Stara oranżeria
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Stara oranżeria
Położona blisko legowisk większości smoków stara oranżeria wciąż zachwyca nie tylko swoim przeznaczeniem, ale również wykonaniem. Składająca się wyłącznie ze szkła i metalu sprawia wrażenie niezwykle delikatnej przy podopiecznych rezerwatu. Przeróżni artyści, pasjonaci czy architekci odnajdywali w jej wnętrzu ukojenie. W środku znajdują się przeróżne rośliny kojące gości pięknymi zapachami, kawiarenka, a także miękkie fotele, w których można się rozsiąść i podziwiać Trójogony Edalskie.
Kwiecień był miesiącem, który w jej sercu miał szczególne miejsce. Wszystkie przełomowe rzeczy z jej życia miały swój początek właśnie w kwietniu. To w kwietniu została łamaczem klątw, w kwietniu wyruszyła na pierwszą swoją wyprawę, w kwietniu ojciec postanowił wydać ją za mąż. Choć to ostatnie paradoksalnie nie miało przynieść jej nic dobrego to jednak wtedy doceniała fakt spełniania obowiązku wobec rodu. Nie patrzyła przecież na to przez pryzmat uczuć. Tak, kwiecień był miesiącem ogrzewającym ją po długim czasie zimna i mrozu. Uwielbienie, które czuła do ciepłych miesięcy wcale nie było przypadkowe, ale do niedawna nie zdawała sobie z tego sprawy. Z utęsknieniem wypatrywała przyjścia tego miesiąca mając nadzieje, że wraz z kartką kalendarza odejdą także mroźne dni, a przyjdą te okalane z każdej strony słońcem. Jak widać zostało w niej jeszcze trochę miejsca na nadzieje. Niesamowicie prostą nadzieje.
Gwizd gotującej się wody zagłuszył stukającą w okno sowę. Lucinda dopiero po kilku minutach zdała sobie sprawę z tego, że stukot nie pochodzi od ręcznie malowanego czajnika. Widząc nieznaną jej sowę lekko się zaniepokoiła. To tak jakby od razu miała świadomość, że mogło stać się coś złego. Otworzyła okno wpuszczając do mieszkania trochę świeżego powietrza. Sowa wleciała do mieszkania okrążając stojący w kuchni stół jakby upewniała się czy trafiła w ręce dobrego czarodzieja. W końcu usiadła na wyciągniętej dłoni blondynki, która wyciągając przyniesiony przez sowę list nadal głowiła się nad jego nadawcą. Szanowna Lady Selwyn…
Lynn ceniła minimalizm. Wiedziała, że nie powinno umieszczać się w listach zbyt wiele szczegółów bo nigdy nie wiadomo w czyje ręce list może finalnie trafić. Jednak nie znosiła kiedy ktoś nie zdradzał dosłownie niczego licząc, że tak czy inaczej zjawi się na prośbę. Odmówić serca nie miała. Domyśliła się jednak, że musiało chodzić o smoki. Niecodziennie dostaje się listy z Peak District. Niecodziennie jest się tam potrzebnym. Wiedziała, że musi się tam szybko dostać. Bo przecież niczego nie mogła przewidzieć.
W Peak District w całym swoim życiu była trzy razy. Raz kiedy zabrał ją ojciec kiedy była jeszcze tylko dzieckiem, za drugim razem, kiedy była już narzeczoną Prewetta, a za trzecim podczas uroczystości upamiętniającej jego tragiczną śmierć. Jej kontakt ze smokami ilościowo był bardzo podobny. Tym bardziej nie do końca wiedziała czego mogą od niej w tym miejscu potrzebować. Wkraczając na teren rezerwatu zaczęła się rozglądać za kimś kto mógłby ją poprowadzić. Dosłownie znikąd pojawił się straszy mężczyzna z szerokim uśmiechem wymalowanym na ustach. To mężczyzna wysłał jej list i Lynn już nie miała obiekcji co do jego tajemniczości. Kierując się w stronę oranżerii zastanawiała się dlaczego z problemem skierowali się do niej. Dopiero teraz oczami wyobraźni zobaczyła Travisa i ten fakt zaczął jej się wydawać bardzo oczywisty. Szkoda, że jej wyobraźnia nie poszła o krok dalej. W końcu można było tego wszystkiego uniknąć. A może wracając wspomnieniami do tego momentu właśnie tak będzie myśleć.
- Lord zaraz powinien się zjawić. - powiedział mężczyzna zostawiając ją samą w oranżerii. To miejsce zapierało dech w piersi. Urzeczona szklaną fasadą, zachwycona delikatnymi zdobieniami i odbijającymi się od każdej okiennicy promieniami słońca broniła się przed mruganiem w strachu, że to wszystko zniknie. Dlaczego nigdy nie słyszała o tym miejscu? Ryk smoków dodawał charakteru temu niesamowitemu i tak miejscu. Oparta o jeden z filarów wpatrywała się w niekończące tereny rezerwatu. Słysząc delikatne kroki uśmiechnęła się nie odwracając. - Czemu mi nie powiedziałeś, że tutaj jest tak pięknie? - zapytała zachwycona. Czemu ciągle miała wrażenie, że wie kogo oczekuje?
Gwizd gotującej się wody zagłuszył stukającą w okno sowę. Lucinda dopiero po kilku minutach zdała sobie sprawę z tego, że stukot nie pochodzi od ręcznie malowanego czajnika. Widząc nieznaną jej sowę lekko się zaniepokoiła. To tak jakby od razu miała świadomość, że mogło stać się coś złego. Otworzyła okno wpuszczając do mieszkania trochę świeżego powietrza. Sowa wleciała do mieszkania okrążając stojący w kuchni stół jakby upewniała się czy trafiła w ręce dobrego czarodzieja. W końcu usiadła na wyciągniętej dłoni blondynki, która wyciągając przyniesiony przez sowę list nadal głowiła się nad jego nadawcą. Szanowna Lady Selwyn…
Lynn ceniła minimalizm. Wiedziała, że nie powinno umieszczać się w listach zbyt wiele szczegółów bo nigdy nie wiadomo w czyje ręce list może finalnie trafić. Jednak nie znosiła kiedy ktoś nie zdradzał dosłownie niczego licząc, że tak czy inaczej zjawi się na prośbę. Odmówić serca nie miała. Domyśliła się jednak, że musiało chodzić o smoki. Niecodziennie dostaje się listy z Peak District. Niecodziennie jest się tam potrzebnym. Wiedziała, że musi się tam szybko dostać. Bo przecież niczego nie mogła przewidzieć.
W Peak District w całym swoim życiu była trzy razy. Raz kiedy zabrał ją ojciec kiedy była jeszcze tylko dzieckiem, za drugim razem, kiedy była już narzeczoną Prewetta, a za trzecim podczas uroczystości upamiętniającej jego tragiczną śmierć. Jej kontakt ze smokami ilościowo był bardzo podobny. Tym bardziej nie do końca wiedziała czego mogą od niej w tym miejscu potrzebować. Wkraczając na teren rezerwatu zaczęła się rozglądać za kimś kto mógłby ją poprowadzić. Dosłownie znikąd pojawił się straszy mężczyzna z szerokim uśmiechem wymalowanym na ustach. To mężczyzna wysłał jej list i Lynn już nie miała obiekcji co do jego tajemniczości. Kierując się w stronę oranżerii zastanawiała się dlaczego z problemem skierowali się do niej. Dopiero teraz oczami wyobraźni zobaczyła Travisa i ten fakt zaczął jej się wydawać bardzo oczywisty. Szkoda, że jej wyobraźnia nie poszła o krok dalej. W końcu można było tego wszystkiego uniknąć. A może wracając wspomnieniami do tego momentu właśnie tak będzie myśleć.
- Lord zaraz powinien się zjawić. - powiedział mężczyzna zostawiając ją samą w oranżerii. To miejsce zapierało dech w piersi. Urzeczona szklaną fasadą, zachwycona delikatnymi zdobieniami i odbijającymi się od każdej okiennicy promieniami słońca broniła się przed mruganiem w strachu, że to wszystko zniknie. Dlaczego nigdy nie słyszała o tym miejscu? Ryk smoków dodawał charakteru temu niesamowitemu i tak miejscu. Oparta o jeden z filarów wpatrywała się w niekończące tereny rezerwatu. Słysząc delikatne kroki uśmiechnęła się nie odwracając. - Czemu mi nie powiedziałeś, że tutaj jest tak pięknie? - zapytała zachwycona. Czemu ciągle miała wrażenie, że wie kogo oczekuje?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To nie miało tak wyglądać. Zdecydowanie wszystko działo się i toczyło innymi torami. Nie wiedział, co było nie tak, ale poczuł to poprzedniej nocy. Coś nim gwałtownie szarpnęło i obudził się zlany potem. Leżał sam w swoich komnatach, serce waliło mu jak oszalałe, pościel leżała na ziemi, a on nie mógł uspokoić oddechu. W uszach niemiłosiernie mu piszczało, a on był... Przerażony. Ale nie dlatego, że coś wyrwało go ze snu. Wydawało mu się, że ktoś był w jego pokoju. Jeszcze sekundę temu. Wyczuwał tę obecność i mógłby przysiąc, że potraktowano go jakimś zaklęciem obezwładniającym. Walczył, ale to i tak nie miało znaczenia. Zaraz też do jego świadomości doszło coś jeszcze. Ból. Morgoth spojrzał na lewą rękę, gdzie widniały cztery jeszcze nie do końca zabliźnione szramy od ataku wilkołaka. Skrzywił się na samo wspomnienie misji w starym domu samotnego czarodzieja, ale to nie to spowodowało ból, który wyrwał go ze snu. Nie wiedział co to było, ale czuł jakby wbijało mu się do mózgu niczym rozpalona igła, którą ktoś powoli pchał. Zupełnie zdany na czyjąś łaskę... Instynktownie również zbadał zarys ciemnego tatuażu, który wciąż od czasu do czasu pulsował na jego przedramieniu, dodając swojemu właścicielowi jakiejś dodatkowej siły. Czuł to i wiedział, że tak było. Ale to też nie od niego bił ból. Yaxley jeszcze chwilę musiał zrozumieć, że żaden członek ciała nie był dotknięty żadną raną. A przynajmniej nie ten prawdziwy... Zrozumiał, że uczucie nieznośnego bólu pozostawało jeszcze na chwilę po tym jak się obudził. A wtedy rwanie i niemal otumaniający spazm dochodził ze... Skrzydła. Morgoth opadł na poduszki, próbując dojść do siebie, ale było to wszystko niczym. Nie zasnął już drugi raz, ciągle czując niepewność i męczącą go duchotę. W końcu uznał, że na nic już zda mu się czekanie na sen i wyruszył do rezerwatu Trójogonów Edalskich. Ale jak wielkie czekało tam na niego zaskoczenie. Gostir zniknął. Jedyną pozostałością jaką po nim została była wielka dziura w zaklęciach obronnych, które chroniły granice rezerwatu. Smoki nigdy nie uciekały, a to oznaczało, że ktoś musiał mu to umożliwić lub gorsze... Porwać. Morgoth szukał największego smoka, a zarazem jego podopiecznego wszędzie, gdzie tylko mógł. W międzyczasie podobno posłano po łamacza klątw, gdyż na niewidzialnej kopule znaleziono jakieś ślady owej magii. To był jego smok! Wszyscy mówili mu, że to ogromna odpowiedzialność, ale nie wiedzieli o czym mówili. Yaxley wyjątkowo podchodził do tego stworzenia. Łączyło go z nim jakaś niewidzialna nić porozumienia. Do tego nikt nie mógł domyślić się, że Morgoth rzucił zaklęcie Prae oculis na Gostira. Czy był to przypadek, że właśnie on zniknął?
Pochłonięty poszukiwaniami, nie czując zmęczenia, został dorwany przez posłańca, oznajmiającego mu, że łamacz klątw czeka na niego w oranżerii. Yaxley nie chciał się z nikim spotykać. Miał zamiar szukać zwierzęcia dalej, do skutku! Gdy jednak rozkaz okazał się pochodzić od lorda Greengrassa, uległ. Chociaż niechętnie teleportował się w wyznaczone miejsce spotkania. Tutaj rezerwat wydawał się być taki spokojny... Odetchnął i ruszył we wskazaną stronę, by rozmówić się z wezwanym czarodziejem. Miał nadzieję, że załatwi to szybko.
Nie zauważył jej sylwetki po części ukrytej za liściastym krzakiem. Początkowo. Stała do niego tyłem, a gdy zabrała głos, przystanął, czując jak żołądek gwałtownie mu drży. Nie odezwał się, nie mogąc się poruszyć. Miał nadzieję, że to tylko jakiś sen i szybko się z niego obudzi. Czemu mi nie powiedziałeś, że tutaj jest tak pięknie? Czy los był aż tak okrutny, by kpić z nich tak bardzo? Ostatnią rzeczą jakiej chciał to wiedzieć, że spodziewała się kogoś innego... Chociaż czy miało to po tym wszystkim jakiekolwiek znaczenie?
[bylobrzydkobedzieladnie]
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Ostatnio zmieniony przez Morgoth Yaxley dnia 28.03.17 12:00, w całości zmieniany 1 raz
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tak wiele już w swoim życiu widziała. Odwiedziła tak wiele miejsc. Mogłoby się wydawać, że nie ma na świecie nic co mogłoby ją zaskoczyć. Nic co mogłoby zaprzeć jej dech w piersi. Jednak wcale tak nie było. Im więcej widziała tym bardziej potrafiła to wszystko docenić. Potrzebowała więcej. Wpatrując się w zielone wzgórza rezerwatu czuła się tak jakby patrzyła na ukochane płótno. Obraz ulubionego artysty. Na chwile zniknęło narastające w niej pytanie, które towarzyszyło jej od dostarczonego rano listu. Nie wiedziała czemu przyjęła, że to właśnie Travis będzie lordem, z którym miałaby się spotkać. Wczepiło jej się to w umysł równie mocno jak to miejsce. Nie usłyszawszy odpowiedzi na pytanie odwróciła się z lekkim uśmiechem wymalowanym na rozmarzonej twarzy. Ciężko jest powiedzieć co tak naprawdę w tym momencie czuła. Szok? Smutek? Zdezorientowanie? Ból? To się tak naprawdę nie liczyło. Nigdy nie należała do osób, które zbyt długo chowają urazę w sobie. Właściwie dla niej to było bardzo proste. Jeżeli ludzie różnią się od siebie tak bardzo, że boli ich to co robią… nie mogą razem w żaden sposób funkcjonować. A jednak nie jest tak, że wymazuje się tę osobę całkowicie z życia. Nie da się. Dlaczego więc nadal jest taka zaskoczona jego widokiem? Dlaczego odbiera to jako przekorność losu? Bo może miała nadzieje już po prostu tego nie czuć. Zawieszona w całkowitej dezorientacji odetchnęła. Miała wrażenie, że jej urwany oddech jest jedynym odgłosem w całej oranżerii. Miała wrażenie, że cały świat zwrócił teraz na nich uwagę. Nie pozwoliła sobie na to by zatrzymać na nim wzrok zbyt długo. Zrobiła to na ślubie Rosiera i później bardzo tego żałowała. Nieważne jak bardzo kiedyś to wszystko było dla niej realne. Teraz ta realność miała już jej nie dotyczyć i musiała zdać sobie w końcu z tego sprawę. Cała sytuacja trwała jedynie kilka sekund, ale dla niej… ta cisza była niekończącym się zdezorientowaniem. - Lordzie Yaxley – wydukała w końcu starając się by jej głos zabrzmiał pewnie. By jej głos w ogóle wydobył się z krtani. Przeraziło ją to, że go teraz zobaczyła. Od razu przed oczami stanęło jej ich pierwsze spotkanie. Wspólna praca, która nie była pozbawiona uczuć i emocji. Nie była tak czysta jak być powinna. Choć dla niej było to pojęcie raczej względne to wiedziała, że nigdy więcej już takiego błędu nie popełni. - Przepraszam. Nie sądziłam, że to na lorda czekam. - mówienie do niego takim tonem było trudne. Bycie rzeczowym w takiej sytuacji także było trudne. Jednak nie miała zamiaru się załamywać. Nie miała też zamiaru pokazywać mu jak bardzo ją to spotkanie rusza. Jak bardzo poruszył ją fakt, że widziała go na ślubie Rosierów i że wbrew temu co mówi jej rozum ciągle czuje jak szybko bije jej serce. Nie powiedziała nic więcej. Może to nie na niego czekała? Może tylko tędy przechodził? Nie śmiała być aż tak naiwna.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jeszcze do niedawna czuł wyraźnie kąsający strach przed niepewnością. Nie mógł z tym zrobić nic, poza zadaniem sobie pytania, jak bardzo pozwolił strachowi przejąć kontrolę i prowadzić. Kierował nim już wcześniej, i zdawało mu się że to miało jakiś pusty, kuszący, masowy urok. Na przykład wtedy przed jej mieszkaniem na Pokątnej. Ciągle pamiętał każdy szczegół tego dziwnego spotkania. Jej ciepły oddech dalej niemal parzył, a dotyk elektryzował dosłownie każdą komórkę jego ciała. Nie zdawał sobie sprawy jak był zmęczony w tamtym momencie, ale nie miało to znaczenia. Wtedy i teraz też nie miało, pomimo tego wszystkiego co się wydarzyło. Nie chciał z nią więcej rozmawiać po tym co wydarzyło się w teatrze. Bał się tego, co mógłby powiedzieć, dlatego gryzł się w język za każdym razem kiedy była w pobliżu. I chociaż zdarzyło się tylko raz na ślubie Tristana, zdołało odcisnąć piętno. W tym samym miejscu, w którym zostawiła ranę, dodała jeszcze soli, by z trudem miała się zabliźnić. Nie chciał być zazdrosny. Nie chciał czuć, że w tamtym momencie była o wiele szczęśliwa niż z nim kiedykolwiek. Z ręką na sercu mógł przyrzec, że próbował wszystkiego. Czego tylko mógł ze wszystkich sił, Od chwili na Skalnym Wybrzeżu poświęcił się pracy i studiom nad animagią bardziej niż kiedykolwiek. Wyjechał, by nie dać jej zawładnąć na jego przeszłością i teraźniejszością. Ale nie potrafił. Wstrzymał nieświadomie prawie niezauważalnie oddech, gdy ponownie się odezwała. Wszyscy ludzie mieli słabości, lecz niektóre z nich były łatwiejsze do rozpoznania. Patrzył jej w oczy i chciał prosić o wybaczenie. Ale już nie mógł. Bo nie był tym samym człowiekiem. Kiedyś byłby pewny, że gdyby zmienił się w kogoś innego, pomogłaby mu wyjść z tego, co przykrywa jego lepszą część. Kiedyś... Zawarł pakt i nigdy nie miał już wrócić do tego co było. Miał patrzeć w przyszłość, a tymczasem pochłonęła go przeszłość.
- Lady Selwyn - odpowiedział jakby zawierając w tym tytule wszystko, co się wydarzyło. Równocześnie jakby stało się dobitnym zamkiem, odcinającym ich od dawnego nieoficjalnego tonu. - Nie chciałem jej wprawić w zdekoncentrowanie - odpowiedział natychmiast, wiedząc, że jego głos wydawał się dobiegać zza grobu. Wiedziała jak bardzo go dotknęło to, że nie chciała go widzieć? a jednak tam stał, zupełnie jakby nie potrafił się poruszyć. - Gdybym wiedział, oszczędziłbym jej tej nieprzyjemności - dodał nieco ciszej, chociaż tak samo pewnie. Gdyby jeszcze chwilę o tym pomyślał, wycofałby się i zostawił ją samą, by nie była zmuszona go oglądać
- Lady Selwyn - odpowiedział jakby zawierając w tym tytule wszystko, co się wydarzyło. Równocześnie jakby stało się dobitnym zamkiem, odcinającym ich od dawnego nieoficjalnego tonu. - Nie chciałem jej wprawić w zdekoncentrowanie - odpowiedział natychmiast, wiedząc, że jego głos wydawał się dobiegać zza grobu. Wiedziała jak bardzo go dotknęło to, że nie chciała go widzieć? a jednak tam stał, zupełnie jakby nie potrafił się poruszyć. - Gdybym wiedział, oszczędziłbym jej tej nieprzyjemności - dodał nieco ciszej, chociaż tak samo pewnie. Gdyby jeszcze chwilę o tym pomyślał, wycofałby się i zostawił ją samą, by nie była zmuszona go oglądać
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przez chwile zastanowiła się czy jest w nich jeszcze coś z przeszłości. Czy gdzieś głęboko nadal istnieje część jej na tyle naiwna by bez oporu wierzyć w każde jego słowo? Czy gdzieś w człowieku, który stał właśnie przed nią jest jeszcze trochę ciepła, które czuła za każdym razem gdy się spotykali? Chciała wierzyć, że nie ma. Musiała wierzyć, że nie ma. Inaczej nie byłaby zdolna do tego co ma zamiar zrobić. Bo ile razy musiałaś jeszcze go zobaczyć by w końcu zrozumieć, że twoje serce bije zbyt szybko dla kogoś kto żałował, że w ogóle cię poznał. Ona nie żałowała. Zbyt wiele żalu miała już w sobie i tak. A jednak nie mogła też o nim zapomnieć. Wbrew pozorom Lynn czuła upływający czas. Miała wrażenie, że to nie miesiące, a lata dzielą ich od ostatniego spotkania i jego też nie mogła już dłużej rozpamiętywać. Nic więcej jej w tym wszystkim nie zostało. I później będzie pluć sobie w brodę, bo przecież nie jest w Londynie jedynym łamaczem klątw. Bo przecież znała wielu, którzy nie musieliby potem sklejać swojego serca, a jednak nie odeszła. I to tak naprawdę znaczyło wszystko. Nigdy nie miała już patrzeć na to wszystko bez emocji, bez rosnącego w niej smutku, a jednak… nie potrafiła od niego odejść. Słysząc wypowiadany w jej stronę tytuł od razu przypomniała jej się scena przed jej domem. Kiedyś ich tytuły miały całkowicie inny wydźwięk. Nawet inne znaczenie. Analizując to wszystko nie może nie myśleć o sobie jak o całkowicie winnej. Pozwoliła mu wejść do swojego życia nie pytając wcześniej o intencje jakie ma w stosunku do niej. Teraz nie miałaby już tak naiwna. Jeszcze parę miesięcy temu na jego słowa odpowiedziałaby żartem. Roześmiałaby się wesoło i pokręciła głową z niedowierzania, że w ogóle tak mógł sobie pomyśleć. Dzisiaj… nic nie powiedziała. Dość obłudy i dość kłamstw. Nie miała zamiaru ze względu na tytuły być fałszywie miłą. Z szacunku do tego co do niego czuła… nie mogła tego zrobić. Po chwili ciszy jaka przyszła po jego słowach, blondynka odetchnęła. Ile siły wkładała, żeby jej głos zabrzmiał pewnie? Żeby nie było w nim uczuć jakie zwykle przychodziły jej bez namysłu. - Mogłabym w takim razie prosić lorda o wyjaśnienie mi celu mojej wizyty tutaj? W liście nie było zbyt wielu szczegółów, a pracownik, który mnie tutaj przyprowadził zdradził tylko, że rezerwat potrzebuje łamacza klątw. Co się stało? - zapytała. Każde z tych zdań rozbite na najmniejsze części brzmiało tak jakby właśnie czytała zapisaną jej kwestię. Musiało tak być. Uparcie się przekonywała, że wtedy to wszystko będzie boleć mniej.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To była okrutna przekorność, że ze wszystkich łamaczy klątw, posłano właśnie po nią. Dlaczego właśnie to była ona? Wyglądająca jeszcze piękniej niż ją zapamiętał i równocześnie zgubna. Dla innych pozostał chłodny i nie czuł się z tym źle. Stojąc w tamtym momencie czuł się fałszywie i nieodpowiednio. Zupełnie jakby jakaś jego część wyłaniała się za każdym razem, gdy ją spotykał. Nie zdawał sobie sprawy, że tak właśnie było. Wcześniej w ogóle tego nie odczuwał. Teraz za to wyrywała się na powierzchnię, boleśnie zadając mu rany nie tylko mentalne, ale w pewien sposób również fizyczne. Czy nie czuł tego dotkliwego bólu w całym ciele? Wiedział, że wyśmiałaby jego słowa jeszcze parę miesięcy temu. Stwierdziłaby, że dawno pozostawili ten oficjalny ton. A teraz wymuszony, sztuczny wydawał się oczekiwany, ale równocześnie nieodpowiedni. Morgoth poczuł dyskomfort, nigdy wcześniej nie mając takiej sytuacji. Zawsze wiedział, co robić. Jak już jej powiedział wcześniej, przy niej się gubił.
Gostir. Skupił na nim. Na jego wyobrażeniu, a także na chwili, w której dowiedział się, że jest za niego odpowiedzialny. Powalił go zaklęciem, gdy o mało nie zabił starszego opiekuna. Yaxley wiedział, że było to bardziej szczęście, ale i tak nie miał nigdy zapomnieć tej chwili. Powierzono mu tego giganta, chociaż był jednym z młodszych opiekunów, do tego obłożonego okrutną chorobą. A teraz go nie było....
- Zniknął Trójogon - odpowiedział bez żadnej obwódki. Było to niezwykle bolesne, ale przecież taki właśnie był. Każde słowo było potrzebne i żadne z nich nie było niepotrzebne. Nie mówił niczego w dziesięciu jak wystarczyły dwa. - Sam nie dałby rady zaklęciom ograniczającym, dlatego zaczęliśmy szukać śladów osób trzecich. Na południowej barierze znaleziono ślady. Podobno dotyczyły klątwy.
Skończył. Bezuczuciowy monolog, który sprawił, że poczuł się jedynie jeszcze gorzej. Szczególnie że wcześniejsza myśl o własnej chorobie, spowodowała, że pomyślał również o niej. Ale wyglądała lepiej... Usztywnił żuchwę, gdy przed oczami stanął mu jej obraz na wybrzeżu.
Gostir. Skupił na nim. Na jego wyobrażeniu, a także na chwili, w której dowiedział się, że jest za niego odpowiedzialny. Powalił go zaklęciem, gdy o mało nie zabił starszego opiekuna. Yaxley wiedział, że było to bardziej szczęście, ale i tak nie miał nigdy zapomnieć tej chwili. Powierzono mu tego giganta, chociaż był jednym z młodszych opiekunów, do tego obłożonego okrutną chorobą. A teraz go nie było....
- Zniknął Trójogon - odpowiedział bez żadnej obwódki. Było to niezwykle bolesne, ale przecież taki właśnie był. Każde słowo było potrzebne i żadne z nich nie było niepotrzebne. Nie mówił niczego w dziesięciu jak wystarczyły dwa. - Sam nie dałby rady zaklęciom ograniczającym, dlatego zaczęliśmy szukać śladów osób trzecich. Na południowej barierze znaleziono ślady. Podobno dotyczyły klątwy.
Skończył. Bezuczuciowy monolog, który sprawił, że poczuł się jedynie jeszcze gorzej. Szczególnie że wcześniejsza myśl o własnej chorobie, spowodowała, że pomyślał również o niej. Ale wyglądała lepiej... Usztywnił żuchwę, gdy przed oczami stanął mu jej obraz na wybrzeżu.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pierwszy raz od dawna poczuła, że robi coś tylko i wyłącznie dlatego, że jest to jej pracą. Nigdy o łamaniu klątw i poszukiwaniu zaginionych przed wiekami artefaktów nie myślała tylko jak o pracy. To zawsze było coś więcej. Pasja, przygoda, spełnienie marzeń. Dzisiejszego dnia poczuła jak to jest robić coś tylko i wyłącznie z… woli własnego zawodu. Nie miało to być nic przyjemnego, nie miała też pozwolić sobie na odczuwanie jakiejkolwiek fascynacji czy czerpać naukę z tego czym miała się zająć. Nie tylko dlatego, że właśnie tak miała teraz wyglądać ich relacja, ale też dlatego, że to jedyny mechanizm obronny jaki znała. Skupiła się w więc z całych sił na tym co mówił mężczyzna. Smok. Uciekł. Domyśliła się, że to nie zdarza się u nich codziennie. Zbyt wiele czarów i barier ochronnych do pokonania. W końcu był to pilnie strzeżony rezerwat, a jednak udało mu się uciec. I ucieczka była w tym momencie pojęciem bardzo względnym. Nie dziwiła się, że pierwsze o czym pomyśleli to fakt, że ktoś maczał w tym palce. Ona też tak pomyślała. Smoki nie znikają, smoki nie są owadami, których poszukiwanie można porównać z szukania igły w stogu siana. Potężne, siejące zniszczenie, magiczne stworzenia. Ktoś musiał mieć bardzo ważny powód, a przy tym i ważny cel by porwać jednego z mieszkańców rezerwatu. Skinęła głową rozumiejąc już doskonale powód dla którego została tutaj wezwana. Nadal nie do końca wiedziała dlaczego posłali po nią, ale ostatnio dość często czarodzieje korzystają z jej usług. Tyle razy co w ciągu tamtego miesiąca zmuszona była do odwiedzenia Ministerstwa Magii… a było tak wielu innych łamaczy. Narzekać nie mogła. To było coś co robić chciała, a gdyby nie zajęcie to prawdopodobnie nie poradziłaby sobie w marcu. Nie wyszłaby nawet z domu. Nie zmrużyłaby oka. Nadal ma z tym problemy. - To było dzisiaj w nocy? - zapytała bo czas był dla niej jak najbardziej istotny. - Kiedy mogłabym zobaczyć to miejsce? - kolejne pytanie. Miała wrażenie, że ich rozmowa to słowny ping-pong. Jedno pytanie – jedna odpowiedź. I chyba ją to cieszyło. Zagłębianie się w kolejne słowa mogłoby przynieść coś czego naprawdę teraz nie chciała. Wspomnienia z czasów, kiedy rozmawiali. Dużo. Naturalnie. Prosto. A tak przynajmniej jej się wydawało. Utrzymała na nim wzrok przez chwile. Chwile za długo. - Jeżeli będę w stanie cokolwiek zrobić… to postaram się pomóc. - zapewniła. Nie do końca wiedziała czemu w ogóle to powiedziała. To wydawało się być oczywiste. Jednak aż takie nie było. Miała jednak wrażenie, że nie do końca go to obejdzie. W końcu oboje woleliby teraz tutaj nie być.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Między pierwszą a drugą - odparł od razu, nie wiedząc skąd to wiedział. Wtedy też się obudził. Wtedy też czuł niepokój. Chciał powiedzieć, że nie był tego pewny, ale coś go powstrzymało. Wewnętrznie wiedział, że miał rację. Że Gostir został porwany lub wypuszczony właśnie w tych godzinach. Nie miał pojęcia, co spowodowało odczuwanie tego tak silnie. Sądził, że może był to skutek długich, wykańczających treningów nad zmianą kształtu w jaguara. Od osiągnięcia celu dzieliły go zaledwie dni i nie zamierzał odpuszczać. Tydzień wcześniej na ćwiczeniach kość lewego ramienia złamała się, ale zaskakująco szybko zrosła praktycznie bez pomocy uzdrowiciela. Morgoth prowadził ostatnio dość intensywne życie praktycznie nie sypiając i nie pozwalając sobie na odpoczynek. Musiał, chciał wiedzieć więcej. Dlatego nie przestawał, będąc niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę na nogach. Nie odczuwał jednak zmęczenia. Czuł, że mógłby non stop pracować. I robił to. Oczywiście że matka z siostrą patrzyły na niego przerażone i zatroskane, ale on wiedział, co robi. Robił to dla nich. Myśl o bezpieczeństwie najbliższych była głównym motorem, który go napędzał w tym szaleńczym okresie. Do tego nadchodzące zadanie od Riddle'a... Rozpraszało go to. Nie chciał krzywdzić Megary. Była tylko i aż kobietą. Nigdy żadnej nie zabił i nie chciał tego robić. Przeklęty Deimos! Znał konsekwencje swojej decyzji, zdradzając Rycerzy Walpurgii i teraz jego żona musiała za to zapłacić. Podobno należała do tego Zakonu Feniksa, ale czy drobna blondynka mogła poważnie zagrozić ich celom? Wątpił, ale nie miał zamiaru się przeciwstawiać. Z rozmyślania wyrwał go jej głos. Nie zauważył nawet, że patrzył przez tę chwilę gdzieś poza nią. Ponad wszystko co ich otaczało. Ocknął się, przenosząc ponownie swoją uwagę na postać Selwyn. - Zmierzcha - odparł, gdy spytała, kiedy będzie mogła zobaczyć miejsce, które znaleźli. - Chciałbym się tam udać jak najszybciej, ale nie jest to już dziś możliwe - dodał, wiedząc, że powinien wytłumaczyć jej dlaczego. Nie zamierzał ten nocy zmrużyć oka po raz kolejny. Chciał szukać swojego podopiecznego. Tego, z którym tak wiele go łączyło. Jeżeli będę w stanie cokolwiek zrobić… - Będziesz... - odparł ciszej i w pewien sposób również łagodniej niż wcześniej. Ale była to tylko chwila, w której przypomniał sobie to wszystko, co razem przeszli i to jak bardzo mu pomogła. Umilkł.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie ukrywała, że dla niej również liczył się czas. Każda klątwa miała inny schemat działania. To wszystko zależało od tego jakich ktoś użył zaklęć by klątwę nałożyć. Jak różne było jej działanie tak też różny był czas jej trwania, a im dłużej się zwleka tym mniejsze możliwości odkrycia szczegółów. Doskonale wiedzieli jak bardzo liczą się szczegóły. Nie musiała mu tego mówić. Wspomnieniami mogła wrócić do momentów, w których to właśnie szczegóły, najmniejsze szczegóły wskazywały im drogę kiedy kompletnie nie wiedzieli czego się złapać. Przywołać sytuacje, kiedy z łatwością się tymi szczegółami potrafili dzielić. Czy teraz mogli dzielić się czymkolwiek? Nie zdawała sobie sprawy z tego, że słońce zaczęło chować się już za kopułą drzew. Kolejny widok zapierający jej dech w piersi. Wiedziała, że ma racje. Badanie południowej bariery o tej porze nie przyniesie im nic pożytecznego. Nie była też to sprawa niecierpiąca chwilowej zwłoki. Smok, który uciekł tej nocy mógł być już bardzo daleko, a jeśli wcale nie uciekł tylko ktoś go uprowadził to ten ktoś miał wystarczająco dużo czasu by ukryć smoka przed całym światem. W takich momentach Lynn była szczególnie wyczulona. Ostrożność jaką w sobie nosiła była aż nienaturalna. A jednak nie zawsze działa czysto instynktownie. Skinęła głową na znak, że się z nim zgadza. Kto by się spodziewał? Kto by się spodziewał, że będą w stanie jeszcze wspólnie do czegoś dojść. Ona na pewno nie. Właściwie już te kilka minut rozmowy w jej wyobraźni nie było możliwe jeszcze kilka godzin temu. Słysząc ciche „będziesz” spojrzała na niego mrużąc lekko oczy. Nawet jeśli nic to nie znaczyło to zabolało. Wspomnienie cichej wiary i zaufania jakim się darzyli. Szybko wyrzuciła z głowy te myśli. - W takim razie zjawię się w rezerwacie jutro rano. - zaczęła kalkulując w głowie wszystko co musi w takiej sytuacji sprawdzić. Zrobiła krok w głąb oranżerii chcąc wyjść stąd już jak najszybciej. Przebywanie z nim w jednym miejscu dłużej niż to było konieczne nie miało jej w niczym pomóc. - Jeżeli coś się zmieni… proszę dać mi znać listownie. Wolałabym wiedzieć wcześniej. - odparła chcąc dodać coś jeszcze, ale skutecznie ugryzła się w język. Stara Lynn powiedziałaby mu wiele rzeczy. Stara Lynn pierwsze co by zauważyła to fakt, że to był jego smok. Jego podopieczny i musiała sobie zdawać sprawę z tego jakie bolesne to musi być. A jednak nie ona ma być tą która ma mu pomóc przez to przejść. Tym razem miała zamiar zrobić to dobrze. Czysta praca. Zero emocji. Jakkolwiek śmiesznie to brzmi to właśnie teraz w to wierzyła. Odeszła kilka kroków by znów na niego spojrzeć. - Żegnam, lordzie Yaxley. - pożegnała się w lekkim pokłonie. Bo na „do zobaczenia” nie było ją stać.
z.t
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Praca. Właśnie tak miała wyglądać ta relacja. Czysto zawodowa. Jednak czy właśnie dokładnie tak samo nie zaczynali swojej znajomości? On miał problem, a ona miała mu pomóc go rozwiązać? Życie naprawdę sobie z nich igrało i to bardzo dotkliwie, pokazując, że historia lubi zataczać koła. Wrócili do początku, ale jako inni ludzie. Nie nieznajomi, którymi usilnie starali się w tej chwili być, a jako osoby skłócone i nie zamierzające spędzać ze sobą czasu. Nie z nienawiści. Po prostu go to raniło. Szczególnie gdy przypomniał sobie ostatnie słowa, które wypowiedział do niej w teatrze. Nigdy nie będę tym, kim chciałabyś, żebym był. Już nie. Była to prawda i nie dało się tego cofnąć. W międzyczasie zabijał ludzi, sprawił, że najniewinniejsze stworzenie zakończyło żywot, wypił później jego krew, a na koniec został obdarowany znakiem, który nigdy nie miał zniknąć. Związał się przysięgą wieczystą, która dyktowała mu, co miał, a czego nie miał robić. Było to więcej niż mogłaby sobie wyobrazić. Nigdy nie miał być tym samym niedoświadczonym chłopcem, którym był, gdy spotkali się po raz pierwszy. Świat był okrutny i w czasie wojny trzeba było być bezwzględnym, by osiągnąć swój cel. I on też teraz właśnie taki był. Zdajesz sobie z tego sprawę, Lynn? Może lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś odeszła wtedy gdy staliśmy przed twoim domem? Może uniknęłabyś zaufania niewłaściwemu człowiekowi? Nigdy nie dowiedziała się, że napisał do niej list, którego treść wciąż podtrzymywał. Ale nic o nim nie wiedziała. Nie wysłał go, a spopielił we własnym kominku, mając nadzieję, że oczyści to jego serce.
Mówiła do niego, a on milczał. Przeszła obok, ale nie zareagował. Odeszła, a on nie odpowiedział. Po prostu ruszył przed siebie, nie odwracając się.
|zt
Mówiła do niego, a on milczał. Przeszła obok, ale nie zareagował. Odeszła, a on nie odpowiedział. Po prostu ruszył przed siebie, nie odwracając się.
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Być może powinna była poczekać z odwiedzinami, aż to wszystko się uspokoi. Może mogła odpisać na list i poczekać na jego instrukcje, był w końcu starszym bratem i wiedział — a przynajmniej w teorii powinien wiedzieć, co jest dla niej najodpowiedniejsze. Nie mogła usiedzieć w miejscu, a tym bardziej odkładać tego spotkania na później. Odkąd Londynem wstrząsnęły zaburzenia magii każdego ranka budziła się spocona i przerażona, a myśl o tym, że jej bliscy ucierpieli w tych anomaliach dręczyła ją, jak najgorsze koszmary. Była silna, była twarda. Była Wrightem przecież, nie mogła okazać swej słabości, tym bardziej przed Wielkim Benem. Ale tak naprawdę drżała na myśl o tym, co wyprawia się w rezerwacie smoków, kiedy magia dookoła szaleje. Dlatego, od razu otrzymawszy odpowiedź zaplanowała sobie kolejny dzień. Nie wzięła pod uwagę jego planów, nie pomyślała też o tym, by go poinformować o wizycie. Zamknęła sklep wcześniej — ten nie mógł na tym ucierpieć, od kilku dni świecił pustkami, ludzi frasowały ważniejsze kwestie niż zakup nowej miotły. Nie martwiło ją to. Pomagała sąsiadom ile była w stanie, przyjmowała ich zwierzęta, a nawet dzieci przyjaciół po opiekę. Ich zachowanie było nieprzewidywalne, a nagłe i niespodziewane wybuchy magicznych zdolności mogły stanowić zagrożenie zarówno dla niej, jak i dla nich; ale co innego mogła począć? Zabawiała je opowieściami, dawała zajęcia spokojne i radosne, wymagające skupienia, jakby to mogło je uchronić przed anomaliami; robiła wszystko, by były bezpieczne. I ona także. I jej sklep, a raczej sklep dziadka, bo wciąż tak o nim mówiła.
Zjawiła się w budynku administracji, ale panowało tam okropne zamieszanie. I oczywiście, Ben miał rację. Nikt nie przyjął jej tak, jak żartobliwie sądziła; wszyscy biegali wkoło. Gdy po pierwszym skręcie w prawo dorwała jakiegoś mężczyznę, zmierzył ją lekceważącym wzrokiem i wskazał jej drogę nonszalanckim ruchem głową. Poszła więc, zaciskając gniewnie zęby, ściskając pięście, aż zbielały jej knykcie; poszła przed siebie, do przodu, aż wreszcie trafiła. Ale pomieszczenie było puste i gdyby nie wszechobecny bałagan nigdy nie przyporządkowałaby tego miejsca do swojego brata. Zawsze był bałaganiarzem. Pęknięte krzesło jedynie świadczyło o tym, że zasiadał na nim ktoś większych gabarytów. Mógłby poprosić o nowy, ale ten wydawał się taki ciepły i zużyty. Podejrzewała, że można było się w nim dobrze czuć. Usiadła w nim, podziwiając wnętrze, niezbyt bogate, ale jego, przynajmniej służbowo. Jego własne. Gabinet Benjamina, to brzmiało dumnie, a jednak westchnęła, z trudem siląc się na uśmiech — powinna być zadowolona, dumna, szczęśliwa. Miała wrażenie, że to do niego nie pasowało. Był człowiekiem wolności, był wyzwolony, potrzebował powietrza, oddechu, innych wyzwań niż to, co tkwiło na blacie.
Popatrzyła za okno, zdając sobie sprawę, że może tu czekać na niego godzinami. Choć biurko obłożone było stosem papierów, wiedziała, że nie do tego był stworzony. Zerknęła na dokumenty, zaniechując pierwotnego planu zabicia czasu i pomocy bratu w uzupełnianiu raportów; opuściła gabinet, pozostawiając po sobie jedynie kartkę zmienioną w kiepskiej jakości rysunek, składający się z tysiąca oderwanych od rzeczywistości pojedynczych szlaczków, symboli, obrazków. Nie miała talentu do rysowania, ale nie wiedziała jaką wiadomość mu pozostawić. Nie zostawiła więc żadnej.
Być może nie powinna też szwendać się po rezerwacie, ale nikt jej nie zatrzymał, a ona nie zastanawiała się nad tym, że jej obecność tutaj nie jest nieodpowiednia. Skierowała swe kroki do oranżerii, krocząc labiryntem ścieżek i korytarzy, których nie znała lub nie pamiętała z ostatniej wizyty. Szła wolno, powłócząc nogami, a długa, bordowa spódnica ciągnęła się za nią, zbierając okalający podłogę kurz. gdzieś za szybą dostrzegła kształty, które przypominały mięso. Nie chciała się zastanawiać, czy ludzkie, czy zwierzęce i czy to w ogóle było mięso, a jednak nie potrafiła oderwać wzroku od obrazów na zewnątrz. Otuliła się ciaśniej płaszczem, który miała na sobie, chłodny wiatr wywołany przez przeciąg omiótł jej sylwetkę, wywołując gęsią skórkę. Chciała zobaczyć smoki. Wielkie jak Ben, potężne, majestatyczne i piękne. Zamierzała przeczekać tu najgorętsze minuty, może za jakiś czas wokół się uspokoi, a ktoś w końcu powie jej, gdzie powinna go szukać.
Przystanęła przy oknie. Szyba wydawała się tak cienka, delikatna i krucha — aż trudno było pojąć, że szalejące wokół smoki nie były w stanie zagrozić nikomu w środku. O ile były tu gdzieś, gdziekolwiek. Obiema dłońmi przylgnęła lekko do szyby, a zaraz za nimi przystawiła nos, spoglądając w głąb rezerwatu, licząc, że gdzieś dalej, w zaroślach dostrzeże coś na co czekała. Choć przy jej szczęściu prędzej dostrzegłaby biegnącego na przełaj Benjamina w negliżu, który postanowił spalone smoczym ogniem szaty pozostawić za sobą i wrócić do swojego królestwa papierzysk.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Ostatnio zmieniony przez Hannah Wright dnia 12.11.17 17:40, w całości zmieniany 1 raz
Czarne chmury nie przestały zbierać się nad rezerwatem a nieszczęścia - spadać na barki Benjamina, przygniatając potężną posturę do ziemi. Po raz pierwszy od dawna po prostu się garbił, jakby jego wytrenowane ciało zapomniało o latach wyczerpujących treningów, gwarantujących mu wyprostowaną i dumną sylwetkę. Sufity znalazły się nagle jeszcze niżej a powietrze zdawało się oblepiać wnętrze ust toksyczną mazią, zresztą, może wcale nie była to koszmarna fatamorgana. Buchające znad jątrzącego się na nieodległym wzgórzu wulkanu trujące wyziewy przenikały przez zaklęcia ochronne, otaczające budynki administracji i zagrody smoków, utrudniając prace naprawcze. Mąciły w głowach, uprzykrzały codzienną pracę a co gorsza - wpływały coraz poważniej na zdrowie pracowników. Podczas rozmów z innymi opiekunami, Wright nasłuchał się o koszmarach, trudnościach w oddychaniu i innych nieprzyjemnościach, nasilających się z każdym następnym dniem przebywania na skażonym terenie. Powinni jak najszybciej zlikwidować ohydną szczelinę, wypluwającą z siebie czarnomagiczną maź - ale na razie mieli zbyt wiele spraw nie cierpiących zwłoki, by wybrać się na wzgórze i zetrzeć z niewiadomym. Wright brnął więc w męczącą codzienność, a dni zlewały się w jeden ciąg tortur i zmartwień tak skutecznie, że właściwie zapomniał o zapowiedzianej wizycie siostry. W ferworze wybuchających co chwila problemów związanych z anomaliami, zaplanowane spotkanie wyleciało mu z głowy - w tym momencie także nie znajdywał się tam, gdzie powinien, wyrwany z gabinetu potężnym wybuchem magii w lewym skrzydle budynku. Uporządkowanie roztrzaskanej przestrzeni, uspokojenie zamkniętego tam smoka i prowizoryczne opatrzenie ran jednego z opiekunów zajęło mu ponad godzinę, wracał więc do głównego budynku bardzo pośpiesznie, myślami będąc już przy następnym zadaniu. Skrócił drogę, wybierając wąskie przejście pomiędzy oranżerią i prawie staranował stojącą przy wysokiej szybie kobietę - stopień dezorientacji i skoncentrowania na problemach był tak wysoki, że nie rozpoznał w posiadaczce bordowej spódnicy swojej siostry. Dopiero gdy znalazł się na tyle blisko, by w dzikim pędzie się prawie się o nią potknąć, stanął jak wryty, zerkając nieco w dół, na śliczną buzię jedynej kobiety, którą naprawdę pokochał - z rodzinną wzajemnością.
- Grubcia - wyrwało mu się w sporym zdziwieniu a ślamazarne łączenie faktów rozpoczęło mozolną pracę w przypominaniu sobie treści wymienionych z siostrą listów. Instynkt zadziałał szybciej i Wright mimowolnie zerknął w dół, by upewnić się, że rękawy koszuli pozostają wyprostowane, skrywając obraz samobójczej nędzy i rozpaczy. W jego felernym życiu brakowało tylko tłumaczenia się przed nadopiekuńczym rodzeństwem. - Czyś ty postradała zmysły, nie powinnaś się tutaj włóczyć - fuknął groźnie, udowadniając swą wielką przemianę: jeszcze jakiś czas temu przyklasnąłby nieodpowiedzialności: czyż to nie on namawiał ją do szlabanów, szlajania się tam, gdzie nie trzeba oraz łamania zasad? Dorósł, spoważniał, zaczął troszczyć się o bliskich naprawdę - a przynajmniej taką miał nadzieję. Zmarszczona niezadowoleniem twarz szybko się jednak rozpogodziła a Ben porzucił formę utyskującego staruszka, po prostu obejmując Hanię z całych możliwych sił. Była taka drobna i krucha; wolał ją we wcześniejszym, pulchniejszym wydaniu, lecz włosy pachniały tak samo słodko, jak wtedy, gdy miała zaledwie kilka lat a on nosił ją dzielnie na barana, pozwalając zbierać jabłka z najwyższych drzew. - Dobrze cię widzieć w jednym kawałku - mruknął gdzieś w ciemnobrązową czuprynę, nie wypuszczając kobiety z mocnego uścisku, szczerze stęskniony, ale także uspokojony ciepłą bliskością siostry. Westchnął ciężko, niezbyt przejmując się ewentualnymi próbami wyswobodzenia się z duszącego przytulenia - na razie nie zamierzał się odsuwać, wykorzystując dyskretną pozycję do szybkiego poradzenia sobie z napływającym do oczu smętnym rozczuleniem. Koszula skrywała rany a gęsta broda ślady blizn, ale to z czekoladowych tęczówek mogła wyczytać wszystko - a przed poznaniem prawdy o jego stanie psychicznym musiał ją na razie ochronić.
- Grubcia - wyrwało mu się w sporym zdziwieniu a ślamazarne łączenie faktów rozpoczęło mozolną pracę w przypominaniu sobie treści wymienionych z siostrą listów. Instynkt zadziałał szybciej i Wright mimowolnie zerknął w dół, by upewnić się, że rękawy koszuli pozostają wyprostowane, skrywając obraz samobójczej nędzy i rozpaczy. W jego felernym życiu brakowało tylko tłumaczenia się przed nadopiekuńczym rodzeństwem. - Czyś ty postradała zmysły, nie powinnaś się tutaj włóczyć - fuknął groźnie, udowadniając swą wielką przemianę: jeszcze jakiś czas temu przyklasnąłby nieodpowiedzialności: czyż to nie on namawiał ją do szlabanów, szlajania się tam, gdzie nie trzeba oraz łamania zasad? Dorósł, spoważniał, zaczął troszczyć się o bliskich naprawdę - a przynajmniej taką miał nadzieję. Zmarszczona niezadowoleniem twarz szybko się jednak rozpogodziła a Ben porzucił formę utyskującego staruszka, po prostu obejmując Hanię z całych możliwych sił. Była taka drobna i krucha; wolał ją we wcześniejszym, pulchniejszym wydaniu, lecz włosy pachniały tak samo słodko, jak wtedy, gdy miała zaledwie kilka lat a on nosił ją dzielnie na barana, pozwalając zbierać jabłka z najwyższych drzew. - Dobrze cię widzieć w jednym kawałku - mruknął gdzieś w ciemnobrązową czuprynę, nie wypuszczając kobiety z mocnego uścisku, szczerze stęskniony, ale także uspokojony ciepłą bliskością siostry. Westchnął ciężko, niezbyt przejmując się ewentualnymi próbami wyswobodzenia się z duszącego przytulenia - na razie nie zamierzał się odsuwać, wykorzystując dyskretną pozycję do szybkiego poradzenia sobie z napływającym do oczu smętnym rozczuleniem. Koszula skrywała rany a gęsta broda ślady blizn, ale to z czekoladowych tęczówek mogła wyczytać wszystko - a przed poznaniem prawdy o jego stanie psychicznym musiał ją na razie ochronić.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie potrafił się skradać; nie dało się ukryć, że więcej w nim było cech kochanego olbrzyma niż zwinnej myszki, a jednak dźwięk kroków, które mu towarzyszyły odbiegały od tych, które dobrze znała. Nie były energiczne, ociężałe i twarde. Nie stąpał po posadzce pewnie i zdecydowanie; zmyliło ją to. Obejrzała się za siebie z przestrachem, choć wewnętrzna intuicja wcale nie poinformowała ją o niebezpieczeństwie. I wtedy odnalazła potwierdzenie dla swego pierwszego wrażenia. Jego ramiona wydawały się zwiotczałe, opadnięte wzdłuż dobrze zbudowanego, silnego ciała, nawet z przodu dało się zauważyć, że był pochylony do przodu, jakby dna barkach spoczywał mu balast, którego dłużej nie był w stanie udźwignąć. Zatrzymał się przed nią tak, jakby do tej pory była całkiem niewidzialna i niespodziewanie wyrosła spod ziemi, tarasując mu drogę. Wstrzymała gwałtownie powietrze, odruchowo wyciągając ręce przed siebie, choć przecież dla jego ciała stanowiła zgąbczoną i łatwą do pokonania przeszkodę.
Trzymając wyciągnięte przed swoją twarzą dłonie z rozczapierzonymi szeroko palcami(jakby zwiększenie pozornej powierzchni dłoni mogło tu cokolwiek zdziałać), zamrugała kilkukrotnie. Serce zabiło jej jak oszalałe, a ona stała w bezruchu całkiem oszołomiona tym nagłym powitaniem. Określenie, którego nienawidziła całe życie, a którego tak namiętnie używał wobec niej Benjamin sprowadziło ją jednak na ziemię, zmuszając by podniosła oczy wyżej, na jego męską, porośniętą gęstą i czarną jak węgiel brodą twarz. Bez zamachu uderzyła go w pierś, jakby chciała go od siebie odepchnąć. Ten nagły i nerwowy gest był wyrazem chwilowej złości, którą w niej wzbudził tym irytującym zwrotem.
— Nie mów tak do mnie!— fuknęła na niego po raz niezliczony, zaś jej wyraz twarzy momentalnie złagodniał, kiedy omiotła jego sylwetkę wzrokiem i wreszcie dostrzegła jego marną formę. Miewał swoje wzloty i upadki, zdarzało się, że wyglądał naprawdę źle, z sińcami pod okiem, rozbitą głową, brudnymi szatami. A jednak patrząc na niego wydawało jej się, że wyglądał po prostu słabo, choć wszystko w jego twarzy było na swoim miejscu, żadna z jego dłoni nie była opatulona opatrunkiem, a ubrania nie wisiały na tyle, by sądziła, że zbyt dużo schudł.
Skrzyżowała z nim spojrzenie, nie martwiąc się cisnącym w jej kierunku gromem. Jedynie spięła usta w wąską linię, wyraźnie niezadowolona z jego reprymendy i jednocześnie zaskoczona dziwnym i niepasującym do niego poczuciem odpowiedzialności. — Przecież nic mi się tu nie może stać — wytłumaczyła się niewinnie, spoglądając przez ramię za szybę, czyli tam gdzie w jej mniemaniu powinny być groźne smoki. Wiedziała, że światem wstrząsnęły anomalie, że działy się przeróżne rzeczy, ale mogła im sprostać. Naprawdę wierzyła, że przy odpowiedniej pomocy jest w stanie. — Poza tym grzecznie na ciebie czekam, nie włóczę się.— Uśmiechnęła się słodko i zatrzepotała rzęsami, ponownie zwracając się ku niemu twarzą. Próbowała — jak zawsze — udowodnić mu, że nie mógłby się na nią długo złościć.
Kiedy ją ścisnął miała wrażenie, że oczy wypłyną jej na wierzch. Nie zdołała powstrzymać głośnego jęku, mogłaby przysiąc, że złamał jej tym uściskiem żebra, lecz przecież była Wright. Jej kości były twarde niczym drewniane bale, z których można zbudować prawdziwą twierdzę. Nie puszczał jej, a powoli zaczynało brakować jej tchu. Wbiła się więc paznokciami w jego plecy, ale nie dało jej to upragnionej swobody, nie była zdolna podnieść się ani odrobinę.
— Ciebie też… dobrze…widzieć — wysapała, ostatecznie opierając brodę na jego szerokim ramieniu.— Ale wyglądasz jak kupa…kupka… kupeczka nieszczęścia. Masz dużo pracy?— pisnęła mu cicho do ucha; puść mnie wreszcie, lada moment stracę przytomność. Nawet gdyby jej wprost powiedział, że nie ma dla niej czasu tego popołudnia, wzruszyłaby od niechcenia ramionami i podążyła za nim, depcząc mu po piętach. —Ben… Ja… Już… Nie mogę… Odd..ddy…chać — wysapała, czując, że krew napłynęła jej do twarzy i uczyniła ją czerwoną jak burak. Zaczęła rozpaczliwie klepać go po plecach, nim jej ciało zaczęło powoli wiotczeć. Chciała mu jeszcze powiedzieć, że tęskniła, że ma śmieszną koszulę, że powinien przystrzyc brodę, przy kontakcie z odsłoniętą skórą ozdobi ją czerwonymi podrażnieniami — ale nie dała już rady.
Trzymając wyciągnięte przed swoją twarzą dłonie z rozczapierzonymi szeroko palcami(jakby zwiększenie pozornej powierzchni dłoni mogło tu cokolwiek zdziałać), zamrugała kilkukrotnie. Serce zabiło jej jak oszalałe, a ona stała w bezruchu całkiem oszołomiona tym nagłym powitaniem. Określenie, którego nienawidziła całe życie, a którego tak namiętnie używał wobec niej Benjamin sprowadziło ją jednak na ziemię, zmuszając by podniosła oczy wyżej, na jego męską, porośniętą gęstą i czarną jak węgiel brodą twarz. Bez zamachu uderzyła go w pierś, jakby chciała go od siebie odepchnąć. Ten nagły i nerwowy gest był wyrazem chwilowej złości, którą w niej wzbudził tym irytującym zwrotem.
— Nie mów tak do mnie!— fuknęła na niego po raz niezliczony, zaś jej wyraz twarzy momentalnie złagodniał, kiedy omiotła jego sylwetkę wzrokiem i wreszcie dostrzegła jego marną formę. Miewał swoje wzloty i upadki, zdarzało się, że wyglądał naprawdę źle, z sińcami pod okiem, rozbitą głową, brudnymi szatami. A jednak patrząc na niego wydawało jej się, że wyglądał po prostu słabo, choć wszystko w jego twarzy było na swoim miejscu, żadna z jego dłoni nie była opatulona opatrunkiem, a ubrania nie wisiały na tyle, by sądziła, że zbyt dużo schudł.
Skrzyżowała z nim spojrzenie, nie martwiąc się cisnącym w jej kierunku gromem. Jedynie spięła usta w wąską linię, wyraźnie niezadowolona z jego reprymendy i jednocześnie zaskoczona dziwnym i niepasującym do niego poczuciem odpowiedzialności. — Przecież nic mi się tu nie może stać — wytłumaczyła się niewinnie, spoglądając przez ramię za szybę, czyli tam gdzie w jej mniemaniu powinny być groźne smoki. Wiedziała, że światem wstrząsnęły anomalie, że działy się przeróżne rzeczy, ale mogła im sprostać. Naprawdę wierzyła, że przy odpowiedniej pomocy jest w stanie. — Poza tym grzecznie na ciebie czekam, nie włóczę się.— Uśmiechnęła się słodko i zatrzepotała rzęsami, ponownie zwracając się ku niemu twarzą. Próbowała — jak zawsze — udowodnić mu, że nie mógłby się na nią długo złościć.
Kiedy ją ścisnął miała wrażenie, że oczy wypłyną jej na wierzch. Nie zdołała powstrzymać głośnego jęku, mogłaby przysiąc, że złamał jej tym uściskiem żebra, lecz przecież była Wright. Jej kości były twarde niczym drewniane bale, z których można zbudować prawdziwą twierdzę. Nie puszczał jej, a powoli zaczynało brakować jej tchu. Wbiła się więc paznokciami w jego plecy, ale nie dało jej to upragnionej swobody, nie była zdolna podnieść się ani odrobinę.
— Ciebie też… dobrze…widzieć — wysapała, ostatecznie opierając brodę na jego szerokim ramieniu.— Ale wyglądasz jak kupa…kupka… kupeczka nieszczęścia. Masz dużo pracy?— pisnęła mu cicho do ucha; puść mnie wreszcie, lada moment stracę przytomność. Nawet gdyby jej wprost powiedział, że nie ma dla niej czasu tego popołudnia, wzruszyłaby od niechcenia ramionami i podążyła za nim, depcząc mu po piętach. —Ben… Ja… Już… Nie mogę… Odd..ddy…chać — wysapała, czując, że krew napłynęła jej do twarzy i uczyniła ją czerwoną jak burak. Zaczęła rozpaczliwie klepać go po plecach, nim jej ciało zaczęło powoli wiotczeć. Chciała mu jeszcze powiedzieć, że tęskniła, że ma śmieszną koszulę, że powinien przystrzyc brodę, przy kontakcie z odsłoniętą skórą ozdobi ją czerwonymi podrażnieniami — ale nie dała już rady.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Wzburzenie Hannah wcale go nie przeraziło, a wręcz przeciwnie, zalało falą ciepła o dziwnie gęstej konsystencji, na dłuższą chwilę oblepiającą dokładnie każdą pulsującą, rozdrapaną ranę. Wcale nie denerwował jej specjalnie, nie przywoływał uroczego pseudonimu po to, by ją zezłościć, naprawdę uważał, że zwracanie się do siostry dawnym przydomkiem jest czymś naturalnym, domowym, przywołującym z pamięci zapach ciepłej szarlotki i świeżych ścinków drewna. Wyrosła przecież ze swojej pulchniejszej powłoki - nie zdążył nawet zauważyć kiedy, zadziało się to wręcz magicznie i w jednej chwili była jego ukochaną Grubcią, którą bez problemu mógł podrzucić pod sufit, a chwilę potem, właściwie całkiem niedawno, stała przed nim wysoka, smukła kobieta. Dorosła. W pełni. Posiadająca własne poglądy, humory, relacje, które niekoniecznie pochwalał i te, którym kibicował, marzenia, plany, obawy. Dawny Benjamin z pewnością przyznałby się do tęsknoty za nieskomplikowaną Grubcią, którą mógł bez problemów ochronić przed dziecięcymi strachami, ale teraz spoglądał na nią z jeszcze większą czułością niż przed laty - nawet jeśli zachowywała się nieco paranoicznie, uderzając go w okrytą poszarpaną koszulą pierś. Nie poczuł ciosu, jedynie pokręcił głową i zacmokał - a raczej zacmokałby, gdyby jego usta nie pozostawały spierzchnięte - na jej merlińskie oburzenie.
- Jeśli chcesz mnie odepchnąć, potrzebujesz zaklęcia - pouczył ją niezwykle poważnie, na ostre, burzowe spojrzenie reagując głębszym uśmiechem. Nie powinna się tu pałętać, dobrze, że wpadła na niego a nie na mugola o skłonnościach samobójczych, skuszonego rozbłyskami nad rezerwatem, albo, co gorsza, na wyrwanego spod zaklęcia smoka. Westchnął rozdzierająco, mógłby - i powinien - kontynuować reprymendę, ale nie potrafił zmusić się do świętej wściekłości. Za bardzo cieszył się na jej widok, była cała, zdrowa, blisko - i silna na tyle, by wyrywać się z nagłego uścisku, jakim ją obdarzył. Wbrew pozornej gruboskórności doskonale czuł szamotanie się drobnych ramion, ale nie opuszczał rąk, wciskając nos w puszyste, brązowe włosy, pachnące miotlarskimi, brzozowymi witkami i pastą Fleetwooda. Zadziwiające - nie czuł wyrzutów sumienia, związanych ze zdystansowaniem się od siostry, jedynie delikatność zaspokojonej tęsknoty. Artykułowane ochrypłym półszeptem słowa kobiety docierały do niego jakby z daleka, nie przywiązywał do nich większej wagi, zastanawiając się nad tym, jak wiele go ominęło. Ostatnie tygodnie, ba, miesiące, poświęcił całkowicie Zakonowi Feniksa, odbudowując to, co zniszczył, przygotowując się do Odsieczy a później - niszcząc świat, który chciał przecież uzdrowić także dla swojej rodziny. Westchnął ponownie, ciężej, nic nie poszło tak, jak sobie zaplanował; wolałby powitać Hannah samymi dobrymi informacjami: tych jednak ciągle było śmiesznie mało.
- No, już, już. Kiedy się zrobiłaś taka delikatna? - mruknął pod dłuższej chwili, gdy łomotanie piąstkami w plecy stało się wyczuwalne: odsunął się na odległość ramienia, jeszcze chwilę trzymając dużą, ciężką dłoń na jej barku, po czym finalnie pozwolił jej odetchnąć głębiej. Będąc pewnym, że jest już w stanie ukryć wewnętrzny smutek. - Dużo. Bardzo. Jak pewnie widziałaś, rezerwat zmienił się w niezły burdel - przyznał jej rację, machając dziwnie dłonią - stali jednak w przejściu pomiędzy oranżerią i właściwie tutaj rezerwat nie prezentował się tak tragicznie, jak zaledwie kawałek dalej, skąd rozpościerał się widok na potworne zniszczenia. - Smoki wariują. Ludzie też. Nie jest dobrze - poinformował, nie czując się na siłach, by ukrywać także bolesną sytuację Peak District: miał też nadzieję, że temat pracy zajmie Hanię na tyle, by nie dopytywała o głębsze szczegóły, zahaczające o kwestie prywatne. On sam nie zamierzał być aż tak dyskretny - Ty za to wyglądasz doskonale. Kawalerzy wbijają drzwiami i oknami? Interes się kręci? - Wiedział, że zapewne nie, ale chciał pokazać, że w nią wierzy. Radziła sobie do tej pory doskonale, przejęła na swoje barki ciężar odpowiedzialności za sklep, kontynuowała dziedzictwo ich rodu, szła przez życie dzielnie, był z niej dumny - i jednocześnie poczuł nieprzyjemne ukłucie. Robiła to wszystko sama, bez jego wsparcia. - Wybacz, że ostatnio się tak...odciąłem - dodał już ciszej i jakoś tak dziwnie; nieprzyjemnie, słabo: nie tak brzmiał Benjamin, którego pamiętała.
- Jeśli chcesz mnie odepchnąć, potrzebujesz zaklęcia - pouczył ją niezwykle poważnie, na ostre, burzowe spojrzenie reagując głębszym uśmiechem. Nie powinna się tu pałętać, dobrze, że wpadła na niego a nie na mugola o skłonnościach samobójczych, skuszonego rozbłyskami nad rezerwatem, albo, co gorsza, na wyrwanego spod zaklęcia smoka. Westchnął rozdzierająco, mógłby - i powinien - kontynuować reprymendę, ale nie potrafił zmusić się do świętej wściekłości. Za bardzo cieszył się na jej widok, była cała, zdrowa, blisko - i silna na tyle, by wyrywać się z nagłego uścisku, jakim ją obdarzył. Wbrew pozornej gruboskórności doskonale czuł szamotanie się drobnych ramion, ale nie opuszczał rąk, wciskając nos w puszyste, brązowe włosy, pachnące miotlarskimi, brzozowymi witkami i pastą Fleetwooda. Zadziwiające - nie czuł wyrzutów sumienia, związanych ze zdystansowaniem się od siostry, jedynie delikatność zaspokojonej tęsknoty. Artykułowane ochrypłym półszeptem słowa kobiety docierały do niego jakby z daleka, nie przywiązywał do nich większej wagi, zastanawiając się nad tym, jak wiele go ominęło. Ostatnie tygodnie, ba, miesiące, poświęcił całkowicie Zakonowi Feniksa, odbudowując to, co zniszczył, przygotowując się do Odsieczy a później - niszcząc świat, który chciał przecież uzdrowić także dla swojej rodziny. Westchnął ponownie, ciężej, nic nie poszło tak, jak sobie zaplanował; wolałby powitać Hannah samymi dobrymi informacjami: tych jednak ciągle było śmiesznie mało.
- No, już, już. Kiedy się zrobiłaś taka delikatna? - mruknął pod dłuższej chwili, gdy łomotanie piąstkami w plecy stało się wyczuwalne: odsunął się na odległość ramienia, jeszcze chwilę trzymając dużą, ciężką dłoń na jej barku, po czym finalnie pozwolił jej odetchnąć głębiej. Będąc pewnym, że jest już w stanie ukryć wewnętrzny smutek. - Dużo. Bardzo. Jak pewnie widziałaś, rezerwat zmienił się w niezły burdel - przyznał jej rację, machając dziwnie dłonią - stali jednak w przejściu pomiędzy oranżerią i właściwie tutaj rezerwat nie prezentował się tak tragicznie, jak zaledwie kawałek dalej, skąd rozpościerał się widok na potworne zniszczenia. - Smoki wariują. Ludzie też. Nie jest dobrze - poinformował, nie czując się na siłach, by ukrywać także bolesną sytuację Peak District: miał też nadzieję, że temat pracy zajmie Hanię na tyle, by nie dopytywała o głębsze szczegóły, zahaczające o kwestie prywatne. On sam nie zamierzał być aż tak dyskretny - Ty za to wyglądasz doskonale. Kawalerzy wbijają drzwiami i oknami? Interes się kręci? - Wiedział, że zapewne nie, ale chciał pokazać, że w nią wierzy. Radziła sobie do tej pory doskonale, przejęła na swoje barki ciężar odpowiedzialności za sklep, kontynuowała dziedzictwo ich rodu, szła przez życie dzielnie, był z niej dumny - i jednocześnie poczuł nieprzyjemne ukłucie. Robiła to wszystko sama, bez jego wsparcia. - Wybacz, że ostatnio się tak...odciąłem - dodał już ciszej i jakoś tak dziwnie; nieprzyjemnie, słabo: nie tak brzmiał Benjamin, którego pamiętała.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Stara oranżeria
Szybka odpowiedź