wygodniej - wyrzekła raźnie, maskując wewnętrzny niepokój. W końcu nie wybierali się na popołudniową herbatkę, Weasley miała się czego obawiać. W końcu podeszła do Just i Max, które przywitała stonowanym uśmiechem. - Ugh, też się nie znam na transmutacji, a miotła w torbie to rzeczywiście dobry pomysł - przytaknęła przyjaciółce, po czym zerknęła na Tonks, mając nadzieję, że uda jej się coś wymyślić. Szkoda byłoby zostawiać miotły tutaj.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Nie spodziewała się tego dziwnego zdarzenia w korytarzu, gdzie stały miotły i widząc je, kiedy szła po swoje narzędzie możliwego powrotu, uniosła wysoko brwi. Rozumiejąc, co się stało i kto za tym stał te same brwi powędrowały ku dołowi. Westchnęła.
– Susanne, skup się – powiedziała do niej, podchwycając w locie jej wzrok. Były w tej samej grupie i Jackie nie miała ochoty widzieć ich wspólnej porażki, na którą zawsze składały się najmniejsze czynniki. Była świadoma wszechogarniającego ich stresu, który powodował kolejne pomyłki, ale musieli być skupieni. – Różdżka mocno w palcach, uszy i oczy otwarte, jak ci mówiłam. I spokojnie, bo inaczej przyjdzie nam za to wszystkim zapłacić – poklepała ją po ramieniu w niezbyt krzepiąco wyglądającym geście, ale dzięki temu chciała jakoś po swojemu podnieść ją na duchu. Wysokie morale też odgrywały na bitwie ważną rolę.
Potem wszystko zniknęło w świstoklikowej nicości. Obudziła się dopiero, kiedy wszyscy po kolei wylądowali na… leśnej ściółce. Otrzepała z niej kolana jedną ręką, drugą ściskając miotłę. Rozejrzała się między drzewami, szukając jakiegoś punktu orientacyjnego, który mógł wskazać jej, gdzie dokładnie się znajdowali. W każdym lesie drzewa wyglądały tak samo, trzeba było szukać elementów, które odróżniają krajobraz jeden od drugiego. Strzeliste wieże i palące się pochodnie blisko mostu na pewno nim były. Wspomnienia od razu niezgrabnie wyłoniły się zza grubej zasłony. Skrzywiła się, mrużąc powieki, ale zanim na dobre odleciała, zachowała skupienie i rozejrzała się po reszcie. Żegnali się. Życzyli sobie szczęścia i powrotu z tarczą. I wtedy podszedł do niej ojciec. Zacisnęła szczęki.
Wydawało jej się, że końcówka października jakby ich do siebie zbliżyła. Do tej pory ich rodzinne więzi pozostawały ukryte, odsuwane na bok – teraz nagle stały się wyraźniejsze i znacznie bardziej… ciążące. Bo nagle stał się kimś więcej niż mentorem. Naprawdę stał się ojcem. Ojcem, który w słowach nakazów próbuje przemycić troskę.
– Ty też nie daj się zabić – skwitowała jego słowa, nie siląc się jednak na nadmierne czułości w postaci choćby uścisku. – I nie wykłócaj się o swoje, tato. I pamiętaj, jeśli coś pójdzie nie tak – albo ty pomścisz mnie albo ja ciebie. Jasne? – uniosła brwi w geście zachęcającym go do oddania jej odpowiedzi twierdzącej.
Musieli brać pod uwagę każdą możliwość.
– Susanne, skup się – powiedziała do niej, podchwycając w locie jej wzrok. Były w tej samej grupie i Jackie nie miała ochoty widzieć ich wspólnej porażki, na którą zawsze składały się najmniejsze czynniki. Była świadoma wszechogarniającego ich stresu, który powodował kolejne pomyłki, ale musieli być skupieni. – Różdżka mocno w palcach, uszy i oczy otwarte, jak ci mówiłam. I spokojnie, bo inaczej przyjdzie nam za to wszystkim zapłacić – poklepała ją po ramieniu w niezbyt krzepiąco wyglądającym geście, ale dzięki temu chciała jakoś po swojemu podnieść ją na duchu. Wysokie morale też odgrywały na bitwie ważną rolę.
Potem wszystko zniknęło w świstoklikowej nicości. Obudziła się dopiero, kiedy wszyscy po kolei wylądowali na… leśnej ściółce. Otrzepała z niej kolana jedną ręką, drugą ściskając miotłę. Rozejrzała się między drzewami, szukając jakiegoś punktu orientacyjnego, który mógł wskazać jej, gdzie dokładnie się znajdowali. W każdym lesie drzewa wyglądały tak samo, trzeba było szukać elementów, które odróżniają krajobraz jeden od drugiego. Strzeliste wieże i palące się pochodnie blisko mostu na pewno nim były. Wspomnienia od razu niezgrabnie wyłoniły się zza grubej zasłony. Skrzywiła się, mrużąc powieki, ale zanim na dobre odleciała, zachowała skupienie i rozejrzała się po reszcie. Żegnali się. Życzyli sobie szczęścia i powrotu z tarczą. I wtedy podszedł do niej ojciec. Zacisnęła szczęki.
Wydawało jej się, że końcówka października jakby ich do siebie zbliżyła. Do tej pory ich rodzinne więzi pozostawały ukryte, odsuwane na bok – teraz nagle stały się wyraźniejsze i znacznie bardziej… ciążące. Bo nagle stał się kimś więcej niż mentorem. Naprawdę stał się ojcem. Ojcem, który w słowach nakazów próbuje przemycić troskę.
– Ty też nie daj się zabić – skwitowała jego słowa, nie siląc się jednak na nadmierne czułości w postaci choćby uścisku. – I nie wykłócaj się o swoje, tato. I pamiętaj, jeśli coś pójdzie nie tak – albo ty pomścisz mnie albo ja ciebie. Jasne? – uniosła brwi w geście zachęcającym go do oddania jej odpowiedzi twierdzącej.
Musieli brać pod uwagę każdą możliwość.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wszystkie decyje zostały podjęte - w milczeniu słuchałem słów profesor Bagshot i obserwowałem, jak Benjamin i Samuel zabierają gliniane amulety. Uśmiechnąłem się do staruszki niezwykle ciepło, pomimo całego smutku jakim ten uśmiech był obarczony. Uwierzyła we mnie dostatecznie, aby powierzyć mi brzemię bycia Gwardzistą Zakonu Feniksa. Widziała we mnie coś, co sam gubiłem od kilku miesięcy - i musiałem natychmiast z tym skończyć. Ostatecznie wziąć się w garść: tu nie było miejsca na dylematy, błędy i wątpliwości. Gra toczyła się o najwyższą stawkę, dlatego wszyscy musieliśmy być u maksimum swoich możliwości.
- Nie zawiedziemy, pani profesor - powiedziałem z determinacją i po pozostałych podszedłem do staruszki i pochyliłem się, żeby tak jak przed chwilą Benjamin na krótką chwilę objąć ją w serdecznym, ale jak najbardziej ostrożnym uścisku. Przed przeniesieniem się przy pomocy świstoklika zajrzałem jeszcze przez ramię Benjaminuwi, uważnie przyglądając się rysunkom, które wykonała Emma. Zmarszczyłem lekko brwi zaalarmowany faktem, że były tak mocno... abstrakcyjne.
Pochwycenie za świstoklik powitało mnie zawrotami głowy i ściśnięciem w żołądku, jednak po chwili nieprzyjemne wrażenia ustały, a wszyscy znaleźliśmy się w lesie. Śnieg wirował dookoła zgromadzonych, a ja czym prędzej narzuciłem na głowę przepastny kaptur wierzchniej, czarnej szaty. Rozejrzałem się i dostrzegłem gdzieś za linią drzew światła bijące od wielkiego... zamku? Uniosłem do góry brwi, nie spodziewając się, że przyjdzie mi go ujrzeć w takich właśnie okolicznościach. Odszukałem spojrzeniem Archibalda i z uśmiechem na ustach oraz brzęczącą na ramieniu torbą podszedłem do kuzyna. - Czy widziałem kiedyś wcześniej Hogwart? - zapytałem się zarówno jego, jak i stojącej u boku swojego męża Lorraine. Chciałem, żeby w razie czego właśnie tak mnie zapamiętali: bardziej radosnego i podekscytowanego niż przygnębionego i dręczonego własnymi demonami.
Czułem już jednak adrenalinę krążącą w moich żyłach, a lekko przyspieszone bicie serca nie pozostawiało złudzeń, że oto nadchodził czas stawienia czoła najprawdopodobniej największemu wyzwaniu, jakie do tej pory zostało przed nami postawione.
I bynajmniej nie zamierzałem zawieść.
- Nie zawiedziemy, pani profesor - powiedziałem z determinacją i po pozostałych podszedłem do staruszki i pochyliłem się, żeby tak jak przed chwilą Benjamin na krótką chwilę objąć ją w serdecznym, ale jak najbardziej ostrożnym uścisku. Przed przeniesieniem się przy pomocy świstoklika zajrzałem jeszcze przez ramię Benjaminuwi, uważnie przyglądając się rysunkom, które wykonała Emma. Zmarszczyłem lekko brwi zaalarmowany faktem, że były tak mocno... abstrakcyjne.
Pochwycenie za świstoklik powitało mnie zawrotami głowy i ściśnięciem w żołądku, jednak po chwili nieprzyjemne wrażenia ustały, a wszyscy znaleźliśmy się w lesie. Śnieg wirował dookoła zgromadzonych, a ja czym prędzej narzuciłem na głowę przepastny kaptur wierzchniej, czarnej szaty. Rozejrzałem się i dostrzegłem gdzieś za linią drzew światła bijące od wielkiego... zamku? Uniosłem do góry brwi, nie spodziewając się, że przyjdzie mi go ujrzeć w takich właśnie okolicznościach. Odszukałem spojrzeniem Archibalda i z uśmiechem na ustach oraz brzęczącą na ramieniu torbą podszedłem do kuzyna. - Czy widziałem kiedyś wcześniej Hogwart? - zapytałem się zarówno jego, jak i stojącej u boku swojego męża Lorraine. Chciałem, żeby w razie czego właśnie tak mnie zapamiętali: bardziej radosnego i podekscytowanego niż przygnębionego i dręczonego własnymi demonami.
Czułem już jednak adrenalinę krążącą w moich żyłach, a lekko przyspieszone bicie serca nie pozostawiało złudzeń, że oto nadchodził czas stawienia czoła najprawdopodobniej największemu wyzwaniu, jakie do tej pory zostało przed nami postawione.
I bynajmniej nie zamierzałem zawieść.
Ciemność wirowała, w końcu jednak zaczęła stawać się coraz jaśniejsza. Ostatecznie wszystko stanęło a Norweg zauważył, że znajdują się w lesie. Zaśnieżonym lesie. Przez chwilę miał wrażenie, że znajdują się gdzieś w Norwegii - wszystko wyglądało tak podobnie! Jednak była to tylko chwilowa ułuda. Zaczął zauważać elementy, które odróżniały lasy na Wyspach od tych na Półwyspie Skandynawskim. A może to po prostu ten las był dziwny?
Ingisson był jednak całkowicie zdezorientowany, nie mając pojęcia gdzie są, jak długo tu będą i kiedy stąd wrócą. Rozejrzał się więc dookoła - większość osób była czymś zajęta, rozmowami lub pożegnaniami. Wszystko to go trochę przytłaczało, nie czuł się jeszcze aż tak bardzo swobodnie wśród tych ludzi. Oparł się o rosnące najbliżej drzewo i obserwował milcząco. W pewnej chwili złapał z kimś kontakt wzrokowy, więc czym prędzej pochylił głowę, zaczynając interesować się swoją ciężką od eliksirów torbą. Przykucnął więc, ostrożnie kładąc torbę na śnieg i odpinając ją. Ku swojemu zdziwieniu zauważył, że w środku jak gdyby nigdy nic schował się świetlisty jeż, ucinając sobie przy okazji drzemkę. Norweg przypatrywał mu się przez chwilę, zaraz oglądając się jednak z lekka nerwowo przez ramię. Nie wiedział, gdzie jest. Nie potrafił stwierdzić, co to za las. A tym samym nie miał pojęcia, jakich zwierząt mogą się tutaj spodziewać. Powoli obrócił Zauważył jednak, że pojawiło się jakieś zamieszanie wokół Lovegood, która chwilę przed aktywacją świstoklika spowodowała głośny wybuch. Podszedł więc do niej czym prędzej, przypatrując się jak Frederick próbuje odwrócić zaklęcie przy pomocy Finite. Chciał zapytać Sue, czy na pewno jest cała, ale jaj mina mówiła sama za siebie. Ås strzelił szybko spojrzeniem na boki, mając nadzieję, ze tym wszystkim nie zwracają na siebie zbytniej uwagi. Wtedy jednak znikąd pojawiła się przy nich czarownica, która gwałtownie ofuknęła Lovegood. Norweg naburmuszył się wtedy, patrząc na nią z dezaprobatą, lecz nie skomentował tego w jakikolwiek sposób.
- To był tylko wypadek. Wszystko w porządku? - zapytał Sue, a w jego głosie wyraźnie można było usłyszeć zaniepokojenie stanem, w którym była jasnowłosa.
Ingisson był jednak całkowicie zdezorientowany, nie mając pojęcia gdzie są, jak długo tu będą i kiedy stąd wrócą. Rozejrzał się więc dookoła - większość osób była czymś zajęta, rozmowami lub pożegnaniami. Wszystko to go trochę przytłaczało, nie czuł się jeszcze aż tak bardzo swobodnie wśród tych ludzi. Oparł się o rosnące najbliżej drzewo i obserwował milcząco. W pewnej chwili złapał z kimś kontakt wzrokowy, więc czym prędzej pochylił głowę, zaczynając interesować się swoją ciężką od eliksirów torbą. Przykucnął więc, ostrożnie kładąc torbę na śnieg i odpinając ją. Ku swojemu zdziwieniu zauważył, że w środku jak gdyby nigdy nic schował się świetlisty jeż, ucinając sobie przy okazji drzemkę. Norweg przypatrywał mu się przez chwilę, zaraz oglądając się jednak z lekka nerwowo przez ramię. Nie wiedział, gdzie jest. Nie potrafił stwierdzić, co to za las. A tym samym nie miał pojęcia, jakich zwierząt mogą się tutaj spodziewać. Powoli obrócił Zauważył jednak, że pojawiło się jakieś zamieszanie wokół Lovegood, która chwilę przed aktywacją świstoklika spowodowała głośny wybuch. Podszedł więc do niej czym prędzej, przypatrując się jak Frederick próbuje odwrócić zaklęcie przy pomocy Finite. Chciał zapytać Sue, czy na pewno jest cała, ale jaj mina mówiła sama za siebie. Ås strzelił szybko spojrzeniem na boki, mając nadzieję, ze tym wszystkim nie zwracają na siebie zbytniej uwagi. Wtedy jednak znikąd pojawiła się przy nich czarownica, która gwałtownie ofuknęła Lovegood. Norweg naburmuszył się wtedy, patrząc na nią z dezaprobatą, lecz nie skomentował tego w jakikolwiek sposób.
- To był tylko wypadek. Wszystko w porządku? - zapytał Sue, a w jego głosie wyraźnie można było usłyszeć zaniepokojenie stanem, w którym była jasnowłosa.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Spotkanie się zakończyło - czas ruszać w drogę; odosobniona i krótka rozmowa z Bathildą nie zostawiła w nim żadnej myśli - tak było prościej, wyciszyć umysł, izolować się, być poza: wspomnienia wrócą z mocą, kiedy to wszystko się skończy, nie dając po nocach zasnąć i nie pozwalać skupić myśli na niczym innym. Teraz: nie tylko on, ale i Zakon, a nade wszystko prowadzone na rzeź dzieci potrzebowali jego jasnego umysłu - silnego, skoncentrowanego i skupionego na celu, który znajdował się za przejściem. Chwycił świstoklik wraz z innymi, prędko odnajdując się w przestrzeni wokół - połacie Zakazanego Lasu były mu znane nie tylko z czasów szkolnych. Czasem dobrze było wrócić w strony kojarzące się z dzieciństwem, ale dziś - było w tym raczej coś makabrycznego. Jego wzrok próbował odnaleźć dzieci, ale bezskutecznie, wiedział przecież, że Bathilda dołączy do nich za kilka chwil. Zamiast tego - odnalazł wzrokiem Benjamina i Samuela, w zasadzie współczując im odpowiedzialności ciążącej na ich barkach - i z surową miną odnalazł Justine.
- Pójdę na końcu - zaproponował, odnosząc się na jej słowa w starej chacie - na które jednak tam nie zdążył odpowiedzieć. Decyzja należała do niej - dowódca jednak zawsze szedł przodem, a on był dość wytrzymały, by w razie kłopotów poradzić sobie sam. Odnalazł wzrokiem Lucana, który zaoferował się zająć się dzieckiem, porozumiewawczo spoglądając również na Justine - z pewnością był ku temu lepszy, niż którekolwiek z nich - i wpisywał się w wizję Tonks prowadzenia dziecka pośrodku. Szedł z nimi Kieran, który przed wyruszeniem w drogę żegnał się w córkę - prześlizgnął się wzrokiem z niego na twarz Jackie, zaraz podążając dalej - Maxine, Marcella i Ria. Więcej kobiet, niż mężczyzn, z jednej strony to dobrze - łatwiej im będzie wzbudzić zaufanie u dziecka, z drugiej, miał wątpliwości, czy nie było pośród nich za mało czarodziejów potrafiących radzić sobie w walce. Za późno na roszady, muszą dać radę. Stanął prosto, utkwiwszy spojrzenie na Rii żegnającej się z Anthonym - wyprostowaną sylwetką, górującą raczej nad Tonks, zaczynając z wolna przywoływać czarodziejów, z którymi mieli wyruszyć wspólnie.
- Pójdę na końcu - zaproponował, odnosząc się na jej słowa w starej chacie - na które jednak tam nie zdążył odpowiedzieć. Decyzja należała do niej - dowódca jednak zawsze szedł przodem, a on był dość wytrzymały, by w razie kłopotów poradzić sobie sam. Odnalazł wzrokiem Lucana, który zaoferował się zająć się dzieckiem, porozumiewawczo spoglądając również na Justine - z pewnością był ku temu lepszy, niż którekolwiek z nich - i wpisywał się w wizję Tonks prowadzenia dziecka pośrodku. Szedł z nimi Kieran, który przed wyruszeniem w drogę żegnał się w córkę - prześlizgnął się wzrokiem z niego na twarz Jackie, zaraz podążając dalej - Maxine, Marcella i Ria. Więcej kobiet, niż mężczyzn, z jednej strony to dobrze - łatwiej im będzie wzbudzić zaufanie u dziecka, z drugiej, miał wątpliwości, czy nie było pośród nich za mało czarodziejów potrafiących radzić sobie w walce. Za późno na roszady, muszą dać radę. Stanął prosto, utkwiwszy spojrzenie na Rii żegnającej się z Anthonym - wyprostowaną sylwetką, górującą raczej nad Tonks, zaczynając z wolna przywoływać czarodziejów, z którymi mieli wyruszyć wspólnie.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaklęcie Fredericka ocaliło Susanne; czarownica może sięgnąć po różdżkę.
Ulysses rozglądał się po lesie i mógł być całkowicie pewien, że znajdował się w Zakazanym Lesie; brak jakichkolwiek dźwięków dobiegających tak od jeziora z kałamarnicą, jak samego zamku, sugerował, że był to las głęboki. I choć wychwytywał kolejne głosy, kroki Zakonników, to poza nimi nie słyszał nic: mógł być całkowicie pewien, że Zakonników nie podglądał nikt obcy. Wciąż nie dostrzegł jednak niczego, co mogłoby być wskazówką - żadnego przejścia. Jeśli faktycznie się tutaj znajdowało, było zapewne chronione magią, której ludzkie oko nie potrafi przełamać.
Krótko po tym, jak wśród Zakonników znaleźli się gwardziści wraz z Haroldem, przybyła także Bathilda - prowadząc już trójkę dzieci: dwie dziewczynki i chłopca. Za prawą rękę trzymała dziewczynkę, która wyglądała na odrobinę starszą - ta miała przy sobie młodszą. W lewej - ściskała dłoń chłopca. Dzieci wyglądały na przerażone, były blade, ale na ich twarzach rysowała się wyłącznie powaga. Przyglądały się wam z przerażeniem, a każde z was mogło w pewnym momencie dostrzec ich świdrujące spojrzenie prosto na sobie.
Bathilda przeszła wraz z dziećmi pomiędzy konarami drzew, wyraźnie czegoś szukając - w końcu zatrzymawszy się przed krzewem, którego gałęzie odchyliła, odkrywając stertę kamieni. Skierowawszy ku nim różdżkę - przy wtórze grzmotu, który przeciął wieczorne niebo - wymamrotała inkantację, która błękitną wiązką otuliła je i uniosła w powietrze. Kamienie zaczęły powoli poruszać się nad ziemią, po pionowo usytuowanym okręgu, jaśniejąc błękitnawym blaskiem. Bathilda przyglądała się im jeszcze przez chwilę - w skupieniu.
- Zbierzcie się w grupy - poprosiła po chwili, zapewne gdy konstrukcja wydała jej się stabilna. - I przedstawcie się dzieciom. Powinny już być z wami. To Julia i Emma, uroczy kawaler ma na imię Piers - uśmiechnęła się do dzieci - blado, porozumiewawczo spoglądając na Justine, Samuela i Benjamina: Zakonnicy powinni już przejąć nad nimi opiekę. - Zapowiedziałam wam, że wspólnie otworzymy to przejście: nadszedł czas. Przejście napędzane jest mocą patronusów, potrzebuję waszych różdżek. Skierujcie je w stronę okręgu i wypowiedzcie inkantację. Patronus musi przemknąć przez sam jego środek. Każda pomoc jest i będzie cenna: potrzebujemy ogromnej mocy białej magii. Musimy zrobić to równocześnie, TERAZ! EXPECTO PATRONUM! - błękitny, jasny kot uformował się w wyraźny kształt, rozmywając się we wnętrzu kamiennej obręczy, kiedy staruszka nie bez wysiłku głośno wypowiedziała zaklęcie. Pod wpływem jego mocy kamienie zaczęły wirować nieco szybciej, łącząc się ze sobą niebieską siatką ledwie dostrzegalnych żyłek: potrzebowały więcej mocy. Wkrótce potem - ciszę przecięła inkantacja wypowiedziana przez ministra, a jego świetlisty byk pokonał tę samą drogę, przyśpieszając wir kamieni.
Bathilda, po tym, jak inkantacja jej zaklęcia wybrzmiała, osłabiona wsparła się dłonią o pobliski konar, jednak nie oderwała zafrapowanego spojrzenia od kamiennego kręgu.
Aby uruchomić przejście potrzebne jest 20 patronusów.
Aktualny stan: 2/20
Ulysses rozglądał się po lesie i mógł być całkowicie pewien, że znajdował się w Zakazanym Lesie; brak jakichkolwiek dźwięków dobiegających tak od jeziora z kałamarnicą, jak samego zamku, sugerował, że był to las głęboki. I choć wychwytywał kolejne głosy, kroki Zakonników, to poza nimi nie słyszał nic: mógł być całkowicie pewien, że Zakonników nie podglądał nikt obcy. Wciąż nie dostrzegł jednak niczego, co mogłoby być wskazówką - żadnego przejścia. Jeśli faktycznie się tutaj znajdowało, było zapewne chronione magią, której ludzkie oko nie potrafi przełamać.
Krótko po tym, jak wśród Zakonników znaleźli się gwardziści wraz z Haroldem, przybyła także Bathilda - prowadząc już trójkę dzieci: dwie dziewczynki i chłopca. Za prawą rękę trzymała dziewczynkę, która wyglądała na odrobinę starszą - ta miała przy sobie młodszą. W lewej - ściskała dłoń chłopca. Dzieci wyglądały na przerażone, były blade, ale na ich twarzach rysowała się wyłącznie powaga. Przyglądały się wam z przerażeniem, a każde z was mogło w pewnym momencie dostrzec ich świdrujące spojrzenie prosto na sobie.
Bathilda przeszła wraz z dziećmi pomiędzy konarami drzew, wyraźnie czegoś szukając - w końcu zatrzymawszy się przed krzewem, którego gałęzie odchyliła, odkrywając stertę kamieni. Skierowawszy ku nim różdżkę - przy wtórze grzmotu, który przeciął wieczorne niebo - wymamrotała inkantację, która błękitną wiązką otuliła je i uniosła w powietrze. Kamienie zaczęły powoli poruszać się nad ziemią, po pionowo usytuowanym okręgu, jaśniejąc błękitnawym blaskiem. Bathilda przyglądała się im jeszcze przez chwilę - w skupieniu.
- Zbierzcie się w grupy - poprosiła po chwili, zapewne gdy konstrukcja wydała jej się stabilna. - I przedstawcie się dzieciom. Powinny już być z wami. To Julia i Emma, uroczy kawaler ma na imię Piers - uśmiechnęła się do dzieci - blado, porozumiewawczo spoglądając na Justine, Samuela i Benjamina: Zakonnicy powinni już przejąć nad nimi opiekę. - Zapowiedziałam wam, że wspólnie otworzymy to przejście: nadszedł czas. Przejście napędzane jest mocą patronusów, potrzebuję waszych różdżek. Skierujcie je w stronę okręgu i wypowiedzcie inkantację. Patronus musi przemknąć przez sam jego środek. Każda pomoc jest i będzie cenna: potrzebujemy ogromnej mocy białej magii. Musimy zrobić to równocześnie, TERAZ! EXPECTO PATRONUM! - błękitny, jasny kot uformował się w wyraźny kształt, rozmywając się we wnętrzu kamiennej obręczy, kiedy staruszka nie bez wysiłku głośno wypowiedziała zaklęcie. Pod wpływem jego mocy kamienie zaczęły wirować nieco szybciej, łącząc się ze sobą niebieską siatką ledwie dostrzegalnych żyłek: potrzebowały więcej mocy. Wkrótce potem - ciszę przecięła inkantacja wypowiedziana przez ministra, a jego świetlisty byk pokonał tę samą drogę, przyśpieszając wir kamieni.
Bathilda, po tym, jak inkantacja jej zaklęcia wybrzmiała, osłabiona wsparła się dłonią o pobliski konar, jednak nie oderwała zafrapowanego spojrzenia od kamiennego kręgu.
Aby uruchomić przejście potrzebne jest 20 patronusów.
Aktualny stan: 2/20
- Ty wiesz, że to wcale nie jest taki głupi pomysł - odpowiedział Archiemu, w ciszy posyłając mu nieco krzywy uśmiech. Uzdrowiciel podchwycił nikłe starania Abbotta, za co mężczyzna był wdzięczny. Lucan miał też cichą nadzieję, że kiedy już dzieci zjawią się na miejscu, to ich nie przestraszy. Miał oczywiście dobrą rękę do dzieci, ale zdarzały się momenty że nieznajome dzieciaki były mocno onieśmielone jego wzrostem - dlatego starał się je przekonywać do siebie uśmiechem... o co w obecnej chwili oczywiście nie było wcale łatwo.
- O. - wyrwało mu się, kiedy dostrzegł, co Archibald wyciągnął spod płaszcza. Nie był co prawda przekonany, czy w Azkabanie będzie im potrzebna umiejętność wykrywania krwi (chociaż kto wie? Może będą musieli odkryć jakieś przejście, które otwierają się właśnie za pomocą krwi i najłatwiej będzie to odkryć właśnie dzięki tej miksturze?) ale przyjął fiolkę bez marudzenia. W końcu darowanemu koniowi nie można było zaglądać w zęby i wybrzydzać. - Dziękuję. Trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność. - pokiwał głową. Potem skierował wzrok na Alexa, który dołączył do ich niewielkiego grona - Zamek by ci się spodobał. Najlepszy był oczywiście pokój wspólny Puchonów - odpowiedział, próbując kontynuować luźną rozmowę. To pomagało. Pomagało jednocześnie zabić czas i odciągnąć myśli od nieprzyjemnej wizji tego, czego musieli się podjąć - i co mogło dla wielu z nich zakończyć się bardzo źle. Nim się Lucan obejrzał, Bathilda była już razem z nimi, prowadząc trzy małe szkraby. Lucan nie mógł nic poradzić na to, jak mocno smutek ścisnął go za serce. Przecież te dzieciaczki były takie niewielkie, takie bezbronne - a mimo to na ich twarzach malowała się taka powaga. Powinny biegać po podwórku, ganiać się nawzajem razem z psem, śmiać się i zdzierać kolana podczas wspinaczek na drzewa. Tymczasem wybierały się z ich ekspedycją do Azkabanu, gdzie mogła czekać je śmierć. Lucan po cichu prosił los o to, aby słowa Bathildy okazały się prawdziwe i aby kamień wskrzeszenia faktycznie ocalił te trzy niewinne duszyczki. I kiedy tylko profesor Bagshot przedstawiła im całą trójkę, Lucan odruchowo podszedł do maluchów, kucając przy tym, aby móc się lepiej przywitać.
- Hej, dzień dobry, Piers, Julio, Emmo. Bardzo miło mi was poznać. Mam na imię Lucan.- zwrócił się do każdego z osobna, wiedział jednak, że ich grupie przyszło zająć się tylko jedną z dziewczynek, pozwolił więc innym zakonnikom zgarnąć pozostałą dwójkę. On delikatnie wyciągnął dłoń do małej Julii, uśmiechając się łagodnie.
- O, słyszałaś, co mówiła pani profesor? Wszyscy musimy rzucić patronusy. Pomożesz mi wyczarować mojego? Tylko się nie przestrasz, bo jest całkiem spory! - próbował przełamać lody i jakoś zdobyć jej sympatię. Z doświadczenia wiedział, że dzieciaki zwykle nie mogły doczekać się samodzielnego czarowania, więc tego typu oferta zazwyczaj bardzo je ekscytowała. Chociaż nie mógł mieć pewności, czy tak nietypowe, skrzywdzone przez anomalię dzieci nie będą mieć już do magii urazu. No, ale musiał spróbować. Nie wstając z klęczek podał dziewczynce patyk leżący na ziemi a sam wyciągnął swoją różdżkę. Uśmiechnął się do niej jeszcze raz i wycelował w stronę okręgu, który wskazywała im profesor Bagshot.
- Gotowa, Julio? No to teraz razem! Expecto Patronum!
- O. - wyrwało mu się, kiedy dostrzegł, co Archibald wyciągnął spod płaszcza. Nie był co prawda przekonany, czy w Azkabanie będzie im potrzebna umiejętność wykrywania krwi (chociaż kto wie? Może będą musieli odkryć jakieś przejście, które otwierają się właśnie za pomocą krwi i najłatwiej będzie to odkryć właśnie dzięki tej miksturze?) ale przyjął fiolkę bez marudzenia. W końcu darowanemu koniowi nie można było zaglądać w zęby i wybrzydzać. - Dziękuję. Trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność. - pokiwał głową. Potem skierował wzrok na Alexa, który dołączył do ich niewielkiego grona - Zamek by ci się spodobał. Najlepszy był oczywiście pokój wspólny Puchonów - odpowiedział, próbując kontynuować luźną rozmowę. To pomagało. Pomagało jednocześnie zabić czas i odciągnąć myśli od nieprzyjemnej wizji tego, czego musieli się podjąć - i co mogło dla wielu z nich zakończyć się bardzo źle. Nim się Lucan obejrzał, Bathilda była już razem z nimi, prowadząc trzy małe szkraby. Lucan nie mógł nic poradzić na to, jak mocno smutek ścisnął go za serce. Przecież te dzieciaczki były takie niewielkie, takie bezbronne - a mimo to na ich twarzach malowała się taka powaga. Powinny biegać po podwórku, ganiać się nawzajem razem z psem, śmiać się i zdzierać kolana podczas wspinaczek na drzewa. Tymczasem wybierały się z ich ekspedycją do Azkabanu, gdzie mogła czekać je śmierć. Lucan po cichu prosił los o to, aby słowa Bathildy okazały się prawdziwe i aby kamień wskrzeszenia faktycznie ocalił te trzy niewinne duszyczki. I kiedy tylko profesor Bagshot przedstawiła im całą trójkę, Lucan odruchowo podszedł do maluchów, kucając przy tym, aby móc się lepiej przywitać.
- Hej, dzień dobry, Piers, Julio, Emmo. Bardzo miło mi was poznać. Mam na imię Lucan.- zwrócił się do każdego z osobna, wiedział jednak, że ich grupie przyszło zająć się tylko jedną z dziewczynek, pozwolił więc innym zakonnikom zgarnąć pozostałą dwójkę. On delikatnie wyciągnął dłoń do małej Julii, uśmiechając się łagodnie.
- O, słyszałaś, co mówiła pani profesor? Wszyscy musimy rzucić patronusy. Pomożesz mi wyczarować mojego? Tylko się nie przestrasz, bo jest całkiem spory! - próbował przełamać lody i jakoś zdobyć jej sympatię. Z doświadczenia wiedział, że dzieciaki zwykle nie mogły doczekać się samodzielnego czarowania, więc tego typu oferta zazwyczaj bardzo je ekscytowała. Chociaż nie mógł mieć pewności, czy tak nietypowe, skrzywdzone przez anomalię dzieci nie będą mieć już do magii urazu. No, ale musiał spróbować. Nie wstając z klęczek podał dziewczynce patyk leżący na ziemi a sam wyciągnął swoją różdżkę. Uśmiechnął się do niej jeszcze raz i wycelował w stronę okręgu, który wskazywała im profesor Bagshot.
- Gotowa, Julio? No to teraz razem! Expecto Patronum!
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Lucan Abbott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Lucinda nigdy nie miała podejścia do dzieci. Prawdą jest, że czasami po prostu ją przerażały. Nie wiedziała jak powinna się w ich obecności zachowywać, jakich słów używać, a jakieś zdrobnienia, których nawet próbowała przy nich używać wychodziły tak jakby próbowała rozmawiać z kimś o niezdrowym umyśle, a nie z dzieckiem. Prawdopodobnie gdyby sama miała jedno to prędzej nakarmiłaby je na śmierć brukselką myśląc, że tak powinna się zachowywać matka niż dobrze się nim zaopiekowała. Może też dlatego nigdy siebie w podobnej roli nie widziała. Jakoś nie mogłaby się dogadać z tak małym człowiekiem mając w głowie jedynie to, że każdym słowem czy gestem może zmienić jego życie bezpowrotnie. Może je skrzywdzić.
Kiedy na polanie pojawiła się Bathilda w towarzystwie dzieci Lucinda przysunęła się bliżej by stanąć obok członków swojej grupy i uśmiechnęła się niepewnie do stojących przed nią małych czarodziejów. Choć nie wiedziała nic o dzieciach i nie potrafiła w żaden sposób ich do siebie przekonać to jednak wiedziała, że zrobi wszystko by ich ochronić przed tym co może się wydarzyć gdy będą przełamywać klątwę anomalii. Lucindę bolał fakt, że to właśnie dzieci muszą być kluczem w tak ciężkiej walce. Powinny być ukryte, powinny mieć ochronę i czuć się bezpiecznie. Zakonnicy żegnali się ze sobą, mówili sobie słowa tak jakby te miałby być ich ostatnimi, a dzieci? Co dzieci mogły wiedzieć o powadze ich misji? Blondynka zdawała sobie sprawę z tego, że to właśnie od Zakonników, dorosłych czarodziejów zależy powodzenie ich misji i bezpieczeństwo tej trójki, ale czy dzieci potrafiły im zaufać? Lucinda nie byłaby w stanie oddać się w ręce grupy ludzi, bo ktoś tak właśnie powiedział. Podziwiała odwagę dzieci i wiedziała, że każdy tej odwagi finalnie powinien się nauczyć. Właśnie od nich. - Nazywam się Lucinda – zaczęła spoglądając na te małe twarzyczki przed nią, a głos się jej załamał. - Cieszę się, że w końcu możemy was poznać – powiedziała jeszcze uśmiechając się promiennie, przecież nie wszyscy mogli poznać dzieci. Ona widziała je po raz pierwszy. Swoimi słowami może chciała dodać im otuchy, a może chciała jej dodać każdemu. Bez względu na rezultat posłuchała słów Pani Profesor i skierowała różdżkę w stronę okręgu. - Expecto Patronum – mając nadzieje, że zaraz zobaczy wzbijającą się do lotu sowę.
Kiedy na polanie pojawiła się Bathilda w towarzystwie dzieci Lucinda przysunęła się bliżej by stanąć obok członków swojej grupy i uśmiechnęła się niepewnie do stojących przed nią małych czarodziejów. Choć nie wiedziała nic o dzieciach i nie potrafiła w żaden sposób ich do siebie przekonać to jednak wiedziała, że zrobi wszystko by ich ochronić przed tym co może się wydarzyć gdy będą przełamywać klątwę anomalii. Lucindę bolał fakt, że to właśnie dzieci muszą być kluczem w tak ciężkiej walce. Powinny być ukryte, powinny mieć ochronę i czuć się bezpiecznie. Zakonnicy żegnali się ze sobą, mówili sobie słowa tak jakby te miałby być ich ostatnimi, a dzieci? Co dzieci mogły wiedzieć o powadze ich misji? Blondynka zdawała sobie sprawę z tego, że to właśnie od Zakonników, dorosłych czarodziejów zależy powodzenie ich misji i bezpieczeństwo tej trójki, ale czy dzieci potrafiły im zaufać? Lucinda nie byłaby w stanie oddać się w ręce grupy ludzi, bo ktoś tak właśnie powiedział. Podziwiała odwagę dzieci i wiedziała, że każdy tej odwagi finalnie powinien się nauczyć. Właśnie od nich. - Nazywam się Lucinda – zaczęła spoglądając na te małe twarzyczki przed nią, a głos się jej załamał. - Cieszę się, że w końcu możemy was poznać – powiedziała jeszcze uśmiechając się promiennie, przecież nie wszyscy mogli poznać dzieci. Ona widziała je po raz pierwszy. Swoimi słowami może chciała dodać im otuchy, a może chciała jej dodać każdemu. Bez względu na rezultat posłuchała słów Pani Profesor i skierowała różdżkę w stronę okręgu. - Expecto Patronum – mając nadzieje, że zaraz zobaczy wzbijającą się do lotu sowę.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Selwyn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 23
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 23
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Spojrzenie panny Pomfrey padło na pana Rineheart i jego córkę, którzy pożegnali się ze sobą na swój własny, specyficzny sposób. Poczuła znów dziwny ucisk w okolicy serca. Wyobraźnia podsunęła niechciane myśli: a co, jeśli to było ich ostatnie pożegnanie? Albo Hannah i jej brata? Rii i świeżo upieczonego narzeczonego? Co, jeśli któreś z nich nie powróci? Trwoga malowała się na bladej, piegowatej twarzy, którą starała się ukryć pod szerokim szalem. Gorączkowo myślała co mogła jeszcze zrobić, jak mogła im pomóc? Zajrzała do swojej torby, sprawdzając ile fiolek i jakich eliksirów jej zostało; nie widziała powodu, aby zostawiać je przy sobie, mogły im się przydać. Zdecydowała się podejść najpierw do Justine, później do Samuela i Benjamina, aby każdemu z nich wcisnąć w ręce po kilka fiolek, jeśli tylko zechcieli je od niej odebrać. - Mogą się przydać, jeśli będą zbędne, będą przeszkadzać... Pozbądźcie się ich. Byłabym jednak spokojniesza, gdybyście mieli je przy sobie... Tak na wszelki wypadek - poprosiła łagodnym tonem. Jako przywódcy grup lepiej okreslą kto czego potrzebuje.
Niedługo później ujrzała profesor Bagshot, która pojawiła się na miejscu już z dziećmi; Poppy znała już te twarze, na ich widok uśmiechnęła się ciepło i łagodnie, choć miała wrażenie, że łzy cisną się jej do oczu.
- Julio, Emmo, Piers... Pamiętacie mnie? Mam na imię Poppy - odezwała się w ich stronę, ale nie zajmowała na dłużej ich uwagi; dzieci musiały skupić się na twarzach tych, którzy z nimi wyruszali. Nie widziała szansy, by zaufały im tak szybko, ale... Nie mieli wyjścia.
Odwróciła twarz w stronę lasu, tak, by nikt jej nie widział, starając się uspokoić drżenie dłoni. Myśl, że to ona przekazała członkom Zakonu wieści, że muszą te dzieci tam zaprowadzić, a one prawdopodobnie zginą... Była paląca, okropna i przytłaczająca. Pomfrey poczuła, że kręci się jej w głowie. Odwróciła się dopiero, gdy profesor Bagshot rozpoczęła rytuał. Uzdrowicielka nie czuła się na siłach, aby pomóc, nie była na tyle biegła w białej magii, by użyć patronusa. Dostrzegła jednak jak profesor Bagshot, osłabiona rzuconym zaklęciem, wsparła się o drzewo. Poppy od razu podbiegła do Bathildy, przestraszona.
- Pani profesor, czy mogłabym jakoś pomóc? - spytała zatroskana, gotowa, by w razie potrzeby posłużyć staruszce ramieniem.
| za chwilę wrzucę aktualizacje z przekazanymi Wam eliksirami.
Jeśli Just, Sam, albo Ben nie będą chcieli wziąć poniższych eliksirów, to proszę o informację.
Dla grupy Justine oddaję:
- Mieszanka antydepresyjna (1 porcje, stat. 20)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 20)
- Maść z wodnej gwiazdy, (stat. 12, 1 porcja)
- Czuwający Strażnik, (stat. 12, 1 porcje)
- Eliksir oczyszczający z toksyn (stat. 12, 1 porcje)
Dla grupy Samuela:
- Mieszanka antydepresyjna (1 porcje, stat. 20)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 20)
- Eliksir przeciwbólowy (1 porcje, stat. 20)
- Eliksir niezłomności, (stat. 12, 1 porcje)
- Eliksir kociego kroku, (stat. 12, 1 porcje)
Dla Benjamina:
- Mieszanka antydepresyjna (1 porcje, stat. 20
- Eliksir znieczulający (1 porcje, stat. 20, moc +5)
- Eliksir przeciwbólowy (1 porcje, stat. 20)
- Kameleon, (stat. 12, 1 porcje)
- Eliksir kociego kroku, (stat. 12, 1 porcje)
- Eliksir oczyszczający z toksyn (stat. 12, 1 porcje)
Niedługo później ujrzała profesor Bagshot, która pojawiła się na miejscu już z dziećmi; Poppy znała już te twarze, na ich widok uśmiechnęła się ciepło i łagodnie, choć miała wrażenie, że łzy cisną się jej do oczu.
- Julio, Emmo, Piers... Pamiętacie mnie? Mam na imię Poppy - odezwała się w ich stronę, ale nie zajmowała na dłużej ich uwagi; dzieci musiały skupić się na twarzach tych, którzy z nimi wyruszali. Nie widziała szansy, by zaufały im tak szybko, ale... Nie mieli wyjścia.
Odwróciła twarz w stronę lasu, tak, by nikt jej nie widział, starając się uspokoić drżenie dłoni. Myśl, że to ona przekazała członkom Zakonu wieści, że muszą te dzieci tam zaprowadzić, a one prawdopodobnie zginą... Była paląca, okropna i przytłaczająca. Pomfrey poczuła, że kręci się jej w głowie. Odwróciła się dopiero, gdy profesor Bagshot rozpoczęła rytuał. Uzdrowicielka nie czuła się na siłach, aby pomóc, nie była na tyle biegła w białej magii, by użyć patronusa. Dostrzegła jednak jak profesor Bagshot, osłabiona rzuconym zaklęciem, wsparła się o drzewo. Poppy od razu podbiegła do Bathildy, przestraszona.
- Pani profesor, czy mogłabym jakoś pomóc? - spytała zatroskana, gotowa, by w razie potrzeby posłużyć staruszce ramieniem.
| za chwilę wrzucę aktualizacje z przekazanymi Wam eliksirami.
Jeśli Just, Sam, albo Ben nie będą chcieli wziąć poniższych eliksirów, to proszę o informację.
Dla grupy Justine oddaję:
- Mieszanka antydepresyjna (1 porcje, stat. 20)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 20)
- Maść z wodnej gwiazdy, (stat. 12, 1 porcja)
- Czuwający Strażnik, (stat. 12, 1 porcje)
- Eliksir oczyszczający z toksyn (stat. 12, 1 porcje)
Dla grupy Samuela:
- Mieszanka antydepresyjna (1 porcje, stat. 20)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 20)
- Eliksir przeciwbólowy (1 porcje, stat. 20)
- Eliksir niezłomności, (stat. 12, 1 porcje)
- Eliksir kociego kroku, (stat. 12, 1 porcje)
Dla Benjamina:
- Mieszanka antydepresyjna (1 porcje, stat. 20
- Eliksir znieczulający (1 porcje, stat. 20, moc +5)
- Eliksir przeciwbólowy (1 porcje, stat. 20)
- Kameleon, (stat. 12, 1 porcje)
- Eliksir kociego kroku, (stat. 12, 1 porcje)
- Eliksir oczyszczający z toksyn (stat. 12, 1 porcje)
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Słowa Jackie na chwilę uspokoiły roztrzęsienie, choć gdy próbowała złapać mocno różdżkę, pojęła, jak trudne jest to zadanie - pomniejszone palce nie potrafiły objąć drewna, jak należy. - Nie zawiodę - odpowiedziała aurorce, choć z nieco mniejszą mocą niż zwykle, z większym drżeniem i lekko spłoszonym spojrzeniem - pod wpływem impulsu kryjąc dłoń za sobą. Potrzebowała chwili na mentalne wybrnięcie z szoku i wstydu, który spotęgował się, gdy tylko wylądowali na miejscu. Jeszcze nie zdołała ochłonąć, wszystko wydarzyło się szybko, do uszu sprawnie dotarł uzasadniony wyrzut Hani. Drgnęła, mimowolnie cofając się o pół kroku, a oczy zaszkliły się, lecz nie pozwoliła łzom spłynąć - narobiła bałaganu i musiała skonfrontować się z rzeczywistością. Rozumiała Wrightównę, rozumiała swoją winę - jej także byłoby przykro, gdyby ktoś utrudniał życie bliskiemu przy tak ważnej... okazji. - O... Oddam mu swoją - powiedziała szybko, choć stres sprawił, że zająknęła się z początkiem zdania - nie odwróciła jednak spojrzenia, szczerze przepraszającego. Poczucie winy było naprawdę palące. - Zrekompensuję to, przepraszam - przeniosła spojrzenie na Benjamina. - Przepraszam, Ben - chciała dodać coś jeszcze, ale głos uwiązł w gardle. To nie był odpowiedni czas na podobne dramaty. - Nie będę utrudniać nam wyprawy, obiecuję - wyrzuciła w końcu. Jakim cudem zawaliła tak bardzo w dziedzinie, którą szlifowała całe życie? Oczywiście planowała odkupić miotłę, nawet jeśli miałaby sobie wypruć flaki podczas nadgodzin w lecznicy - teraz nie poruszała szerzej tematu. Nie mogła zwrócić mężczyźnie własności na czas. Zwątpiła w siebie i miała zaledwie chwilę na odbudowanie tej wiary - wyruszyła na poszukiwania wybawiciela, nie chcąc zawracać głowy Wrightowi i dodatkowo go denerwować. Szczęśliwie udało jej się znaleźć Lisa, który zaraz miał okazać się ratunkiem, usłyszała też słowa Charlie.
- W porządku - odpowiedziała głosem średnio to potwierdzającym i spróbowała uśmiechnąć się pogodnie do koleżanki. - Nie martw się - dodała łagodnie, mimo wszystko trzymając się pewności, że sobie poradzą. Wszyscy. Później jednak skupiła się na Foxie.
- Mhm - odpowiedziała mu, planując schować miotłę - w obecnej sytuacji nie mogła tego dokonać. Potrzebowała sprawnych dłoni. - Nie, to nie anomalia, to ja, Freddie, to moja wina - wyrzuciła z siebie, zaraz biorąc głęboki oddech i próbując wrócić do nieco bardziej zdeterminowanego spojrzenia, ale wyszło jej... cóż, nie wyszło. Ale wyszło aurorowi - odetchnęła z ulgą. - Dzięki - teraz mogła już bezpiecznie (czemu nie zrobiła tego od razu z miotłą Wrighta, na litość) schować miotłę do magicznej torby. Odwróciła się, słysząc znajomy głos. Obdarzyła Asbjorna łagodnym uśmiechem i kiwnęła głową, już nieco pewniej. - Tak. Ale chyba wiem, jak poczuła się panna Błyskotka, kiedy wróciła do miasteczka po swojej wyprawie na Wieżę Szumów - stwierdziła, zastanawiając się, czy w jej otoczeniu także byli ludzie, którzy mówili, że to tylko wypadek. Wzrok białowłosej mimowolnie powędrował do torby, pozostawionej na śniegu. - Dziękuję za eliksiry. Polubiliście się z Frankiem? - zapytała, zwracając uwagę na jeża, usadowionego przy fiolkach. Była pewna, że to dokładnie ten jeż - Frank.
Niedługo później pojawiła się już pani profesor, na którą Sue spojrzała ponownie ze zmartwieniem, domyślając się, że kobieta poświęca się niesamowicie dla organizacji - wolała jednak nie myśleć, jak daleko jej poświęcenie sięgało. Lovegood odczekała stosowną chwilę, nim podeszła do dziewczynki, którą mieli eskortować. Bała się o nią, ale gdy kucała, by przywitać się z Emmą, spojrzenie wciąż miała lekko zaszklone. - Cześć. Jestem Sue - powiedziała spokojnie, wyciągając dłoń ku małej. Nie chciała zdobywać jej uwagi i zaufania na siłę - dzieci tak nie działały. Susanne też nie. - Gdybyś kiedyś miała problem z chandrunami, daj mi znać - powiedziała, nie siląc się na pogodny, sztuczny i miły ton - podeszła do niej tak, jak zawsze podchodziła do ludzi. Wierzyła w te nieistniejące stworzonka, co także nie odebrało jej autentyczności.
Niedługo później musiała unieść różdżkę, wiedziona poleceniem pani profesor - skupiła się na wspomnieniu rodziny, brata, miłych chwil, których nikt nie zdołał jej jeszcze odebrać. Anomalie zaczynały szaleć wokół, ale musieli otworzyć to przejście. - Expecto Patronum - wypowiedziała pewnie, chcąc ujrzeć, jak jej własna płaszczka dołącza do dzieła.
| ST 35 (I poziom Zakonu) - chyba że to zużyje możliwość wykorzystania później, to 75; bonus +5 z lokacji
- W porządku - odpowiedziała głosem średnio to potwierdzającym i spróbowała uśmiechnąć się pogodnie do koleżanki. - Nie martw się - dodała łagodnie, mimo wszystko trzymając się pewności, że sobie poradzą. Wszyscy. Później jednak skupiła się na Foxie.
- Mhm - odpowiedziała mu, planując schować miotłę - w obecnej sytuacji nie mogła tego dokonać. Potrzebowała sprawnych dłoni. - Nie, to nie anomalia, to ja, Freddie, to moja wina - wyrzuciła z siebie, zaraz biorąc głęboki oddech i próbując wrócić do nieco bardziej zdeterminowanego spojrzenia, ale wyszło jej... cóż, nie wyszło. Ale wyszło aurorowi - odetchnęła z ulgą. - Dzięki - teraz mogła już bezpiecznie (czemu nie zrobiła tego od razu z miotłą Wrighta, na litość) schować miotłę do magicznej torby. Odwróciła się, słysząc znajomy głos. Obdarzyła Asbjorna łagodnym uśmiechem i kiwnęła głową, już nieco pewniej. - Tak. Ale chyba wiem, jak poczuła się panna Błyskotka, kiedy wróciła do miasteczka po swojej wyprawie na Wieżę Szumów - stwierdziła, zastanawiając się, czy w jej otoczeniu także byli ludzie, którzy mówili, że to tylko wypadek. Wzrok białowłosej mimowolnie powędrował do torby, pozostawionej na śniegu. - Dziękuję za eliksiry. Polubiliście się z Frankiem? - zapytała, zwracając uwagę na jeża, usadowionego przy fiolkach. Była pewna, że to dokładnie ten jeż - Frank.
Niedługo później pojawiła się już pani profesor, na którą Sue spojrzała ponownie ze zmartwieniem, domyślając się, że kobieta poświęca się niesamowicie dla organizacji - wolała jednak nie myśleć, jak daleko jej poświęcenie sięgało. Lovegood odczekała stosowną chwilę, nim podeszła do dziewczynki, którą mieli eskortować. Bała się o nią, ale gdy kucała, by przywitać się z Emmą, spojrzenie wciąż miała lekko zaszklone. - Cześć. Jestem Sue - powiedziała spokojnie, wyciągając dłoń ku małej. Nie chciała zdobywać jej uwagi i zaufania na siłę - dzieci tak nie działały. Susanne też nie. - Gdybyś kiedyś miała problem z chandrunami, daj mi znać - powiedziała, nie siląc się na pogodny, sztuczny i miły ton - podeszła do niej tak, jak zawsze podchodziła do ludzi. Wierzyła w te nieistniejące stworzonka, co także nie odebrało jej autentyczności.
Niedługo później musiała unieść różdżkę, wiedziona poleceniem pani profesor - skupiła się na wspomnieniu rodziny, brata, miłych chwil, których nikt nie zdołał jej jeszcze odebrać. Anomalie zaczynały szaleć wokół, ale musieli otworzyć to przejście. - Expecto Patronum - wypowiedziała pewnie, chcąc ujrzeć, jak jej własna płaszczka dołącza do dzieła.
| ST 35 (I poziom Zakonu) - chyba że to zużyje możliwość wykorzystania później, to 75; bonus +5 z lokacji
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Zakazany Las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart