Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Ulice
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ulice
Dolina Godryka nie może poszczycić się dużą ilością ulic. Zaledwie jedno większe skrzyżowanie, kilka małych zaułków i jedna główna aleja przechodząca przez główny plac, łącząca wjazd i wyjazd z wioski. Wzdłuż niej, podobnie jak i przy innych, ciągną się rzędy domów, w większości zbudowanych z kamienia według starej mody. Stając na placyku i patrząc przed siebie można odnieść wrażenie, jakby cofnęło się o kilkaset lat. Na ulicach nie ma wielu samochodów, a od czasu do czasu potrafi pojawić się nawet wóz zaprzęgnięty w konie. Nocą nikłe światło dają elektryczne latarnie stylizowane na stare. Zaułki oddalające się jednak od głównej ulicy giną w mroku, który rozjaśnia jedynie odrobina blasku bijącego z okien stojących przy nich budynków.
Zauważyła, że przyglądał się jej chustce, zauważyła też, że on również miał na sobie błękitny szalik, jej jednak wcale nie zdziwiła jego barwa, notabene świetnie pasująca do eleganckiej marynarki, którą miał na sobie, a która była tak odmiennym elementem jego ubioru — zwykle nosił się w ciemnych kolorach, nie zwracał na siebie uwagi tak, jak dziś.
— Dziękuję. — Zreflektował się komplementem, na co uśmiechnęła się kokieteryjnie, choć nie do końca poważnie. Jego zakłopotanie i niepewność zrzuciła na barki ostatnich problemów, dylematów w okolicach pełni, strachu przed samym sobą i tym, co działo się wokół. Był aurorem, nie gwiazdą quidditcha, nie musiał zachwycać błyskotliwością w towarzystwie i czarującym uśmiechem, chociaż nie był niczego sobie. Jego praca niosła ze sobą zagrożenie, niosła odpowiedzialność za innych i wielkie poczucie obowiązku. Widziała to już w innych — w jego bracie, siostrze, Jackie, Brendanie, Samuelu. Patrzyli na wszystko inaczej, ich świat był o wiele bardziej skomplikowany, niż wydawało się każdemu postronnemu obserwatorowi. Nie miała mu więc za złe drobnego spóźnienia, nie sądziła też, by on sam uznał za niewłaściwy fakt, że wyszła z inicjatywą wspólnego tańca. Znali się nie od dziś, nie było w tym nic zdrożnego, a do damy, która potrafi się godnie zachować wciąż było jej bardzo daleko. Jego zmianę głosu przyjęła cichym chichotem, sądząc, że próbował ją tym samym rozbawić, skoro już przejęła męską rolę, by poprosić go do tańca.
— Panie Tonks.— Skłoniła się więc grzecznie, próbując dygnąć jak panienka, choć jednocześnie zniżyła swój głos na tyle, na ile potrafiła, oddając się nieświadomej grze pozorów. Dawno nie tańczyła, chociaż lubiła to robić. Nigdy nie błyszczała na parkiecie, nie była gwiazdą, która zachwycała wszystkim płynnością ruchów, ale potrafiła wyczuć rytm i utrzymać się w tempie, przy niezbyt wymagających partnerach. Nie miała pojęcia, jak tańczył brat Justine, ale niespecjalnie się tym przejmowała dzisiaj. Kiedy tylko ruszyła na parkiet, poczuła jak bąbelki szampana uderzają jej do głowy. Szampan okazał się pyszny, smakował słodkimi owocami, oblizywała się po nim jeszcze przez chwilę, ale niespodziewanie zaczęło się robić po nim wyjątkowo gorąco. Czy może to Michael tak na nią działał? Od samego pomysłu policzki jej spąsowiały, więc nim dotarli na środek parkietu zdjęła błękitną chustę z szyi i wsunęła ja w kieszeń, jak poszetkę, a sam płaszcz zsunęła z ramion i odrzuciła na pobliskie krzesło, licząc, że nikt się nie potknie o jego kraniec. Została w samej czarnej, dopasowanej w tali sukience, z nieco rozszerzanymi rękawami spiętymi w mankietach srebrnymi guziczkami, rozszerzającej się od czarnego paska luźno i leniwie aż po kostki, gdzie dopiero widoczne były skórkowe buty na niskim obcasie.
W końcu ujęła jego dłoń i zwróciła się do niego przodem. Wokół rozbrzmiał spokojny rytm piosenki To właśnie ta noc, przez co prawdopodobnie zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco i nieco niezręcznie, ale była odważna i nie zamierzała ogłaszać z tego powodu żadnego odwrotu. Uśmiechnęła się lekko, spoglądając na swojego partnera spod ciemnych rzęs i przysunęła się do niego odpowiednio. Rytm był wolny, a piosenka... romantyczna. — Nocnym patrolu — mruknęła nieco poważniej, nieco zaskoczona całą aranżacją i sytuacją, w którą dobrowolnie się wepchnęła, wciągając w to przy okazji brata swojej najlepszej przyjaciółki. Na Merlina, co on sobie teraz pomyśli. — Masz na myśli ten patrol na Pokątnej ostatnio?— spytała cicho, nie odrywając od niego spojrzenia. Oczywiście, że czytała Proroka Codziennego, nie mogła też tego nie wiedzieć z innych powodów. Chociaż była w tym czasie zupełnie gdzie indziej sama miała sklep w pobliżu i wielu sąsiadów, którzy opisali jej całą sytuację z tamtej nocy. — Co tam się właściwie stało?— spytała cicho, nieświadomie — a może świadomie — nieco przejmując kontrolę nad tańcem i rytmem, lekko prowadząc przy tym Michaela. — Dlaczego nie zgłosiłeś się z tym do nikogo? W Mungu wydaliby ci go od ręki — Auxlika i wszystkie inne specyfiki, które pozwoliłyby mu dojść do formy po tamym zdarzeniu. Spytana o własną sytuację zamyśliła się na moment, ale po chwili odparła zgodnie z prawdą:— U mnie w porządku, przed świętami było dużo pracy, teraz pewnie będzie lżej.
— Dziękuję. — Zreflektował się komplementem, na co uśmiechnęła się kokieteryjnie, choć nie do końca poważnie. Jego zakłopotanie i niepewność zrzuciła na barki ostatnich problemów, dylematów w okolicach pełni, strachu przed samym sobą i tym, co działo się wokół. Był aurorem, nie gwiazdą quidditcha, nie musiał zachwycać błyskotliwością w towarzystwie i czarującym uśmiechem, chociaż nie był niczego sobie. Jego praca niosła ze sobą zagrożenie, niosła odpowiedzialność za innych i wielkie poczucie obowiązku. Widziała to już w innych — w jego bracie, siostrze, Jackie, Brendanie, Samuelu. Patrzyli na wszystko inaczej, ich świat był o wiele bardziej skomplikowany, niż wydawało się każdemu postronnemu obserwatorowi. Nie miała mu więc za złe drobnego spóźnienia, nie sądziła też, by on sam uznał za niewłaściwy fakt, że wyszła z inicjatywą wspólnego tańca. Znali się nie od dziś, nie było w tym nic zdrożnego, a do damy, która potrafi się godnie zachować wciąż było jej bardzo daleko. Jego zmianę głosu przyjęła cichym chichotem, sądząc, że próbował ją tym samym rozbawić, skoro już przejęła męską rolę, by poprosić go do tańca.
— Panie Tonks.— Skłoniła się więc grzecznie, próbując dygnąć jak panienka, choć jednocześnie zniżyła swój głos na tyle, na ile potrafiła, oddając się nieświadomej grze pozorów. Dawno nie tańczyła, chociaż lubiła to robić. Nigdy nie błyszczała na parkiecie, nie była gwiazdą, która zachwycała wszystkim płynnością ruchów, ale potrafiła wyczuć rytm i utrzymać się w tempie, przy niezbyt wymagających partnerach. Nie miała pojęcia, jak tańczył brat Justine, ale niespecjalnie się tym przejmowała dzisiaj. Kiedy tylko ruszyła na parkiet, poczuła jak bąbelki szampana uderzają jej do głowy. Szampan okazał się pyszny, smakował słodkimi owocami, oblizywała się po nim jeszcze przez chwilę, ale niespodziewanie zaczęło się robić po nim wyjątkowo gorąco. Czy może to Michael tak na nią działał? Od samego pomysłu policzki jej spąsowiały, więc nim dotarli na środek parkietu zdjęła błękitną chustę z szyi i wsunęła ja w kieszeń, jak poszetkę, a sam płaszcz zsunęła z ramion i odrzuciła na pobliskie krzesło, licząc, że nikt się nie potknie o jego kraniec. Została w samej czarnej, dopasowanej w tali sukience, z nieco rozszerzanymi rękawami spiętymi w mankietach srebrnymi guziczkami, rozszerzającej się od czarnego paska luźno i leniwie aż po kostki, gdzie dopiero widoczne były skórkowe buty na niskim obcasie.
W końcu ujęła jego dłoń i zwróciła się do niego przodem. Wokół rozbrzmiał spokojny rytm piosenki To właśnie ta noc, przez co prawdopodobnie zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco i nieco niezręcznie, ale była odważna i nie zamierzała ogłaszać z tego powodu żadnego odwrotu. Uśmiechnęła się lekko, spoglądając na swojego partnera spod ciemnych rzęs i przysunęła się do niego odpowiednio. Rytm był wolny, a piosenka... romantyczna. — Nocnym patrolu — mruknęła nieco poważniej, nieco zaskoczona całą aranżacją i sytuacją, w którą dobrowolnie się wepchnęła, wciągając w to przy okazji brata swojej najlepszej przyjaciółki. Na Merlina, co on sobie teraz pomyśli. — Masz na myśli ten patrol na Pokątnej ostatnio?— spytała cicho, nie odrywając od niego spojrzenia. Oczywiście, że czytała Proroka Codziennego, nie mogła też tego nie wiedzieć z innych powodów. Chociaż była w tym czasie zupełnie gdzie indziej sama miała sklep w pobliżu i wielu sąsiadów, którzy opisali jej całą sytuację z tamtej nocy. — Co tam się właściwie stało?— spytała cicho, nieświadomie — a może świadomie — nieco przejmując kontrolę nad tańcem i rytmem, lekko prowadząc przy tym Michaela. — Dlaczego nie zgłosiłeś się z tym do nikogo? W Mungu wydaliby ci go od ręki — Auxlika i wszystkie inne specyfiki, które pozwoliłyby mu dojść do formy po tamym zdarzeniu. Spytana o własną sytuację zamyśliła się na moment, ale po chwili odparła zgodnie z prawdą:— U mnie w porządku, przed świętami było dużo pracy, teraz pewnie będzie lżej.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Sylwester #1
Kolejny raz bezwiednie wygładził materiał popielatego płaszcza. Zdecydował się nie okrywać jak zwykle czernią, próbując stać się częścią całej zabawy. Najważniejsze, że wciąż trzymał w pogotowiu różdżkę. Pozostał za to przy spodniach w podobnym fasonie, jakie nosił do pracy. Pod płaszczem też gościła dobrze znana mu koszula. Czuł się wystarczająco swobodnie. Kraniec prawej klapy płaszcza obszyty miał bladobłękitną wstążką. Ubiór nie wydawała mu się najbardziej istotny. Jakoś inaczej podchodził do radosnej atmosfery sylwestrowego przyjęcia po azkabanowych przeżyciach. Zaczynał rozumieć dlaczego ludzie łapią się każdej okazji do beztroski. Sam pozostawał czujny, ale nie krzywił się na widok lekkomyślnych zachować innych osób. Liczył też, że może jednak uda mu się ujrzeć znane sobie twarze, przede wszystkim te przyjazne i bliskie. I jedną z takich twarzy w końcu dostrzegł. Zauważył ją przy parkiecie, ale nie na nim. To musiała być dla niej pewna strata. Niektórzy uważali, że mężatka powinna tańczyć tylko ze swoim mężem, ale to było tak bardzo ograniczające i po prostu idiotyczne. Rineheart szybko ruszył w jej stronę żywym krokiem, a gdy tylko się przy niej zatrzymał, uśmiechnął się pod nosem nieco zuchwale.
– Nie wiem, gdzie jest twój drogi mąż, ale nie dam ci tak tutaj stać i po prostu patrzeć.
Właściwie to nie rozglądał się zbytnio za Panem Bottem. Jakoś nigdy nie zdołał przekonać się do jego beztroskiej natury, wydawał mu się przez nią zbytnio oderwany od rzeczywistości. A może po prostu nigdy nie chciał go polubić, od zawsze trwając w przekonaniu, że Samantha mogła trafić lepiej? Taka była jednak prawda, tylu wolnych aurorów miała do wyboru. Wolał jednak nie wracać do tego tematu. Najważniejsze, że była szczęśliwa i spełniała się jako matka. I znów mogła realizować się w swojej pracy, od kiedy nastał kres anomalii.
– Tylko uważaj na nogi – przestrzegł ją od razu, sygnalizując również, że nie należy do wybitnych tancerzy. Nie to co ona, bo przecież kiedyś lubiła tańczyć. Dobrze pamiętał jak to wraz z innymi młodymi stażystkami pracującymi w różnych departamentach Ministerstwa udawała się z młodymi aurorami na potańcówki. Za młodu pełni byli entuzjazmu, potrafili radośnie celebrować kolejny dzień życia. Kieran najczęściej siadywał z boku i raczył się piwem w towarzystwie kolegów, tylko czasem zerkając na bawiące się dziewczęta. A potem kciukiem pocierał swoja obrączkę, dając jasno do zrozumienia sobie i innym, że władanie nad nim ma tylko jedna kobieta i czeka na niego w ich wspólnym domu. To szczęście nie trwało jednak długo. – Nie tańczyłem od lat – spróbował się jakoś przed nią wytłumaczyć, posyłając jej odrobinę błagalne spojrzenie, aby czasem nie stroiła sobie z tego powodu żartów.
Ostatni raz tańczył na weselu Jonesa, na który został zaproszony z Abigail. Doskonale pamiętał jak ten w przypływie euforii zapraszał wszystkich aurorów po kolei, a z eleganckim zaproszeniem poleciał nawet do samego szefa biura. Przez ponad dwa miesiące wszyscy stroili sobie z niego żarty, że bardziej od własnego przełożonego bał się przyszłej małżonki, pod wpływem której wtargnął do strzeżonego przez sekretarkę gabinetu bez zapowiedzi. Miał szczęście, że urządził huczne weselicho, bo dzięki niemu trochę mu odpuścili – zaczęli żartować o jego nocy poślubnej. Wtedy też tańczył dość nieporadnie, poprawnie na tyle, aby nie podeptać palców swojej wybrance. Jackie jeszcze nie było na świecie, a małego Vincenta zostawili pod opieką cioci i rzecz jasna nie mogło obyć się bez płaczu małego i fali matczynej troski wywołanej przez synowskie łzy. Udało się im jednak z czasem pozostawić wszelkie troski za sobą i skupić na zabawie. Naprawdę dobrze się wtedy bawili i często gościli na parkiecie.
– Wiem, że zawsze marzyłaś o tańcu ze mną – rzucił żartobliwie, choć takie nuty niezbyt pasowały do jego niskiego, nieco chrapliwego głosu. Wyciągnął ku niej dłoń, picie szampana pozostawiając na później. Wierzył, że nawet po kilku kieliszkach uda mu się zachować wystarczającą trzeźwość umysłu, aby się ruszać, jednak na razie wolał pozostać zwinnym w miarę swoich możliwości. Parkiet mógł być bardziej wymagający niż niejeden tor przeszkód, dlatego musiał czerpać z całego swojego potencjału.
| rzut na piosenkę
Kolejny raz bezwiednie wygładził materiał popielatego płaszcza. Zdecydował się nie okrywać jak zwykle czernią, próbując stać się częścią całej zabawy. Najważniejsze, że wciąż trzymał w pogotowiu różdżkę. Pozostał za to przy spodniach w podobnym fasonie, jakie nosił do pracy. Pod płaszczem też gościła dobrze znana mu koszula. Czuł się wystarczająco swobodnie. Kraniec prawej klapy płaszcza obszyty miał bladobłękitną wstążką. Ubiór nie wydawała mu się najbardziej istotny. Jakoś inaczej podchodził do radosnej atmosfery sylwestrowego przyjęcia po azkabanowych przeżyciach. Zaczynał rozumieć dlaczego ludzie łapią się każdej okazji do beztroski. Sam pozostawał czujny, ale nie krzywił się na widok lekkomyślnych zachować innych osób. Liczył też, że może jednak uda mu się ujrzeć znane sobie twarze, przede wszystkim te przyjazne i bliskie. I jedną z takich twarzy w końcu dostrzegł. Zauważył ją przy parkiecie, ale nie na nim. To musiała być dla niej pewna strata. Niektórzy uważali, że mężatka powinna tańczyć tylko ze swoim mężem, ale to było tak bardzo ograniczające i po prostu idiotyczne. Rineheart szybko ruszył w jej stronę żywym krokiem, a gdy tylko się przy niej zatrzymał, uśmiechnął się pod nosem nieco zuchwale.
– Nie wiem, gdzie jest twój drogi mąż, ale nie dam ci tak tutaj stać i po prostu patrzeć.
Właściwie to nie rozglądał się zbytnio za Panem Bottem. Jakoś nigdy nie zdołał przekonać się do jego beztroskiej natury, wydawał mu się przez nią zbytnio oderwany od rzeczywistości. A może po prostu nigdy nie chciał go polubić, od zawsze trwając w przekonaniu, że Samantha mogła trafić lepiej? Taka była jednak prawda, tylu wolnych aurorów miała do wyboru. Wolał jednak nie wracać do tego tematu. Najważniejsze, że była szczęśliwa i spełniała się jako matka. I znów mogła realizować się w swojej pracy, od kiedy nastał kres anomalii.
– Tylko uważaj na nogi – przestrzegł ją od razu, sygnalizując również, że nie należy do wybitnych tancerzy. Nie to co ona, bo przecież kiedyś lubiła tańczyć. Dobrze pamiętał jak to wraz z innymi młodymi stażystkami pracującymi w różnych departamentach Ministerstwa udawała się z młodymi aurorami na potańcówki. Za młodu pełni byli entuzjazmu, potrafili radośnie celebrować kolejny dzień życia. Kieran najczęściej siadywał z boku i raczył się piwem w towarzystwie kolegów, tylko czasem zerkając na bawiące się dziewczęta. A potem kciukiem pocierał swoja obrączkę, dając jasno do zrozumienia sobie i innym, że władanie nad nim ma tylko jedna kobieta i czeka na niego w ich wspólnym domu. To szczęście nie trwało jednak długo. – Nie tańczyłem od lat – spróbował się jakoś przed nią wytłumaczyć, posyłając jej odrobinę błagalne spojrzenie, aby czasem nie stroiła sobie z tego powodu żartów.
Ostatni raz tańczył na weselu Jonesa, na który został zaproszony z Abigail. Doskonale pamiętał jak ten w przypływie euforii zapraszał wszystkich aurorów po kolei, a z eleganckim zaproszeniem poleciał nawet do samego szefa biura. Przez ponad dwa miesiące wszyscy stroili sobie z niego żarty, że bardziej od własnego przełożonego bał się przyszłej małżonki, pod wpływem której wtargnął do strzeżonego przez sekretarkę gabinetu bez zapowiedzi. Miał szczęście, że urządził huczne weselicho, bo dzięki niemu trochę mu odpuścili – zaczęli żartować o jego nocy poślubnej. Wtedy też tańczył dość nieporadnie, poprawnie na tyle, aby nie podeptać palców swojej wybrance. Jackie jeszcze nie było na świecie, a małego Vincenta zostawili pod opieką cioci i rzecz jasna nie mogło obyć się bez płaczu małego i fali matczynej troski wywołanej przez synowskie łzy. Udało się im jednak z czasem pozostawić wszelkie troski za sobą i skupić na zabawie. Naprawdę dobrze się wtedy bawili i często gościli na parkiecie.
– Wiem, że zawsze marzyłaś o tańcu ze mną – rzucił żartobliwie, choć takie nuty niezbyt pasowały do jego niskiego, nieco chrapliwego głosu. Wyciągnął ku niej dłoń, picie szampana pozostawiając na później. Wierzył, że nawet po kilku kieliszkach uda mu się zachować wystarczającą trzeźwość umysłu, aby się ruszać, jednak na razie wolał pozostać zwinnym w miarę swoich możliwości. Parkiet mógł być bardziej wymagający niż niejeden tor przeszkód, dlatego musiał czerpać z całego swojego potencjału.
| rzut na piosenkę
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 9
'k20' : 9
Chociaż z piskliwym głosem brzmiał naprawdę komicznie, to Hannah śmiała się po prostu serdecznie, bez drwiny - jak zawsze. Niezależnie od tego, czy omyłkowo wypił dziwnego szampana, czy też zwierzał się z wahań nastroju przed pełnią, Hannah demonstrowała tylko swoją szczerą radość albo szczerą troskę, w zależności od sytuacji. Bez oceniania, bez dociekania. Może dlatego zazwyczaj czuł się przy niej tak swobodnie?
Zazwyczaj, bo dzisiaj ich spotkanie toczyło się jakoś... inaczej. Czy wybór piosenki był zabawną pomyłką, jak jego szampan, czy Hannah celowo wyciągnęła go do wolnego? Nie wiedział... Tak, jak nie mógł wiedzieć, że jej rumieńce mogą być wywołane bąbelkowym trunkiem, a nie zakłopotaniem. Ze zdziwieniem zarejestrował, jak panna Wright zrzuca po kolei szalik i płaszcz. Nie było tu przecież aż tak gorąco. Zarejestrował też, że w samej sukience Hannah wygląda jeszcze lepiej niż w szykownym przecież okryciu wierzchnim. Wyglądała ślicznie, ale komplement zamarł Michaelowi w gardle, zanim auror zdecydował się na powiedzenie czegokolwiek. Czy wypadało mu zresztą komplementować i patrzeć w ten sposób na Hannah? Wolał chyba niczego nie komplikować. Pamiętał ją w końcu jakopulchną małą dziewczynkę, która bawiła się z jego siostrą; potem drogą przyjaciółkę Justine, a od niedawna także jego własną. Znaczy, na początku chyba spotykali się ze względu na wspólny związek z Just, ale jakoś od dawna o niej nie rozmawiali i Mike sam nie był pewien, czy siostra wie o tym, kto całą jesień pomagał Hani nosić cięższe miotły.
Głupio tylko, że był wtedy najwyraźniej tak skupiony na miotłach, że dopiero na tańcach docierało do niego, jaka Hania jest ładna. Czy to wszystko przez romantyczną melodię? Trzymając dłoń dziewczyny w swojej, z zażenowaniem przypomniał sobie, że przecież nie tańczył od lat. Chyba już zapomniał jak to się robi, a może to tylko speszenie stawało na drodze między nim, a wyczuciem rytmu. Na szczęście Hannah radziła sobie lepiej, więc z ulgą pozwolił jej prowadzić, samemu sprawiając jedynie pozory prowadzenia. Na Merlina, co ona teraz sobie pomyśli. Chyba nie opowie Just, jeśli przydeptam jej stopę? Na szczęście na razie niczego nie przydeptał i zastanawiał się właśnie, jak poprawnie wyprowadzić dziewczynę do obrotu, ale zaczęli rozmawiać...
-Tak, ten. - odszepnął, usiłując zniżyć głos: zarówno, by zniwelować działanie szampana (wysoki ton i chorobowa chrypka już i tak stanowiły przedziwną kombinację), jak i ze względów praktycznych. Wokół grała muzyka i rozmawiali ludzie, ale i tak nikt nie powinien ich usłyszeć.
-Byłem tam sam, to miała być nudna i spokojna noc... Zresztą, biorę odrobinę za dużo wolnego na pełnie, więc dają mi patrole, których nikt nie chce. - wytłumaczył, nieświadomie przysuwając się bliżej do Hannah. Nie opowiadał jeszcze o tym nikomu nie był pewien, czy w ogóle chce o tym mówić. Ale jeśli przy kimś czuł się spokojny, to właśnie przy niej... a poza tym, równocześnie starał się pilnować kroków tańca i było mu nieco łatwiej z dziewczyną bliżej siebie.
-Po prostu przyłapałem trójkę zamaskowanych ludzi na próbie włamania się do lodziarni, zresztą nawet nie próbowali się kryć. Dopiero na mój widok zmienili plan i wrzucili do środka coś, co wybuchło. - spuścił odruchowo wzrok, przytłoczony poczuciem winy i wspomnieniem bezsilności. Wszystko działo się wtedy tak szybko: w jednej chwili chciał odgonić intruzów, a w kolejnej wszyscy leżeli poparzeni pod murem. To tamten moment zdecydował o losie lodziarni, późniejsza walka pomogła tylko nieco zminimalizować straty. Czy znów zareagował za późno - jak wtedy, przed wilkołakiem?
-Znali czarną magię i atakowali bez wahania, a właściciela lodziarni zostawiliby na spłonięcie żywcem. Nie wiem, czy podołałbym im sam, pomógł mi przypadkowy nieznajomy - później okazało się, że to Percival Nott, ten ze Stonehenge, dasz wiarę? A potem zebrali się gapiowie i policjanci. Nie martw się, szybko wysłano mnie do medyka, ale przeziębienia akurat mogłem nabawić się w celi Tower, bo tam musieliśmy czekać aż te ślimaki z Ministerstwa rozeznają się w całej sytuacji. - chociaż historia obrony lodziarni zaczynała i kończyła się raczej ponuro, to Michael skończył ją z uśmiechem na ustach. Rozbawiło (i może rozczuliło) go to, że dziewczyna zainteresowała się akurat jego przeziębieniem. W porównaniu z problemami na Pokątnej, sprawa dostępu do Auxlika pojedynczego aurora-wilkołaka była raczej mało priorytetowa.
-Nie martw się, w kilka dni mi przejdzie. - zapewnił, dzielnie walcząc z własną hipochondrią.
Zwolnił w tańcu, mocniej ujmując dłoń Hannah i podnosząc spojrzenie na dziewczynę. Patrzył jej teraz prosto w oczy.
-Za to ja się martwię, o ciebie. - nie wiedział, czy była równie uparta jak Just, więc pośpiesznie dodał wyjaśnienie. -O sklep, o to, kogo atakują terroryści na Pokątnej. Wiem, że wybraliśmy naszych strojów przypadkowo, Hannah, a kociołkowe pieguski są wyśmienite. - mówił szybko i cicho, nachylając się lekko do jej ucha, tak by słyszała go tylko ona. Nie wiedział, czy należy do Zakonu, ale wiedział, że przyjaźni się z Just i czyta Proroka. To wystarczyło, by jej ufał i by miał nadzieję, że zrozumie, do czego się odnosi.
-Możesz być kolejnym celem. - ostrzegł bezpardonowo, prawdopodobnie psując przyjaciółce Sylwestra. To nic. Nie było go, gdy zabili jego matkę i gdy Just straciła nogę; nie może być bezczynny gdy jego bliskim znów coś grozi.
tura 2/2 głosu-po-szampanie
Zazwyczaj, bo dzisiaj ich spotkanie toczyło się jakoś... inaczej. Czy wybór piosenki był zabawną pomyłką, jak jego szampan, czy Hannah celowo wyciągnęła go do wolnego? Nie wiedział... Tak, jak nie mógł wiedzieć, że jej rumieńce mogą być wywołane bąbelkowym trunkiem, a nie zakłopotaniem. Ze zdziwieniem zarejestrował, jak panna Wright zrzuca po kolei szalik i płaszcz. Nie było tu przecież aż tak gorąco. Zarejestrował też, że w samej sukience Hannah wygląda jeszcze lepiej niż w szykownym przecież okryciu wierzchnim. Wyglądała ślicznie, ale komplement zamarł Michaelowi w gardle, zanim auror zdecydował się na powiedzenie czegokolwiek. Czy wypadało mu zresztą komplementować i patrzeć w ten sposób na Hannah? Wolał chyba niczego nie komplikować. Pamiętał ją w końcu jako
Głupio tylko, że był wtedy najwyraźniej tak skupiony na miotłach, że dopiero na tańcach docierało do niego, jaka Hania jest ładna. Czy to wszystko przez romantyczną melodię? Trzymając dłoń dziewczyny w swojej, z zażenowaniem przypomniał sobie, że przecież nie tańczył od lat. Chyba już zapomniał jak to się robi, a może to tylko speszenie stawało na drodze między nim, a wyczuciem rytmu. Na szczęście Hannah radziła sobie lepiej, więc z ulgą pozwolił jej prowadzić, samemu sprawiając jedynie pozory prowadzenia. Na Merlina, co ona teraz sobie pomyśli. Chyba nie opowie Just, jeśli przydeptam jej stopę? Na szczęście na razie niczego nie przydeptał i zastanawiał się właśnie, jak poprawnie wyprowadzić dziewczynę do obrotu, ale zaczęli rozmawiać...
-Tak, ten. - odszepnął, usiłując zniżyć głos: zarówno, by zniwelować działanie szampana (wysoki ton i chorobowa chrypka już i tak stanowiły przedziwną kombinację), jak i ze względów praktycznych. Wokół grała muzyka i rozmawiali ludzie, ale i tak nikt nie powinien ich usłyszeć.
-Byłem tam sam, to miała być nudna i spokojna noc... Zresztą, biorę odrobinę za dużo wolnego na pełnie, więc dają mi patrole, których nikt nie chce. - wytłumaczył, nieświadomie przysuwając się bliżej do Hannah. Nie opowiadał jeszcze o tym nikomu nie był pewien, czy w ogóle chce o tym mówić. Ale jeśli przy kimś czuł się spokojny, to właśnie przy niej... a poza tym, równocześnie starał się pilnować kroków tańca i było mu nieco łatwiej z dziewczyną bliżej siebie.
-Po prostu przyłapałem trójkę zamaskowanych ludzi na próbie włamania się do lodziarni, zresztą nawet nie próbowali się kryć. Dopiero na mój widok zmienili plan i wrzucili do środka coś, co wybuchło. - spuścił odruchowo wzrok, przytłoczony poczuciem winy i wspomnieniem bezsilności. Wszystko działo się wtedy tak szybko: w jednej chwili chciał odgonić intruzów, a w kolejnej wszyscy leżeli poparzeni pod murem. To tamten moment zdecydował o losie lodziarni, późniejsza walka pomogła tylko nieco zminimalizować straty. Czy znów zareagował za późno - jak wtedy, przed wilkołakiem?
-Znali czarną magię i atakowali bez wahania, a właściciela lodziarni zostawiliby na spłonięcie żywcem. Nie wiem, czy podołałbym im sam, pomógł mi przypadkowy nieznajomy - później okazało się, że to Percival Nott, ten ze Stonehenge, dasz wiarę? A potem zebrali się gapiowie i policjanci. Nie martw się, szybko wysłano mnie do medyka, ale przeziębienia akurat mogłem nabawić się w celi Tower, bo tam musieliśmy czekać aż te ślimaki z Ministerstwa rozeznają się w całej sytuacji. - chociaż historia obrony lodziarni zaczynała i kończyła się raczej ponuro, to Michael skończył ją z uśmiechem na ustach. Rozbawiło (i może rozczuliło) go to, że dziewczyna zainteresowała się akurat jego przeziębieniem. W porównaniu z problemami na Pokątnej, sprawa dostępu do Auxlika pojedynczego aurora-wilkołaka była raczej mało priorytetowa.
-Nie martw się, w kilka dni mi przejdzie. - zapewnił, dzielnie walcząc z własną hipochondrią.
Zwolnił w tańcu, mocniej ujmując dłoń Hannah i podnosząc spojrzenie na dziewczynę. Patrzył jej teraz prosto w oczy.
-Za to ja się martwię, o ciebie. - nie wiedział, czy była równie uparta jak Just, więc pośpiesznie dodał wyjaśnienie. -O sklep, o to, kogo atakują terroryści na Pokątnej. Wiem, że wybraliśmy naszych strojów przypadkowo, Hannah, a kociołkowe pieguski są wyśmienite. - mówił szybko i cicho, nachylając się lekko do jej ucha, tak by słyszała go tylko ona. Nie wiedział, czy należy do Zakonu, ale wiedział, że przyjaźni się z Just i czyta Proroka. To wystarczyło, by jej ufał i by miał nadzieję, że zrozumie, do czego się odnosi.
-Możesz być kolejnym celem. - ostrzegł bezpardonowo, prawdopodobnie psując przyjaciółce Sylwestra. To nic. Nie było go, gdy zabili jego matkę i gdy Just straciła nogę; nie może być bezczynny gdy jego bliskim znów coś grozi.
tura 2/2 głosu-po-szampanie
Can I not save one
from the pitiless wave?
Samantha uwielbiała wszelkiego rodzaju zabawy. Rzadko zdarzało się, żeby na którejś się nie pojawiła. Bardzo lubiła tańczyć, śmiać się, rozmawiać, jeść i pić – po prostu dobrze się bawić. Sylwester w Dolinie Godryka miał być imprezą roku, szczególnie przez ostatnie przykre wydarzenia, które nawiedziły Wielką Brytanię. Samantha miała zamiar bawić się na niej do białego rana, o czym nie musiała powiadamiać swojego męża, bo na pewno był tego świadomy. Wiele godzin zastanawiała się nad doborem sukienki, wyrzucając absolutnie wszystko co miała w szafie na łóżko niczym niezdecydowana nastolatka. Musiała napisać do córki z prośbą o pomoc, ale w końcu postanowiła nałożyć sukienkę w kolorze butelkowej zieleni, która ładnie komponowała się z jej brązowo-rudymi włosami (dzisiaj bardziej rudymi niż zazwyczaj). Dopasowana w biuście i rozkloszowana od pasa w dół pięknie się kręciła, a Samantha miała zamiar dużo tańczyć. Miała naprawdę dobry humor, bo choć ostatnio wydarzyło się wiele złego, na razie nie miała na co narzekać. Anastazja wróciła do domu, Bertie prężnie rozwijał swój biznes, Matt znalazł porządną pracę, a anomalie wreszcie przestały ich nękać. Trzeba było to uczcić.
Pojawiła się w pobliżu parkietu przypadkiem. Tym razem miała ochotę spróbować co też ciekawego do jedzenia zaoferował jej syn, więc przechadzała się spokojnym krokiem wzdłuż stolików, próbując tego i tamtego. Wszystko było wyjątkowo smaczne, ale chyba nie będzie go chwalić, bo jeszcze woda sodowa uderzy mu do głowy. Wzięła do ręki jedną fasolkę wszystkich smaków, już dawno postanawiając, że faktycznie te wszystkie smaki spróbuje. Trochę zestresowana wzięła ją do ust (kiedyś trafiła na smak skarpet i nie chciała tego powtórzyć), kiedy obok niej pojawił się Kieran Rineheart we własnej osobie. A fasolka okazała się smakować jeszcze gorzej niż skarpety, o wiele gorzej, najgorzej spośród wszystkich jakie do tej pory jadła. Spojrzała na Kierana z przerażeniem, zakrywając usta dłonią, bo była pewna, że zaraz po prostu zwymiotuje. Szybko przełknęła co miała w ustach i jeszcze szybciej złapała jakieś ciasteczko, byle tylko zagryźć ten okropny smak. Przymknęła na moment oczy, biorąc głęboki wdech, by uspokoić kołaczące z obrzydzenia serce. Wciąż czuła nieprzyjemny posmak. - Czasem żałuję, że nie udusiłam swojego syna w dzieciństwie - odezwała się w końcu, przenosząc wzrok na mężczyznę. - Fasolki - dodała po chwili, żeby przypadkiem sobie nie pomyślał, że jej reakcja była spowodowana jego przyjściem. Odchrząknęła, wygładzając sukienkę. - Mój drogi mąż gdzieś wsiąkł - wzruszyła ramionami, bo to nie było dla niej zaskoczenie. Malcolm żył w swoim własnym świecie i pewnie zapomniał się, dyskutując o czymś Bertiem. Zresztą nie wymagała, żeby nie odstępował jej na krok.
Przyglądała się Kieranowi z nieukrywaną ciekawością, kiedy zaczął się niepotrzebnie tłumaczyć jeszcze zanim w ogóle zaprosił ją do tańca. Uśmiechnęła się pod nosem, bo trochę bawił ją fakt, że rosły auror może się czuć tak niepewnie na parkiecie. To jawne niedopatrzenie, że nigdy nie posiadł tej jakże przyjemnej i przydatnej umiejętności. - Nie pochlebiaj sobie. Bardziej marzyłam o tańcu z Atwoodem - odparła, ale oczywiście podała mu swoją dłoń i z przyjemnością dała się poprowadzić na środek zaczarowanego namiotu. Kieran miał rację. Trzydzieści lat temu dałaby się pokroić za tę chwilę. Położyła dłoń na jego ramieniu i dała się porwać energicznym dźwiękom wygrywanego utworu.
Pojawiła się w pobliżu parkietu przypadkiem. Tym razem miała ochotę spróbować co też ciekawego do jedzenia zaoferował jej syn, więc przechadzała się spokojnym krokiem wzdłuż stolików, próbując tego i tamtego. Wszystko było wyjątkowo smaczne, ale chyba nie będzie go chwalić, bo jeszcze woda sodowa uderzy mu do głowy. Wzięła do ręki jedną fasolkę wszystkich smaków, już dawno postanawiając, że faktycznie te wszystkie smaki spróbuje. Trochę zestresowana wzięła ją do ust (kiedyś trafiła na smak skarpet i nie chciała tego powtórzyć), kiedy obok niej pojawił się Kieran Rineheart we własnej osobie. A fasolka okazała się smakować jeszcze gorzej niż skarpety, o wiele gorzej, najgorzej spośród wszystkich jakie do tej pory jadła. Spojrzała na Kierana z przerażeniem, zakrywając usta dłonią, bo była pewna, że zaraz po prostu zwymiotuje. Szybko przełknęła co miała w ustach i jeszcze szybciej złapała jakieś ciasteczko, byle tylko zagryźć ten okropny smak. Przymknęła na moment oczy, biorąc głęboki wdech, by uspokoić kołaczące z obrzydzenia serce. Wciąż czuła nieprzyjemny posmak. - Czasem żałuję, że nie udusiłam swojego syna w dzieciństwie - odezwała się w końcu, przenosząc wzrok na mężczyznę. - Fasolki - dodała po chwili, żeby przypadkiem sobie nie pomyślał, że jej reakcja była spowodowana jego przyjściem. Odchrząknęła, wygładzając sukienkę. - Mój drogi mąż gdzieś wsiąkł - wzruszyła ramionami, bo to nie było dla niej zaskoczenie. Malcolm żył w swoim własnym świecie i pewnie zapomniał się, dyskutując o czymś Bertiem. Zresztą nie wymagała, żeby nie odstępował jej na krok.
Przyglądała się Kieranowi z nieukrywaną ciekawością, kiedy zaczął się niepotrzebnie tłumaczyć jeszcze zanim w ogóle zaprosił ją do tańca. Uśmiechnęła się pod nosem, bo trochę bawił ją fakt, że rosły auror może się czuć tak niepewnie na parkiecie. To jawne niedopatrzenie, że nigdy nie posiadł tej jakże przyjemnej i przydatnej umiejętności. - Nie pochlebiaj sobie. Bardziej marzyłam o tańcu z Atwoodem - odparła, ale oczywiście podała mu swoją dłoń i z przyjemnością dała się poprowadzić na środek zaczarowanego namiotu. Kieran miał rację. Trzydzieści lat temu dałaby się pokroić za tę chwilę. Położyła dłoń na jego ramieniu i dała się porwać energicznym dźwiękom wygrywanego utworu.
Nie potrafił zamaskować zaskoczenia, w które wplotło się też przerażenie, będące odbiciem emocji obecnej u Samanthy. Po raz pierwszy w życiu widział, aby ktokolwiek tak źle zareagował na jego obecność. Wywoływał w ludziach różne emocje, ale coś podobnego zdarzało mu się po raz pierwszy – dobra znajoma uciekała w jedzenie słodkości, a potem walczyła o odzyskanie oddechu. Już otwierał usta, żeby spytać, czy wszystko jest w porządku, ale nie zdążył, bo z w jej wypadło kontrowersyjne zdanie, które każda matka musiała wypowiedzieć pewnie chociaż raz, kiedy jej dzieci już stawały się dorosłe. Czuł się zdezorientowany, na całe szczęście jedno słowo wyjaśniło mu wszystko. Fasolki. Rzekomo wszystkich smaków. Słyszał o nich, lecz nigdy nie spróbował ani jednej. Był ciekaw, czy to matczyna miłość, ponoć bezgraniczna, podpowiedziała jej, żeby spróbować synowskich wyrobów, na które zerknął podejrzliwie. Uśmiechnął się z pewną ulgą, odnajdując w sobie te resztki kultury, aby się nie zaśmiać w towarzystwie pokrzywdzonej przez zdradliwą słodkość kobiety. – Nawet nie spytam jak obrzydliwy smak ci się trafił – mruknął pod nosem bardziej do siebie, niż do niej.
Pomimo kiepskiego początku ich spotkania nie zamierzał rezygnować z tańca, nawet jeśli kompletnie się na nim nie znał. Strata łażącego gdzieś Malcolma stawała się jego zyskiem. Niewiele miał okazji do spędzania chwil w podobnej atmosferze, z przyjacielską duszą obok. To chyba widok tej zielonej sukienki nakłonił go do zmiany nastawienia wobec sylwestrowego przyjęcia. Jeśli odrobinę się rozerwie, nikt go przecież za to nie zgani. Ujął kobiecą dłoń i ruszył wraz ze swą wybranką na parkiet.
– Z Atwoodem? – wyrzucił z siebie z cichym oburzeniem, mimowolnie przyrównując ich młode sylwetki do siebie. Wspomniany auror był od niego niższy, ale Kieran to akurat wielu mężczyzn przewyższał wzrostem. Atwood za młodu dbał o siebie – zdrowo opalony od regularnych ćwiczeń na świeżym powietrzu, dobrze ubrany, z ułożoną fryzurą. I jeszcze do tego ten zawadiacki uśmiech oraz dobra gadka. No cóż, nic dziwnego, że wtedy wolała tańczyć właśnie z nim. Tego wieczoru nie miała zbytnio takiego wyboru. Atwood też już stracił sporo ze swojego dawnego wdzięku, bo urósł mu brzuch i zaczął łysieć. – No trudno, musisz się zadowolić mną.
Wydawało mu się, że wie, jak i gdzie ułożyć dłonie, aby w żadnym przypadku nie znieważyć swojej partnerki. I chyba potrafił prowadzić w tym tańcu, a przynajmniej udawać, że tak właśnie jest. Poruszanie się jednak do skocznego utworu było dość wymagające. Kondycyjnie dałby sobie radę, w to nie wątpił, jednak brakowało mu odpowiedniej zwinności. Na całe szczęście pamiętał jak można zakręcić kobietą w tańcu, dlatego nieco niepewnie spróbował zainicjować obrót, licząc na to, że Samantha zrozumie jego intencje i jakoś pobłażliwie spojrzy na jego wysiłki. To był ich pierwszy wspólny taniec, a Kieran ruszał się niczym kawał drewna i uparcie wierzył, że wcale nie wypada tak najgorzej.
Pomimo kiepskiego początku ich spotkania nie zamierzał rezygnować z tańca, nawet jeśli kompletnie się na nim nie znał. Strata łażącego gdzieś Malcolma stawała się jego zyskiem. Niewiele miał okazji do spędzania chwil w podobnej atmosferze, z przyjacielską duszą obok. To chyba widok tej zielonej sukienki nakłonił go do zmiany nastawienia wobec sylwestrowego przyjęcia. Jeśli odrobinę się rozerwie, nikt go przecież za to nie zgani. Ujął kobiecą dłoń i ruszył wraz ze swą wybranką na parkiet.
– Z Atwoodem? – wyrzucił z siebie z cichym oburzeniem, mimowolnie przyrównując ich młode sylwetki do siebie. Wspomniany auror był od niego niższy, ale Kieran to akurat wielu mężczyzn przewyższał wzrostem. Atwood za młodu dbał o siebie – zdrowo opalony od regularnych ćwiczeń na świeżym powietrzu, dobrze ubrany, z ułożoną fryzurą. I jeszcze do tego ten zawadiacki uśmiech oraz dobra gadka. No cóż, nic dziwnego, że wtedy wolała tańczyć właśnie z nim. Tego wieczoru nie miała zbytnio takiego wyboru. Atwood też już stracił sporo ze swojego dawnego wdzięku, bo urósł mu brzuch i zaczął łysieć. – No trudno, musisz się zadowolić mną.
Wydawało mu się, że wie, jak i gdzie ułożyć dłonie, aby w żadnym przypadku nie znieważyć swojej partnerki. I chyba potrafił prowadzić w tym tańcu, a przynajmniej udawać, że tak właśnie jest. Poruszanie się jednak do skocznego utworu było dość wymagające. Kondycyjnie dałby sobie radę, w to nie wątpił, jednak brakowało mu odpowiedniej zwinności. Na całe szczęście pamiętał jak można zakręcić kobietą w tańcu, dlatego nieco niepewnie spróbował zainicjować obrót, licząc na to, że Samantha zrozumie jego intencje i jakoś pobłażliwie spojrzy na jego wysiłki. To był ich pierwszy wspólny taniec, a Kieran ruszał się niczym kawał drewna i uparcie wierzył, że wcale nie wypada tak najgorzej.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Łagodna, spokojna melodia rozbrzmiewała w namiocie pozwalając im przez tą jedną chwilę na swobodę w tańcu, który nie okazał się wyzwaniem, ani dla niej, ani dla niego. Instynktownie wpasowywała się w rytm muzyki, lekko naciskając na jego ramię i dłoń, swobodnym i płynnym ruchem ciała kierując go w odpowiednia stronę. Nie protestował, a ona nawet nie zorientowała się, kiedy przejęła całkowitą kontrolę nad ich wspólnym tańcem. Daleko było jej do kruchej damy, panienki czekającej na cudzy krok. Przejmowała inicjatywę, nie bojąc się wyzwań, nie czując się niezręcznie z myślą, że jest bratem jej najlepszej przyjaciółki, nie zastanawiając niepotrzebnie nad tym, jak mógł odebrać jej propozycję. Przyjaźnili się, znali nie od dziś. Odwiedzał ją w sklepie nie czyniąc przy tym podchodów, których pewnie i tak by nie dostrzegła. Czuła się przy nim swobodnie. Wychowana w towarzystwie dwóch starszych braci, ich kolegów, otoczona chłopakami w szkole, wdająca się w awantury zyskała samodzielność i zdecydowanie, kosztem dziewczęcej delikatności i niewinności. Towarzystwo Michaela nie budziło w niej dyskomfortu, dziwnego drżenia dłoni, nie wywoływało szybszego bicia serca i nie budziło skrytych, zapomnianych już pragnień. Służyła mu pomocą i radą, a czasem też ciastkami i gorącą herbatą. A jednak dzisiejszy wieczór był inny. Nie wiedziała, czy to za sprawką wina, które przyniósł ze sobą jej brat, tuż przed wyjściem, prosząc go, by zajęła się jego miotłą, czy może ostatniego kieliszka szamana, który wywołał w niej to dziwne uczucie gorąca, a wraz z nim, niezręczności. Bliskość Michaela tłumaczyła rozmową, którą podjęli; temat, który nie był przeznaczony dla uszu postronnych. Przysunęła się więc nieco bliżej, chcąc dobrze słyszeć każde jego słowo, ponad jego szerokim, twardym ramieniem uważnie lustrując otoczenie. Nieświadomie ich rytm zwolnił jeszcze bardziej; nie spostrzegli nawet kiedy muzyka się zmieniła. Dostrzegła jednak tatę Jackie, wchodzącego do namiotu. Skupiona na słowach młodego aurora nie powitała go jednak tak, jak powinna, próbując wyobrazić sobie sytuację, o której opowiadał Tonks.
— Mieli maski? Pamiętasz jakie dokładnie? — spytała cicho, unosząc nieco głowę, by nie podnosić głosu, a on sam mógł dobrze przy tym ją usłyszeć. — Zdobione, eleganckie, pozbawione wyrazu?— szeptała, nie mrugnąwszy nawet okiem, kiedy przed nią stanęły wspomnienia z sowiej poczty, a wraz z nieprzyjemnym wspomnieniem postać mężczyzny, Tristana Rosiera, jak twierdził później jej brat, z twarzą przykrytą podobną maską. Po jej plecach przebiegł zimny, nieprzyjemny dreszcz, a ona sama zadrżała, mięśnie jej się napięły, kiedy zanurzyła się w tamtych chwilach. Ale to było dawno temu, a ona była dziś i tu, w Dolinie Godryka, wśród przyjaciół i ludzi jej bliskich. Choć zdeterminowana i gotowa, by podjąć każdą próbę pokonania tego człowieka dziś nie było o tym mowy. Coś, co wybuchło. — Eliksir?— pytała dalej, chcąc wydobyć od niego jak najwięcej informacji, być może przydatnych dla Zakonu. Zastanawiała się głęboko nad tym, czego mogli szukać ci ludzie w lodziarni na Pokątnej... To miejsce nie było szczególnie powiązane, w niczym im nie zagrażało. Mogła w grę wchodzić prywatna zemsta? Czy właściciel uczynił coś, co nie spodobało się ludziom Sami Wiedzieli Kogo? Przełknęła ślinę. To wszystko wydawało jej się zupełnie niezrozumiałe. Znajomo brzmiące nazwisko wywołało w niej kolejną falę dreszczu, ale wraz z nią pojawiła się również niechęć. Odchrząknęła, jakby ze zniecierpliwieniem, zacisnęła usta w wąską kreskę, a dotąd uważnie przeczesujące otoczenie oczy wlepiły się w ramię mężczyzny, od którego nieco się odsunęła, oddychając powoli. — Percival Nott. Kto by pomyślał — zakpiła, po czym przygryzła policzek od środka, na chwilę przymykając oczy. — Pewnie znalazł się tam zupełnym przypadkiem. Aż dziw bierze, że zaryzykował swój szlachecki tyłek dla powstrzymania... — byłych sprzymierzeńców. — Tych wandali. Jaki był?— spytała jednak, mimochodem. Ciekawość wzięła górę. — Z kim znalazłeś się w celi?— zdziwiła się szczerze, przenosząc na niego wzrok w końcu, przechylając się lekko na bok, by móc skierować orzechowy oczy na jego twarz. — Nie chcieli cię puścić od razu? Myślałam, że aurorów nie zatrzymują w Tower.
Jego uśmiech sprawił, że rozluźniła się znów. Odpowiedziała mu w ten sam sposób, uśmiechając się, chociaż na krótko, bowiem jego słowa zaczęły zaprzątać jej głowę. Cało to zdarzenie na Pokątnej było wielce podejrzane, podobnie jak udział Percivala w tym wszystkim. A co jeśli taki był plan? jeśli to była tylko gra, a Nott odegrał w nim główną rolę, aby Zakon się do niego przekonał?
— Moja mama mówiła, że herbata z rumem jest dobra na przeziębienie — mruknęła z pełnym przekonaniem, w końcu napotykając jego spojrzenie. Poczuła, jak mocniej ściska jej dłoń, a on sam znajduje się blisko; tak, że bez trudu mogła poczuć zapach jego wody kolońskiej. Wypuściła powoli powietrze z płuc i wstrzymała oddech, w końcu zatrzymując się całkiem, nie odrywając spojrzenia od jego oczu przez chwilę. Zdawało jej się, że atmosfera nagle zrobiła się ciężka i gęsta, a on znajdował się bardzo blisko. Spuściła w końcu głowę, tracąc go z oczu i jednocześnie zdając sobie sprawę, że utwór się zmienił, pozwalając im na zmianę rytmu i dystansu. Chrząknęła odrywając dłoń od jego ramienia i zaczesując włosy za ucho.
— Nie martw się o mnie, Michael— mruknęła, zerkając na czubki swoich butów, wciąż czując jak gorąco jej było. Jej klatka piersiowa unosiła się szybciej, a rumieńce wciąż utrzymywały na twarzy. Gdy zbliżył się, by wypowiedzieć dziwnie znaną frazę, zerknęła na jego strój, w tym i błękitną chustkę i westchnęła cicho. Wiedziała, że nie może mu niczego zdradzić, ale gdydby mogła — wszystko byłoby znacznie łatwiejsze. — Nigdy nie przepadałam za kwachami — dopowiedziała po chwili, tym jego przypuszczenia, ale nie podniosła na niego oczu. — Wiem. Wiem to wszystko i jestem tego świadoma. — Skłamałaby, mówiąc, że się nie boi — bała się; ale mimo wszystko nie zamierzała rezygnować. — Otaczają mnie sami odważni i dzielni ludzie, staram się brać z nich przykład, działać jakoś. A nas otacza wiele znacznie bardziej bezsilnych czarodziejów niż ja. Potrzebują pomocy, wsparcia. Musimy dać z siebie, co możemy.— Liczyła, że zrozumie i nie będzie naciskał.[/b]
— Mieli maski? Pamiętasz jakie dokładnie? — spytała cicho, unosząc nieco głowę, by nie podnosić głosu, a on sam mógł dobrze przy tym ją usłyszeć. — Zdobione, eleganckie, pozbawione wyrazu?— szeptała, nie mrugnąwszy nawet okiem, kiedy przed nią stanęły wspomnienia z sowiej poczty, a wraz z nieprzyjemnym wspomnieniem postać mężczyzny, Tristana Rosiera, jak twierdził później jej brat, z twarzą przykrytą podobną maską. Po jej plecach przebiegł zimny, nieprzyjemny dreszcz, a ona sama zadrżała, mięśnie jej się napięły, kiedy zanurzyła się w tamtych chwilach. Ale to było dawno temu, a ona była dziś i tu, w Dolinie Godryka, wśród przyjaciół i ludzi jej bliskich. Choć zdeterminowana i gotowa, by podjąć każdą próbę pokonania tego człowieka dziś nie było o tym mowy. Coś, co wybuchło. — Eliksir?— pytała dalej, chcąc wydobyć od niego jak najwięcej informacji, być może przydatnych dla Zakonu. Zastanawiała się głęboko nad tym, czego mogli szukać ci ludzie w lodziarni na Pokątnej... To miejsce nie było szczególnie powiązane, w niczym im nie zagrażało. Mogła w grę wchodzić prywatna zemsta? Czy właściciel uczynił coś, co nie spodobało się ludziom Sami Wiedzieli Kogo? Przełknęła ślinę. To wszystko wydawało jej się zupełnie niezrozumiałe. Znajomo brzmiące nazwisko wywołało w niej kolejną falę dreszczu, ale wraz z nią pojawiła się również niechęć. Odchrząknęła, jakby ze zniecierpliwieniem, zacisnęła usta w wąską kreskę, a dotąd uważnie przeczesujące otoczenie oczy wlepiły się w ramię mężczyzny, od którego nieco się odsunęła, oddychając powoli. — Percival Nott. Kto by pomyślał — zakpiła, po czym przygryzła policzek od środka, na chwilę przymykając oczy. — Pewnie znalazł się tam zupełnym przypadkiem. Aż dziw bierze, że zaryzykował swój szlachecki tyłek dla powstrzymania... — byłych sprzymierzeńców. — Tych wandali. Jaki był?— spytała jednak, mimochodem. Ciekawość wzięła górę. — Z kim znalazłeś się w celi?— zdziwiła się szczerze, przenosząc na niego wzrok w końcu, przechylając się lekko na bok, by móc skierować orzechowy oczy na jego twarz. — Nie chcieli cię puścić od razu? Myślałam, że aurorów nie zatrzymują w Tower.
Jego uśmiech sprawił, że rozluźniła się znów. Odpowiedziała mu w ten sam sposób, uśmiechając się, chociaż na krótko, bowiem jego słowa zaczęły zaprzątać jej głowę. Cało to zdarzenie na Pokątnej było wielce podejrzane, podobnie jak udział Percivala w tym wszystkim. A co jeśli taki był plan? jeśli to była tylko gra, a Nott odegrał w nim główną rolę, aby Zakon się do niego przekonał?
— Moja mama mówiła, że herbata z rumem jest dobra na przeziębienie — mruknęła z pełnym przekonaniem, w końcu napotykając jego spojrzenie. Poczuła, jak mocniej ściska jej dłoń, a on sam znajduje się blisko; tak, że bez trudu mogła poczuć zapach jego wody kolońskiej. Wypuściła powoli powietrze z płuc i wstrzymała oddech, w końcu zatrzymując się całkiem, nie odrywając spojrzenia od jego oczu przez chwilę. Zdawało jej się, że atmosfera nagle zrobiła się ciężka i gęsta, a on znajdował się bardzo blisko. Spuściła w końcu głowę, tracąc go z oczu i jednocześnie zdając sobie sprawę, że utwór się zmienił, pozwalając im na zmianę rytmu i dystansu. Chrząknęła odrywając dłoń od jego ramienia i zaczesując włosy za ucho.
— Nie martw się o mnie, Michael— mruknęła, zerkając na czubki swoich butów, wciąż czując jak gorąco jej było. Jej klatka piersiowa unosiła się szybciej, a rumieńce wciąż utrzymywały na twarzy. Gdy zbliżył się, by wypowiedzieć dziwnie znaną frazę, zerknęła na jego strój, w tym i błękitną chustkę i westchnęła cicho. Wiedziała, że nie może mu niczego zdradzić, ale gdydby mogła — wszystko byłoby znacznie łatwiejsze. — Nigdy nie przepadałam za kwachami — dopowiedziała po chwili, tym jego przypuszczenia, ale nie podniosła na niego oczu. — Wiem. Wiem to wszystko i jestem tego świadoma. — Skłamałaby, mówiąc, że się nie boi — bała się; ale mimo wszystko nie zamierzała rezygnować. — Otaczają mnie sami odważni i dzielni ludzie, staram się brać z nich przykład, działać jakoś. A nas otacza wiele znacznie bardziej bezsilnych czarodziejów niż ja. Potrzebują pomocy, wsparcia. Musimy dać z siebie, co możemy.— Liczyła, że zrozumie i nie będzie naciskał.[/b]
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
|stąd
Zadowolony z siebie i tego, że mam mimo wszystko ten łeb na karku w dobrym nastroju zacząłem kierować się w stronę ulicy, namiotów, a więc i bufetu. Mimo wszystko trochę umierałem z głodu. W robocie cały dzień biegaliśmy z chłopakami po rezerwacie miotając zaklęciami wyciszającymi. Nie bardzo był czas na szamkę, jeżeli miałem zamiar pojawić się w Dolinie o sensownej porze. A miałem.
Przed wejściem strzepałem nadmiar śniegu z wierzchniej szaty. Wilgotne od śniegu włosy zaczesałem palcami do tyłu dodając sobie jeszcze bardziej wystrzałowego wyglądu komponującego się z pstrokatą koszulą której rozpięte były co najmniej dwa guziki od góry za dużo - taki ze mnie był gorący chłop, heh. Wyplątałem się z szalika i płaszcza odwieszając jedno i drugie gdzieś na mnogo rozstawione na uboczu wieszaki. Z przezorności wyciągnąłem z kieszeni portfel i fajki nie chcąc być ograbiony przez jakieś bezczelne dzieciaki. Mając wszystko przy sobie rozejrzałem się trochę po namiocie. Dałem niby tę dedykację z notką mającą pomóc jej mnie odnaleźć ale kto wie, może już tu gdzieś się kręci i znajdę ją mimo wszystko szybciej. Też by było fajnie zobaczyć jej minę i zatańczyć do wybranej melodii. Uśmiechnąłem się pod nosem, czując atmosferę fantastycznej zabawy, której tej nocy się oddawałem. Lubiłem takie spędy, to kiedy coś się działo, a jeszcze lepiej jak tabun ludzi się cieszył i świętował. Nie trzeba było mnie prosić by dać się temu porwać. Jednak, jeżeli już miałem to fajniej byłoby dzielić radość z tego razem z Lily. Czułem, że miałem ostatnio dobrą passę i nasz związek w tym momencie zmierza tylko ku lepszemu. Upijałem się tą myślą odsuwając narastające antymugolskie niepokoje i moje wilkołacze problemy na bok ciesząc się ze swej szczęśliwej końcówki roku. Może była to zapowiedź tego, że przyszły, miał być mimo wszystko tylko lepszy...? Chcąc je przetestować sięgnąłem odważnie po kociołkowego pieguska, którego zapchałem pasztecikiem szczęśliwie mieszczącego się "na raz".
Memłałem sobie to jedzonko, kiedy właśnie udało mi się ją dojrzeć w tłumie. Podniosłem i pomachałem ręką by zwrócić na siebie większa uwagę. Podparłem się o blat zastawionego po brzegi, stojącego tyłem stolika coby prezentować się bardziej cool. Patrząc jak podchodzi kiwałem z aprobatą głową widząc jak na tą specjalną okazję o siebie zadbała. No, no.
- Cały dzień chodziłaś mi po głowie. Mam nadzieję, że nie bolą cię nogi - zafalowałem figlarnie brwiami częstując ją na powitanie moją firmową kreatywnością. Wyciągniętą dłoń zsunąłem po bioderku za jej plecki coby ją sobie przyciągnąć bliżej potem cmoknąć na dzień dobry, a raczej w sumie - dobry wieczór.
|k10 na monetę z kociołkowego pieguska[bylobrzydkobedzieladnie]
Zadowolony z siebie i tego, że mam mimo wszystko ten łeb na karku w dobrym nastroju zacząłem kierować się w stronę ulicy, namiotów, a więc i bufetu. Mimo wszystko trochę umierałem z głodu. W robocie cały dzień biegaliśmy z chłopakami po rezerwacie miotając zaklęciami wyciszającymi. Nie bardzo był czas na szamkę, jeżeli miałem zamiar pojawić się w Dolinie o sensownej porze. A miałem.
Przed wejściem strzepałem nadmiar śniegu z wierzchniej szaty. Wilgotne od śniegu włosy zaczesałem palcami do tyłu dodając sobie jeszcze bardziej wystrzałowego wyglądu komponującego się z pstrokatą koszulą której rozpięte były co najmniej dwa guziki od góry za dużo - taki ze mnie był gorący chłop, heh. Wyplątałem się z szalika i płaszcza odwieszając jedno i drugie gdzieś na mnogo rozstawione na uboczu wieszaki. Z przezorności wyciągnąłem z kieszeni portfel i fajki nie chcąc być ograbiony przez jakieś bezczelne dzieciaki. Mając wszystko przy sobie rozejrzałem się trochę po namiocie. Dałem niby tę dedykację z notką mającą pomóc jej mnie odnaleźć ale kto wie, może już tu gdzieś się kręci i znajdę ją mimo wszystko szybciej. Też by było fajnie zobaczyć jej minę i zatańczyć do wybranej melodii. Uśmiechnąłem się pod nosem, czując atmosferę fantastycznej zabawy, której tej nocy się oddawałem. Lubiłem takie spędy, to kiedy coś się działo, a jeszcze lepiej jak tabun ludzi się cieszył i świętował. Nie trzeba było mnie prosić by dać się temu porwać. Jednak, jeżeli już miałem to fajniej byłoby dzielić radość z tego razem z Lily. Czułem, że miałem ostatnio dobrą passę i nasz związek w tym momencie zmierza tylko ku lepszemu. Upijałem się tą myślą odsuwając narastające antymugolskie niepokoje i moje wilkołacze problemy na bok ciesząc się ze swej szczęśliwej końcówki roku. Może była to zapowiedź tego, że przyszły, miał być mimo wszystko tylko lepszy...? Chcąc je przetestować sięgnąłem odważnie po kociołkowego pieguska, którego zapchałem pasztecikiem szczęśliwie mieszczącego się "na raz".
Memłałem sobie to jedzonko, kiedy właśnie udało mi się ją dojrzeć w tłumie. Podniosłem i pomachałem ręką by zwrócić na siebie większa uwagę. Podparłem się o blat zastawionego po brzegi, stojącego tyłem stolika coby prezentować się bardziej cool. Patrząc jak podchodzi kiwałem z aprobatą głową widząc jak na tą specjalną okazję o siebie zadbała. No, no.
- Cały dzień chodziłaś mi po głowie. Mam nadzieję, że nie bolą cię nogi - zafalowałem figlarnie brwiami częstując ją na powitanie moją firmową kreatywnością. Wyciągniętą dłoń zsunąłem po bioderku za jej plecki coby ją sobie przyciągnąć bliżej potem cmoknąć na dzień dobry, a raczej w sumie - dobry wieczór.
|k10 na monetę z kociołkowego pieguska[bylobrzydkobedzieladnie]
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Ostatnio zmieniony przez Matthew Bott dnia 19.09.19 5:29, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Matthew Bott' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 5
'k10' : 5
jakbym nie chrypiał to brzmiałbym jak Heath: tura 3/3 dziwnego głosu, ostatnia!
Pozwalał prowadzić się w tańcu Hannah, wdzięczny za to, że - jak właściwie wszystko - dziewczynie przychodzi to lekko i naturalnie. Odkąd został wilkołakiem, jego życie towarzyskie stanowiło właściwie pasmo niezręczności. Po części był samemu sobie winny, nieustannie zastanawiając się kogo ze znajomych zraził do siebie w trakcie kilkumiesięcznego okresu depresji i izolacji (...rodzeństwo, na przykład) i kto z nieznajomych może wiedzieć o jego likantropii.
Ale przy Hani mniej myślał, a więcej działał, co bardziej pasowało do jego zwykłego temperamentu. Nie była mu niegdyś na tyle bliska, by zdążył skompromitować się przy niej i wyprosić ją z domu (jak szerego rodziny i przyjaciół), gdy w upartej samotności użalał się nad ugryzieniem wilkołaka. Nigdy nie była też na tyle daleko, by musiał martwić się tym co wie i co sądzi o likantropach. Zapewne wie tyle, ile powiedziała jej Just, a skoro nadal z nim rozmawia i wpuszcza go do swojego sklepu to wszystko w porządku.
No i zawsze miała pyszne ciastka.
Ze zdziwieniem uświadomił sobie, że dopiero teraz, pierwszy raz, czuje się przy pannie Wright nieco niezręcznie i jakoś tak inaczej. Czy to dlatego, że wypił podejrzanego szampana i jego głos brzmiał żenująco? A może dlatego, że umiała tańczyć lepiej od niego? A może dlatego, że po raz pierwszy od dawna widział ją dziwnie zarumienioną, a do tego wyglądała bardzo dziewczęco? Wedle niepisanej zasady, nigdy nie podrywał koleżanek Just (ani koleżanek, czytaj: eks-dziewczyn Gabriela), ale lekkim niepokojem uświadomił sobie, że zapewne nie zauważyłby, gdyby on podobał się jej. Ignorancję w temacie flirtu chętnie również zrzuciłby na karb wilkołactwa, ale już niefortunny romans w Norwegii udowodnił mu, że chyba nigdy nie rozumiał kobiet.
Na szczęście, Hannah jak zwykle uratowała sytuację, i to zanim w ogóle zdążył się mocniej zaniepokoić. Może i gubił się czasem w emocjach, ale analiza faktów była jego mocną stroną, jego pracą.No i jaki facet przepuści okazję, by pozgrywać bohatera przed damą o sarnich oczach?
-Tak... - skąd wiesz o maskach? Słowa w ostatniej chwili zamarły mu na ustach, rozmawiali co prawda szeptem, ale nie był pewien, czy chciał wiedzieć. Spojrzał prosto w oczy Hannah, znów wyglądające jakby nigdy nic się nie stało i odruchowo mocniej ujął dziewczynę w talii. Podświadomie: może zauważył jej niepokój, a może po prostu przypomniał sobie niedawną opaskę na jej oczodole.
-Ale tylko jedna osoba miała maskę, kobieta. Zachowywała się trochę, jakby była tam najważniejsza, ale na końcu uciekła, podobnie jak jej niezamaskowana koleżanka. Jeden napastnik, mężczyzna, został i aresztowano go z nami, ale nie wiem co dalej z nim będzie. Boję się myśleć, po tym co spotkało Bones. - na jego twarzy pojawił się grymas niepokoju, spowodowany nie tyle wydarzeniami tamtej nocy, co myślą o przyszłości Biura Aurorów. Czy tamten przestępca odejdzie bezkarnie, podobnie jak ten, którego próbowała zamknąć ich szefowa? Czy jej śmierć obnaży słabość Biura, a Mike zostanie wkrótce bezrobotną szlamą?
Wolał o tym teraz nie myśleć, a niezawodna Hannah skutecznie go rozpraszała.
-To mógł być eliksir, ale wybuchł i poparzył nas wszystkich. Jeśli nim rzucali, to coś poszło nie tak. Chyba, że celem było zniszczenie lodziarni, bez dbania o własne życie lub zdrowie... - zmarszczył lekko brwi, próbując przypomnieć sobie jak najwięcej detali z feralnej nocy i późniejszego przesłuchania. Wielokrotnie wracał myślami do sceny wybuchu, ale było ciemno, a potem oszołomiła go eksplozja - nie zauważył więc wiele i nie mógł ufać własnym wspomnieniom.
-Nott, kojarzysz go? Teraz używa jakiegoś zwykłego nazwiska. - potwierdził, zadając przy okazji pytanie retoryczne. Podobnie jak on, Hannah interesowała się trochę historią magii, więc zachowanie Notta w Stonehenge pewnie nie uszło jej uwagi. Nie podejrzewał nawet, że dziewczyna zetknęła się z Percivalem osobiście.
-W celi faktycznie zachowywał się jak typowy szlachcic, a nawet nawiązał przyjacielską pogawędkę z jakimś Rosierem, którego wpakowano do nas za nigdy-nie-dowiem-się-co. - prychnął, bardziej chcączaimponować rozbawić Hannah i wyrazić złość z powodu nieprzejrzystości w sprawie śledztwa Rosiera, niż dokuczyć Percivalowi. -To była cela zbiorowa, zanim policja zrozumiała co zaszło i zorganizowała przesłuchanie. Najpierw wpakowano tam mnie, Notta i Floreana, właściciela lodziarni, a potem dorzucono nam Matta... a może Mathieu... Rosiera. Twierdził, że znalazł się w złym miejscu i w złym czasie, ale pewnie kłamał. Ale nie mieli chyba na niego nic konkretnego, bo "nasz" napastnik z Pokątnej wylądował zupełnie gdzie indziej. W każdym razie, mnie i Floreana wypuszczono prawie od razu, jako aurora i poszkodowanego - policja musiała tylko zebrać zeznania od świadków. - wzruszył lekko ramionami, a potem wreszcie przyznał się do czegoś, co nie przystało mugolakowi i samcowi alfa:
-Ale, co by nie mówić, najprawdopodobniej zawdzięczam Nottowi życie. - szlachcicowi i bratu Elaine... życie potrafi być ironiczne. -Gdyby nie on, walczyłbym tam sam. Zdjął ze mnie nawet zaklęcie oślepiające. Dobrze walczy, nawet jeśli źle znosi klaustrofobiczne cele. - a tym samym koniec plotek o szlachcicach, bo Hannah poruszyła temat o wiele praktyczniejszy i bardziej warty uwagi.
-Jeszcze nie próbowałem herbaty z rumem... - uśmiechnął się łobuzersko, planując wprosić się na leczenie przeziębienia i noworocznego kaca przy herbatce w sklepie miotlarskim, ale słowa znów zamarły mu na ustach, bo Hannah patrzyła na niego jakoś tak... intensywnie, a on przez moment nie umiał zebrać myśli, poza pomyśleniem o tym, że nigdy nie zauważył, jak bardzo czekoladowe są oczy panny Wright (może po prostu trudniej było na to zwrócić uwagę, gdy miała tylko jedno?). Na szczęście spuściła wzrok, ale wraz z jej słowami atmosfera stawała się jeszcze cięższa. Cieszył się, że Hannah potwierdziła jego przypuszczenia, ale zarazem czuł się rozdarty, bo to wcale nie uspokoiło jego troski o jej bezpieczeństwo.
-Możemy być silni i dostrzegać słabszych, ale zarazem pozwolić innym, by się o nas martwili, Hannah. - życie byłoby o wiele prostsze, gdyby sam stosował się do tej zasady. Nachylił się nieco, mając nadzieję, że dziewczyna odważy się spojrzeć mu w oczy. Czemu tak się peszyła?
-Nie jesteś bezsilna i podziwiam to, jak sobie radzisz, jak prowadzisz interes... - ze zdziwieniem uświadomił sobie, że mówi to po raz pierwszy - a przecież nie pomagałby Hannah gdyby nie cenił jej sklepu z miotłami, przecież to od podziwu to wszystko się zaczęło. -...ale nawet najsilniejszy czarodziej nie poradzi sobie z atakiem z zaskoczenia, z pożarem w środku nocy. Pozwól mi nałożyć tam zaklęcia ochronne, pozwól mi się pomartwić, a sama bądź czujna. - przekonywał, nieświadom, że Hannah może brakować doświadczenia w akcjach aurorów, ale że zaklęcia z obrony przed czarną magią zna nawet lepiej od niego. Że mierzyła się już z kimś w masce bez wyrazu i wiedziała o czekającej ich walce znacznie więcej niż to, co zdążył przekazać Tonksowi Kieran.
Pozwalał prowadzić się w tańcu Hannah, wdzięczny za to, że - jak właściwie wszystko - dziewczynie przychodzi to lekko i naturalnie. Odkąd został wilkołakiem, jego życie towarzyskie stanowiło właściwie pasmo niezręczności. Po części był samemu sobie winny, nieustannie zastanawiając się kogo ze znajomych zraził do siebie w trakcie kilkumiesięcznego okresu depresji i izolacji (...rodzeństwo, na przykład) i kto z nieznajomych może wiedzieć o jego likantropii.
Ale przy Hani mniej myślał, a więcej działał, co bardziej pasowało do jego zwykłego temperamentu. Nie była mu niegdyś na tyle bliska, by zdążył skompromitować się przy niej i wyprosić ją z domu (jak szerego rodziny i przyjaciół), gdy w upartej samotności użalał się nad ugryzieniem wilkołaka. Nigdy nie była też na tyle daleko, by musiał martwić się tym co wie i co sądzi o likantropach. Zapewne wie tyle, ile powiedziała jej Just, a skoro nadal z nim rozmawia i wpuszcza go do swojego sklepu to wszystko w porządku.
No i zawsze miała pyszne ciastka.
Ze zdziwieniem uświadomił sobie, że dopiero teraz, pierwszy raz, czuje się przy pannie Wright nieco niezręcznie i jakoś tak inaczej. Czy to dlatego, że wypił podejrzanego szampana i jego głos brzmiał żenująco? A może dlatego, że umiała tańczyć lepiej od niego? A może dlatego, że po raz pierwszy od dawna widział ją dziwnie zarumienioną, a do tego wyglądała bardzo dziewczęco? Wedle niepisanej zasady, nigdy nie podrywał koleżanek Just (ani koleżanek, czytaj: eks-dziewczyn Gabriela), ale lekkim niepokojem uświadomił sobie, że zapewne nie zauważyłby, gdyby on podobał się jej. Ignorancję w temacie flirtu chętnie również zrzuciłby na karb wilkołactwa, ale już niefortunny romans w Norwegii udowodnił mu, że chyba nigdy nie rozumiał kobiet.
Na szczęście, Hannah jak zwykle uratowała sytuację, i to zanim w ogóle zdążył się mocniej zaniepokoić. Może i gubił się czasem w emocjach, ale analiza faktów była jego mocną stroną, jego pracą.
-Tak... - skąd wiesz o maskach? Słowa w ostatniej chwili zamarły mu na ustach, rozmawiali co prawda szeptem, ale nie był pewien, czy chciał wiedzieć. Spojrzał prosto w oczy Hannah, znów wyglądające jakby nigdy nic się nie stało i odruchowo mocniej ujął dziewczynę w talii. Podświadomie: może zauważył jej niepokój, a może po prostu przypomniał sobie niedawną opaskę na jej oczodole.
-Ale tylko jedna osoba miała maskę, kobieta. Zachowywała się trochę, jakby była tam najważniejsza, ale na końcu uciekła, podobnie jak jej niezamaskowana koleżanka. Jeden napastnik, mężczyzna, został i aresztowano go z nami, ale nie wiem co dalej z nim będzie. Boję się myśleć, po tym co spotkało Bones. - na jego twarzy pojawił się grymas niepokoju, spowodowany nie tyle wydarzeniami tamtej nocy, co myślą o przyszłości Biura Aurorów. Czy tamten przestępca odejdzie bezkarnie, podobnie jak ten, którego próbowała zamknąć ich szefowa? Czy jej śmierć obnaży słabość Biura, a Mike zostanie wkrótce bezrobotną szlamą?
Wolał o tym teraz nie myśleć, a niezawodna Hannah skutecznie go rozpraszała.
-To mógł być eliksir, ale wybuchł i poparzył nas wszystkich. Jeśli nim rzucali, to coś poszło nie tak. Chyba, że celem było zniszczenie lodziarni, bez dbania o własne życie lub zdrowie... - zmarszczył lekko brwi, próbując przypomnieć sobie jak najwięcej detali z feralnej nocy i późniejszego przesłuchania. Wielokrotnie wracał myślami do sceny wybuchu, ale było ciemno, a potem oszołomiła go eksplozja - nie zauważył więc wiele i nie mógł ufać własnym wspomnieniom.
-Nott, kojarzysz go? Teraz używa jakiegoś zwykłego nazwiska. - potwierdził, zadając przy okazji pytanie retoryczne. Podobnie jak on, Hannah interesowała się trochę historią magii, więc zachowanie Notta w Stonehenge pewnie nie uszło jej uwagi. Nie podejrzewał nawet, że dziewczyna zetknęła się z Percivalem osobiście.
-W celi faktycznie zachowywał się jak typowy szlachcic, a nawet nawiązał przyjacielską pogawędkę z jakimś Rosierem, którego wpakowano do nas za nigdy-nie-dowiem-się-co. - prychnął, bardziej chcąc
-Ale, co by nie mówić, najprawdopodobniej zawdzięczam Nottowi życie. - szlachcicowi i bratu Elaine... życie potrafi być ironiczne. -Gdyby nie on, walczyłbym tam sam. Zdjął ze mnie nawet zaklęcie oślepiające. Dobrze walczy, nawet jeśli źle znosi klaustrofobiczne cele. - a tym samym koniec plotek o szlachcicach, bo Hannah poruszyła temat o wiele praktyczniejszy i bardziej warty uwagi.
-Jeszcze nie próbowałem herbaty z rumem... - uśmiechnął się łobuzersko, planując wprosić się na leczenie przeziębienia i noworocznego kaca przy herbatce w sklepie miotlarskim, ale słowa znów zamarły mu na ustach, bo Hannah patrzyła na niego jakoś tak... intensywnie, a on przez moment nie umiał zebrać myśli, poza pomyśleniem o tym, że nigdy nie zauważył, jak bardzo czekoladowe są oczy panny Wright (może po prostu trudniej było na to zwrócić uwagę, gdy miała tylko jedno?). Na szczęście spuściła wzrok, ale wraz z jej słowami atmosfera stawała się jeszcze cięższa. Cieszył się, że Hannah potwierdziła jego przypuszczenia, ale zarazem czuł się rozdarty, bo to wcale nie uspokoiło jego troski o jej bezpieczeństwo.
-Możemy być silni i dostrzegać słabszych, ale zarazem pozwolić innym, by się o nas martwili, Hannah. - życie byłoby o wiele prostsze, gdyby sam stosował się do tej zasady. Nachylił się nieco, mając nadzieję, że dziewczyna odważy się spojrzeć mu w oczy. Czemu tak się peszyła?
-Nie jesteś bezsilna i podziwiam to, jak sobie radzisz, jak prowadzisz interes... - ze zdziwieniem uświadomił sobie, że mówi to po raz pierwszy - a przecież nie pomagałby Hannah gdyby nie cenił jej sklepu z miotłami, przecież to od podziwu to wszystko się zaczęło. -...ale nawet najsilniejszy czarodziej nie poradzi sobie z atakiem z zaskoczenia, z pożarem w środku nocy. Pozwól mi nałożyć tam zaklęcia ochronne, pozwól mi się pomartwić, a sama bądź czujna. - przekonywał, nieświadom, że Hannah może brakować doświadczenia w akcjach aurorów, ale że zaklęcia z obrony przed czarną magią zna nawet lepiej od niego. Że mierzyła się już z kimś w masce bez wyrazu i wiedziała o czekającej ich walce znacznie więcej niż to, co zdążył przekazać Tonksowi Kieran.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Dobrze było raz na czas wejść między namioty; przeciągnął spojrzeniem po zgromadzonych czarodziejach, dyskretnie upewniając się, że i tu wszystko było w porządku - nikt nie sprawiał problemów, nie awanturował się, nie zachowywał też wybitnie podejrzanie. Zgromadzeni goście zdawali się doskonale bawić, wymieniając co bardziej wymyślnymi słodyczami; korzystając z chwili w przyjemnym cieple, i on przystanął w pobliżu bufetu, kątem oka przyglądając się zgromadzonym smakołykom. Na mrozie żołądek pustoszał szybciej, nie powstrzymał się zatem przed zakupem dwóch pasztecików dyniowych, które spałaszował przy jednym ze stolików pod namiotem. Czuł, jak ciepło przyjemnie rozlewa się po jego palcach, dłoniach, szyi, uszach, twarzy, odsłoniętych punktach ciała, które na zewnątrz jedynie poddawały się mroźnemu powietrzu, czerwieniejąc mocniej od włosów. Sam pasztecik, podany na ciepło, też rozgrzewał, również smakiem - był naprawdę wyśmienity. Zjadł również jedną babeczkę z obłędnym nadzieniem orzechowym - rozważając przez chwilę podejście po drugą, ale ostatecznie zrezygnował ze względu na zbyt długą kolejkę - nie mógł spędzić tu całej nocy. Szybki posiłek popił nie mniej rozgrzewającą gorzką mocną herbatą, która miała postawić go na nogi i pozwolić skoncentrować umysł. Nie mógł tracić czujności, doskonale o tym pamiętał.
Nasłuchiwał, choć nie sądził, że w hałasach tańców, muzyki i rozmów zdoła usłyszeć cokolwiek podejrzanego, przyglądał się mijającym go czarodziejom, przechodzącym obok, jak i przystającym przy bufecie, przysiadającym się do innych stolików. Szukał podejrzanych zachowań, spiętych mięśni, poddenerwowanych spojrzeń, szukał też zachowań odstających od normy - czegokolwiek, co mogło go zaalarmować o potencjalnym zagrożeniu. Nie bez powodu zgłosił się do ochrony wydarzenia, wierząc, że to naprawdę było ważne, żeby ten dzień przebiegł bez zakłóceń. Żeby czarodzieje odpoczęli - w tak radosnej atmosferze - śmiali się, pili, tańczyli, żegnając anomalie, zbierając pieniądze dla poszkodowanego rodzeństwa Fortescue, małymi gestami czyniąc ten świat lepszym. Żeby nie musieli już bać się jutra, choć jutro wciąż było straszne i będzie coraz straszniejsze. Nikt nie mógł tego dzisiaj zniszczyć. Nikt.
spostrzegawczość nr 4
Nasłuchiwał, choć nie sądził, że w hałasach tańców, muzyki i rozmów zdoła usłyszeć cokolwiek podejrzanego, przyglądał się mijającym go czarodziejom, przechodzącym obok, jak i przystającym przy bufecie, przysiadającym się do innych stolików. Szukał podejrzanych zachowań, spiętych mięśni, poddenerwowanych spojrzeń, szukał też zachowań odstających od normy - czegokolwiek, co mogło go zaalarmować o potencjalnym zagrożeniu. Nie bez powodu zgłosił się do ochrony wydarzenia, wierząc, że to naprawdę było ważne, żeby ten dzień przebiegł bez zakłóceń. Żeby czarodzieje odpoczęli - w tak radosnej atmosferze - śmiali się, pili, tańczyli, żegnając anomalie, zbierając pieniądze dla poszkodowanego rodzeństwa Fortescue, małymi gestami czyniąc ten świat lepszym. Żeby nie musieli już bać się jutra, choć jutro wciąż było straszne i będzie coraz straszniejsze. Nikt nie mógł tego dzisiaj zniszczyć. Nikt.
spostrzegawczość nr 4
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Alexander odchylił głowę do tyłu, zanosząc się śmiechem, po którym westchnął cicho i pokręcił głową. W ogóle zdawał się nie zwracać uwagi na to, że w międzyczasie niebieski - czy też raczej błękitny - szalik wokół jego szyi poluzował się, wystawiając skórę młodzieńca na bezpośrednie działanie chłodnego powietrza.
- Nie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tańczyłem. Może jakby zagrali coś wolniejszego... - powiedział, obserwując z boku namiotu ludzi wirujących na parkiecie. Zespół - nie był do końca pewien, który już tego wieczora - grał jakieś skoczne melodie, nie do końca pasujące do umiejętności tanecznych chłopaka. Obok nich z wolna sunęła taca z kieliszkami; Farley popatrzył przeciągle na alkohol, pytające spojrzenie posyłając swojej towarzyszce. Oboje mieli już na twarzy rumieńce, jego okraszone dodatkowo wyzierającą ze skóry czerwienią dawnych odmrożeń - za ich kolory odpowiadały jednak w równej mierze zarówno zimowe warunki atmosferyczne, jak i szampan, który już wcześniej wpadł im w ręce. Alexander nie miał dziś jednak żadnego powodu, żeby się upić: pozostawał wciąż w sferze trzeźwości, zbyt dobrze świadom znajomych sylwetek aurorów pojawiających się od czasu do czasu wśród tłumu. Dobrze wiedział, że w razie jakichkolwiek nieprzyjemnych niespodzianek musiał być w pełni gotowości. Oczywiście, nie posiadał się też ze szczęścia w każdej chwili tego wieczora, nie odmawiając tego samego towarzyszącej mu czarownicy: śnieg padał na nich spokojnie, nie towarzyszyły mu żadne porywiste podmuchy wiatru, trzaskające pioruny czy jakiekolwiek przejawy dysfunkcji w działaniu magii. Przypłacił to sztywnością wciąż gojącego się łokcia i lekkim utykaniem na prawą nogę, ale to było niczym w porównaniu z tym, co udało im się osiągnąć. Anomalii już nie było. Niestety, tak samo jak Herewarda, który za ich dzisiejszy spokój zapłacił własnym życiem.
Na tę myśl Alexander mocniej ścisnął spoczywającą na zaoferowanym przez niego ramieniu rękę Idy. Kąciki ust młodego uzdrowiciela opadły lekko, a on sam nabrał w pierś powietrza - po raz kolejny doceniając fakt, że jest dane mu to czynić. Spojrzał na pannę Lupin oczami, w których rozbawione ogniki lekko przygasły. Znając go trochę nie trudno było odgadnąć, że jakaś niespokojna myśl zdołała zakłócić idyllę tego wieczoru. Spróbował jednak skupić się na tym, jak od środka rozgrzewało go ciepło alkoholu - nawet, jeżeli było to tylko złudne wrażenie - oraz na spokoju, który jeszcze odczuwał po porannej dawce antydepresyjnej mieszanki. Przede wszystkim skupiał się na twarzy dziewczyny u jego boku: to właśnie ona ze swoim jasnym uśmiechem, rumianymi policzkami i roziskrzonym spojrzeniem najskuteczniej podnosiła temperaturę wokół Alexandra. Dziś pozwalał sobie na pełne rozkoszowanie się jej doborowym towarzystwem, dlatego kiedy usłyszał, że tempo granej przez zespół muzyki znacznie zwalnia, pociągnął ją prosto na parkietowe deski.
- Niech mi panna pozwoli ukraść się na jeden taniec - powiedział z błyskiem w oku, posyłając Idzie jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów. Zsunął z dłoni rękawiczki i skłonił się przed nią szarmancko, po czym w swoją pokrytą bliznami lewą dłonią ujął jej prawą, drugim ramieniem delikatnie obejmując ją w talii. - Tańczyłaś kiedyś walca angielskiego? - zapytał cicho, wciąż nie ruszając z miejsca. Czekał na odpowiedź, napawając się trwającą chwilą, która wydawała mu się należeć do kogoś innego.
Wiedziała o jego przypadłości, o tym, co mu się przydarzyło. Nigdy nie pytała o szczegóły, nie dociekała, nie próbowała kierować rozmowy na odpowiednie tory, gdy odwiedzał ją w sklepie. Bo kiedy przekraczał próg nie wyglądał inaczej niż zazwyczaj; jego oczy nie błyskały groźnie w ciemności, a jego dłonie nie były porośnięte gęstym, grubym futrem, a ukazywane w uśmiechu zęby nie przypominały niebezpiecznych kłów, których musiałaby się bać. Dlatego się nie bała. Nie wybiegała w przyszłość, nie analizowała dotąd, co stałoby się gdyby. Może lekceważyła likantropię. Nigdy dotąd nie stanęła twarzą w twarz z prawdziwym wilkołakiem, nie musiała obawiać się o swoje życie — towarzystwo Michaela niczego nie zmieniło pod tym względem, czuła się swobodnie, bezpiecznie i dobrze, kiedy się zjawiał. I doceniała, kiedy nalegał, by pomóc przenieść jej skrzynie, czy pudła, nawet jeśli miała użyć do tego magii, lub gdy sięgał po narzędzia pozostawione przypadkiem na zbyt wysokich półkach. Jego wizyty umilały jej czas, który czasem w opustoszałym warunkami ekonomicznymi sklepie ciągnął się w nieskończoność, szczególnie w ostanim czasie. Była ciekawa tego, jak sobie radził, jak wyglądały jego zmagania i co było w tym wszystkim najcięższe, ale za każdym razem kiedy ta kwestia krążyła jej po głowie uświadamiała sobie, że sama nie lubiła opowiadać o własnych zmaganiach, trudach i bolączkach. Chciała być silna — i być w ten sposób postrzegana przez wszystkich. Jako samowystarczalna i niezależna, a przede wszystkim zaradna. Obawiała się, że Tonks też lubił zamykać te sprawy we własnym, niedostępnym nikomu świecie.
Kiedy potwierdził jej przypuszczenia na chwilę spuściła wzrok, przeciągając go wzdłuż jego szyi na ramię, na którym ponownie ułożyła własną dłoń, czując, że przyciąga ją bliżej siebie, mocniej przytrzymując w talii. Wciąż nie była pewna, czy to pod wpływem wypitego alkoholu, jego obecności; bliskości raczej, czy z jakiegoś nieznanego powodu było jej wciąż gorąco, na tyle, że brak płaszcza zupełnie jej nie przeszkadzał. Czuła się tak, jakby jej skóra była gorąca i potrzebowała natychmiastowego ochłodzenia, ale nie ruszyła się z miejsca, znów wstępując w odpowiedni rytm melodii.
— Tchórze — mruknęła, powstrzymując się od zirytowanego prychnięcia. Powinni trafić do Tower, a później odpowiedzieć za to wszystko, co uczynili. Ich miejsce było w więzieniu, nie na wolności. Swoboda działań i arogancja doprowadzała ją do szału. Podniosła na niego spojrzenie dopiero po chwili; coś przeoczyła, ale nie wiedziała, co. — Co się stało Bones?— spytała niepewnie, marszcząc brwi, szybko odszukując jego oczy. Nie była na bierząco w ministerialnych kwestiach, a jedyne co utrzymywało ją w kontakcie z politycznym światem był Prorok Codzienny. Ale on był aurorem, bywał tam codziennie. Coś się wydarzyło, co takiego?— Jak już zacząłeś to nie trzymaj mnie teraz w niepewności?— Bones, o ile dobrze pamiętała była szefową jakiegoś wydziału. Biura aurorów? Jackie nic nie wspominała, nie mówiła również nic Just. Wiedziały i nie chciały jej niepokoić, czy może coś i do nich nie dotarło?
— Nie sądze, by byli gotowi zniszczyć lodziarnię ryzykując przy tym własnym życiem. To ludzie pewni siebie. Myślę, że wzięli to za dobrą zabawę, łatwe zadanie. Może takie by było, gdyby nie ty. Nie wy — poprawiła się szybko; Tonks nie był tam jedyny, świadomie jednak umniejszała zasługi Percivala. Jego obecność tam mierziła ją, jak kamień w za ciasnym bucie. — Florean żyje, to najważniejsze.— Może chcieli się go pozbyć, może planowali dać mu jakąś nauczkę. Cokolwiek chcieli osiągnąć ich sukces był tylko połowiczny. Lokal można było odbudować, ale przywrócić życia zmarłym?
Wspomnienie Notta wytrąciło ją z zamyślenia. Odwróciła więc głowę, zbliżając się jeszcze trochę, by utrudnić mu oglądanie własnych reakcji; wiedziała, że jej myśli są widoczne na niej jak treść otwartej księgi.
— Kojarzę. To ten arystokrata to zostawił rodzinę wśród hien podczas szczytu w Stonehenge — mruknęła z dezaprobatą; ta jego żona podobno była w ciąży. A on odwrócił się od rodziny — łajdaków, może dobrze zrobił — jednocześnie zostawiając swoich najbliższych zdanych na ich łaskę. Nie podobało jej się, że miał pomagać Zakonowi, że mieli mu umożliwić działania, skorzystać z jego usług, pomocy. Nie ufała mu. Nie wierzyła w jego intencje, w zmianę, jaka rzekomo w nim zaszła. Ale nie znała go też zupełnie, nie wiedziała jaki jest ani co nim naprawdę mogło kierować. Oceniała go na podstawie tego wszystkiego w czym dotąd brał udział, uważając, że ma za paznokciami krew niewinnych ludzi, nawet jeśli nie on wydał rozkaz. — Przyjacielską pogawędkę z Rosierem, huh?— Zadrżała na samą myśl. O tym, że Rosier, którykolwiek z tych plugawców to był, pozbawił ją oka; o tym, jak skrzywdził jej brata; aż w końcu o tym, że dowodził tymi zwyrodnialcami w ministerstwie magii i wraz z nimi rzucił szatańską pożogę, samemu uchodząc przy tym z życiem. Zacisnęła dłonie na ramieniu Michaela i na moment przymknęła oczy. To nie był czas, by do tego wracać, by pielęgnować urazę i nienawiść do niego, do Notta. Nawet nie wychwyciła zmiany tonu głosu Tonksa, który próbował zabrzmieć lekko i beztrosko. Milczała, słuchając jego kolejnych słów, powoli rozwierając powieki, by wzrokiem przemknąć po parkiecie, nie zatrzymując spojrzenia na niczym konkretnym. — Oni wszyscy kłamią— weszła mu w słowo bez wahania. Arystokraci, uważający się za lepszych od wszystkich innych, dumni, bezczelni i źli.
Przemilczała rekomendację Percivala jako współtowarzysza na placu boju. Westchnęła ciężko; dręczył ją. W myślach, nawet w toczonych rozmowach. Musiała jednak wiedzieć, spytać o to, co zaszło. Zakon Powinien o tym wiedzieć, jeśli Michael nie podzielił się tym z kimś jeszcze. Uśmiechnęła się dopiero po chwili i odsunęła, by spojrzeć mu w oczy.
— To wiesz, gdzie możesz jej spróbować — zaproponowała niewinnie, przechylając głowę. — Nie wiem na ile sam rum jest dobry, nie jestem jego znawcą, ale w dobrej herbacie dobrze smakuje— zapewniła. Rum był też łatwo dostępny, pito go ostatnio sporo w londyńskich pubach. Nie spodziewała się, że zabraknie go akurat wtedy, gdy zechce ją odwiedzić na Pokątnej.
— Dlaczego?— spytała nieco poważniejąc; dlaczego mu właściwie na tym tak zależało? Naturalnie jej brwi ściągnęły się ku sobie w zamyśleniu, kiedy w jego tęczówkach próbowała odszukać odpowiedź na to pytanie. Już miała otworzyć usta, by zaprotestować, ale spodziewała się, że upór jest bezcelowy. — Porozmawiamy o tym, jak wpadniesz na tą herbatę — obiecała, częściowo przystając na jego propozycję. Nie sądziła, że powinien się martwić, nie musiał — nie powinno mu na tym zależeć. Spodziewała się, że nie będzie łatwo, ale wątpiła, by zwolennicy Sama Wiedziała Kogo po ostatnich atakach planowali kolejne, a w centrum ich zainteresowania znalazł się akurat jej sklep.
| ostatnia tura rozgrzewającego szampana
Kiedy potwierdził jej przypuszczenia na chwilę spuściła wzrok, przeciągając go wzdłuż jego szyi na ramię, na którym ponownie ułożyła własną dłoń, czując, że przyciąga ją bliżej siebie, mocniej przytrzymując w talii. Wciąż nie była pewna, czy to pod wpływem wypitego alkoholu, jego obecności; bliskości raczej, czy z jakiegoś nieznanego powodu było jej wciąż gorąco, na tyle, że brak płaszcza zupełnie jej nie przeszkadzał. Czuła się tak, jakby jej skóra była gorąca i potrzebowała natychmiastowego ochłodzenia, ale nie ruszyła się z miejsca, znów wstępując w odpowiedni rytm melodii.
— Tchórze — mruknęła, powstrzymując się od zirytowanego prychnięcia. Powinni trafić do Tower, a później odpowiedzieć za to wszystko, co uczynili. Ich miejsce było w więzieniu, nie na wolności. Swoboda działań i arogancja doprowadzała ją do szału. Podniosła na niego spojrzenie dopiero po chwili; coś przeoczyła, ale nie wiedziała, co. — Co się stało Bones?— spytała niepewnie, marszcząc brwi, szybko odszukując jego oczy. Nie była na bierząco w ministerialnych kwestiach, a jedyne co utrzymywało ją w kontakcie z politycznym światem był Prorok Codzienny. Ale on był aurorem, bywał tam codziennie. Coś się wydarzyło, co takiego?— Jak już zacząłeś to nie trzymaj mnie teraz w niepewności?— Bones, o ile dobrze pamiętała była szefową jakiegoś wydziału. Biura aurorów? Jackie nic nie wspominała, nie mówiła również nic Just. Wiedziały i nie chciały jej niepokoić, czy może coś i do nich nie dotarło?
— Nie sądze, by byli gotowi zniszczyć lodziarnię ryzykując przy tym własnym życiem. To ludzie pewni siebie. Myślę, że wzięli to za dobrą zabawę, łatwe zadanie. Może takie by było, gdyby nie ty. Nie wy — poprawiła się szybko; Tonks nie był tam jedyny, świadomie jednak umniejszała zasługi Percivala. Jego obecność tam mierziła ją, jak kamień w za ciasnym bucie. — Florean żyje, to najważniejsze.— Może chcieli się go pozbyć, może planowali dać mu jakąś nauczkę. Cokolwiek chcieli osiągnąć ich sukces był tylko połowiczny. Lokal można było odbudować, ale przywrócić życia zmarłym?
Wspomnienie Notta wytrąciło ją z zamyślenia. Odwróciła więc głowę, zbliżając się jeszcze trochę, by utrudnić mu oglądanie własnych reakcji; wiedziała, że jej myśli są widoczne na niej jak treść otwartej księgi.
— Kojarzę. To ten arystokrata to zostawił rodzinę wśród hien podczas szczytu w Stonehenge — mruknęła z dezaprobatą; ta jego żona podobno była w ciąży. A on odwrócił się od rodziny — łajdaków, może dobrze zrobił — jednocześnie zostawiając swoich najbliższych zdanych na ich łaskę. Nie podobało jej się, że miał pomagać Zakonowi, że mieli mu umożliwić działania, skorzystać z jego usług, pomocy. Nie ufała mu. Nie wierzyła w jego intencje, w zmianę, jaka rzekomo w nim zaszła. Ale nie znała go też zupełnie, nie wiedziała jaki jest ani co nim naprawdę mogło kierować. Oceniała go na podstawie tego wszystkiego w czym dotąd brał udział, uważając, że ma za paznokciami krew niewinnych ludzi, nawet jeśli nie on wydał rozkaz. — Przyjacielską pogawędkę z Rosierem, huh?— Zadrżała na samą myśl. O tym, że Rosier, którykolwiek z tych plugawców to był, pozbawił ją oka; o tym, jak skrzywdził jej brata; aż w końcu o tym, że dowodził tymi zwyrodnialcami w ministerstwie magii i wraz z nimi rzucił szatańską pożogę, samemu uchodząc przy tym z życiem. Zacisnęła dłonie na ramieniu Michaela i na moment przymknęła oczy. To nie był czas, by do tego wracać, by pielęgnować urazę i nienawiść do niego, do Notta. Nawet nie wychwyciła zmiany tonu głosu Tonksa, który próbował zabrzmieć lekko i beztrosko. Milczała, słuchając jego kolejnych słów, powoli rozwierając powieki, by wzrokiem przemknąć po parkiecie, nie zatrzymując spojrzenia na niczym konkretnym. — Oni wszyscy kłamią— weszła mu w słowo bez wahania. Arystokraci, uważający się za lepszych od wszystkich innych, dumni, bezczelni i źli.
Przemilczała rekomendację Percivala jako współtowarzysza na placu boju. Westchnęła ciężko; dręczył ją. W myślach, nawet w toczonych rozmowach. Musiała jednak wiedzieć, spytać o to, co zaszło. Zakon Powinien o tym wiedzieć, jeśli Michael nie podzielił się tym z kimś jeszcze. Uśmiechnęła się dopiero po chwili i odsunęła, by spojrzeć mu w oczy.
— To wiesz, gdzie możesz jej spróbować — zaproponowała niewinnie, przechylając głowę. — Nie wiem na ile sam rum jest dobry, nie jestem jego znawcą, ale w dobrej herbacie dobrze smakuje— zapewniła. Rum był też łatwo dostępny, pito go ostatnio sporo w londyńskich pubach. Nie spodziewała się, że zabraknie go akurat wtedy, gdy zechce ją odwiedzić na Pokątnej.
— Dlaczego?— spytała nieco poważniejąc; dlaczego mu właściwie na tym tak zależało? Naturalnie jej brwi ściągnęły się ku sobie w zamyśleniu, kiedy w jego tęczówkach próbowała odszukać odpowiedź na to pytanie. Już miała otworzyć usta, by zaprotestować, ale spodziewała się, że upór jest bezcelowy. — Porozmawiamy o tym, jak wpadniesz na tą herbatę — obiecała, częściowo przystając na jego propozycję. Nie sądziła, że powinien się martwić, nie musiał — nie powinno mu na tym zależeć. Spodziewała się, że nie będzie łatwo, ale wątpiła, by zwolennicy Sama Wiedziała Kogo po ostatnich atakach planowali kolejne, a w centrum ich zainteresowania znalazł się akurat jej sklep.
| ostatnia tura rozgrzewającego szampana
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Machnęła dłonią, chcąc zakończyć ten krępujący temat zanim na dobre się zaczął. Jednocześnie wymyślała już kazanie swojemu synowi, który tą jedną fasolką prawie zniszczył jej wieczór. Całe szczęście, że była już dojrzałą kobietą, bo w przeciwnym wypadku uciekłaby z parkietu, rozpaczając nad zmarnowaną okazją do tańca ze swoim lubym. Cóż, Kieran już od wielu lat jej lubym nie był, ale wciąż z ogromną przyjemnością dała się porwać do tańca. Zdawała sobie sprawę, że parkiet to nie jest jego naturalne środowisko – tym bardziej cieszyła się, że jednak wyszedł ze swojej strefy komfortu i zaproponował jej chwilę zabawy. Zespół postanowił w tym momencie zagrać skoczny utwór, ale jej to nie przeszkadzało i z radością zaczęła podskakiwać do rytmu. Wyczuwała niepewność w krokach Kierana, ale i tak pozwoliła mu się prowadzić, nawet jeżeli miała zapłacić za tę decyzję upadkiem lub zderzeniem z inną parą.
- To takie dziwne? - żachnęła się, żeby przypadkiem Kieran nie pomyślał, że nie widziała oprócz niego żadnych mężczyzn. Owszem, to on znajdował się w centrum radaru, ale oprócz niego było tam jeszcze kilku innych przystojnych aurorów. Nie powiedziała jednak nic więcej na ten temat, bo nie chciała się za bardzo zasapać w tym energicznym tańcu. Za to uśmiech nie schodził jej z twarzy, chociaż przez podskoki i obroty z misternego upięcia zaczęły wychodzić pojedyncze loki – nie przejmowała się tym, nawet tego nie zauważała, najważniejsze, że suknia kręciła się tak jak powinna. Niezwykle brakowało jej takiej zabawy, krótszego oddechu i bolących od tańca stóp. Najgorsze, że nie zdawała sobie z tego sprawy, dopóki nie pojawiła się wraz z mężem w Dolinie Godryka. Aż nabrała ochotę na organizację przyjęcia w swoim domku, tak dawno nie przyjmowała tam gości! To aż dziwne, bo kiedyś robiła to bez przerwy, ale wybuch majowych anomalii wszystkim pozmieniał życie.
Wreszcie muzyka się uspokoiła. Tym razem zespół postanowił zagrać balladę, przez co na parkiecie pojawiło się mnóstwo młodych par. Samantha nie miała jednak zamiaru tak szybko opuszczać tego miejsca, zresztą teraz o wiele łatwiej będzie się jej rozmawiało z Kieranem. - Mam wrażenie, że nie widzieliśmy się wieki - podzieliła się z przyjacielem swoimi przemyśleniami, odgarniając z czoła niesforny włos, który wpadał jej do oka. Z uśmiechem rozejrzała się po parkiecie, zauważając na nim kilka znajomych twarzy, lecz to na Matcie zawiesiła wzrok na dłużej. Tak się cieszyła, że jej rodzina wreszcie była w komplecie. Westchnęła cicho, wracając spojrzeniem do Kierana, jak zwykle zadzierając przy tym głowę do góry. Uśmiech jej zblednął, kiedy zauważyła pewną znaczącą zmianę w jego wyglądzie. - Co się stało z twoim uchem? - Szepnęła w ten głośny sposób, zaprzestając bujania się do taktów romantycznej ballady. Zawsze wiedziała, że jego zawód jest niebezpieczny, ale nigdy nie tracił żadnych części ciała, to już była przesada. Spojrzała na niego zmartwiona, bo dobrze wiedziała, że Kieran nie potrafił odnaleźć w swojej pracy granicy, coraz bardziej się w niej zatracając. Zresztą już dawno temu postanowiła sobie, że będzie tą osobą, która nie pozwoli mu zatracić się w niej do końca, ale chyba tym razem jej się nie udało.
- To takie dziwne? - żachnęła się, żeby przypadkiem Kieran nie pomyślał, że nie widziała oprócz niego żadnych mężczyzn. Owszem, to on znajdował się w centrum radaru, ale oprócz niego było tam jeszcze kilku innych przystojnych aurorów. Nie powiedziała jednak nic więcej na ten temat, bo nie chciała się za bardzo zasapać w tym energicznym tańcu. Za to uśmiech nie schodził jej z twarzy, chociaż przez podskoki i obroty z misternego upięcia zaczęły wychodzić pojedyncze loki – nie przejmowała się tym, nawet tego nie zauważała, najważniejsze, że suknia kręciła się tak jak powinna. Niezwykle brakowało jej takiej zabawy, krótszego oddechu i bolących od tańca stóp. Najgorsze, że nie zdawała sobie z tego sprawy, dopóki nie pojawiła się wraz z mężem w Dolinie Godryka. Aż nabrała ochotę na organizację przyjęcia w swoim domku, tak dawno nie przyjmowała tam gości! To aż dziwne, bo kiedyś robiła to bez przerwy, ale wybuch majowych anomalii wszystkim pozmieniał życie.
Wreszcie muzyka się uspokoiła. Tym razem zespół postanowił zagrać balladę, przez co na parkiecie pojawiło się mnóstwo młodych par. Samantha nie miała jednak zamiaru tak szybko opuszczać tego miejsca, zresztą teraz o wiele łatwiej będzie się jej rozmawiało z Kieranem. - Mam wrażenie, że nie widzieliśmy się wieki - podzieliła się z przyjacielem swoimi przemyśleniami, odgarniając z czoła niesforny włos, który wpadał jej do oka. Z uśmiechem rozejrzała się po parkiecie, zauważając na nim kilka znajomych twarzy, lecz to na Matcie zawiesiła wzrok na dłużej. Tak się cieszyła, że jej rodzina wreszcie była w komplecie. Westchnęła cicho, wracając spojrzeniem do Kierana, jak zwykle zadzierając przy tym głowę do góry. Uśmiech jej zblednął, kiedy zauważyła pewną znaczącą zmianę w jego wyglądzie. - Co się stało z twoim uchem? - Szepnęła w ten głośny sposób, zaprzestając bujania się do taktów romantycznej ballady. Zawsze wiedziała, że jego zawód jest niebezpieczny, ale nigdy nie tracił żadnych części ciała, to już była przesada. Spojrzała na niego zmartwiona, bo dobrze wiedziała, że Kieran nie potrafił odnaleźć w swojej pracy granicy, coraz bardziej się w niej zatracając. Zresztą już dawno temu postanowiła sobie, że będzie tą osobą, która nie pozwoli mu zatracić się w niej do końca, ale chyba tym razem jej się nie udało.
Ulice
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka