Pokój Mii
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pokój Mii
Biel, to pierwsze co rzuca się w oczy, gdy przekracza się próg pokoju. Naznaczone kolorem, wytarte deski zdobiące sufit, pobielone ściany, murowany kominek, lekko sypiący się z jednej strony, utrzymywany we właściwym stanie za pomocą magii. Wydaje się też, że pokój niesie ze sobą historię zupełnie innego lokatora, opowieści która nielicznym szepcze. Prosty stolik, dostawione obok - kiedyś całkiem zdobne fotele i - nie pasujący do niczego żyrandol. Mia - rozpoznała w nim starą pamiątkę z dawnej Rosji, którą brat musiał z sentymentu tu kiedyś umieścić. Całość - w ogólnym rozrachunku musiała (kiedyś) być bardzo ładną sypialnią, ale - lata świetności miała już dawno za sobą, a dawni właściciele pozbyli się niechcianego mieszkania. Odkąd wprowadziła się tutaj młodsza Mulciber - pomieszczenie pachnie jaśminem
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kiedy do niej szedł, obiecał sobie, że spróbuje. Postara się być inny niż zwykle, pohamować swoje zapędy, nie mówić jej, co powinna robić, jak należy żyć. Miał nie rozliczać jej z podjętych decyzji, pozwalając jej dostawać po tyłku zgodnie z własnym życzeniem — choć jak mógł na to patrzeć? Kto, jak nie on wiedział, co jest dla niej najlepsze? Nie w tym celu jednak zjawił się pod drzwiami jej mieszkania. W jakiś dziwny sposób potrzebował jej. Jej obecności, gadania, zrzędzenia na wszystkich wkoło. Potrzebował brzmienia jej głosu, który wypełni pustkę w jego głowie, którą sam stworzył, wyrzucając z niej nieodpowiadające mu myśli. Zawsze czegoś potrzebował, jakby nie mógł się pojawić zupełnie bezinteresownie.
A jednak, stojąc pod drzwiami, czuł się idiotycznie, jakby składał broń ledwie wkraczając na pole bitwy. Nie chciał, by to spotkanie się nim stało, by ich poróżniło, siejąc spustoszenie, bo wtedy nic im już nie pozostanie. Nawet ślad po ścieżce, którą wspólnie niegdyś kroczyli, uniemożliwiającą im ewentualny powrót do siebie.
Był nieufny, choć zachowywał się tak jakby wszystko można było kupić. Nawet zaufanie. Nie otwierał się przed nikim, niezależnie od tego jakie łączyły ich relacje. A jednak od pierwszej chwili, gdy ją poznał wiedział, że połączy ich nić wzajemnego porozumienia, lecz może to jego dar dawał się we znaki. Kiedyś powtarzał sobie, że wszystko, co dla niej robi, robi po to, by mu pomogła i wzbogacała jego ubytki. W którymś momencie przestał, rozumiejąc, że była czymś więcej. Stała się jego wentylem bezpieczeństwa. I nie chciał tego powtarzać z nikim innym. Ona jedna była jedną słabością za dużo.
Zapukał cicho, stojąc blisko drzwi. Lada moment, oparłby się o nie czołem w jakimś głupim wyrazie bezradności wobec swoich wewnętrznych głosów, które bezwzględnie zabraniały mu ustępować jej nawet dziś. Wydawało mu się, że usłyszał kobiecy głos (lecz może tylko mu się wydawało?), więc nacisnął klamkę i wszedł do środka, trzymając w drugiej ręce nieduże pudełko. Jego zawartość przemieszczała się z rogu do rogu, zaciskał więc na niej palce mocno, by mu nie wypadła.
Jak zwykle, znalazłszy się w środku nie odezwał się, by zaznaczyć swoją obecność. Na moment zastygł w bezruchu, oddychając ciszej. Jak potencjalna ofiara, szukająca zagrożenia wokół siebie, pomimo, że był typem drapieżnika. W ciszy rozejrzał się po wnętrzu, upewniając się, że wszystko wygląda jak zwykle i nic niepokojącego nie miało tu miejsca. Bezszelestnie dotarł do sypialni dziewczyny, podejrzewając, że to stamtąd dobiegał jej głos, o ile go słuch nie mylił. Palcami dotknął drewna,, pogładził je lekko nim uprzedził swoje wtargnięcie dwukrotnym, cichutkim puknięciem. Wpierw uchylił nieco drzwi, przez szeroką szparę zaglądając do środka. A gdy nie odpowiedział mu żaden protest, rozwarł je szerzej i wszedł do środka, zatapiając się we wszechobecnej bieli i czystości tego miejsca — tak odmiennej do jego własnego kąta, który zawalony był od ksiąg i przedmiotów wszelakiego pochodzenia.
— Mia? — szepnął, wzrokiem przeszukując pokój, na wypadek, gdyby wpadła na idiotyczny pomysł, by skądś wyskoczyć i spróbować go wystraszyć. Oczywiście, udawałby, że jej się udało.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 07.02.17 12:31, w całości zmieniany 1 raz
Dzień był cichy. Dla niej. Wewnętrzny chaos targający zazwyczaj jej myśli, zrobił sobie zaskakującą przerwę. Nawet sny nie wyrwały jej dziś z łóżka, nie budziły, gdy własny krzyk odbijał się od białych ścian niby echo. Dziś była cisza i - taka obdarzała wszystkich spotkanych. Podobne do niej czy nie - milczała, ignorując nawet zwyczajowe zaczepki. W końcu, to gniew zawsze ją prowadził, bronił i pozwalał przetrwać. Atak, jako jedyna forma obrony, którą znała. Tylko czasem, cichy szept próbował przywrócić dziewczynkę, która gdzieś po drodze się zgubiła. I nie chodziło o noce, gdy znaczyła poduszkę łzami, gdy dusiła szloch pod kluczem zamkniętych drzwi. Nikt nie mógł jej widzieć, nikt nie mógł dostrzec słabości, która ujawniała kobiecą naturę. W końcu tego się uczyła od dawna. Kobiety były słabe, w naturze miały mieć uległość. A mężczyźni tak łatwo nad nimi panować mieli?. Nie. Ojciec uczył ją szacunku. I to próbowała ofiarować, ale dumy nie potrafiła zmienić na słodka podległość. I to co kruche, osłaniała gniewem.
Był jednak wyjątek. Jeden jedyny, którego wpuściła daleko poza granice, które stawiała wobec wszystkich. Niewielka furtka otwierana bez strachu, że zaboli. A nawet jeśli bolało, wiedziała dlaczego. To jego obecność przeganiała demony, każdego dnia dręczące drobne ciało, na nowo przypominając o ranach, porażkach i strachu. Być może toczyła się w swoim błędnym kole, rozdrapując rany, które jątrzyły się bez końca. Ale - wciąż szukała. Światła.
On niósł ze sobą klucz i spokój, gdy głosem cichym opowiadał jej bajkę. Inną od wszystkich. Zakończenie nie było dobre, była za to walka i był krew, tak bardzo obecna w historii Mulciberów. A Mia - kochała ten ton i słowa, a może przyzwyczaiła się i nie znała innej wizji? Nawet, jeśli nigdy się do tego nie przyznała.
Kuchnia miała to do siebie, że niosła głosy z korytarza. Stara kamienica często się odzywała - skrzypieniem i szmerem, którego nie umiała zidentyfikować. A ciche kroki wieściły - dla niej - pojawienie się tej jednej, wyjątkowej w całej burzliwej egzystencji - osoby.
Ramsey.
Nie zatrzymała się pod drzwiami. Nie czekała, aż wejdzie. Wstała cicho z miejsca, porywając różdżką filiżankę i samowar. Zniknęła za kolejnymi drzwiami i bielącej się przestrzeni jej pokoju. Usiadła przy kominku, który wciąż wymagał naprawy, ale - ciepło płomieni wystarczająco dobrze grzało zmarznięte dłonie. A teraz, z filiżanką zaciśniętą w palcach, przysiadła na podłodze, niewidoczna z wejścia.
Nasłuchiwała kroków. A gdy ciche pukanie rozległo się w pokoju - uśmiechnęła się. A był to wyjątkowy wyraz, nie tak często goszczący na wargach panny Mulciber. Nie odzywała się, aż do momentu, gdy znajomy głos wydźwięczał jej imię.
- Trafiłbyś do mnie po ciemku? - wciąż nie pokazała się, a zamiast tego w pokoju ściemniło się, gdy cicha inkantacja zabrzmiała na języku Mii. Nie śmiała się, ale kąciki ust wciąż miała uniesione. Może było w tym coś dziecinnego, nieświadomego, ale czego mogła się bać w ciemnościach?...
Był jednak wyjątek. Jeden jedyny, którego wpuściła daleko poza granice, które stawiała wobec wszystkich. Niewielka furtka otwierana bez strachu, że zaboli. A nawet jeśli bolało, wiedziała dlaczego. To jego obecność przeganiała demony, każdego dnia dręczące drobne ciało, na nowo przypominając o ranach, porażkach i strachu. Być może toczyła się w swoim błędnym kole, rozdrapując rany, które jątrzyły się bez końca. Ale - wciąż szukała. Światła.
On niósł ze sobą klucz i spokój, gdy głosem cichym opowiadał jej bajkę. Inną od wszystkich. Zakończenie nie było dobre, była za to walka i był krew, tak bardzo obecna w historii Mulciberów. A Mia - kochała ten ton i słowa, a może przyzwyczaiła się i nie znała innej wizji? Nawet, jeśli nigdy się do tego nie przyznała.
Kuchnia miała to do siebie, że niosła głosy z korytarza. Stara kamienica często się odzywała - skrzypieniem i szmerem, którego nie umiała zidentyfikować. A ciche kroki wieściły - dla niej - pojawienie się tej jednej, wyjątkowej w całej burzliwej egzystencji - osoby.
Ramsey.
Nie zatrzymała się pod drzwiami. Nie czekała, aż wejdzie. Wstała cicho z miejsca, porywając różdżką filiżankę i samowar. Zniknęła za kolejnymi drzwiami i bielącej się przestrzeni jej pokoju. Usiadła przy kominku, który wciąż wymagał naprawy, ale - ciepło płomieni wystarczająco dobrze grzało zmarznięte dłonie. A teraz, z filiżanką zaciśniętą w palcach, przysiadła na podłodze, niewidoczna z wejścia.
Nasłuchiwała kroków. A gdy ciche pukanie rozległo się w pokoju - uśmiechnęła się. A był to wyjątkowy wyraz, nie tak często goszczący na wargach panny Mulciber. Nie odzywała się, aż do momentu, gdy znajomy głos wydźwięczał jej imię.
- Trafiłbyś do mnie po ciemku? - wciąż nie pokazała się, a zamiast tego w pokoju ściemniło się, gdy cicha inkantacja zabrzmiała na języku Mii. Nie śmiała się, ale kąciki ust wciąż miała uniesione. Może było w tym coś dziecinnego, nieświadomego, ale czego mogła się bać w ciemnościach?...
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kiedy głos mu odpowiedział, kąciki jego ust uniosły się lekko. I nagle nastała absolutna ciemność. Otoczył go grobowy mrok, niosący nieodparte skojarzenie z Grahamem leżącym w cmentarnym padole, w którym nie był w stanie dostrzec zupełnie nic, lecz mimo to nie poczuł się niekomfortowo ani przez chwilę. Oczy szybko przyzwyczajały się do takich warunków, a jej pokój nie pozostawał mu obcy, wobec czego był spokojny. On sam jednak wierzył, że wzrok jest najbardziej wątpliwym ze wszystkich zmysłów. Nie ufał mu. Zwodził wtedy, kiedy pokładało się w nim największe nadzieje, a ludzki umysł podsuwał obrazy, które nie miały wcale miejsca. Zawierzał intuicji. Podsycanemu wszechwidzącym trzecim okiem przeczuciu, które było niczym innym jak zbiorem przebytych doświadczeń, które pozostawiły po sobie ślad w ludzkim ciele. Wyłączona możliwość widzenia i tak zmuszała go, by szukał odpowiedzi innymi zmysłami. Dotykiem, który był zbyt mało precyzyjny, słuchem, który doskonale sprawdzał się w świecie magicznych stworzeń, alarmując ich o niepowołanej obecności, zagrożeniu, czy ruchu, ale przede wszystkim zawierzał zmysłowi powonienia, który u niego był wyjątkowo wrażliwy. Mieszanka wielu zapachów budziła mnóstwo skojarzeń, z których prędzej czy później można było wydedukować właściwe spostrzeżenia.
Właśnie dlatego, gdy zgasło światło całkowicie skupił się na aromacie panującym w sypialni. Czuł zapach palonego drewna, więc pomimo ciemności zlokalizował kominek na mapie jej pokoju w swojej głowie. Kiedy zaciągnął się mocniej dotarła do niego również przyjemna woń świeżo parzonej herbaty. Obrócił twarz w tamtą stronę i spróbował wypatrzeć cokolwiek w tej ciemności. Bezskutecznie. Musiał podążyć w jej kierunku intuicyjnie.
— To jak wyższy poziom zabawy w chowanego — podjął w końcu, licząc na to, że odezwie się po raz kolejny, umożliwiając mu lepszą analizę dzielącej ich odległości. Zrobił krok przed siebie, zmierzając w stronę kominka i przyjemnego aromatu. Nie był jednak w stanie dokładnie stwierdzić gdzie siedziała lub stała. Nie dostrzegł jej, gdy zajrzał do sypialni. — Mogłem się spodziewać, że przygotujesz dla mnie jakieś zadanie. Zawsze lubiłaś zabawy. — Często zapominał, że była już dorosłą kobietą. Nie patrzył na nią pod kątem dojrzałości i gotowości do wzięcia życia we własne ręce. Zawsze była dla niego małą, złośliwą uczennicą, której lubił podsuwać różne zagadki i dylematy do rozwiązania. Kiedy nie wiedziała, gdzie ukierunkować swoje myśli opowiadał jej historie, które miały uczyć na błędach i podpowiadać rozwiązania mogące jej się w przyszłości przydać. Była niezwykle mądrą dziewczyną.
A teraz to ona przyszykowała dla niego małą misję.
Z kolejnym krokiem uderzył stopą w jakiś przedmiot, a ciche stuknięcie rozniosło się po pomieszczeniu. Ramsey miał nadzieję, że niczego nie zepsuł. Chwycił mocniej paczkę i zrobił kolejny krok w jej stronę, tym razem ostrożniej, nieco w bok, omijając przeszkodę, aż w końcu zdecydował się kucnąć. Grał z nią wedle wytyczonych przez nią reguł. Postawił paczkę na ziemi, otworzył ją i chwycił jej ruchomą zawartość w jedną dłoń. Wycelował w nią różdżką, lecz nawet nie pomyślał o tym, by przywrócić w pokoju światło. Wtedy nie byłoby śladu po zabawie. Postanowił przywrócić swój prezent do naturalnych rozmiarów, a gdy tak się stało, Puszek lub może Bestia, wyślizgnął mu się z ręki na podłogę i od razu skierował w stronę dziewczyny. W przeciwieństwie do ludzi koty doskonale poruszały się w ciemności. Dlatego od razu dotarł do swojej nowej właścicielki i zaczął ją obwąchiwać, lekko łaskocząc wibrysami.
Właśnie dlatego, gdy zgasło światło całkowicie skupił się na aromacie panującym w sypialni. Czuł zapach palonego drewna, więc pomimo ciemności zlokalizował kominek na mapie jej pokoju w swojej głowie. Kiedy zaciągnął się mocniej dotarła do niego również przyjemna woń świeżo parzonej herbaty. Obrócił twarz w tamtą stronę i spróbował wypatrzeć cokolwiek w tej ciemności. Bezskutecznie. Musiał podążyć w jej kierunku intuicyjnie.
— To jak wyższy poziom zabawy w chowanego — podjął w końcu, licząc na to, że odezwie się po raz kolejny, umożliwiając mu lepszą analizę dzielącej ich odległości. Zrobił krok przed siebie, zmierzając w stronę kominka i przyjemnego aromatu. Nie był jednak w stanie dokładnie stwierdzić gdzie siedziała lub stała. Nie dostrzegł jej, gdy zajrzał do sypialni. — Mogłem się spodziewać, że przygotujesz dla mnie jakieś zadanie. Zawsze lubiłaś zabawy. — Często zapominał, że była już dorosłą kobietą. Nie patrzył na nią pod kątem dojrzałości i gotowości do wzięcia życia we własne ręce. Zawsze była dla niego małą, złośliwą uczennicą, której lubił podsuwać różne zagadki i dylematy do rozwiązania. Kiedy nie wiedziała, gdzie ukierunkować swoje myśli opowiadał jej historie, które miały uczyć na błędach i podpowiadać rozwiązania mogące jej się w przyszłości przydać. Była niezwykle mądrą dziewczyną.
A teraz to ona przyszykowała dla niego małą misję.
Z kolejnym krokiem uderzył stopą w jakiś przedmiot, a ciche stuknięcie rozniosło się po pomieszczeniu. Ramsey miał nadzieję, że niczego nie zepsuł. Chwycił mocniej paczkę i zrobił kolejny krok w jej stronę, tym razem ostrożniej, nieco w bok, omijając przeszkodę, aż w końcu zdecydował się kucnąć. Grał z nią wedle wytyczonych przez nią reguł. Postawił paczkę na ziemi, otworzył ją i chwycił jej ruchomą zawartość w jedną dłoń. Wycelował w nią różdżką, lecz nawet nie pomyślał o tym, by przywrócić w pokoju światło. Wtedy nie byłoby śladu po zabawie. Postanowił przywrócić swój prezent do naturalnych rozmiarów, a gdy tak się stało, Puszek lub może Bestia, wyślizgnął mu się z ręki na podłogę i od razu skierował w stronę dziewczyny. W przeciwieństwie do ludzi koty doskonale poruszały się w ciemności. Dlatego od razu dotarł do swojej nowej właścicielki i zaczął ją obwąchiwać, lekko łaskocząc wibrysami.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Oczy miała zamknięte. Ciemność wokół niej, wywołana za jej przyczyną wcale nie przeszkadzała, by oddzielić ten jeden zmysł od widzenia rzeczywistości. Słuchała, uczulona dostrzegania tego co niewidoczne, zupełnie innymi wrażeniami. Znała zasadę wyciszenia. Zamknij się na jeden zmysł, a drugi wyostrzy się do granic możliwości. Wystarczyła chwila skupienia, ulotny moment przełamania schematu postrzegania świata wokół.
Oparła się plecami o bieloną powierzchnię kominka. Wiedziała, że na plecach pozostanie jej jasna smuga, ale nie przejmowała się zbytnio. Odstawiła filiżankę, które zapach wyjątkowo mocno uderzał wonią mocnej, parzonej herbaty, w której wciąż pływały ususzone kwiaty jaśminu.
Odchyliła głowę do tyłu, pozwalając, by ciemne pasma włosów opadły na plecy, znacząc czerń tą samą, wapienną bielą piecyka. Nasłuchiwała, nadal nie otwierając oczu, które niewidząco skierowała w sufit. Ciche i miękkie kroki. Znajome. Spokojne. Nieśpieszne, jakby ich właściciel potrafił wymierzyć ich odległość i ilość, by dotrzeć do celu. Mogła je policzyć i odznaczać w myślach, w którym miejscu znajduje się jej gość. I gdyby skupiła się mocniej, przeczekała, zdołałaby usłyszeć cichy oddech i fakt, że Ramsey nie był sam. Potrafiła być uparta, ale bywała i niecierpliwa i prawdopodobnie to sprawiło, że pod wpływem wypowiadanych słów - poruszyła się, odchylając poza ścianę kominka. uchyliła powieki, ale zasady jej misji obowiązywały tak samo ją, jak i jej kuzyna. Oczywistym było, że nie dostrzegła nic pośród ciemności, chociaż w pamięci umiała wskazać, gdzie znajdują się wszelkie przedmioty. Tyle razy chodziła po pokoju w całkowitych ciemnościach, że przyzwyczaiła się omijać przeszkody intuicyjnie i niemal widziała, gdy po ziemi przesunął się fragment odłamanej, kominkowej cegiełki, która układała zawsze w tym samym miejscu.
Nie odezwała się. Oczywiście, ze nie, chociaż usta rozchyliła w naturalnej próbie odzewu. Słowa jednak zgasiła na języku, ale tym razem próbowała dojrzeć swego gościa, wychylając się zza kominkowej ściany. Milczała też, gdy padły kolejne słowa. Nie poddała się tej intuicyjnej prowokacji odsłonięcia i wciąż trwała w swoim małym ukryciu. Ale nie musiała długo czekać, by wiedzieć, ze Ramsey szybko znajdzie do niej drogę. Wcale nie polegającą na złamaniu zaklęcia. Korzystał z darów rzeczywistości, którą zastawał, wykorzystując do maksimum wiedzę płynącą z otoczenia, ze znajomości tak pomieszczenia, jak i nawyków samej Mii. Od niego uczyła się tej zdolności. Poznawania tego co ukryte. Nawet w ludziach, chociaż z tym zawsze miała kłopot. Zbyt szybko poddawała się gniewnym, wyuczonym mechanizmom, przy nielicznych osobach pozwalając sobie na odsłonięcie.
Kiedy kroki ustały - wyczuwała zmianę. Coś się zmieniło. Nie umiała wskazać czym była niewiadoma, ale chwytała ulotną nić, która sama - bez jej wiedzy, przydreptała do stóp. Początkowo po prostu drgnęła zaskoczona, gdy poczuła na dłoni dotyk. Nie należał do Ramseya, wiedziała od razu. Coś zatrzymało się przed nią, badawczo analizując jej dłoń, by w końcu miękką fakturą przesunąć się pod dłonią. Futro - Kto to jest? - odezwała się w końcu wyciągając palce, które ostrożnie muskały koci grzbiet. Pytanie zawisło w powietrzu, a sama Mia wysunęła się ze swojego ukrycia. nachyliła nad - jak przypuszczała - łebkiem zwierzątka i podsunęła obie dłonie do wglądu - Wygrałeś - mówiła, otulając rękami siedzące stworzonko, nadal pozostając pochylona, samej przypominając kotkę, prowadzącą dyskusję ze spotkanym towarzyszem.
Oparła się plecami o bieloną powierzchnię kominka. Wiedziała, że na plecach pozostanie jej jasna smuga, ale nie przejmowała się zbytnio. Odstawiła filiżankę, które zapach wyjątkowo mocno uderzał wonią mocnej, parzonej herbaty, w której wciąż pływały ususzone kwiaty jaśminu.
Odchyliła głowę do tyłu, pozwalając, by ciemne pasma włosów opadły na plecy, znacząc czerń tą samą, wapienną bielą piecyka. Nasłuchiwała, nadal nie otwierając oczu, które niewidząco skierowała w sufit. Ciche i miękkie kroki. Znajome. Spokojne. Nieśpieszne, jakby ich właściciel potrafił wymierzyć ich odległość i ilość, by dotrzeć do celu. Mogła je policzyć i odznaczać w myślach, w którym miejscu znajduje się jej gość. I gdyby skupiła się mocniej, przeczekała, zdołałaby usłyszeć cichy oddech i fakt, że Ramsey nie był sam. Potrafiła być uparta, ale bywała i niecierpliwa i prawdopodobnie to sprawiło, że pod wpływem wypowiadanych słów - poruszyła się, odchylając poza ścianę kominka. uchyliła powieki, ale zasady jej misji obowiązywały tak samo ją, jak i jej kuzyna. Oczywistym było, że nie dostrzegła nic pośród ciemności, chociaż w pamięci umiała wskazać, gdzie znajdują się wszelkie przedmioty. Tyle razy chodziła po pokoju w całkowitych ciemnościach, że przyzwyczaiła się omijać przeszkody intuicyjnie i niemal widziała, gdy po ziemi przesunął się fragment odłamanej, kominkowej cegiełki, która układała zawsze w tym samym miejscu.
Nie odezwała się. Oczywiście, ze nie, chociaż usta rozchyliła w naturalnej próbie odzewu. Słowa jednak zgasiła na języku, ale tym razem próbowała dojrzeć swego gościa, wychylając się zza kominkowej ściany. Milczała też, gdy padły kolejne słowa. Nie poddała się tej intuicyjnej prowokacji odsłonięcia i wciąż trwała w swoim małym ukryciu. Ale nie musiała długo czekać, by wiedzieć, ze Ramsey szybko znajdzie do niej drogę. Wcale nie polegającą na złamaniu zaklęcia. Korzystał z darów rzeczywistości, którą zastawał, wykorzystując do maksimum wiedzę płynącą z otoczenia, ze znajomości tak pomieszczenia, jak i nawyków samej Mii. Od niego uczyła się tej zdolności. Poznawania tego co ukryte. Nawet w ludziach, chociaż z tym zawsze miała kłopot. Zbyt szybko poddawała się gniewnym, wyuczonym mechanizmom, przy nielicznych osobach pozwalając sobie na odsłonięcie.
Kiedy kroki ustały - wyczuwała zmianę. Coś się zmieniło. Nie umiała wskazać czym była niewiadoma, ale chwytała ulotną nić, która sama - bez jej wiedzy, przydreptała do stóp. Początkowo po prostu drgnęła zaskoczona, gdy poczuła na dłoni dotyk. Nie należał do Ramseya, wiedziała od razu. Coś zatrzymało się przed nią, badawczo analizując jej dłoń, by w końcu miękką fakturą przesunąć się pod dłonią. Futro - Kto to jest? - odezwała się w końcu wyciągając palce, które ostrożnie muskały koci grzbiet. Pytanie zawisło w powietrzu, a sama Mia wysunęła się ze swojego ukrycia. nachyliła nad - jak przypuszczała - łebkiem zwierzątka i podsunęła obie dłonie do wglądu - Wygrałeś - mówiła, otulając rękami siedzące stworzonko, nadal pozostając pochylona, samej przypominając kotkę, prowadzącą dyskusję ze spotkanym towarzyszem.
Ostatnio zmieniony przez Mia Mulciber dnia 07.03.17 10:41, w całości zmieniany 1 raz
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie widział jej, a i tak wiedział, że równie dobrze czuła się w ciemności co on. Otoczony mrokiem nie mógł widzieć tak, jak prawdziwe drapieżniki, ale świadom swojej ludzkiej ułomności zawsze próbował nadrobić braki innymi zmysłami. Wyczulał je, trenował w skupieniu, mentalnie przygotowując się na trudne sytuacje, z których w życiu przyjdzie mu wybrnąć. To nie było łatwe, ale miał nadzieję, że ona podchodzi do tego podobnie, dostrzegając w tych zabawach jakiś profit. Teraz kierował się za aromatem herbaty, który uwalniał się w jego kierunku, za ciepłą parą, a w kocu za cicho stąpającym po ziemi małym, futrzastym stworzeniem, które dało o sobie znać dopiero kiedy znalazł się przy niej. Zamruczał cicho, lecz z satysfakcją odpowiednio wypieszczonego kocura. Pewnie go głaska, pomyślał od razu i podniósł się, by zrobić kolejne dwa, ostrożne kroki w domniemanym jej kierunku. Słysząc jej głos i pytanie, uśmiechnął się pod nosem, wiedząc, że ma ją przed sobą. Miękki, dźwięczny ton w połączeniu z charakterystycznym dla niej, lekkim akcentem był prawdziwą symfonią dla jego uszu. W ciszy, w milczeniu przysiadł na ziemi i zabrał się za rozpinanie płaszcza. Bezcelowo kierował wzrok tam, gdzie jak mu się wydawało — powinna być, skoro i tak nie mógł ujrzeć jej twarzy.
Nie odzywał się, dając jej przez chwilę szansę na rozpoznanie z nowym kompanem. Czy gdyby posiadł umiejętność animagii, stałby się kotem? Czy symbol niezależnego, cwanego samotnika byłby dla niego odpowiedni, czy może bliżej mu było do dzikich srebrnych wilków, które widział w zapiskach o Mulciberach, które otrzymał od Rity? Odruchowo potarł o siebie dłonie, powstrzymując irytujące uczucie swędzenia. Po fatalnych oparzeniach prawie nie było już śladu, pozostały jedynie zaczerwienienia na wrażliwym ciele, przez co ciemność okazała się nieplanowanym sprzymierzeńcem. Cassandra po raz kolejny ocaliła jego skórę, tym razem w niezwykle dosłownym znaczeniu.
— Zawsze wygrywam — odparł w końcu pewnie, przerywając głuchą ciszę. — Wiem, że tylko ty jesteś w stanie mi pomóc. Pewien przyjaciel pozostawił mi go pod opieką i nigdy nie wrócił. Znasz mnie, wiesz, że dwóch samców nie dogada się pod jednym dachem. Musisz go przygarnąć. — Bo przecież wcale nie chodziło mu o to, aby dołożyć wszelkich starań, aby stopniowo odciągać jej uwagę od durnej pracy. Postanowił dołożyć jej obowiązków w miły sposób — przy okazji wynagradzając swój dosadny list, na którego pewnie nie odpisała ze złości. Z tego co sam zdążył zaobserwować, koty były mało wymagającymi uwagi istotami, lecz kiedy rozglądał się za kocięciem(bo przecież nie otrzymał go w prezencie), chciał aby charakteryzował się pewnymi cechami. Przede wszystkim liczył na jego lojalność i potrzebę kontaktu z właścicielką. Był przekonany, że poczucie obowiązku zajmie jej umysł na trochę. — Ma dziesięć miesięcy— wciąż był młody, nieprzyzwyczajony do nikogo, niekształtowany. Musiała go wychować. Kot był też formą łapówki, do której nie chciał się przyznać przed samym sobą. Zaniedbywał ją ostatnimi czasy. Zatracał się w swoich czynnościach, które pochłonęły go do reszty, a jej aurorstwo było niczym przyciasny but. Irytujące na tyle, by czuć złość i próbować o tym zapomnieć jednocześnie.
Nie odzywał się, dając jej przez chwilę szansę na rozpoznanie z nowym kompanem. Czy gdyby posiadł umiejętność animagii, stałby się kotem? Czy symbol niezależnego, cwanego samotnika byłby dla niego odpowiedni, czy może bliżej mu było do dzikich srebrnych wilków, które widział w zapiskach o Mulciberach, które otrzymał od Rity? Odruchowo potarł o siebie dłonie, powstrzymując irytujące uczucie swędzenia. Po fatalnych oparzeniach prawie nie było już śladu, pozostały jedynie zaczerwienienia na wrażliwym ciele, przez co ciemność okazała się nieplanowanym sprzymierzeńcem. Cassandra po raz kolejny ocaliła jego skórę, tym razem w niezwykle dosłownym znaczeniu.
— Zawsze wygrywam — odparł w końcu pewnie, przerywając głuchą ciszę. — Wiem, że tylko ty jesteś w stanie mi pomóc. Pewien przyjaciel pozostawił mi go pod opieką i nigdy nie wrócił. Znasz mnie, wiesz, że dwóch samców nie dogada się pod jednym dachem. Musisz go przygarnąć. — Bo przecież wcale nie chodziło mu o to, aby dołożyć wszelkich starań, aby stopniowo odciągać jej uwagę od durnej pracy. Postanowił dołożyć jej obowiązków w miły sposób — przy okazji wynagradzając swój dosadny list, na którego pewnie nie odpisała ze złości. Z tego co sam zdążył zaobserwować, koty były mało wymagającymi uwagi istotami, lecz kiedy rozglądał się za kocięciem(bo przecież nie otrzymał go w prezencie), chciał aby charakteryzował się pewnymi cechami. Przede wszystkim liczył na jego lojalność i potrzebę kontaktu z właścicielką. Był przekonany, że poczucie obowiązku zajmie jej umysł na trochę. — Ma dziesięć miesięcy— wciąż był młody, nieprzyzwyczajony do nikogo, niekształtowany. Musiała go wychować. Kot był też formą łapówki, do której nie chciał się przyznać przed samym sobą. Zaniedbywał ją ostatnimi czasy. Zatracał się w swoich czynnościach, które pochłonęły go do reszty, a jej aurorstwo było niczym przyciasny but. Irytujące na tyle, by czuć złość i próbować o tym zapomnieć jednocześnie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Czarne włosy rozsypały się na ramiona, gdy Mia pochyliła głowę nad stworzeniem, które przełamywało ciszę...ciszą stawianych kroków. Tylko koty wykazywały się tak naturalną emfatyczną osobowość tajemnicy. Jej dłonie już bez przeszkód zatopiła w miękkim futrze pozwalając, by jego właściciel przysunął się bliżej, stawiając łapki na jej kolanach. Ciche, przyjemnie rozchodzące się drgania mruczenia, właściwie wyczuła pod palcami niż usłyszała. Miało się wrażenie, że impuls przechodzi przez opuszki i mknie w górę ręki, jakby Julius (imię przecisnęło się przez potok myśli całkiem naturalnie i bez kłopotu dopasowało się do miękkofutrzastej istoty) przekazywał Mii wiadomość. Może jeszcze nie potrafiła jej zrozumieć, traktując ciche drgania jak przyjemną melodię, ale nie stanowiło to żadnej przeszkody. Miała czas. A przynajmniej w to wierzyła.
Nie odejmując dłoni od nowego towarzysza, wyprostowała się, by na nowo oprzeć o ścianę kominka. Tym razem bliżej paleniska przy którym - jak słyszała - znajdował się już Ramsey. jego obecność wyczuwała niemal instynktownie. Może chodziło o zapach, który wyczuwała będąc przy nim? jednocześnie gorzki i ostry, obleczony świeżą nutą cytrusów. pachniał migdałami, a te zawsze przesuwały ciężkość kącików ust do góry. W ulotnej chwili wypełnionej ciemnością - Mia się uśmiechała. Nigdy nie mówiła o tym, czego się bała, nawet zrywając się nocna porą, szamotana kolejnym z koszmarów. Milczała zazwyczaj dusząc płacz w wymięta poduszkę lub próbowała przekuć strach w siłę. Tak myślała.
- Bo do tego zostałeś stworzony - odpowiedziała łagodnie, chociaż w głosie wierciła się żywa iskra wyzwania - I...jako jeden z niewielu nie lekceważysz swoich przeciwników - dodała jakby od niechcenia. Nawet na moment nie przerwała głaskania kota, który odnalazł na jej udach wygodne miejsce, zwijając się w uroczą kulkę. Od czasu do czasu wyciągał pazurki wbijając się w skórę nóg, ale Mia nie reagowała. Tylko względnie. Przechyliła się bardziej, mocniej odwracając twarz ku przybyłem. Szelest odpinanych guzików i poruszanego materiału świadczył, że zdążył odnaleźć właściwe miejsce, przy którym siadywał. Mulciber wypuściła z jednej dłoni miękką sierść stworzonka, by w następnej kolejności złapać za uchwyt głębokiej filiżanki. Poczuła we wnętrzu dłoni osadzające się kropelki pary, a całość naczynia chwyciła w palce stawiając po drugiej stronie, bliżej Ramseya. Robiąc to - słuchała dźwięcznego tonu mężczyzny. W mroku głos wydawał się bliższy, bardziej sycący zmysł słuchu, ale wychwytywała niuanse nie pasujące do całości. Nie, nie były złe. Były ukryte, albo chciał, by były przed nią ukryte. Chociaż on sam był jedną wielką tajemnicą, która kryła się pod kopułą szarych źrenic - Zapytałabym, co za przyjaciel wpadł na taki pomysł i oddał go w twoje ręce, ale... tego nie zrobię. Julius zbyt mi się podoba, żebym chciała odmówić - jeszcze jeden gest dłonią i filiżanka z herbatą znalazła się obok mężczyzny - Jaśminowa - uprzedziła, wracając do pozycji wyjściowej, ale palce pozostawiła obok filiżanki - I wybacz, za brak listu, ale Dimitry ma ostatnio tendencję zjadania niektórych wiadomości - to nic, że w tym wypadku było tam nawet całe wydanie gazety. Z cichą satysfakcją pozwoliła sówce, by ta unaoczniła swoją frustrację. Tym bardziej, gdy Mia gniewnie podsunęła jej pod dziób zwitek papierów. O tym jednak mówić nie zamierzała. Nie miała ochoty burzyć dnia, który zdawał się oferować jej względną ciszę. Nawet jeśli miał to być burzowy zastój - przyjmowała go z przyjemnością. Tak jak jego obecność.
Nie odejmując dłoni od nowego towarzysza, wyprostowała się, by na nowo oprzeć o ścianę kominka. Tym razem bliżej paleniska przy którym - jak słyszała - znajdował się już Ramsey. jego obecność wyczuwała niemal instynktownie. Może chodziło o zapach, który wyczuwała będąc przy nim? jednocześnie gorzki i ostry, obleczony świeżą nutą cytrusów. pachniał migdałami, a te zawsze przesuwały ciężkość kącików ust do góry. W ulotnej chwili wypełnionej ciemnością - Mia się uśmiechała. Nigdy nie mówiła o tym, czego się bała, nawet zrywając się nocna porą, szamotana kolejnym z koszmarów. Milczała zazwyczaj dusząc płacz w wymięta poduszkę lub próbowała przekuć strach w siłę. Tak myślała.
- Bo do tego zostałeś stworzony - odpowiedziała łagodnie, chociaż w głosie wierciła się żywa iskra wyzwania - I...jako jeden z niewielu nie lekceważysz swoich przeciwników - dodała jakby od niechcenia. Nawet na moment nie przerwała głaskania kota, który odnalazł na jej udach wygodne miejsce, zwijając się w uroczą kulkę. Od czasu do czasu wyciągał pazurki wbijając się w skórę nóg, ale Mia nie reagowała. Tylko względnie. Przechyliła się bardziej, mocniej odwracając twarz ku przybyłem. Szelest odpinanych guzików i poruszanego materiału świadczył, że zdążył odnaleźć właściwe miejsce, przy którym siadywał. Mulciber wypuściła z jednej dłoni miękką sierść stworzonka, by w następnej kolejności złapać za uchwyt głębokiej filiżanki. Poczuła we wnętrzu dłoni osadzające się kropelki pary, a całość naczynia chwyciła w palce stawiając po drugiej stronie, bliżej Ramseya. Robiąc to - słuchała dźwięcznego tonu mężczyzny. W mroku głos wydawał się bliższy, bardziej sycący zmysł słuchu, ale wychwytywała niuanse nie pasujące do całości. Nie, nie były złe. Były ukryte, albo chciał, by były przed nią ukryte. Chociaż on sam był jedną wielką tajemnicą, która kryła się pod kopułą szarych źrenic - Zapytałabym, co za przyjaciel wpadł na taki pomysł i oddał go w twoje ręce, ale... tego nie zrobię. Julius zbyt mi się podoba, żebym chciała odmówić - jeszcze jeden gest dłonią i filiżanka z herbatą znalazła się obok mężczyzny - Jaśminowa - uprzedziła, wracając do pozycji wyjściowej, ale palce pozostawiła obok filiżanki - I wybacz, za brak listu, ale Dimitry ma ostatnio tendencję zjadania niektórych wiadomości - to nic, że w tym wypadku było tam nawet całe wydanie gazety. Z cichą satysfakcją pozwoliła sówce, by ta unaoczniła swoją frustrację. Tym bardziej, gdy Mia gniewnie podsunęła jej pod dziób zwitek papierów. O tym jednak mówić nie zamierzała. Nie miała ochoty burzyć dnia, który zdawał się oferować jej względną ciszę. Nawet jeśli miał to być burzowy zastój - przyjmowała go z przyjemnością. Tak jak jego obecność.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie mógł ujrzeć jej ślicznej twarzy, szarych jak jego własne oczu, ciemnych jak noc włosów, ale przecież na tym polegała cała zabawa. Zaprzestał odszukiwania konturu jej sylwetki w tych grobowych ciemnościach. Jej zapach wystarczył, aby poczuł spokój i pewność, że jest tuż obok, a jej cichy, ledwie słyszalny oddech stał się wyznacznikiem upływającego czasu, w miejscu gdzie zwykłe wymiary przestawały mieć znaczenie. Siedząc na ziemi, podciagnął kolana bliżej brody i wsparł na nich przedramiona, uzyskując doskonałą równowagę i względnie wygodną pozycję.
— A ty?— spytał, nie pozwalając ciszy przetrwać zbyt długo. — Z pewnością nie zostałaś stworzona do tego by uganiać się za ludźmi mojego pokroju. Nie wiem ile dowodów jeszcze potrzebujesz, aby to pojąć. Jak dużo czasu musi upłynąć, abyś dała sobie spokój z tym teatrem, który odbywa się w biurze aurorów— wyrzucił z siebie tonem, który nie wyrażał ani złości ani zawodu, jaki czuł, gdy myślał o kierunku jaki obrała. Starał się brzmieć typową dla siebie nonszalancją, lecz gdy przerwał na moment pozwolił sobie na ludzki odruch; zaciśnięcie zębów i wypuszczenie całego powietrza z płuc. Nie chciał być bezsilny, a właśnie takiego go czyniła, raz za razem udowadniając mu, że nie ma żadnego wpływu na jej decyzje. Doprowadzała go tym do szału i przy każdym kolejnym spotkaniu coraz ciężej mu szło ukrywanie tego faktu. Chciał zmienić jej decyzje, tok myślenia, sposób funkcjonowania. Bo za każdym razem, gdy myślał o tym, że porzuciła czarną magię, aby pozostać aurorem dławiła go gorycz porażki, jaką osiągnął na tym polu i zdawało się, że nie tylko wzbudzało to w nim irytację, ale nie mógł sobie z tym poradzić. Nie chciał odpuścić, bo to byłoby równoznaczne ze skreśleniem jej grubą linią. Oczywiście, potrafił to zrobić i gdyby musiał uczyniłby to bez zmrużenia okiem, ale... wcale tego nie chciał. W tych wszystkich ciemnościach jakie go otaczały, w mroku i bezduszności była jedynym jaśniejącym punktem. Latarnią morską, do której kierował swój okręt kiedy sztorm ściągał go na dno. Jeśli, a może gdy ją straci nie będzie już niczego, co go powstrzyma.
— Jak długo jeszcze zamierzasz wmawiać sobie, że to odpowiednie zajęcie dla ciebie, Mia?— spytał, twardo pozostając przy jednym stanowisku. W ciemności łatwiej mu było zebrać myśli, a jej twarz nie prowokowała do wycofania się. Mrok stał się jego sprzymierzeńcem, w którym mógł świetnie ukryć swój stan i odgrodzić od słabości murem, uparcie zamierzając podążać do określonego celu. — Twój nauczyciel zrobi wszystko, żeby cię z tego kursu wyrzucić. A ja mu w tym pomogę — szepnął, jego głos stracił na sile. Nigdy nie spodziewał się, że ten człowiek, który jej szukał będzie sprzymierzeńcem, będzie nadzieją na jej lepszą przyszłość. Lepszą kiedy nie dopuści ją do funkcji, o którą się ubiegała.
Wpatrywał się w punkt, który powinien znajdować się niewiele dalej od jego własnych stóp, choć gdyby światło rozjaśniło pokój z pewnością nie odsłoniłoby tam niczego konkretnego. Zapach jaśminowej herbaty go nie kusił. Usłyszał brzdęk porcelany tuż obok siebie, ale nie drgnął nawet by wziąć filiżankę.
— Jak to mówią, z kim przystajesz taki się stajesz — westchnął, mając na myśli jej sowę. Nie wierzył w to, że posiadała aurorski szósty zmysł, działając jak osobista cenzura, która pozbywa się nieodpowiednich wiadomości. Jeśli w ogóle przeczytała jego list to z przyjemnością dała skonsumować go swojej sowie, by odsunąć od siebie wątpliwości. — Na papierowej diecie Dimitri nie pociągnie zbyt długo. Mam nadzieje, że... Juliusz... będzie karmiony mięsem. Najlepiej ludzkim. Pamiętaj, że to prawdziwa bestia — rzucił nieco od niechcenia, pozwalając sobie na żarty, które w większości przypadków śmieszyły wyłącznie jego samego. Uparcie jednak domagał się kapitulacji z jej strony i nie zamierzał tym razem pozwalać zamieść tematu pod dywan. Był Mulciberem. Ona była Mulciberem. To, co czyniła było śmieszne, a on nie mógł pozwolić jej na tę śmieszność. Byłą jego Mią. Małą, uroczą, samotną dziewczynką, w którą — jak sobie wmawiał, włożył własne serce w ramach osobistej ochrony.
— A ty?— spytał, nie pozwalając ciszy przetrwać zbyt długo. — Z pewnością nie zostałaś stworzona do tego by uganiać się za ludźmi mojego pokroju. Nie wiem ile dowodów jeszcze potrzebujesz, aby to pojąć. Jak dużo czasu musi upłynąć, abyś dała sobie spokój z tym teatrem, który odbywa się w biurze aurorów— wyrzucił z siebie tonem, który nie wyrażał ani złości ani zawodu, jaki czuł, gdy myślał o kierunku jaki obrała. Starał się brzmieć typową dla siebie nonszalancją, lecz gdy przerwał na moment pozwolił sobie na ludzki odruch; zaciśnięcie zębów i wypuszczenie całego powietrza z płuc. Nie chciał być bezsilny, a właśnie takiego go czyniła, raz za razem udowadniając mu, że nie ma żadnego wpływu na jej decyzje. Doprowadzała go tym do szału i przy każdym kolejnym spotkaniu coraz ciężej mu szło ukrywanie tego faktu. Chciał zmienić jej decyzje, tok myślenia, sposób funkcjonowania. Bo za każdym razem, gdy myślał o tym, że porzuciła czarną magię, aby pozostać aurorem dławiła go gorycz porażki, jaką osiągnął na tym polu i zdawało się, że nie tylko wzbudzało to w nim irytację, ale nie mógł sobie z tym poradzić. Nie chciał odpuścić, bo to byłoby równoznaczne ze skreśleniem jej grubą linią. Oczywiście, potrafił to zrobić i gdyby musiał uczyniłby to bez zmrużenia okiem, ale... wcale tego nie chciał. W tych wszystkich ciemnościach jakie go otaczały, w mroku i bezduszności była jedynym jaśniejącym punktem. Latarnią morską, do której kierował swój okręt kiedy sztorm ściągał go na dno. Jeśli, a może gdy ją straci nie będzie już niczego, co go powstrzyma.
— Jak długo jeszcze zamierzasz wmawiać sobie, że to odpowiednie zajęcie dla ciebie, Mia?— spytał, twardo pozostając przy jednym stanowisku. W ciemności łatwiej mu było zebrać myśli, a jej twarz nie prowokowała do wycofania się. Mrok stał się jego sprzymierzeńcem, w którym mógł świetnie ukryć swój stan i odgrodzić od słabości murem, uparcie zamierzając podążać do określonego celu. — Twój nauczyciel zrobi wszystko, żeby cię z tego kursu wyrzucić. A ja mu w tym pomogę — szepnął, jego głos stracił na sile. Nigdy nie spodziewał się, że ten człowiek, który jej szukał będzie sprzymierzeńcem, będzie nadzieją na jej lepszą przyszłość. Lepszą kiedy nie dopuści ją do funkcji, o którą się ubiegała.
Wpatrywał się w punkt, który powinien znajdować się niewiele dalej od jego własnych stóp, choć gdyby światło rozjaśniło pokój z pewnością nie odsłoniłoby tam niczego konkretnego. Zapach jaśminowej herbaty go nie kusił. Usłyszał brzdęk porcelany tuż obok siebie, ale nie drgnął nawet by wziąć filiżankę.
— Jak to mówią, z kim przystajesz taki się stajesz — westchnął, mając na myśli jej sowę. Nie wierzył w to, że posiadała aurorski szósty zmysł, działając jak osobista cenzura, która pozbywa się nieodpowiednich wiadomości. Jeśli w ogóle przeczytała jego list to z przyjemnością dała skonsumować go swojej sowie, by odsunąć od siebie wątpliwości. — Na papierowej diecie Dimitri nie pociągnie zbyt długo. Mam nadzieje, że... Juliusz... będzie karmiony mięsem. Najlepiej ludzkim. Pamiętaj, że to prawdziwa bestia — rzucił nieco od niechcenia, pozwalając sobie na żarty, które w większości przypadków śmieszyły wyłącznie jego samego. Uparcie jednak domagał się kapitulacji z jej strony i nie zamierzał tym razem pozwalać zamieść tematu pod dywan. Był Mulciberem. Ona była Mulciberem. To, co czyniła było śmieszne, a on nie mógł pozwolić jej na tę śmieszność. Byłą jego Mią. Małą, uroczą, samotną dziewczynką, w którą — jak sobie wmawiał, włożył własne serce w ramach osobistej ochrony.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Kot działał niespodziewanie odprężająco. Ciche, gardłowe mruczenie rozchodziło się drganiem, a palce Mii nieustannie zatapiały się w miękkim futrze. Nie wiedziała nawet jak wygląda stworzenie zwinięte na jej udach, jakiej jest barwy, ani koloru ślepi. Nie obchodziło jej to, poznawała go inaczej, na swój sposób odwracając naturę poznawania. To nie wzrok przekazywał jej informacje, ale umysł chłonął najdrobniejsze wskazówki. Także te płynące od siedzącego tuż obok Ramseya.
- A do czego zostałam stworzona? Umiesz mi odpowiedzieć? - odpowiadała opierając głowę o ścianę kominka – I nie, nie takich jak ty – zacisnęła wargi, przez moment oddychając przez nos – Nie nikogo takiego jak Ty – dodała, nim cisza na nowo zadźwięczała w uszach, materializując się w postaci niemiłej pustki. Poruszyła niespokojnie dłonią czując, jak kocia łapka rozczapierza pazurki, wbijając mocniej w skórę. Ból potrafił orzeźwić, przynajmniej ten znośny. Były takie cierpienia, które zwyczajnie rzucały na kolana. Mia nienawidziła tego stanu i buntowała się za każdym razem, gdy ktoś próbował zepchnąć ją na ziemię.
Nie mogła się dziwić pytaniom i nawet gdyby blask oświetlał jej twarz, kuzyn nie odnalazłby żadnej kpiny rysującej się w szarych źrenicach. Zdążyli już rozmawiać o jej decyzji. Właściwie – próbowali rozmawiać. I jak zwykle skończyło się na burzy. A ich burze były prawdziwe. Nośne, pochłaniające tak serce, jak duszę. Ile jeszcze takich przejdą? I co ze sobą zniszczą? Gdzie zabierze ich ta nieustająca równia pochyła, na której oboje rzucali się w przepaść. A przecież...nie chciała go stracić. Nie jego. Nie tego, który w stalowych tęczówkach niósł ze sobą po równo – ukojenie i burzę. Te same chłodne spojrzenie, które znaczyło twarze obcych, dla niej było ciepłe.
- Niczego sobie nie wmawiam – głos lekko się podniósł, ale nadal nie unosił się ponad głośniejszy szept – Jak myślisz, gdzie teraz bym była? Na nokturnowym bruku, rozwleczona przez jakieś ścierwa? - przeraźliwie gorzkie słowa niezmiennie zahaczały o wspomnienie wydarzeń, których nie chciała pamiętać. Ale znamiona nosiła nie tylko w koszmarach. Plecy zdobiła brzydka, nierówna linia blizny – pamiątki, która zawsze miała przypominać o przeszłości.
- Mój nauczyciel? - przekręciła głowę w stronę mężczyzny, a potem niemal zgrzytnęła zębami – Świetnie, że chociaż ty się z nim dogadujesz – odwróciła się gniewnie i ponownie opuściła jedna dłoń na podłogę. Przejechała paznokciem po drewnianej podłodze, mając ochotę wydrzeć tam coś więcej, niż cienki rys. Dłoń jednak natrafiła na filiżankę. Nietkniętą. Podniosła palce wyżej, by przejechać po gorącym brzegu naczynia, od czasu do czasu (masochistycznie?) nużając opuszek w gorącej wciąż herbacie.
- Może dlatego jesteśmy tak uparci – zbyt często ze sobą przystajemy. Gdzieś kumulujący w okolicach klatki piersiowej gniew – czaił się, czekając na wybuch.
Jeszcze nie teraz – Papierowe posiłki dostaje tylko czasami. I to z własnej woli – odchyliła się i ujęła w obie dłonie wiercącego się kota – A Julius... - Podkuliła nogi, a zwierzak znalazł się w zagłębieniu, na brzuchu – Mówisz, że mam go nakarmić sobą? - nachyliła się mocniej, by opleść kocurka rękami – Nie sądzę bym mu smakowała. Nie jestem też pewna, czy Cass byłaby zadowolona, jakbym podkradała kawałki jej pacjentów – prawdopodobnie powinna już unosić się w gniewie, krzyczeć. A spomiędzy jej warg sunęły słowa w tym samym, przyciszonym tonie. Wpasowujące się w milczące, chociaż twarde wyrazy Ramseya. Dotrzemy dziś do tej burzy? Tylko po to, by wracać do siebie w milczącej skardze?
- A do czego zostałam stworzona? Umiesz mi odpowiedzieć? - odpowiadała opierając głowę o ścianę kominka – I nie, nie takich jak ty – zacisnęła wargi, przez moment oddychając przez nos – Nie nikogo takiego jak Ty – dodała, nim cisza na nowo zadźwięczała w uszach, materializując się w postaci niemiłej pustki. Poruszyła niespokojnie dłonią czując, jak kocia łapka rozczapierza pazurki, wbijając mocniej w skórę. Ból potrafił orzeźwić, przynajmniej ten znośny. Były takie cierpienia, które zwyczajnie rzucały na kolana. Mia nienawidziła tego stanu i buntowała się za każdym razem, gdy ktoś próbował zepchnąć ją na ziemię.
Nie mogła się dziwić pytaniom i nawet gdyby blask oświetlał jej twarz, kuzyn nie odnalazłby żadnej kpiny rysującej się w szarych źrenicach. Zdążyli już rozmawiać o jej decyzji. Właściwie – próbowali rozmawiać. I jak zwykle skończyło się na burzy. A ich burze były prawdziwe. Nośne, pochłaniające tak serce, jak duszę. Ile jeszcze takich przejdą? I co ze sobą zniszczą? Gdzie zabierze ich ta nieustająca równia pochyła, na której oboje rzucali się w przepaść. A przecież...nie chciała go stracić. Nie jego. Nie tego, który w stalowych tęczówkach niósł ze sobą po równo – ukojenie i burzę. Te same chłodne spojrzenie, które znaczyło twarze obcych, dla niej było ciepłe.
- Niczego sobie nie wmawiam – głos lekko się podniósł, ale nadal nie unosił się ponad głośniejszy szept – Jak myślisz, gdzie teraz bym była? Na nokturnowym bruku, rozwleczona przez jakieś ścierwa? - przeraźliwie gorzkie słowa niezmiennie zahaczały o wspomnienie wydarzeń, których nie chciała pamiętać. Ale znamiona nosiła nie tylko w koszmarach. Plecy zdobiła brzydka, nierówna linia blizny – pamiątki, która zawsze miała przypominać o przeszłości.
- Mój nauczyciel? - przekręciła głowę w stronę mężczyzny, a potem niemal zgrzytnęła zębami – Świetnie, że chociaż ty się z nim dogadujesz – odwróciła się gniewnie i ponownie opuściła jedna dłoń na podłogę. Przejechała paznokciem po drewnianej podłodze, mając ochotę wydrzeć tam coś więcej, niż cienki rys. Dłoń jednak natrafiła na filiżankę. Nietkniętą. Podniosła palce wyżej, by przejechać po gorącym brzegu naczynia, od czasu do czasu (masochistycznie?) nużając opuszek w gorącej wciąż herbacie.
- Może dlatego jesteśmy tak uparci – zbyt często ze sobą przystajemy. Gdzieś kumulujący w okolicach klatki piersiowej gniew – czaił się, czekając na wybuch.
Jeszcze nie teraz – Papierowe posiłki dostaje tylko czasami. I to z własnej woli – odchyliła się i ujęła w obie dłonie wiercącego się kota – A Julius... - Podkuliła nogi, a zwierzak znalazł się w zagłębieniu, na brzuchu – Mówisz, że mam go nakarmić sobą? - nachyliła się mocniej, by opleść kocurka rękami – Nie sądzę bym mu smakowała. Nie jestem też pewna, czy Cass byłaby zadowolona, jakbym podkradała kawałki jej pacjentów – prawdopodobnie powinna już unosić się w gniewie, krzyczeć. A spomiędzy jej warg sunęły słowa w tym samym, przyciszonym tonie. Wpasowujące się w milczące, chociaż twarde wyrazy Ramseya. Dotrzemy dziś do tej burzy? Tylko po to, by wracać do siebie w milczącej skardze?
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie mógł mieć wątpliwości, że temu kudłatemu stworzeniu o wiele lepiej będzie u niej na kolanach niż u niego pod łóżkiem. Gardłowe kocie mruczenie pełne satysfakcji i zadowolenia nie mogło mu umknąć, lecz dla niego był to tylko dźwięk wypełniający pustkę, która tworzyła się pomiędzy nim i Mią z każdą upływającą sekundą. Nie odpowiedział jej od razu na pytanie, które zadała. Przygryzł policzek od środka, w milczeniu bijąc się z myślami. Powinna była wiedzieć, powinna była rozumieć, co ma jej do przekazania. Do tej pory nie miała z tym problemu. A może doskonale wiedziała do czego zmierza i desperacko próbowała odwrócić jego uwagę? Uparta, zawzięta, bystra i czujna mogła być poszukiwaczką rzadkich artefaktów, łamaczką klątw. Sprawdziłaby się nawet w wiedźmiej straży, wśród twardych brygadzistów, a jak na złość postanowiła zostać aurorem.
Moja mała, dlaczego?
Chwycił w końcu różdżkę i rozświetlił jej blaskiem pokój. Jego oczom w końcu ukazała się Mia. Jej jasną twarz pokrywały delikatne rumieńce, zapewne powstałe w wyniku unoszących się oparów gorącej herbaty; jej szare oczy wydawały się prawie czarne, różowiutkie usta zaciskały się w wąską linię. Ale już wcześniej wyczuwał, że gniewa się z powodu nieskończenie ciągnącego się tematu jej pracy.
— Nie? — spytał, ledwie hamując się przed drwiną, która uprzednio zadźwięczała w jego myślach.— Och, rozumiem, twoja zabawa w aurorowanie uchroniła cię przed tym paskudnym losem. Cieszę się, że odnalazłaś sens w życiu. Teraz powinnaś okazać wdzięczność p a n o m, że łaskawi byli przyjąć cię na kurs i zbawić twą zbrukaną czarną magią duszę ode złego. — Zmrużył oczy, przyglądając jej się z niedowierzaniem. Nie tylko nie akceptował jej pseudopoświęcenia w imię zamordowanego brata, ale nawet nie rozumiał sensu jej działania, nie widział w nim żadnej logiki, celu. Pamiętał ile czasu spędził z nią nad opasłymi tomiszczami Sonetów Czarnoksiężnika. Chłonęła wiedzę jak gąbka, będąc najzdolniejszą uczennicą, jaką kiedykolwiek miał szansę uczyć. Była pełna pasji i żądzy sukcesu. I zaprzepaszczała to wszystko tak po prostu. Te bezsenne noce spędzone przy blasku świec, mroźne poranki na odległych polanach, gdzie ćwiczyli zaklęcia, wspólne odwiedziny sklepu Borgina i Burke'a. Patrzył w jej duże błyszczące oczy i widział w nich tylko błąd, który musiał pomóc jej naprawić. Wystarczyło, by przyznała mu rację.
— Nie takich jak ja — powtórzył głucho w końcu, powracając do słów, które początkowo zlekceważył. Obrócił głowę w bok, spoglądając na kominek, o który się opierała, a twarz mu złagodniała, ścierając wcześniejszy wyraz żalu i frustracji.— Jestem czarnoksiężnikiem. Wiem, nie ma w tym nic zadziwiającego, param się czarną magią odkąd pamiętam. Zabiłem kogoś. Właściwie, zabiłem kilka, kilkanaście, albo nie pamiętam ile osób— mruknął i podrapał się po brodzie w szczerym zamyśleniu. Po chwili uśmiechnął się, jakby udało mu się obliczyć ilość ofiar, ale zostawił tę niesamowitą informację dla siebie. — I wiesz co? Było zabawnie. Naprawdę zabawnie. Te wszystkie jęki, wicie się po ziemi z bólu, błaganie o szybką śmierć. Błaganie o litość to zdecydowanie najlepszy moment. Oczywiście, wiesz, zdarzają się gorsze momenty. Czasem ludzie nie potrafią się zachować. Wiesz co mam na myśli? — Uniósł na nią w końcu wzrok, uśmiech na moment zastępując fałszywym wyrazem żalu i rozgoryczenia. — Krzyczą, obrzucają cię wyzwiskami, wygadują same przykrości. Zachowują się niedojrzale. Umierają bez klasy, w marnym stylu. Krew bryzga ci ubrania... Takie plamy źle schodzą, Mia. Nie mam pojęcia jakich zaklęć Cassandra używa do czyszczenia, ale ja najczęściej muszę po prostu wszystko wyrzucić. — Nigdy nie miał talentu do sprzątania, porządki nie były jego mocną stroną. Szybko jednak otrząsnął się z tej przykrej myśli i znów uśmiechnął pokrzepiająco. — Tak czy siak, to wciąż zabawa. Prawdziwa frajda. I wiesz, nie mogę się doczekać kolejnego razu. Oby wkrótce nastąpił, bo zaczynam się naprawdę nudzić. — Wzruszył ramionami bezradnie, nie odrywając od niej spojrzenia ani na moment. Nie mrugał, w jego oczach pojawił się dziwny blask i zaciętość, oddychał cicho i płytko, tkwiąc w bezruchu na podłodze.— I tak. To jest moje przyznanie się do winy. A ty chyba prawie jesteś aurorem. O ile się nie mylę nie możesz tego zignorować. Czyń swą powinność.— Odłożywszy różdżkę na ziemię, wystawił ręce przed siebie, gotowy do skucia nadgarstków magicznymi kajdanami. Niech go skuje, niech go zaprowadzi do Tower, niech pociągnie go do Azkabanu. Uśmiechał się przy tym złośliwie, perfidnie, ale wcale nie żartował.
Moja mała, dlaczego?
Chwycił w końcu różdżkę i rozświetlił jej blaskiem pokój. Jego oczom w końcu ukazała się Mia. Jej jasną twarz pokrywały delikatne rumieńce, zapewne powstałe w wyniku unoszących się oparów gorącej herbaty; jej szare oczy wydawały się prawie czarne, różowiutkie usta zaciskały się w wąską linię. Ale już wcześniej wyczuwał, że gniewa się z powodu nieskończenie ciągnącego się tematu jej pracy.
— Nie? — spytał, ledwie hamując się przed drwiną, która uprzednio zadźwięczała w jego myślach.— Och, rozumiem, twoja zabawa w aurorowanie uchroniła cię przed tym paskudnym losem. Cieszę się, że odnalazłaś sens w życiu. Teraz powinnaś okazać wdzięczność p a n o m, że łaskawi byli przyjąć cię na kurs i zbawić twą zbrukaną czarną magią duszę ode złego. — Zmrużył oczy, przyglądając jej się z niedowierzaniem. Nie tylko nie akceptował jej pseudopoświęcenia w imię zamordowanego brata, ale nawet nie rozumiał sensu jej działania, nie widział w nim żadnej logiki, celu. Pamiętał ile czasu spędził z nią nad opasłymi tomiszczami Sonetów Czarnoksiężnika. Chłonęła wiedzę jak gąbka, będąc najzdolniejszą uczennicą, jaką kiedykolwiek miał szansę uczyć. Była pełna pasji i żądzy sukcesu. I zaprzepaszczała to wszystko tak po prostu. Te bezsenne noce spędzone przy blasku świec, mroźne poranki na odległych polanach, gdzie ćwiczyli zaklęcia, wspólne odwiedziny sklepu Borgina i Burke'a. Patrzył w jej duże błyszczące oczy i widział w nich tylko błąd, który musiał pomóc jej naprawić. Wystarczyło, by przyznała mu rację.
— Nie takich jak ja — powtórzył głucho w końcu, powracając do słów, które początkowo zlekceważył. Obrócił głowę w bok, spoglądając na kominek, o który się opierała, a twarz mu złagodniała, ścierając wcześniejszy wyraz żalu i frustracji.— Jestem czarnoksiężnikiem. Wiem, nie ma w tym nic zadziwiającego, param się czarną magią odkąd pamiętam. Zabiłem kogoś. Właściwie, zabiłem kilka, kilkanaście, albo nie pamiętam ile osób— mruknął i podrapał się po brodzie w szczerym zamyśleniu. Po chwili uśmiechnął się, jakby udało mu się obliczyć ilość ofiar, ale zostawił tę niesamowitą informację dla siebie. — I wiesz co? Było zabawnie. Naprawdę zabawnie. Te wszystkie jęki, wicie się po ziemi z bólu, błaganie o szybką śmierć. Błaganie o litość to zdecydowanie najlepszy moment. Oczywiście, wiesz, zdarzają się gorsze momenty. Czasem ludzie nie potrafią się zachować. Wiesz co mam na myśli? — Uniósł na nią w końcu wzrok, uśmiech na moment zastępując fałszywym wyrazem żalu i rozgoryczenia. — Krzyczą, obrzucają cię wyzwiskami, wygadują same przykrości. Zachowują się niedojrzale. Umierają bez klasy, w marnym stylu. Krew bryzga ci ubrania... Takie plamy źle schodzą, Mia. Nie mam pojęcia jakich zaklęć Cassandra używa do czyszczenia, ale ja najczęściej muszę po prostu wszystko wyrzucić. — Nigdy nie miał talentu do sprzątania, porządki nie były jego mocną stroną. Szybko jednak otrząsnął się z tej przykrej myśli i znów uśmiechnął pokrzepiająco. — Tak czy siak, to wciąż zabawa. Prawdziwa frajda. I wiesz, nie mogę się doczekać kolejnego razu. Oby wkrótce nastąpił, bo zaczynam się naprawdę nudzić. — Wzruszył ramionami bezradnie, nie odrywając od niej spojrzenia ani na moment. Nie mrugał, w jego oczach pojawił się dziwny blask i zaciętość, oddychał cicho i płytko, tkwiąc w bezruchu na podłodze.— I tak. To jest moje przyznanie się do winy. A ty chyba prawie jesteś aurorem. O ile się nie mylę nie możesz tego zignorować. Czyń swą powinność.— Odłożywszy różdżkę na ziemię, wystawił ręce przed siebie, gotowy do skucia nadgarstków magicznymi kajdanami. Niech go skuje, niech go zaprowadzi do Tower, niech pociągnie go do Azkabanu. Uśmiechał się przy tym złośliwie, perfidnie, ale wcale nie żartował.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Kiedyś usłyszała, że niektóre zwierzęta szalenie łatwo wyczuwają ludzkie emocje. A te - narastały i nawarstwiały się z każda kolejną, dźwięczącą sylabą. Odbijane od ścian echo słów wracał do właścicieli i...ranił? czy rozmywał się pozostawiając po sobie pustkę? Koci głos z cichego, miękkiego mruczenia przerodził się w dziwnie gardłowy dźwięk. Drobne ciało napięło się i nawet rytmiczne przesuwanie dłoni po łebku stworzenia nie pomagało. Ani jej, ani jemu.
Na krótką sekundę przymknęła powieki, gdy nagły blask rozproszył panującą ciemność. A potem utkwiła źrenice wprost w mężczyźnie, nie próbując nawet umykać przed stalową ostrością spojrzenia. Wiedziała, że temat wróci, bo jak bumerang odbijał się boleśniejszą czkawką rzucając jedno i drugie na dwie strony palącej się granicy. Uniosła wyżej brodę, a dłonie w końcu zaprzestały tańca na grzbiecie leżącego na jej kolanach kota. Powoli uniosła go wyżej, puszczając za siebie. Czuła nieprzyjemny chłód w miejscu, które wcześniej wygrzał, chociaż wrażenie rozlewało się na całe ciało i Mia już nie była pewna, gdzie znajduje się źródło pustki.
Sam mnie uczyłeś tej upartej dumy Ramsey
- Po pierwsze - odezwała się ostrzej, wypuszczając powietrze przez zęby ze świstem - to nie zabawa - odetchnęła jeszcze raz głębiej, próbując hamować drgające w jej krtani obręcze - po drugie, nie wytykaj błędów, które sam popełniasz, komu ty dziś służysz? - przesunęła się, opierając obie dłonie obok siebie, płasko układając palce na podłodze - ale w tym się nie pomyliłeś - urwała kontakt skrzyżowanych spojrzeń, by zerknąć na ułożoną obok różdżkę - bo wypacza duszę - jeśli taka istniała. A im częściej używała ciemnej mocy tym zimniejsze stawało się jej serce, a przenikliwy chłód wdzierał się boleśnie głębiej, niż mogła zgadnąć. Dziś...czy pozostałością były koszmary, które niemal każdej nocy ją dręczyły? Wyjąc głosem brata, kusząc mocą, grożąc nieskończonym upadkiem i kolejny raz rozdzierając ją na rozognione połowy?
- Nie, bo nie są tobą - powtórzyła uparcie, ignorując wręcz bezczelnie narastającą, głuchą intonację słów Ramseya. Wiedziała, że ją prowokuje, wiedziała, ze z pełną świadomością szarpie struny, który do dziś nie zostały do końca rozczytane, jak powtarzająca się melodia w obcym języku. Znana i ukryta jednocześnie. Lekkość padających kolejno słów, pozorna beztroska kontrastująca z jakością plecionych wyrazów uderzała dużo mocniej, niż krzyk. Tylko on potrafił wyprowadzić ja z równowagi, nie podnosząc głosu nawet na moment.
- Powiedz mi - zaczęła, a do tej pory ułożone na podłodze palce zwinęły się, tworząc dwie, bielące się knykciami pięści - mnie też sobie tak wyobrażasz? - Chłód głosu przegonił drżenie i tylko ciskające się w oczach pioruny wieściły, w jakim zaawansowanym stadium gniewu była. Zazwyczaj, własnie w tym momencie wyprowadziłaby cios. Fizyczny atak, który zmusiłby adwersarza do zaprzestania tyrady słownej - wijącą się pod zaklęciem, umierającą w katuszach i kimś takim nad sobą, napawający się moją agonią? - usta wygięły się w sardonicznym uśmiechu, a wzrok na powrót wrócił do mężczyzny - Prawdziwie świetna zabawa. Może jeszcze byś kogoś zaprosił, żeby popatrzył? - uśmiech zgasł, ale nawet jeśli w pokoju nie panowała wcześniejsza ciemność, jej oczy ciemniały, a barwa mieszała się niebezpiecznie, wyzywająco z tą samą upartą dumą i zaciętością, która błyskała w szarych zwierciadłach oczu Ramseya. Krew wrzała i chociaż próbowała utrzymać na wodzy telepiące ją emocje - nie wytrzymała.
Dlaczego Ramsey? Dlaczego ty mi to robisz?
- Deprimo - niemal warknęła, gdy złapała brzeg różdżki. Chciała wyć, rzucić się z rękami i szarpnąć kuzynem, aż wytrząśnie z niego wypowiedziane słowa, ale zamiast tego, pchnęła siłą mocy, która miała targnąć mężczyzną o bielącą się ścianę. Nie skończyła - Wynoś się - o nie, nie pozwoliła łzom popłynąć po policzkach, chociaż jako jeden z niewielu widział jej płacz. Była odległa, dalsza niż zazwyczaj i miała ochotę cisnąc w siebie to samo zaklęcie, którym uderzyła Mulcibera. Chociaż...nie było w tym nic dziwnego. Ich wojny różniły się od normalnych - A skoro jestem takim zawodem, prawie aurorem, zabij mnie, w końcu to robią czarnoksiężnicy - warczała, wypowiadając ze świstem słowa - no już! - nie wiedziała jak boleśnie go zraniła, a różdżka, którą wcześniej odłożył, po prostu pchnęła w jego stronę.
Na krótką sekundę przymknęła powieki, gdy nagły blask rozproszył panującą ciemność. A potem utkwiła źrenice wprost w mężczyźnie, nie próbując nawet umykać przed stalową ostrością spojrzenia. Wiedziała, że temat wróci, bo jak bumerang odbijał się boleśniejszą czkawką rzucając jedno i drugie na dwie strony palącej się granicy. Uniosła wyżej brodę, a dłonie w końcu zaprzestały tańca na grzbiecie leżącego na jej kolanach kota. Powoli uniosła go wyżej, puszczając za siebie. Czuła nieprzyjemny chłód w miejscu, które wcześniej wygrzał, chociaż wrażenie rozlewało się na całe ciało i Mia już nie była pewna, gdzie znajduje się źródło pustki.
Sam mnie uczyłeś tej upartej dumy Ramsey
- Po pierwsze - odezwała się ostrzej, wypuszczając powietrze przez zęby ze świstem - to nie zabawa - odetchnęła jeszcze raz głębiej, próbując hamować drgające w jej krtani obręcze - po drugie, nie wytykaj błędów, które sam popełniasz, komu ty dziś służysz? - przesunęła się, opierając obie dłonie obok siebie, płasko układając palce na podłodze - ale w tym się nie pomyliłeś - urwała kontakt skrzyżowanych spojrzeń, by zerknąć na ułożoną obok różdżkę - bo wypacza duszę - jeśli taka istniała. A im częściej używała ciemnej mocy tym zimniejsze stawało się jej serce, a przenikliwy chłód wdzierał się boleśnie głębiej, niż mogła zgadnąć. Dziś...czy pozostałością były koszmary, które niemal każdej nocy ją dręczyły? Wyjąc głosem brata, kusząc mocą, grożąc nieskończonym upadkiem i kolejny raz rozdzierając ją na rozognione połowy?
- Nie, bo nie są tobą - powtórzyła uparcie, ignorując wręcz bezczelnie narastającą, głuchą intonację słów Ramseya. Wiedziała, że ją prowokuje, wiedziała, ze z pełną świadomością szarpie struny, który do dziś nie zostały do końca rozczytane, jak powtarzająca się melodia w obcym języku. Znana i ukryta jednocześnie. Lekkość padających kolejno słów, pozorna beztroska kontrastująca z jakością plecionych wyrazów uderzała dużo mocniej, niż krzyk. Tylko on potrafił wyprowadzić ja z równowagi, nie podnosząc głosu nawet na moment.
- Powiedz mi - zaczęła, a do tej pory ułożone na podłodze palce zwinęły się, tworząc dwie, bielące się knykciami pięści - mnie też sobie tak wyobrażasz? - Chłód głosu przegonił drżenie i tylko ciskające się w oczach pioruny wieściły, w jakim zaawansowanym stadium gniewu była. Zazwyczaj, własnie w tym momencie wyprowadziłaby cios. Fizyczny atak, który zmusiłby adwersarza do zaprzestania tyrady słownej - wijącą się pod zaklęciem, umierającą w katuszach i kimś takim nad sobą, napawający się moją agonią? - usta wygięły się w sardonicznym uśmiechu, a wzrok na powrót wrócił do mężczyzny - Prawdziwie świetna zabawa. Może jeszcze byś kogoś zaprosił, żeby popatrzył? - uśmiech zgasł, ale nawet jeśli w pokoju nie panowała wcześniejsza ciemność, jej oczy ciemniały, a barwa mieszała się niebezpiecznie, wyzywająco z tą samą upartą dumą i zaciętością, która błyskała w szarych zwierciadłach oczu Ramseya. Krew wrzała i chociaż próbowała utrzymać na wodzy telepiące ją emocje - nie wytrzymała.
Dlaczego Ramsey? Dlaczego ty mi to robisz?
- Deprimo - niemal warknęła, gdy złapała brzeg różdżki. Chciała wyć, rzucić się z rękami i szarpnąć kuzynem, aż wytrząśnie z niego wypowiedziane słowa, ale zamiast tego, pchnęła siłą mocy, która miała targnąć mężczyzną o bielącą się ścianę. Nie skończyła - Wynoś się - o nie, nie pozwoliła łzom popłynąć po policzkach, chociaż jako jeden z niewielu widział jej płacz. Była odległa, dalsza niż zazwyczaj i miała ochotę cisnąc w siebie to samo zaklęcie, którym uderzyła Mulcibera. Chociaż...nie było w tym nic dziwnego. Ich wojny różniły się od normalnych - A skoro jestem takim zawodem, prawie aurorem, zabij mnie, w końcu to robią czarnoksiężnicy - warczała, wypowiadając ze świstem słowa - no już! - nie wiedziała jak boleśnie go zraniła, a różdżka, którą wcześniej odłożył, po prostu pchnęła w jego stronę.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wyprostowane przed sobą dłonie, złączone w nadgarstkach trzymał nieustępliwie tuż przed nią, brudząc napiętą między nimi atmosferę poczuciem obowiązku i piętnem rzekomego powołania, przy jednoczesnej perfidii jakiej nie powinno używać się wobec osób bliskich, w jakimś — nawet najmniejszym — stopniu istotnych. W swoim dziecinnym zachowaniu był śmiertelnie poważny, patrząc w nią chłodnym, pełnym wymagań spojrzeniem, choć postarał się o krnąbrny, nieco złośliwy uśmieszek, będący osłodą tego, co działo się w jego głowie.
Gdy się odezwała lekceważąco potrząsnął dłońmi, dając jej do zrozumienia, że się niecierpliwi, jakby nic nie robił sobie z wyjaśnień, które składała, choć tak naprawdę bardzo uważnie słuchał tego, co miała do powiedzenia. Zawsze jej słuchał, nawet wtedy, gdy udawał, że śpi lub czyta, a gdy sądziła, że nie zwraca na nią uwagi obserwował ją uważnie i wnikliwie, doszukując się w prostych gestach i zwyczajnych czynnością cienia bezwiednie oddawanych jak energię do otoczenia emocji.
— Komu ja służę?— spytał, pogłębiając echo jej słów. Uniósł brwi po samą linię włosów i złapał się za pierś z przerażeniem, zakładając — będąc pewnym, że ona sama tak naprawdę nie wie o czym mówi. — Komu j a mógłbym służyć? — wyszeptał, wyraźnie podkreślając swoje miejsce w jej wyrzucie. Nie mogła wiedzieć o Śmierciożercach ani Czarnym Panu, tym kim był i czym się stał po powrocie do Londynu. Oczy błysnęły mu z zaciekawienia, podejrzewał bowiem, że lada chwila uraczy go jakąś prześmieszną rewelacją, a on da upust swojemu rozbawieniu w chaotycznym, nieco chłopięcym, bo szczerym i rzadkim śmiechu. — Jak więc nazwiesz to, co robisz? Być może twoi opiekunowie w biurze aurorów są bardziej łatwowierni, lecz kogo ty chcesz tak naprawdę oszukać? — spytał nieco drżącym od powstrzymywanego parsknięcia głosem. — Robisz to, bo sądzisz, że to wypełni twoją pustkę, że stanie się zemstą za to, że odebrali ci brata. Nie dlatego, że zostałaś do tego powołana. I nie dlatego, że w to wierzysz. A już na pewno nie dlatego, że tego chcesz.
Kiedy uciekła spojrzeniem na chwilę spoważniał. Miał ją za mądrą i zdolną czarownicę, taką, która mogła wiele osiągnąć i czuł potworną stratę potencjału, który w sobie miała. Nie mógł pogodzić się z tym, że obierała tak bezmyślną ścieżkę, czując tym większą irytację, że im silniej będzie ją od niej odwodził tym bardziej postanowi iść w zaparte, nawet jeśli w głębi duszy przyzna mu rację. Znał ją. Wiedział, że była uparta i wytrwała, a przede wszystkim silna i niezłomna. Patrząc na jej śliczną, dziewczęcą twarz szukał własnych błędów w jej wychowaniu, tego właściwego momentu w ich życiu, w którym postąpił niewłaściwie, pozwalając jej na odejście od planów i bezmyślne podążanie za śmiercią. Nie chciał patrzeć, jak ginie, nie chciał jej zabijać ani stawać przed wyborem, co uczynić z aurorem zamierzającym się na niego lub mu podobnym.
— Mia… — zaczął łagodnie, ale z każdym jej kolejnym słowem, jego twarz zmieniała się z litościwego wyrazu w pełen defensywy, karykaturalny obraz samego siebie.— To nie ma sensu — odparł od razu rzeczowo. — Dlaczego miałbym?— wyobrażać sobie ciebie słabą, wijącą się pod nogami i błagająca o litość? Zawód, który czuł w związku z jej wyborem nie mógł nawet równać się z tym, który pojawił się wraz z jej słowami o jego wyobrażeniu na jej temat. Było przecież zupełnie odwrotnie i odkąd tylko ich drogi się skrzyżowały myślał o niej dokładnie w ten sam sposób. To ją winni błagać o przebaczenie, o litość, o łaskę. To ją prosić o rychłą śmierć i oszczędzenie bliskich. A wszystko, co jej wcześniej powiedział miało pokazać jej, po której stronie powinna stać i co uczynić, by los ofiary, w który w swoich słowach się wcielała, od siebie odepchnąć. Głupotę, którą się zaraziła można było zwalczyć.
Nie odpowiedział jej nic, za to rysy nabrały ostrości i surowości. Pomiędzy zmarszczonymi brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka, a kąciki ust zapadły głębiej, utrzymując linię warg w tym samym poziomie, który nie wyrażał ani smutku, ani złości.
Nim zdążył chwycić różdżkę uderzył z ogromną siłą o ścianę. Usłyszał odgłos gruchotanego kręgosłupa we własnych myślach, poczuł jak ciepło rozchodzi się po plecach, gdy osuwał się na ziemię, przegrywając walkę z lewitacją. Otworzył oczy, uświadamiając sobie jednocześnie, że paraliżujący przez chwilę ból był tylko bólem, którego o wiele gorsze twarze zdołał już poznać w swoim życiu. Okazał się dla niego zbawieniem; w tej krótkiej chwili, w której rozważał porażkę, walcząc z powoli ogarniającą go bezsilnością. Rzucone przez nią zaklęcie zdołało go otrzeźwić, odsunąć głupie myślenie na bok i odzyskać racjonalność. Kiedy znów na nią spojrzał miał w sobie ten sam chłód co zwykle.
Nasączone jadem słowa przerwał śmiechem. Głośnym, o mało nie doprowadzającym go do płaczu.
— Który to już raz?— spytał, bagatelizując jej gniewny ton, kiedy zdołał się opanować. Pokręcił głową z niedowierzaniem, miał bowiem wrażenie, że owe słowa słyszał tak często, iż zdołał zapamiętać co będzie dalej. Prawie zastąpiły mu słodycz jej cichego łkania nocą, gdy otulał ją ramieniem, udając, że nie słyszał jej płaczu, gdy opowiadał jej bajki, by odwrócić uwagę od koszmarów.
Pomimo lekkiej postawy nie zamierzał tracić okazji chwycenia swojej różdżki. Była nowa, lecz zdołał się już do niej przyzwyczaić. Szybko złapał ją w lewą dłoń i od razu wycelował w jej kierunku.
— Movo — wypowiedział dosadnie, celując w jej prawą rękę. Był czarnoksiężnikiem i robił to, co do niego należało — po cóż miał wyprowadzać ja z błędu i okazać słabość, nadstawiając drugi policzek. By uderzyła po raz kolejny wyżywając na nim swoją złość? Podniósł się z ziemi, otrzepując z ramion drobinki farby, która odpadła, gdy uderzył o ścianę i nim się odezwał wziął głęboki oddech. Kiedy się kłócili świat stawał w płomieniach. Tym razem jednak nie dał się sprowokować do niczego innego, jak wypowiedzenia kilku gorzkich słów:
— Możesz udawać, że nie słyszysz tego głosu w swojej głowie. Możesz przestać z dnia na dzień uprawiać czarną magię, ale nie wyprzesz się tego kim jesteś, ani tego jaka krew płynie w twoich żyłach. Jesteś tak naprawdę taka sama jak ja, Mia… Jak Alisa, jak Ignotus. Musisz podjąć w końcu decyzję. Twoje wieczne-win-odpuszczenie albo rodzina.
Uśmiechnął się cierpko, choć słowa cedził przez zaciśnięte zęby, zatrzymując rosnącą złość w sobie i rozłożył ręce na boki, dając jej kilka chwil na zastanowienie się, bo od tego, co postanowi nie będzie odwrotu. Znała go. I wiedziała, że nie żartował.
Gdy się odezwała lekceważąco potrząsnął dłońmi, dając jej do zrozumienia, że się niecierpliwi, jakby nic nie robił sobie z wyjaśnień, które składała, choć tak naprawdę bardzo uważnie słuchał tego, co miała do powiedzenia. Zawsze jej słuchał, nawet wtedy, gdy udawał, że śpi lub czyta, a gdy sądziła, że nie zwraca na nią uwagi obserwował ją uważnie i wnikliwie, doszukując się w prostych gestach i zwyczajnych czynnością cienia bezwiednie oddawanych jak energię do otoczenia emocji.
— Komu ja służę?— spytał, pogłębiając echo jej słów. Uniósł brwi po samą linię włosów i złapał się za pierś z przerażeniem, zakładając — będąc pewnym, że ona sama tak naprawdę nie wie o czym mówi. — Komu j a mógłbym służyć? — wyszeptał, wyraźnie podkreślając swoje miejsce w jej wyrzucie. Nie mogła wiedzieć o Śmierciożercach ani Czarnym Panu, tym kim był i czym się stał po powrocie do Londynu. Oczy błysnęły mu z zaciekawienia, podejrzewał bowiem, że lada chwila uraczy go jakąś prześmieszną rewelacją, a on da upust swojemu rozbawieniu w chaotycznym, nieco chłopięcym, bo szczerym i rzadkim śmiechu. — Jak więc nazwiesz to, co robisz? Być może twoi opiekunowie w biurze aurorów są bardziej łatwowierni, lecz kogo ty chcesz tak naprawdę oszukać? — spytał nieco drżącym od powstrzymywanego parsknięcia głosem. — Robisz to, bo sądzisz, że to wypełni twoją pustkę, że stanie się zemstą za to, że odebrali ci brata. Nie dlatego, że zostałaś do tego powołana. I nie dlatego, że w to wierzysz. A już na pewno nie dlatego, że tego chcesz.
Kiedy uciekła spojrzeniem na chwilę spoważniał. Miał ją za mądrą i zdolną czarownicę, taką, która mogła wiele osiągnąć i czuł potworną stratę potencjału, który w sobie miała. Nie mógł pogodzić się z tym, że obierała tak bezmyślną ścieżkę, czując tym większą irytację, że im silniej będzie ją od niej odwodził tym bardziej postanowi iść w zaparte, nawet jeśli w głębi duszy przyzna mu rację. Znał ją. Wiedział, że była uparta i wytrwała, a przede wszystkim silna i niezłomna. Patrząc na jej śliczną, dziewczęcą twarz szukał własnych błędów w jej wychowaniu, tego właściwego momentu w ich życiu, w którym postąpił niewłaściwie, pozwalając jej na odejście od planów i bezmyślne podążanie za śmiercią. Nie chciał patrzeć, jak ginie, nie chciał jej zabijać ani stawać przed wyborem, co uczynić z aurorem zamierzającym się na niego lub mu podobnym.
— Mia… — zaczął łagodnie, ale z każdym jej kolejnym słowem, jego twarz zmieniała się z litościwego wyrazu w pełen defensywy, karykaturalny obraz samego siebie.— To nie ma sensu — odparł od razu rzeczowo. — Dlaczego miałbym?— wyobrażać sobie ciebie słabą, wijącą się pod nogami i błagająca o litość? Zawód, który czuł w związku z jej wyborem nie mógł nawet równać się z tym, który pojawił się wraz z jej słowami o jego wyobrażeniu na jej temat. Było przecież zupełnie odwrotnie i odkąd tylko ich drogi się skrzyżowały myślał o niej dokładnie w ten sam sposób. To ją winni błagać o przebaczenie, o litość, o łaskę. To ją prosić o rychłą śmierć i oszczędzenie bliskich. A wszystko, co jej wcześniej powiedział miało pokazać jej, po której stronie powinna stać i co uczynić, by los ofiary, w który w swoich słowach się wcielała, od siebie odepchnąć. Głupotę, którą się zaraziła można było zwalczyć.
Nie odpowiedział jej nic, za to rysy nabrały ostrości i surowości. Pomiędzy zmarszczonymi brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka, a kąciki ust zapadły głębiej, utrzymując linię warg w tym samym poziomie, który nie wyrażał ani smutku, ani złości.
Nim zdążył chwycić różdżkę uderzył z ogromną siłą o ścianę. Usłyszał odgłos gruchotanego kręgosłupa we własnych myślach, poczuł jak ciepło rozchodzi się po plecach, gdy osuwał się na ziemię, przegrywając walkę z lewitacją. Otworzył oczy, uświadamiając sobie jednocześnie, że paraliżujący przez chwilę ból był tylko bólem, którego o wiele gorsze twarze zdołał już poznać w swoim życiu. Okazał się dla niego zbawieniem; w tej krótkiej chwili, w której rozważał porażkę, walcząc z powoli ogarniającą go bezsilnością. Rzucone przez nią zaklęcie zdołało go otrzeźwić, odsunąć głupie myślenie na bok i odzyskać racjonalność. Kiedy znów na nią spojrzał miał w sobie ten sam chłód co zwykle.
Nasączone jadem słowa przerwał śmiechem. Głośnym, o mało nie doprowadzającym go do płaczu.
— Który to już raz?— spytał, bagatelizując jej gniewny ton, kiedy zdołał się opanować. Pokręcił głową z niedowierzaniem, miał bowiem wrażenie, że owe słowa słyszał tak często, iż zdołał zapamiętać co będzie dalej. Prawie zastąpiły mu słodycz jej cichego łkania nocą, gdy otulał ją ramieniem, udając, że nie słyszał jej płaczu, gdy opowiadał jej bajki, by odwrócić uwagę od koszmarów.
Pomimo lekkiej postawy nie zamierzał tracić okazji chwycenia swojej różdżki. Była nowa, lecz zdołał się już do niej przyzwyczaić. Szybko złapał ją w lewą dłoń i od razu wycelował w jej kierunku.
— Movo — wypowiedział dosadnie, celując w jej prawą rękę. Był czarnoksiężnikiem i robił to, co do niego należało — po cóż miał wyprowadzać ja z błędu i okazać słabość, nadstawiając drugi policzek. By uderzyła po raz kolejny wyżywając na nim swoją złość? Podniósł się z ziemi, otrzepując z ramion drobinki farby, która odpadła, gdy uderzył o ścianę i nim się odezwał wziął głęboki oddech. Kiedy się kłócili świat stawał w płomieniach. Tym razem jednak nie dał się sprowokować do niczego innego, jak wypowiedzenia kilku gorzkich słów:
— Możesz udawać, że nie słyszysz tego głosu w swojej głowie. Możesz przestać z dnia na dzień uprawiać czarną magię, ale nie wyprzesz się tego kim jesteś, ani tego jaka krew płynie w twoich żyłach. Jesteś tak naprawdę taka sama jak ja, Mia… Jak Alisa, jak Ignotus. Musisz podjąć w końcu decyzję. Twoje wieczne-win-odpuszczenie albo rodzina.
Uśmiechnął się cierpko, choć słowa cedził przez zaciśnięte zęby, zatrzymując rosnącą złość w sobie i rozłożył ręce na boki, dając jej kilka chwil na zastanowienie się, bo od tego, co postanowi nie będzie odwrotu. Znała go. I wiedziała, że nie żartował.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Próbowała na zmianę zaciskać i rozluźniać pale - inaczej, utkwiłaby w jednej, nienaturalnie zastygłej pozie. Miała ochotę uderzyć pięściami w ścianę kominka w nadziei, że chwilowy, fizyczny ból odejmie tego rozrywającego klatkę piersiową. Czy miała tam jeszcze serce? Czy bolała ją szerząca się pustka, którą rozpaczliwie próbowała zatrzymać? Tym boleśniejszą, gdy patrzyła na wyrastającą między nich, kolejną przepaść? Ile z nich zdążyli przeskoczyć? A ile oddzielić?
Był od niej o wiele mądrzejszy, bardziej doświadczony i wiedział doskonale co najbardziej na nią działało. Wiedział, jak podejść, by trafić we wrażliwy punkt, jednocześnie bez kłopotu odnajdował krople uśmiechu. Jeśli tylko chciał. A jednak Mia się uczyła. Obserwowała. Nawet jeśli myślał, że całkowicie chłonęła gniew i oddawała sie nieznośnie intensywnym falom emocji. Na pozór chłodne, przystojne oblicze Ramseya rysowały nieznaczne rysy, mimiczne zwiastuny, że i on nie był obojętny. Nie mógł być.
Ciche miauknięcie przełamało wibrującą wokół nich przestrzeń, ciosaną padającymi słowami. Trucizna była gorąca i obusieczna. A oni brnęli w głębsze pokłady z uporem masochistów. Może nimi byli? Może krew Mulciberów, oprócz dumy otrzymała w spadku niekończąca się klątwę?
Powtórzył pytanie jak echo, dwukrotnie nawet i wtedy Mia była już pewna. Celowała na oślep, upatrując władzy gdzieś...wyżej. Ramsey nie umiał się podporządkowywać jeśli tego nie chciał. I nikt nie mógł go zmusić do tego, chyba, że chciał. Komu? Nie miała pojęcia, ale musiał (musieli?) być wybitni. Potęga była tym, co kusiło i nawet słowa, którymi gorzko próbował zmusić ją do odpowiedzi, naznaczona była jej pierwiastkiem. Oferowanym i roztaczanym.
- A Ty wiesz, do czego zostałam powołana? Znasz mnie wystarczająco, by tak twierdzić? - głos nie załamał się pod naporem słów, które padały szybciej, niż zdążyła zakotwiczyć je w myśli. Oczywiście, że ją znał, lepiej niż ktokolwiek, ale wciąż niewystarczająco. Nawet Mia nie rozumiała wszystkich kresów własnego jestestwa, gdy kryła twarz w mokrej od łez poduszce. Odsłoniła się przed nim bardziej, niż przed kimkolwiek, a teraz zdawało się, że stanie się to bronią przeciw niej samej -...bo odebrali.
Mogła do woli twierdzić i przerzucać rozżalone nie rozumiesz, ale słowa milcząco poruszały wargami, nie wydobywając z nich najmniejszego dźwięku. Zawód był bolesny, tym bardziej, gdy dostrzegała dziwnie znajomą surowość spojrzenia. Tę samą, którą raczył ją ojciec, tę samą nie znoszącą sprzeciwu i wymagającą poprawy.
- Widzisz? Dlaczego ja miałabym?... - ton głosu opadł, na moment tylko wtapiając w szarość spojrzenia dziwnie pustą nutę. Pokręciła głową, witając pod powiekami znajomą ciemność. Azkaban dla niego, a dla niej śmierć w katuszach - czy tego właśnie chcieli?
Burza przyszła szybciej, tańcząca na granicach wybuchała, pożerając wszystko co do tej pory zrobili i powiedzieli, zmyła zamysły i rozmazała wizje. Pozostawała tylko chaotyczna mieszanka szalejących uczuć i łamanych, niby wiosenny lód - uczuć.
Śmiech bolał, a im donośniejszy dźwięk obijał się o białe ściany pokoju, tym silniejszy zacisk czuła w piersi, odbierający oddech, bladą maską okrywając twarz, a spojrzeniu nadając odcieni zapadającego się w pustce gniewu.
- Ty mi powiedz - nie chciała krzyczeć, ale jej głos drżał w pomruku, który bardziej pasował dzikiej kotce, niż czarownicy - nawet przepełnionej furią. Powtórzyli, jak niechlubne echo schemat poprzednich starć. Nie poruszyła się, gdy klęcząc wbijała rozognione źrenice w tego, którego przecież kochała. A mimo to nie mogła się zgodzić, rozrywając własnoręcznie rosnącą krwawo ranę. Zaklęcie uderzyło w jej rękę i tylko głuche tąpnięcie upadającej różdżki rozproszyło uwagę. Ramię opadło bezwładnie i Mia nawet nie próbowała walczyć z bezsilnością. Znała zaklęcie. Doskonale znała.
Nie potrafiła powstrzymać krzywego wygięcia warg w karykaturze uśmiechu - krótkiego i urwanego, gdy Ramsey się odezwał. I nie było to żadne z wymyślnych czarów, pozostawiając ją pusto otwartą na ból - Słyszę ostatnio za dużo głosów - odpowiedziała głucho, podnosząc powoli lewą dłoń wyżej. Najpierw oparła zaciśniętą w pięść o bielącą się ściankę kominka. Faktura była ciepła, nagrzana od wciąż pełgającego w nim ognia. Ten jednak był zaledwie iskrą.
- Wyjdź - uderzyła pięścią gwałtownie, silnie, rysując na jasnej powierzchni kilka kropel o barwie czerwieni - Wyjdź - powtórzyła równocześnie z łomotem kolejnego uderzenia - Wyjdź! - wiedziała kim była, jaka krew płynęła w jej żyłach, ze skazą wirującą w komórkach i znamieniem nazwiska. I dlatego nie mogła odpuścić. Nawet jeśli ciało wyło w rozpadającej się po burzy przestrzeni.
Witaj ciemności, stara przyjaciółko
Znów przyszłam z tobą porozmawiać.
Był od niej o wiele mądrzejszy, bardziej doświadczony i wiedział doskonale co najbardziej na nią działało. Wiedział, jak podejść, by trafić we wrażliwy punkt, jednocześnie bez kłopotu odnajdował krople uśmiechu. Jeśli tylko chciał. A jednak Mia się uczyła. Obserwowała. Nawet jeśli myślał, że całkowicie chłonęła gniew i oddawała sie nieznośnie intensywnym falom emocji. Na pozór chłodne, przystojne oblicze Ramseya rysowały nieznaczne rysy, mimiczne zwiastuny, że i on nie był obojętny. Nie mógł być.
Ciche miauknięcie przełamało wibrującą wokół nich przestrzeń, ciosaną padającymi słowami. Trucizna była gorąca i obusieczna. A oni brnęli w głębsze pokłady z uporem masochistów. Może nimi byli? Może krew Mulciberów, oprócz dumy otrzymała w spadku niekończąca się klątwę?
Powtórzył pytanie jak echo, dwukrotnie nawet i wtedy Mia była już pewna. Celowała na oślep, upatrując władzy gdzieś...wyżej. Ramsey nie umiał się podporządkowywać jeśli tego nie chciał. I nikt nie mógł go zmusić do tego, chyba, że chciał. Komu? Nie miała pojęcia, ale musiał (musieli?) być wybitni. Potęga była tym, co kusiło i nawet słowa, którymi gorzko próbował zmusić ją do odpowiedzi, naznaczona była jej pierwiastkiem. Oferowanym i roztaczanym.
- A Ty wiesz, do czego zostałam powołana? Znasz mnie wystarczająco, by tak twierdzić? - głos nie załamał się pod naporem słów, które padały szybciej, niż zdążyła zakotwiczyć je w myśli. Oczywiście, że ją znał, lepiej niż ktokolwiek, ale wciąż niewystarczająco. Nawet Mia nie rozumiała wszystkich kresów własnego jestestwa, gdy kryła twarz w mokrej od łez poduszce. Odsłoniła się przed nim bardziej, niż przed kimkolwiek, a teraz zdawało się, że stanie się to bronią przeciw niej samej -...bo odebrali.
Mogła do woli twierdzić i przerzucać rozżalone nie rozumiesz, ale słowa milcząco poruszały wargami, nie wydobywając z nich najmniejszego dźwięku. Zawód był bolesny, tym bardziej, gdy dostrzegała dziwnie znajomą surowość spojrzenia. Tę samą, którą raczył ją ojciec, tę samą nie znoszącą sprzeciwu i wymagającą poprawy.
- Widzisz? Dlaczego ja miałabym?... - ton głosu opadł, na moment tylko wtapiając w szarość spojrzenia dziwnie pustą nutę. Pokręciła głową, witając pod powiekami znajomą ciemność. Azkaban dla niego, a dla niej śmierć w katuszach - czy tego właśnie chcieli?
Burza przyszła szybciej, tańcząca na granicach wybuchała, pożerając wszystko co do tej pory zrobili i powiedzieli, zmyła zamysły i rozmazała wizje. Pozostawała tylko chaotyczna mieszanka szalejących uczuć i łamanych, niby wiosenny lód - uczuć.
Śmiech bolał, a im donośniejszy dźwięk obijał się o białe ściany pokoju, tym silniejszy zacisk czuła w piersi, odbierający oddech, bladą maską okrywając twarz, a spojrzeniu nadając odcieni zapadającego się w pustce gniewu.
- Ty mi powiedz - nie chciała krzyczeć, ale jej głos drżał w pomruku, który bardziej pasował dzikiej kotce, niż czarownicy - nawet przepełnionej furią. Powtórzyli, jak niechlubne echo schemat poprzednich starć. Nie poruszyła się, gdy klęcząc wbijała rozognione źrenice w tego, którego przecież kochała. A mimo to nie mogła się zgodzić, rozrywając własnoręcznie rosnącą krwawo ranę. Zaklęcie uderzyło w jej rękę i tylko głuche tąpnięcie upadającej różdżki rozproszyło uwagę. Ramię opadło bezwładnie i Mia nawet nie próbowała walczyć z bezsilnością. Znała zaklęcie. Doskonale znała.
Nie potrafiła powstrzymać krzywego wygięcia warg w karykaturze uśmiechu - krótkiego i urwanego, gdy Ramsey się odezwał. I nie było to żadne z wymyślnych czarów, pozostawiając ją pusto otwartą na ból - Słyszę ostatnio za dużo głosów - odpowiedziała głucho, podnosząc powoli lewą dłoń wyżej. Najpierw oparła zaciśniętą w pięść o bielącą się ściankę kominka. Faktura była ciepła, nagrzana od wciąż pełgającego w nim ognia. Ten jednak był zaledwie iskrą.
- Wyjdź - uderzyła pięścią gwałtownie, silnie, rysując na jasnej powierzchni kilka kropel o barwie czerwieni - Wyjdź - powtórzyła równocześnie z łomotem kolejnego uderzenia - Wyjdź! - wiedziała kim była, jaka krew płynęła w jej żyłach, ze skazą wirującą w komórkach i znamieniem nazwiska. I dlatego nie mogła odpuścić. Nawet jeśli ciało wyło w rozpadającej się po burzy przestrzeni.
Witaj ciemności, stara przyjaciółko
Znów przyszłam z tobą porozmawiać.
Ostatnio zmieniony przez Mia Mulciber dnia 24.05.17 12:14, w całości zmieniany 1 raz
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Coraz silniej odnosił wrażenie, że nie przeskoczą tego tematu. Utknął między nimi jak głaz, który nie dawał się ani przenieść, ani przesunąć ani zniszczyć. Zalegał, przysłaniając im to, co wydawało się ważne, uniemożliwiając dotarcie w sposób, który czynili dawniej. Być może sądziła, że żartuje; może była przyzwyczajona do tego, że hartował ją wszelkimi możliwymi sposobami, nawet jeśli niosło to ze sobą ból. Uodparniał ją, kształtował, wychowywał, choć była dorosłą czarownicą; niezwykle inteligentną i silną. Sprawował nad nią pieczę, mimo iż nigdy ani sobie, ani nikomu innemu nie przysiągł, że włos z głowy jej nie spadnie. Pomimo skutego lodem serca, zimnej, gęstej i zbrudzonej czarną magią krwią była mu bliska; była jedną z tych osób, przez które przymykał na siebie oko, udając, że niektóre jego zachowania są dozwolone i nie czynią go słabszym. Nie brał od uwagę, że była inna, miała odmienne aspiracje i pragnienia; że chciała dla siebie innego życia niż to, które jej wybrał, w które ją prowadził, sądząc, że przyniesie jej szczęście, władzę, potęgę; szczęście, którym on sam będzie mógł się sycić, napawając jak własnym.
Ale nie żartował wcale. Postawił jej ultimatum, które wisiało nad nimi na ostatnim włosku jak gilotyna, która lada moment ma runąć w dół i przeciąć ich splecione dłonie, dzieląc na dobre, na zawsze. Od tego nie było odwrotu; bynajmniej nie dlatego, że Ramsey nie uznawał zasady drugich szans. Był mściwy, okrutny, pamiętliwy. Jej decyzja mogła wiele zmienić i pewnie nic nie byłoby w stanie naprawić szkody, jaką by wyrządziła. Liczył jednak na to, że wybierze właściwie, rozsądnie, nie kierowana przekorą i złośliwością.
— Wątpisz w to?— spytał poważnie, unosząc nieco wyżej jedną z ciemnych brwi. — Któż zna cię lepiej niż ja? Ten gruby rudy auror? Lub jego wiecznie cierpiący kuzyn? Mylisz, że ich choć trochę obchodzisz? I to twoje aurorskie powołanie? Dla nich jesteś narzędziem, nikim ważnym, ofiarą, którą wypchają na rzeź w walce z czarnoksiężnikami, dając sobie więcej czasu na odpowiednią reakcję— rzucił, nie szczędząc sobie przy tym drwiny, która dźwięczała w jego głosie. Ociekał jadem, niezrozumieniem, złością, która rozpalała go od środka, utrzymywana w ryzach przez niezrozumienie i żal.
Uczynił kilka kroków w jej stronę i westchnął cicho.
— Dlaczego miałabyś? Naprawdę musisz udawać, że nie wiesz? Mia, bo właśnie taka będzie twoja rola. — Nie rozumiała? Nie wiedziała, że prędzej czy później los rzuci ich naprzeciw siebie i zmusi do podjęcia decyzji, która osłabi ich oboje; dlaczego nie mogli reagować zawczasu, zapobiegać złym wydarzeniom. Mogli to przewidzieć nawet i bez spoglądania w lustro, które znajdowało się w jego sypialni. — Razem moglibyśmy osiągnąć rzeczy wielkie — szepnął łagodniej; przez jego twarz przemknął nawet cień uśmiechu. — Moglibyśmy być niezwyciężeni.— A ty wybierasz gonitwę za tym, czego oboje pragniemy. Wystawiasz nas na próbę, by ostatecznie dobić i odrzucić wszystko, czego cię uczyliśmy.
Nie chciał jej krzywdzić, ranić, ale nie pozwoliłby jej na rzucanie w jego stronę zaklęciami. Zapobiegł krzywdzie, którą by jej uczynił w odwecie, bólowi, którego mogli uniknąć; którego nie chciał jej sprawiać. Pogubiła się, tłumaczył sobie; starał się wskazać jej zagubioną ścieżkę, ale nie chciał mu wierzyć. Cassandra szybko się upora z mocą zaklęcia, rozbudzi w dłoni czucie; co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Uczynił ją jednak zupełnie bezbronną; miał nadzieję, że szybko pójdzie po rozum do głowy i odwiedzi nokturnową uzdrowicielkę. Ujął jej lewą dłoń w swoją, gdy po kolejnych krokach znalazł się dostatecznie blisko, zbrudził jej krwią, która tak pięknie zdobiła biel kominka. Czuł ciepło i lepkość między palcami.
— Nie wyjdę, póki mi nie odpowiesz — odparł cicho, lecz zdecydowanie. Zwrócił jej twarz ku sobie, ujmując ją delikatnie, brudząc karmazynem, który teraz barwił ich ręce; rozmazał po policzki, gdy niemalże z troską go pogładził. Jego mała złośnica, harda i nieustępliwa. Wiedział, że była silna, wiedział, że mogła wiele; chciał ją mieć przy sobie, po właściwej stronie. Potrzebował jej, bo równoważyła jego rzeczywistość. — Musisz wybrać — dodał szeptem; wybierz dobrze. Nie widział innej drogi. A tylko to mogło pomóc im pójść dalej, naprawić wyrządzone sobie zło.
Ale nie żartował wcale. Postawił jej ultimatum, które wisiało nad nimi na ostatnim włosku jak gilotyna, która lada moment ma runąć w dół i przeciąć ich splecione dłonie, dzieląc na dobre, na zawsze. Od tego nie było odwrotu; bynajmniej nie dlatego, że Ramsey nie uznawał zasady drugich szans. Był mściwy, okrutny, pamiętliwy. Jej decyzja mogła wiele zmienić i pewnie nic nie byłoby w stanie naprawić szkody, jaką by wyrządziła. Liczył jednak na to, że wybierze właściwie, rozsądnie, nie kierowana przekorą i złośliwością.
— Wątpisz w to?— spytał poważnie, unosząc nieco wyżej jedną z ciemnych brwi. — Któż zna cię lepiej niż ja? Ten gruby rudy auror? Lub jego wiecznie cierpiący kuzyn? Mylisz, że ich choć trochę obchodzisz? I to twoje aurorskie powołanie? Dla nich jesteś narzędziem, nikim ważnym, ofiarą, którą wypchają na rzeź w walce z czarnoksiężnikami, dając sobie więcej czasu na odpowiednią reakcję— rzucił, nie szczędząc sobie przy tym drwiny, która dźwięczała w jego głosie. Ociekał jadem, niezrozumieniem, złością, która rozpalała go od środka, utrzymywana w ryzach przez niezrozumienie i żal.
Uczynił kilka kroków w jej stronę i westchnął cicho.
— Dlaczego miałabyś? Naprawdę musisz udawać, że nie wiesz? Mia, bo właśnie taka będzie twoja rola. — Nie rozumiała? Nie wiedziała, że prędzej czy później los rzuci ich naprzeciw siebie i zmusi do podjęcia decyzji, która osłabi ich oboje; dlaczego nie mogli reagować zawczasu, zapobiegać złym wydarzeniom. Mogli to przewidzieć nawet i bez spoglądania w lustro, które znajdowało się w jego sypialni. — Razem moglibyśmy osiągnąć rzeczy wielkie — szepnął łagodniej; przez jego twarz przemknął nawet cień uśmiechu. — Moglibyśmy być niezwyciężeni.— A ty wybierasz gonitwę za tym, czego oboje pragniemy. Wystawiasz nas na próbę, by ostatecznie dobić i odrzucić wszystko, czego cię uczyliśmy.
Nie chciał jej krzywdzić, ranić, ale nie pozwoliłby jej na rzucanie w jego stronę zaklęciami. Zapobiegł krzywdzie, którą by jej uczynił w odwecie, bólowi, którego mogli uniknąć; którego nie chciał jej sprawiać. Pogubiła się, tłumaczył sobie; starał się wskazać jej zagubioną ścieżkę, ale nie chciał mu wierzyć. Cassandra szybko się upora z mocą zaklęcia, rozbudzi w dłoni czucie; co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Uczynił ją jednak zupełnie bezbronną; miał nadzieję, że szybko pójdzie po rozum do głowy i odwiedzi nokturnową uzdrowicielkę. Ujął jej lewą dłoń w swoją, gdy po kolejnych krokach znalazł się dostatecznie blisko, zbrudził jej krwią, która tak pięknie zdobiła biel kominka. Czuł ciepło i lepkość między palcami.
— Nie wyjdę, póki mi nie odpowiesz — odparł cicho, lecz zdecydowanie. Zwrócił jej twarz ku sobie, ujmując ją delikatnie, brudząc karmazynem, który teraz barwił ich ręce; rozmazał po policzki, gdy niemalże z troską go pogładził. Jego mała złośnica, harda i nieustępliwa. Wiedział, że była silna, wiedział, że mogła wiele; chciał ją mieć przy sobie, po właściwej stronie. Potrzebował jej, bo równoważyła jego rzeczywistość. — Musisz wybrać — dodał szeptem; wybierz dobrze. Nie widział innej drogi. A tylko to mogło pomóc im pójść dalej, naprawić wyrządzone sobie zło.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Mrok. Śmiertelna piękność, która kusiła z mocą nieporównywalną do czegokolwiek innego. Obiecywała wiele. Nieograniczoną wolność, potęgę i moc zdolną spełnić pragnienia najbardziej ukryte, najmocniej zduszone przez rzeczywistość. Był czas, w którym Mia ufała tej wizji, ufała słowom Ramseya, który tkał w niej misterną pajęczynę świata, w którym może wszystko. W którym nie ogranicza jej nikt, a każdy z wrogów, który śmiał podnieść na nią rękę miał upaść przed nią na kolana. Wiedziała to i teraz. Byłaby głupcem, gdyby nie doceniała potęgi mroku. Różnica polegała na tym, że dziś znała cenę, jaką płaciło się za całość. Bolesną, krwawą i trawiącą serce bez końca. Spalającą, trującą i wciągającą jak bagienne grzęzawiska. Tylko po to, by na koniec znaleźć się samemu na kolanach, albo...zostając skorupą bez życia, przeżartą przez zgniliznę ciemności. Przed tym chciał ją uchronić brat i sam zapłacił część gorzkiej ceny, którą Mia zaciągnęła. Ale wszystko ma swoje konsekwencje. I wraca jak bumerang. Tak jak teraz.
Rosnący z każdą chwilą mur, który dzielił ich - nabierał coraz więcej mocy. Te same wyrazy, zdania i gniew. ten sam żal i niezrozumienie, które już wcześniej zaistniał - teraz przybierał jednocześnie kształt przepaści, którą trudno byłoby przeskoczyć. Czy lekceważył jej słowa? Czy powtarzane wcześniej decyzje, były tylko pogubionym żartem? Myliła się, czy on się mylił? Gdzie, w i w którym momencie zgubili sposób, który pomagał im wybrnąć?
Świat sie podzielił, a granice tylko wyraźniej rysowały swój bieg. I te same - szarpnęły i ją i Ramseya w dwie różne strony, zrywając dłonie, które do tej pory trzymali złączone. A krwawy ślad miał rysować się blizną (raną?) w miejscu, gdzie kiedyś zaciskała się jego dłoń.
Nie żartowała. Ani kiedyś, ani teraz. Wybór, który wyznaczył jej dalszą ścieżkę, decyzje, które pchnęły ją do światła, nie zmieniły się. To, co na początku wydawało się tylko desperacką próbą zatkania jątrzącej się dziury w sercu, po stracie brata, potem okazało się czymś trwalszym. Nie rozumiała tego od razu, wciąż żyjąc śmiercią, która wywróciła rzeczywistość do góry nogami. To, co kiedyś wydawało się jej być tak pewne - bladło i szarzało, tworząc gorzką mieszankę, w której co jakiś czas tonęła. Tylko...Ramsey toną razem z nią. Nie zostawiał jej. Czy o to chodziło? Że nie pozwalał, by ciemność pochłonęła ją w samotności?
- Nie wiem - dziwnie szczere słowa zatrzymały się na wargach w początkową, nieskuteczną próbą uspokojenia pompującej do krwi adrenaliny. Dopiero kolejne słowa zerwały hamulce - O co ci właściwie chodzi? Czemu do wszystkich połamanych różdżek, cały czas nawiązujesz do niego? - wargi drżały żałośnie, ale oczy płonęły - Rozmawiałam z nim raz! - warknęła - a Ty wciąż wyciągasz jego imię, jakby miał znaczyć więcej...niż wiem - miała ochotę uderzyć głową w ścianę. Wszyscy dookoła zdawali się wiedzieć o jej życiu więcej, niż ona sama, wiedzieć lepiej co ma zrobić, gdzie i...kim jest. A tego, nawet ona nie rozumiała. czemu, akurat
on musiał jej to robić? Czemu akurat ona miała mu to robić? - A kto nie jest narzędziem? wszyscy nimi jesteśmy. Prędzej czy później - wyrazy najpierw wystrzeliły z mocą, by ostatnie wypowiedzieć ciszej, stłumione ciężkim zgrzytnięciem zębów. Miała piekielnie dosyć. Ciało wyło z bólu, którego źródła nie umiała zweryfikować, serce łomotało z nieznośnym kłuciem, które nasilało się z każdym oddechem. Ale to co najbardziej raniło, to co ziało pożerającą ją pustą był fakt, że właśnie traciła jeden z najcenniejszych fragmentów swego życia. A w raz z nim zostanie pożarta część jej duszy.
Zostanie sama
- A kiedy mnie zdepczą? - bo przecież zapłaci za to cenę. Za potęgę, za moc, za rzeczy wielkie - zdołasz ich wszystkich zatrzymać? - cicho, ciszej z ciszą łamaną tylko przez kolejne stawiane kroki i łomot uderzeń. Jego kroki i jej uderzenia. Wcześniej biała ściana kominka, teraz znaczyła dziwną mozaiką czerwieni. Czemu wyglądało to tak pięknie? Okrutnie.
Tylko w pierwszym odruchu szarpnęła palcami, gdy dotarł do niej dotyk Ramseya, by w następnej sekundzie podążyć za gestem. Zamknęła powieki, w których czaiły się łzy i nie otwierała ich, dopóki nie poczuła na twarzy jego dłoni, doki zapach krwi nie uderzył mocniej zmuszając do spojrzenia wprost w dwie tafle, szarych luster jego wzroku.
Tak bardzo chciała mu powiedzieć, że sie pomyliła, że wszystkie te słowa i pomysły są tylko wybrykiem, tęsknotą za bratem. Ale musiałaby kłamać... złamać pewność, której się rozpaczliwie trzymała - Zrobiłam to - poruszyła ustami ledwie zauważalnie, czując, jak w kącikach zatrzymują się słone krople zmieszane z metalicznym poblaskiem czerwieni - ale wciąż nie chcesz mi uwierzyć - mimo to cię kocham. I z ostatnimi słowami szarpnęła się najpierw do tyłu, by podnieść się na nogi i wyrwać drżącą dłoń z uścisku. I tą samą ręką, która znaczyła się szkarłatem jej własnej krwi - zanurzyła w niepozornym słoiczku z proszkiem Fiuu. A już po chwili zieleń płomieni, które buchnęły - wchłonęły jej całą sylwetkę, zostawiając Mulcibera samego.
Ale to siebie skazała na samotność.
zt
Rosnący z każdą chwilą mur, który dzielił ich - nabierał coraz więcej mocy. Te same wyrazy, zdania i gniew. ten sam żal i niezrozumienie, które już wcześniej zaistniał - teraz przybierał jednocześnie kształt przepaści, którą trudno byłoby przeskoczyć. Czy lekceważył jej słowa? Czy powtarzane wcześniej decyzje, były tylko pogubionym żartem? Myliła się, czy on się mylił? Gdzie, w i w którym momencie zgubili sposób, który pomagał im wybrnąć?
Świat sie podzielił, a granice tylko wyraźniej rysowały swój bieg. I te same - szarpnęły i ją i Ramseya w dwie różne strony, zrywając dłonie, które do tej pory trzymali złączone. A krwawy ślad miał rysować się blizną (raną?) w miejscu, gdzie kiedyś zaciskała się jego dłoń.
Nie żartowała. Ani kiedyś, ani teraz. Wybór, który wyznaczył jej dalszą ścieżkę, decyzje, które pchnęły ją do światła, nie zmieniły się. To, co na początku wydawało się tylko desperacką próbą zatkania jątrzącej się dziury w sercu, po stracie brata, potem okazało się czymś trwalszym. Nie rozumiała tego od razu, wciąż żyjąc śmiercią, która wywróciła rzeczywistość do góry nogami. To, co kiedyś wydawało się jej być tak pewne - bladło i szarzało, tworząc gorzką mieszankę, w której co jakiś czas tonęła. Tylko...Ramsey toną razem z nią. Nie zostawiał jej. Czy o to chodziło? Że nie pozwalał, by ciemność pochłonęła ją w samotności?
- Nie wiem - dziwnie szczere słowa zatrzymały się na wargach w początkową, nieskuteczną próbą uspokojenia pompującej do krwi adrenaliny. Dopiero kolejne słowa zerwały hamulce - O co ci właściwie chodzi? Czemu do wszystkich połamanych różdżek, cały czas nawiązujesz do niego? - wargi drżały żałośnie, ale oczy płonęły - Rozmawiałam z nim raz! - warknęła - a Ty wciąż wyciągasz jego imię, jakby miał znaczyć więcej...niż wiem - miała ochotę uderzyć głową w ścianę. Wszyscy dookoła zdawali się wiedzieć o jej życiu więcej, niż ona sama, wiedzieć lepiej co ma zrobić, gdzie i...kim jest. A tego, nawet ona nie rozumiała. czemu, akurat
on musiał jej to robić? Czemu akurat ona miała mu to robić? - A kto nie jest narzędziem? wszyscy nimi jesteśmy. Prędzej czy później - wyrazy najpierw wystrzeliły z mocą, by ostatnie wypowiedzieć ciszej, stłumione ciężkim zgrzytnięciem zębów. Miała piekielnie dosyć. Ciało wyło z bólu, którego źródła nie umiała zweryfikować, serce łomotało z nieznośnym kłuciem, które nasilało się z każdym oddechem. Ale to co najbardziej raniło, to co ziało pożerającą ją pustą był fakt, że właśnie traciła jeden z najcenniejszych fragmentów swego życia. A w raz z nim zostanie pożarta część jej duszy.
Zostanie sama
- A kiedy mnie zdepczą? - bo przecież zapłaci za to cenę. Za potęgę, za moc, za rzeczy wielkie - zdołasz ich wszystkich zatrzymać? - cicho, ciszej z ciszą łamaną tylko przez kolejne stawiane kroki i łomot uderzeń. Jego kroki i jej uderzenia. Wcześniej biała ściana kominka, teraz znaczyła dziwną mozaiką czerwieni. Czemu wyglądało to tak pięknie? Okrutnie.
Tylko w pierwszym odruchu szarpnęła palcami, gdy dotarł do niej dotyk Ramseya, by w następnej sekundzie podążyć za gestem. Zamknęła powieki, w których czaiły się łzy i nie otwierała ich, dopóki nie poczuła na twarzy jego dłoni, doki zapach krwi nie uderzył mocniej zmuszając do spojrzenia wprost w dwie tafle, szarych luster jego wzroku.
Tak bardzo chciała mu powiedzieć, że sie pomyliła, że wszystkie te słowa i pomysły są tylko wybrykiem, tęsknotą za bratem. Ale musiałaby kłamać... złamać pewność, której się rozpaczliwie trzymała - Zrobiłam to - poruszyła ustami ledwie zauważalnie, czując, jak w kącikach zatrzymują się słone krople zmieszane z metalicznym poblaskiem czerwieni - ale wciąż nie chcesz mi uwierzyć - mimo to cię kocham. I z ostatnimi słowami szarpnęła się najpierw do tyłu, by podnieść się na nogi i wyrwać drżącą dłoń z uścisku. I tą samą ręką, która znaczyła się szkarłatem jej własnej krwi - zanurzyła w niepozornym słoiczku z proszkiem Fiuu. A już po chwili zieleń płomieni, które buchnęły - wchłonęły jej całą sylwetkę, zostawiając Mulcibera samego.
Ale to siebie skazała na samotność.
zt
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pokój Mii
Szybka odpowiedź