Stara oranżeria
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stara oranżeria
Położona blisko legowisk większości smoków stara oranżeria wciąż zachwyca nie tylko swoim przeznaczeniem, ale również wykonaniem. Składająca się wyłącznie ze szkła i metalu sprawia wrażenie niezwykle delikatnej przy podopiecznych rezerwatu. Przeróżni artyści, pasjonaci czy architekci odnajdywali w jej wnętrzu ukojenie. W środku znajdują się przeróżne rośliny kojące gości pięknymi zapachami, kawiarenka, a także miękkie fotele, w których można się rozsiąść i podziwiać Trójogony Edalskie.
Nie znosiła, kiedy zwracał się do niej w ten sposób, a jednak nie wyobrażała sobie ich razem bez tego. Big Bena bez Grubci i odwrotnie. Irytowała się z przyzwyczajenia, bo zawsze tak było, a ona nie lubiła zmian, choć te były nieuchronne. Irytowała się, bo taka była jej rola jako siostry, a jego jako brata i to sprawiało, że wszystko było na swoim miejscu, wszystko odbywało się z góry założonym trybem i nie wróżyło żadnych niepokojących odstępstw.To był dobry odruch, który sprawiał, że czuła się jak w domu, za starych, dobrych czasów Upewniła się, że człowiek, który stał przed nią wciąż był tym samym Jaimiem, choć im dłużej mu się przyglądała tym bardziej zdawała sobie sprawę, że był zaledwie cieniem dawnego siebie. Jego widok nie sprawiał, że nie wiedziała, co ma mu powiedzieć, zaskoczona jego formą. Było tego tak wiele, że nie miała pojęcia od czego zacząć, a jednocześnie była pewna, że gdy już to nastąpi i wyrzuci pierwsze wyrazy obaw o niego, nie będzie mogła przestać. Chciała się nim nacieszyć, chciała spędzić z nim jak najwięcej czasu, nadrobić chwile, które uciekły, a jednocześnie pragnęła dowiedzieć się, co w jego życiu uległo zmianie. Co w nim się zmieniło, że stawał się kimś, kogo nie poznawała, a intuicja podpowiadała jej, że za cenę prawdy może stracić o wiele więcej.
— Dopiero zjadłam bagietkę z czosnkiem, myślałam, że to wystarczy... — wymamrotała z wyraźnym zaskoczeniem, przykładając dłoń do ust i sprawdzając swój oddech. Oczywiście, wiedziała, że komu jak komu, ale jej bratu to raczej nie będzie przeszkadzać. Mógłby spokojnie, bez nerwów wygrać plebiscyt na bekanie po bigosie ich matki. — Ben...— zaczęła, choć zupełnie nie wiedziała jak rozpocząć temat, kiedy on próbował udać beztroskiego i normalnie zmęczonego. On taki nie bywał. Normalny. Przemknęła wzrokiem po oranżerii i tym, co znajdowało się za szybami, lecz choć smoki były piękne i fascynujące, o wiele bardziej pochłaniał jej myśli Benjamin, który brzmiał, jakby ktoś zrobił mu pranie mózgu. I nie zamierzała udawać, że to jest w porządku.
Kiedy ją puścił uśmiechnęła się blado, bynajmniej nie z powodu niedźwiedziego uścisku, jakim ją obdarzył na powitanie. Nie było tak źle, chciała by ją puścił, by na nią spojrzał. Chciała jeszcze raz zobaczyć te jego oczy, kiedy spojrzał na nią z zaskoczeniem o mało, co nie tratując.
— Tak, widziałam co nieco — odparła początkowo niemrawo, unosząc na niego pełen zawahania wzrok, choć sama nie wiedziała skąd się w niej brały opory przed zadaniem mu tych wszystkich pytań, które cisnęły jej się na usta. Patrzyła na niego, na jego przystojną twarz, na te ciemne oczy — miała go przed sobą na wyciągnięcie ręki, a jednak słowa ugrzęzły jej w gardle.
Zagarnęła opadające na twarz włosy za ucho i przestąpiła z nogi na nogę, przy okazji poprawiając spódnicę, z którą wszystko było w porządku. Kawalerowie, dobre sobie. Przewróciła oczami, kręcąc głową, gryząc dolną wargę przez pewien czas. Sklep miał się dobrze, jakoś ogarniała cały ten burdel, ale to wszystko mogło poczekać.
— Ben, musimy porozmawiać. I przepraszam, ale sprawa rezerwatu jest w tym momencie naprawdę drugorzędną kwestią. Podobnie jak sklep. — Jej ton wreszcie przybrał na sile, a ona zyskała pewności. Trudno, to się musiało zdarzyć. Miała dość zbywania i unikania kontaktu, unikania odpowiedzi, które były... jakie właściwie, niezręczne? — Nie mam już dziesięciu lat, więc nie traktuj mnie tak jakbym nic nie wiedziała o świecie. Widzę, co się dzieje w Londynie. Widzę, że idzie wojna, że te wszystkie potworne rzeczy stanowią niebezpieczeństwo dla wszystkich, nas, mugoli... Że czynią niewyobrażalne szkody, że Ministerstwo... Policja... Ben, źle wyglądasz. Tak naprawdę wyglądasz paskudnie. Wyglądasz jak nie ty. Gdzie się podziała ta energia, ta bezmyślność, ta euforia w oczach i chęć zrobienia czegoś... sama nie wiem, czegoś głupiego? Dawniej kiedy się widzieliśmy chwaliłeś się wszystkim tym, czym nie powinieneś, a dziś? Pytasz mnie, czy "interes się kręci"? Poważnie?— Odnalazła jego wielkie, silne dłonie i zacisnęła na nich swoje palce, zmieniając swe sarnie spojrzenie — nie było już w nich cienia strachu i obawy. Była determinacja. Nie zamierzała mu tym razem odpuścić. Mógł ją zwodzić w listach i zmieniać temat, ale skoro już go tu dopadła, skoro go miała, nie da sie tak łatwo wyprowadzić. Co najwyżej mógł ją po barbarzyńsku wynieść i wyrzucić. — Jaimie... nie mogę sobie przypomnieć sytuacji, w której bym cię zawiodła, w której odmówiłam ci pomocy, choć ty rzadko o nią prosisz...— Nie potrafiła sobie teraz przypomnieć, czy kiedykolwiek o to ją poprosił.— Nie wmówisz mi, że to nadmiar obowiązków po awansie cię tak przytłacza. Chodzi o Harriett?
Nic innego nie przychodziło jej do głowy. Zacisnęła mocniej palce na jego dłoniach, czując jakie są szorstkie i zniszczone. Oderwawszy uparte spojrzenie od jego twarzy, spuściła go na nie, odwracając je wierzchem do góry. Palcami delikatnie pogładziła wszystkie nierówności i linie, dotknęła lekko przegubów.
— Dlaczego się odciąłeś?
— Dopiero zjadłam bagietkę z czosnkiem, myślałam, że to wystarczy... — wymamrotała z wyraźnym zaskoczeniem, przykładając dłoń do ust i sprawdzając swój oddech. Oczywiście, wiedziała, że komu jak komu, ale jej bratu to raczej nie będzie przeszkadzać. Mógłby spokojnie, bez nerwów wygrać plebiscyt na bekanie po bigosie ich matki. — Ben...— zaczęła, choć zupełnie nie wiedziała jak rozpocząć temat, kiedy on próbował udać beztroskiego i normalnie zmęczonego. On taki nie bywał. Normalny. Przemknęła wzrokiem po oranżerii i tym, co znajdowało się za szybami, lecz choć smoki były piękne i fascynujące, o wiele bardziej pochłaniał jej myśli Benjamin, który brzmiał, jakby ktoś zrobił mu pranie mózgu. I nie zamierzała udawać, że to jest w porządku.
Kiedy ją puścił uśmiechnęła się blado, bynajmniej nie z powodu niedźwiedziego uścisku, jakim ją obdarzył na powitanie. Nie było tak źle, chciała by ją puścił, by na nią spojrzał. Chciała jeszcze raz zobaczyć te jego oczy, kiedy spojrzał na nią z zaskoczeniem o mało, co nie tratując.
— Tak, widziałam co nieco — odparła początkowo niemrawo, unosząc na niego pełen zawahania wzrok, choć sama nie wiedziała skąd się w niej brały opory przed zadaniem mu tych wszystkich pytań, które cisnęły jej się na usta. Patrzyła na niego, na jego przystojną twarz, na te ciemne oczy — miała go przed sobą na wyciągnięcie ręki, a jednak słowa ugrzęzły jej w gardle.
Zagarnęła opadające na twarz włosy za ucho i przestąpiła z nogi na nogę, przy okazji poprawiając spódnicę, z którą wszystko było w porządku. Kawalerowie, dobre sobie. Przewróciła oczami, kręcąc głową, gryząc dolną wargę przez pewien czas. Sklep miał się dobrze, jakoś ogarniała cały ten burdel, ale to wszystko mogło poczekać.
— Ben, musimy porozmawiać. I przepraszam, ale sprawa rezerwatu jest w tym momencie naprawdę drugorzędną kwestią. Podobnie jak sklep. — Jej ton wreszcie przybrał na sile, a ona zyskała pewności. Trudno, to się musiało zdarzyć. Miała dość zbywania i unikania kontaktu, unikania odpowiedzi, które były... jakie właściwie, niezręczne? — Nie mam już dziesięciu lat, więc nie traktuj mnie tak jakbym nic nie wiedziała o świecie. Widzę, co się dzieje w Londynie. Widzę, że idzie wojna, że te wszystkie potworne rzeczy stanowią niebezpieczeństwo dla wszystkich, nas, mugoli... Że czynią niewyobrażalne szkody, że Ministerstwo... Policja... Ben, źle wyglądasz. Tak naprawdę wyglądasz paskudnie. Wyglądasz jak nie ty. Gdzie się podziała ta energia, ta bezmyślność, ta euforia w oczach i chęć zrobienia czegoś... sama nie wiem, czegoś głupiego? Dawniej kiedy się widzieliśmy chwaliłeś się wszystkim tym, czym nie powinieneś, a dziś? Pytasz mnie, czy "interes się kręci"? Poważnie?— Odnalazła jego wielkie, silne dłonie i zacisnęła na nich swoje palce, zmieniając swe sarnie spojrzenie — nie było już w nich cienia strachu i obawy. Była determinacja. Nie zamierzała mu tym razem odpuścić. Mógł ją zwodzić w listach i zmieniać temat, ale skoro już go tu dopadła, skoro go miała, nie da sie tak łatwo wyprowadzić. Co najwyżej mógł ją po barbarzyńsku wynieść i wyrzucić. — Jaimie... nie mogę sobie przypomnieć sytuacji, w której bym cię zawiodła, w której odmówiłam ci pomocy, choć ty rzadko o nią prosisz...— Nie potrafiła sobie teraz przypomnieć, czy kiedykolwiek o to ją poprosił.— Nie wmówisz mi, że to nadmiar obowiązków po awansie cię tak przytłacza. Chodzi o Harriett?
Nic innego nie przychodziło jej do głowy. Zacisnęła mocniej palce na jego dłoniach, czując jakie są szorstkie i zniszczone. Oderwawszy uparte spojrzenie od jego twarzy, spuściła go na nie, odwracając je wierzchem do góry. Palcami delikatnie pogładziła wszystkie nierówności i linie, dotknęła lekko przegubów.
— Dlaczego się odciąłeś?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Beztroska - i zapewne dla wielu nieco grubiańska - szczerość Hannah zawsze go wzruszała, przenosząc, niezależnie od faktycznego miejsca spotkania, prosto do ciepłego domu. To oni przecież tworzyli te cztery ściany przytulnej chatki, do której nie wracali już od dawna, krocząc przez życie odrębnymi ścieżkami, skręcając w boczne drogi, rozchodząc się na skrzyżowaniach, zawsze jednak pamiętając o tym, skąd pochodzili. Rozpoczynając wędrówkę ku dorosłości przekroczyli przecież ten sam próg, żegnani tym samym mocnym uściskiem ojca i nieco łzawym pocałunkiem mamy, niosąc w sercu identyczne wartości, pomagające im przetrwać chaotyczną zawieruchę innego świata. Potykali się po drodze, zwłaszcza on sam i Joe, ale Hannah zdawała się kroczyć przed siebie dumnie i pewnie, omijając grząskie rejony. Przynajmniej pozornie: od zawsze widział w niej tylko to, co najlepsze, być może pozostając ślepym na odcienie szarości, widoczne na nieco pulchnej buzi.
Teraz szczupłej i zmartwionej, dziwie spiętej - już nie mógł udawać, że nie spostrzega pewnego rozedrgania i niepewności, przebrzmiewających także w krótkim przywołaniu jego imienia. Jedna sylaba wystarczyła, by pojął, że tym razem nie umknie przed emocjonalnym obnażeniem i wywleczeniem na lewą stronę swoich słabości. Westchnął ciężko, jednocześnie starając się uśmiechnąć, przez co wyglądał tak, jakby jednocześnie ziewał i szykował się do połknięcia Hani w całości.
- Dobrze, dobrze, po prostu... - wszedł jej w słowo, gdy zaczęła tyradę, lecz nawet donośny bas nie zdołał powstrzymać siostrzanej tyrady. Rozsądnej, szczerej, oczywistej: i przytłaczającej go tak, jak przypuszczał, gdy tylko zabrnął w rejony ewentualnego podzielenia się z Hannah swymi problemami. Nie ruszył się z miejsca, dzielnie wytrzymując wodospad pytań i wątpliwości: bez kroku w tył, umykania wzrokiem lub proponowania udania się w inne miejsce. Już nie uciekał, nauczył się pokory i odpowiedzialności - także za własną rodzinę. Na wspomnienie rozpaczliwej tęsknoty za bezmyślnością, zaśmiał się tylko krótko, lecz bez wesołości. Gdyby tylko wiedziała, jak wiele bezbrzeżnie głupich rzeczy zrobił, jak okrutne decyzje podjął, bazując jedynie na instynkcie, jak potworne cierpienie zesłał na cały świat, sądząc, że postępuje słusznie. Sądził, że doskonale ukrywa prawdziwe uczucia pod maską smutku, takiego samego, jaki zdobił twarze każdego czarodzieja, spoglądającego na maj z przerażeniem w pustych oczach, ale Hannah znała go zbyt dobrze - a może i on sam przestał panować nad zjadającą go od środka rozpaczą. Przestał się uśmiechać, jedynie odwzajemniając uścisk drobnych, ale silnych palców, ściskających jego szorstkie dłonie. - Powoli. Po kolei, w porządku? - mruknął, wciskając się w chwilę, w której brunetka nabierała powietrza, by ponownie zahaczyć o kwestie mniej lub bardziej palące. Smutna rezygnacja, odmalowująca się na brodatej twarzy, zamieniła się - na kilka sekund, gdy padło imię Harriett - w nieukrywane, wściekłe rozgoryczenie. - Nie - zaprzeczył od razu, prawie warkliwie. - Sprawa z nią jest skończona, defonitywnie - odparł sucho, ustawiając nieprzekraczalną granicę: nie chciał rozmawiać o tej pokrytej szumowinami...szumowinie. Odetchnął głębiej, chcąc uspokoić nagle szybciej bijące serce; wysunął jedną dłoń z uścisku Hani, dziwnie skrępowany delikatnością, z jaką obserwowała jego dłonie - bojąc się też, że nagle mogłaby podwinąć rękawy koszuli, obnażając głębokie blizny po samobójczym poświęceniu. Był pewien, że ten widok wywołałby koszmarną reakcję, a do tego nie chciał i nie mógł dopuścić. Wolną dłonią przetarł twarz, a potem: objął ręką ramię brunetki, odwracając ją w drugą stronę. - Masz rację. Dzieją się prawdziwe potworności, świat zalewa plugawa magia, wszystko wywraca się do góry nogami - zaczął od oczywistości, o nich najłatwiej było przecież mówić. - Nigdy mnie nie zawiodłaś - i ja też nie chciałem zawieść ciebie, dlatego...wolałem się na jakiś czas odsunąć. Byłem w gorszym stanie niż teraz, to nie był miły widok, a ty i tak nie mogłabyś mi pomóc. Nikt nie mógł - kontynuował z wyraźnym trudem, rozpoczynając pozornie uroczy spacer pomiędzy zabudowaniami oranżerii: gdyby nie temat rozmowy i obraz całkowitych zniszczeń, przebijających się przez brudne szyby. - Potrzebowałem nieźle dostać po tyłku, żeby zrozumieć, co tak naprawdę jest dla mnie ważne - uściślił, zerkając z ukosa na idącą tuż obok niego kobietę: bał się jej spojrzenia, bał się ulania wszystkich niepokoi, dlatego ponownie wbił wzrok w nierówny grunt przed sobą, prowadząc Hanię w bardziej ustronne miejsce oranżerii, gdzie mogli porozmawiać bez narażenia się na dzikie smoki albo zaaferowanych pracowników. - I...jest lepiej. Znacznie lepiej. Działam, by jakoś posprzątać ten cały koszmar, dlatego wyglądam jak siedem merlińskich nieszczęść, ale...to dobre zmęczenie, wiesz? Dające nadzieję - kontynuował, zdając sobie sprawę, że brzmi bełkotliwie, ale gwałtowne i jasne postawienie sprawy przez Wrightównę przepaliło ostatnie szare komórki: potrzebował dłuższej chwili, by zorientować się, o co tak naprawdę pytała młodsza siostra - i czy była na tę prawdę gotowa.
Teraz szczupłej i zmartwionej, dziwie spiętej - już nie mógł udawać, że nie spostrzega pewnego rozedrgania i niepewności, przebrzmiewających także w krótkim przywołaniu jego imienia. Jedna sylaba wystarczyła, by pojął, że tym razem nie umknie przed emocjonalnym obnażeniem i wywleczeniem na lewą stronę swoich słabości. Westchnął ciężko, jednocześnie starając się uśmiechnąć, przez co wyglądał tak, jakby jednocześnie ziewał i szykował się do połknięcia Hani w całości.
- Dobrze, dobrze, po prostu... - wszedł jej w słowo, gdy zaczęła tyradę, lecz nawet donośny bas nie zdołał powstrzymać siostrzanej tyrady. Rozsądnej, szczerej, oczywistej: i przytłaczającej go tak, jak przypuszczał, gdy tylko zabrnął w rejony ewentualnego podzielenia się z Hannah swymi problemami. Nie ruszył się z miejsca, dzielnie wytrzymując wodospad pytań i wątpliwości: bez kroku w tył, umykania wzrokiem lub proponowania udania się w inne miejsce. Już nie uciekał, nauczył się pokory i odpowiedzialności - także za własną rodzinę. Na wspomnienie rozpaczliwej tęsknoty za bezmyślnością, zaśmiał się tylko krótko, lecz bez wesołości. Gdyby tylko wiedziała, jak wiele bezbrzeżnie głupich rzeczy zrobił, jak okrutne decyzje podjął, bazując jedynie na instynkcie, jak potworne cierpienie zesłał na cały świat, sądząc, że postępuje słusznie. Sądził, że doskonale ukrywa prawdziwe uczucia pod maską smutku, takiego samego, jaki zdobił twarze każdego czarodzieja, spoglądającego na maj z przerażeniem w pustych oczach, ale Hannah znała go zbyt dobrze - a może i on sam przestał panować nad zjadającą go od środka rozpaczą. Przestał się uśmiechać, jedynie odwzajemniając uścisk drobnych, ale silnych palców, ściskających jego szorstkie dłonie. - Powoli. Po kolei, w porządku? - mruknął, wciskając się w chwilę, w której brunetka nabierała powietrza, by ponownie zahaczyć o kwestie mniej lub bardziej palące. Smutna rezygnacja, odmalowująca się na brodatej twarzy, zamieniła się - na kilka sekund, gdy padło imię Harriett - w nieukrywane, wściekłe rozgoryczenie. - Nie - zaprzeczył od razu, prawie warkliwie. - Sprawa z nią jest skończona, defonitywnie - odparł sucho, ustawiając nieprzekraczalną granicę: nie chciał rozmawiać o tej pokrytej szumowinami...szumowinie. Odetchnął głębiej, chcąc uspokoić nagle szybciej bijące serce; wysunął jedną dłoń z uścisku Hani, dziwnie skrępowany delikatnością, z jaką obserwowała jego dłonie - bojąc się też, że nagle mogłaby podwinąć rękawy koszuli, obnażając głębokie blizny po samobójczym poświęceniu. Był pewien, że ten widok wywołałby koszmarną reakcję, a do tego nie chciał i nie mógł dopuścić. Wolną dłonią przetarł twarz, a potem: objął ręką ramię brunetki, odwracając ją w drugą stronę. - Masz rację. Dzieją się prawdziwe potworności, świat zalewa plugawa magia, wszystko wywraca się do góry nogami - zaczął od oczywistości, o nich najłatwiej było przecież mówić. - Nigdy mnie nie zawiodłaś - i ja też nie chciałem zawieść ciebie, dlatego...wolałem się na jakiś czas odsunąć. Byłem w gorszym stanie niż teraz, to nie był miły widok, a ty i tak nie mogłabyś mi pomóc. Nikt nie mógł - kontynuował z wyraźnym trudem, rozpoczynając pozornie uroczy spacer pomiędzy zabudowaniami oranżerii: gdyby nie temat rozmowy i obraz całkowitych zniszczeń, przebijających się przez brudne szyby. - Potrzebowałem nieźle dostać po tyłku, żeby zrozumieć, co tak naprawdę jest dla mnie ważne - uściślił, zerkając z ukosa na idącą tuż obok niego kobietę: bał się jej spojrzenia, bał się ulania wszystkich niepokoi, dlatego ponownie wbił wzrok w nierówny grunt przed sobą, prowadząc Hanię w bardziej ustronne miejsce oranżerii, gdzie mogli porozmawiać bez narażenia się na dzikie smoki albo zaaferowanych pracowników. - I...jest lepiej. Znacznie lepiej. Działam, by jakoś posprzątać ten cały koszmar, dlatego wyglądam jak siedem merlińskich nieszczęść, ale...to dobre zmęczenie, wiesz? Dające nadzieję - kontynuował, zdając sobie sprawę, że brzmi bełkotliwie, ale gwałtowne i jasne postawienie sprawy przez Wrightównę przepaliło ostatnie szare komórki: potrzebował dłuższej chwili, by zorientować się, o co tak naprawdę pytała młodsza siostra - i czy była na tę prawdę gotowa.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie opanowała zasad właściwego zachowania, podobnie jak nie nauczyła się trzymać języka za zębami. Przemilczanie spraw wydawało jej się równie nienaturalne, co odpowiednie dyganie, choć kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nie chciała się tego nauczyć. Może brakowało jej ogłady, a może swoboda w wychowaniu była zbyt wyraźna, jednak jak mogłaby rozpatrywać to w kategoriach dobrych i złych, skoro na świecie wciąż było o wiele trudniejszych kwestii do rozważenia? Benjaminowi i Josephowi to nigdy nie przeszkadzało — dlatego i jej nie. Mówienie wszystkiego, co ślina niesie tkwiło w niej zbyt głęboko, by mogły powstrzymać to nawet największe obawy i najtrudniejsze pragnienia, a bardzo bała się, że kiedy zasypie go pytaniami, zdoła jedynie na część z nich usłyszeć odpowiedź, a mur pomiędzy nimi urośnie jeszcze wyższy. To było dziwne. Nigdy wcześniej nie przyszłoby jej to do głowy, bo on nigdy nie unikałby odpowiedzi tak zmartwiony i skołowany. A więc zmienił się on i zmieniał ją, całym sobą.
— Po prostu, co, Ben? — upomniała go niecierpliwie, wbijając w niego wielkie, piwne oczy. Lód powoli topniał, tak jak wszystkie wątpliwości. Nawet nie próbował jej się wymknąć, uciec, co sprawiało, że czuła się pewniej. Coraz bardziej nieustępliwie patrzyła mu w oczy, domagając się odpowiedzi, usta spinały się w coraz bardziej zacięty wyraz twarzy, a serce łomotało jej w piersi coraz szybciej. Jego krótki śmiech pozbawiony wesołości nie odbił się echem w jej twarzy, wargi nawet nie drgnęły w fałszywym odwzajemnieniu. Z niedowierzaniem patrzyła na niego, to kim się stał, zaczynając mieć wrażenie, że nie była gotowa na to spotkanie, a w jej życiu rozgrywał się jakiś dramat, o którym nie miała pojęcia. Widziała te piękne oczy, a nie poznawała w nich człowieka, który był dla niej najważniejszy na świecie.
Potrząsnęła w końcu głową, zbyt energicznie, by ukryć budzącą się w niej nerwowość.
— Ben. Mówi się d e f i n i t y w n i e — poprawiła go automatycznie, choć jej wyraz twarzy wcale się nie zmienił. – Myślałam, że... może... No wiesz, że wasza dwójka... Dogadacie się.— Wydukała, choć jeszcze nie wiedziała, czy to wyznanie bardziej ją uspokoiło, czy poddenerwowało. Coś w środku szeptało jej, że wolała zrzucić to wszystko na karb znajomości z kobietą. Zauroczenia się zdarzają, większe i mniejsze, a oni wyglądali na cudowną parę, które nawet przez pewien czas kibicowała. Taka gwiazda quidditcha jak Ben powinna mieć przy sobie najpiękniejszą kobietę pod słońcem. Nie raz ganiła go za brak wyczucia względem kobiet, ale on nie narzekał wcale na mniejsze zainteresowanie z tego powodu.
Dostrzegła jakąś zmianę w jego twarzy — nie chciał o tym rozmawiać, a to znaczyło, że ona nagle zapragnęła się wszystkiego dowiedzieć. — Co to znaczy definitywnie?— spytała, poszukując jego spuszczonego wzroku. — Co się między wami wydarzyło, Ben? — dodałaby, że wyciągnie to z niego choćby i siłą, ale nie chciała odkrywać wszystkich kart od razu. Niech naiwniak sądzi, że mu trochę odpuści. Odwrócona przez niego, prawie posłusznie ruszyła we wskazanym przez niego kierunku, unosząc wyżej głowę, by wciąż wwiercać się w niego nieustępliwym wzrokiem.— Poczekaj.— Zanim się zagalopujesz. Przymknęła na moment powieki, a jedną z dłoni przytknęła do czoła. Słowa, które wypowiadał nie mieściły jej się w głowie. Chciałaby sobie je poukładać, ale nagle zalęgł się w niej kompletny chaos i nie uda jej się to na poczekaniu. — Dlaczego... Nie rozumiem. Jeśli nie Harriett, to co było powodem takiego stanu? Myślałam, że dobre kakao jest w stanie pomóc na wszystko— mruknęła smętnie, nieco naiwnym tonem, choć w głębi duszy wiedziała, że kakao nie wystarczy, by poradzić sobie ze wszystkimi problemami, a już na pewno nie takimi, z jakimi zmagał się Ben. Każdy głupiec, by zauważył, że dręczyło go coś większego niż zwykłe zauroczenie. — Przykro mi, że nie byłam w stanie ci pomóc.— Zatrzymała się nagle, spuszczając wzrok na podłogę. Wzięła głęboki wdech.— Powinnam była przyjechać, nie czekać aż się odezwiesz. Ale teraz jestem i chcę to wszystko naprawić, okej? Nadrobić.
Świadomość, że coś przeoczyła z powodu zbyt małego zainteresowania jego życiem nie dawała jej spokoju. Przełknęła ślinę, nie umiejąc znaleźć odpowiednio ładnych słów, by go za to przeprosić. Powinna była przy nim być, zrobić wszystko, by mu pomóc, aby czuł się lepiej — wiedziała, że cokolwiek by się nie stało, zawsze by powtarzał, że nie mogła nic zrobić, wierząc, że dzięki temu uchroni ją przed wyrzutami sumienia.
Powoli uniosła na niego wzrok, chcąc sprawdzić w jego oczach, czy jest z nią szczery.
— Nie kłamiesz?— spytała dla potwierdzenia. Nie miała powodów, aby mu nie wierzyć, jeśli zapewniał ją, patrząc jej w twarz. Musiała wiedzieć, że nie stacza się jak kula śniegowa, zbierając coraz więcej kłopotów ze sobą. — Na brodę Merlina, mówisz tak ogólnie, że wciąż z tego niewiele pojmuję. Ale chcę żebyś wiedział, że cieszę się. No wiesz, że jest lepiej. Cieszyłabym się bardziej, gdybyś dał sobie pomóc, zamiast tak krążyć wkoło jak ślepiec.
— Po prostu, co, Ben? — upomniała go niecierpliwie, wbijając w niego wielkie, piwne oczy. Lód powoli topniał, tak jak wszystkie wątpliwości. Nawet nie próbował jej się wymknąć, uciec, co sprawiało, że czuła się pewniej. Coraz bardziej nieustępliwie patrzyła mu w oczy, domagając się odpowiedzi, usta spinały się w coraz bardziej zacięty wyraz twarzy, a serce łomotało jej w piersi coraz szybciej. Jego krótki śmiech pozbawiony wesołości nie odbił się echem w jej twarzy, wargi nawet nie drgnęły w fałszywym odwzajemnieniu. Z niedowierzaniem patrzyła na niego, to kim się stał, zaczynając mieć wrażenie, że nie była gotowa na to spotkanie, a w jej życiu rozgrywał się jakiś dramat, o którym nie miała pojęcia. Widziała te piękne oczy, a nie poznawała w nich człowieka, który był dla niej najważniejszy na świecie.
Potrząsnęła w końcu głową, zbyt energicznie, by ukryć budzącą się w niej nerwowość.
— Ben. Mówi się d e f i n i t y w n i e — poprawiła go automatycznie, choć jej wyraz twarzy wcale się nie zmienił. – Myślałam, że... może... No wiesz, że wasza dwójka... Dogadacie się.— Wydukała, choć jeszcze nie wiedziała, czy to wyznanie bardziej ją uspokoiło, czy poddenerwowało. Coś w środku szeptało jej, że wolała zrzucić to wszystko na karb znajomości z kobietą. Zauroczenia się zdarzają, większe i mniejsze, a oni wyglądali na cudowną parę, które nawet przez pewien czas kibicowała. Taka gwiazda quidditcha jak Ben powinna mieć przy sobie najpiękniejszą kobietę pod słońcem. Nie raz ganiła go za brak wyczucia względem kobiet, ale on nie narzekał wcale na mniejsze zainteresowanie z tego powodu.
Dostrzegła jakąś zmianę w jego twarzy — nie chciał o tym rozmawiać, a to znaczyło, że ona nagle zapragnęła się wszystkiego dowiedzieć. — Co to znaczy definitywnie?— spytała, poszukując jego spuszczonego wzroku. — Co się między wami wydarzyło, Ben? — dodałaby, że wyciągnie to z niego choćby i siłą, ale nie chciała odkrywać wszystkich kart od razu. Niech naiwniak sądzi, że mu trochę odpuści. Odwrócona przez niego, prawie posłusznie ruszyła we wskazanym przez niego kierunku, unosząc wyżej głowę, by wciąż wwiercać się w niego nieustępliwym wzrokiem.— Poczekaj.— Zanim się zagalopujesz. Przymknęła na moment powieki, a jedną z dłoni przytknęła do czoła. Słowa, które wypowiadał nie mieściły jej się w głowie. Chciałaby sobie je poukładać, ale nagle zalęgł się w niej kompletny chaos i nie uda jej się to na poczekaniu. — Dlaczego... Nie rozumiem. Jeśli nie Harriett, to co było powodem takiego stanu? Myślałam, że dobre kakao jest w stanie pomóc na wszystko— mruknęła smętnie, nieco naiwnym tonem, choć w głębi duszy wiedziała, że kakao nie wystarczy, by poradzić sobie ze wszystkimi problemami, a już na pewno nie takimi, z jakimi zmagał się Ben. Każdy głupiec, by zauważył, że dręczyło go coś większego niż zwykłe zauroczenie. — Przykro mi, że nie byłam w stanie ci pomóc.— Zatrzymała się nagle, spuszczając wzrok na podłogę. Wzięła głęboki wdech.— Powinnam była przyjechać, nie czekać aż się odezwiesz. Ale teraz jestem i chcę to wszystko naprawić, okej? Nadrobić.
Świadomość, że coś przeoczyła z powodu zbyt małego zainteresowania jego życiem nie dawała jej spokoju. Przełknęła ślinę, nie umiejąc znaleźć odpowiednio ładnych słów, by go za to przeprosić. Powinna była przy nim być, zrobić wszystko, by mu pomóc, aby czuł się lepiej — wiedziała, że cokolwiek by się nie stało, zawsze by powtarzał, że nie mogła nic zrobić, wierząc, że dzięki temu uchroni ją przed wyrzutami sumienia.
Powoli uniosła na niego wzrok, chcąc sprawdzić w jego oczach, czy jest z nią szczery.
— Nie kłamiesz?— spytała dla potwierdzenia. Nie miała powodów, aby mu nie wierzyć, jeśli zapewniał ją, patrząc jej w twarz. Musiała wiedzieć, że nie stacza się jak kula śniegowa, zbierając coraz więcej kłopotów ze sobą. — Na brodę Merlina, mówisz tak ogólnie, że wciąż z tego niewiele pojmuję. Ale chcę żebyś wiedział, że cieszę się. No wiesz, że jest lepiej. Cieszyłabym się bardziej, gdybyś dał sobie pomóc, zamiast tak krążyć wkoło jak ślepiec.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Sam nie wiedział dokładnie, co po prostu - i czy w ogóle zdoła w ten prosty sposób cokolwiek wytłumaczyć. Postrzegał świat w czerni i bieli, wyraźnie widząc granicę pomiędzy dobrem i złem, lecz z biegiem wydarzeń i lat równa linia zatarła się, rozmyła, a on krążył gdzieś w bagnie szarości, nie potrafiąc obiektywnie spojrzeć na barwę swych działań i stronę, w którą zmierzał. Zaślepiony przekonaniem o nieomylności, popełniał wielkie błędy, w podobnym zaślepieniu mknąć także teraz ku zatraceniu, pewien, że stracił i spopielił już wszystkie szanse. Ze skrajności z skrajność, z grzechów śmiertelnych w pętanie się wyrzutami sumienia: odnalezienie bilansu w gęstej mgle niepowodzeń wydawało się niemożliwe. Jakże więc mógł zrzucić ten ciężar na barki siostry? Wiedział, że może to zrobić, że Hannah zdoła unieść znacznie więcej, niż wskazywałaby na to jej metryka bądź rozmiar, ale dopóki jakoś radził sobie z przytłoczeniem sam, zamierzał kontynuować pokutę w pojedynkę. Tak przynajmniej planował, czym innym było jednak podejmowanie decyzji na osobności a czym innym starcie twarzą w twarz z wielkimi, brązowymi oczami, wykrzywionymi niecierpliwie ustami i całą rodzinną aurą, którą roztaczała wokół siebie najważniejsza kobieta jego życia.
Westchnął ponownie, prawdopodobnie już po raz setny, puszczając mimo uszu poprawienie zakresu słownictwa. Powtarzanie słówek, zadanych mu przez Margaux, straciło swój priorytet. - Nic się nie wydarzyło i się nie wydarzy - powtórzył dobitnie i nieco nerwowo: rozmawianie o Harriett ciągle sprawiało mu ból, coraz mniejszy, ale jednak trafiający w czułe miejsca. Być może powinien zatrzymać się w tym miejscu odpowiedzi, ale czuł się przy Hani zbyt swobodnie. - Zdradziła mnie, w najgorszy, w najbardziej plugawy ze sposobów. Dla mnie już nie istnieje - I choć to krótkie zdanie mogło brzmieć żałośnie teatralnie, to wychrypiane przez wyraźnie przejętego Benjamina traciło na teatralności. Rzucił Hannah krótkie, ostre spojrzenie, mające jasno dać jej do zrozumienia, że ucina dany temat - przynajmniej do kolejnej udanej próby przedarcia się przez jego zaprzeczenia. Znała go tak dobrze. - Niestety, gorące kakao nie ma możliwości niszczenia wszystkich problemów - odburknął, nawet nie myśląc o zachwycających dwuznacznościach, które mógłby z tej metafory wydobyć. Był poraniony, zmęczony, obolały - i wbrew pozorom, coraz mniej sfrustrowany. Dociekliwość Hannah, nawet ta wścibska i bezpardonowa, udowadniała, że jednak komuś na nim ciągle zależy. Że jednak istnieje miejsce, które może nazwać domem i ludzie - którzy są jego rodziną. Obruszył się dopiero na następne słowa siostry: do cna głupie. - Głuptas - skomentował krótko, prawie wywracając oczami na chwilowy smutek i wycofanie Hannah. Przystanął, pochylił się i lekko ujął brodę kobiety w dwa palce, unosząc jej twarz do góry. Już nie uciekał wzrokiem ani szczerością. - Gdybyś tu przyjechała wcześniej, zapewne wyrzuciłbym cię z mieszkania albo i potraktował tak, że nie chciałabyś mieć ze mną do czynienia przez najbliższą dekadę. Ćpałem - wyjaśnił całkowicie szczerze, obnażając ten pusty proceder z dramatyzmu i przemilczając jedynie powody, wpychające go w powrót do plugawego nałogu. Nie wiedziała o Percivalu, nikt o nim nie wiedział, i ten ciężar musiał nieść samotnie. Inne - być może z jej pomocą, wykazywała się przecież wielką siłą, zarówno ciała jak i ducha, upartością, zawziętością i chciała działać. Naprawiać. Uśmiechnął się krótko, przelotnie, przymykając na chwilę oczy. Już żaden z gwałtownych pomysłów nie wydawał mu się irracjonalny. - Nie kłamię. Jest lepiej, mała - odpowiedział powoli i szczerze, podnosił się z błota, co prawda dopiero chwiejnie i na kolanach, ale w końcu mając przed sobą jasny cel. Trudny, podkopany własnymi błędnymi decyzjami, ale wierzył w niego z całych sił, taką samą wiarę pokładając w swojej siostrze. - Właściwie...teraz możesz mi pomóc. Nam pomóc - dodał ostrożniej, powoli, ponownie powracając do nieśpiesznego spaceru - tym razem skręcili przez wyłamane drzwi, prosto do środka oranżerii. Opustoszałej, jeśli nie liczyć gęstego, wręcz namacalnego zapachu zgniłych, zwierzęcych zwłok i magicznego środka dezynfekującego. Ciągle nie było to miejsce dyskretne, gdzieś z daleka dochodziły ich pokrzykiwania opiekunów, a brudne szkło mieniło się rozbłyskami zaklęć, lecz przynajmniej nikt nie mógł niepostrzeżenie wbiec prosto w nich, przeszkadzając w...wstępie do poważnej rozmowy. Wiedział, że jest jeszcze za wcześnie a gwałtowna potrzeba podzielenia się z Hannah całością swych problemów mogła zniknąć w trzeźwiejszym i mniej smutnym świetle kolejnych dni, lecz coś szeptało mu, że nie zmieni zdania. - Na razie muszę mówić ogólnie, ale sądzę, ba, wiem, że już niedługo wszystko stanie się jasne i dla ciebie - powiedział trochę ciszej, lecz zdecydowanie bardziej żywo niż przed chwilą: prywatne kwestie, dotykające swoich potknięć, niezależnie, czy wykonanych własnoręcznie czy zesłanych na niego przekleństwem zdradzieckich kobiet i przyjaciół, wydawały się miałkie w porównaniu ze sprawą, pomimo przeciwności wywołującą w nim większe ożywienie. - Działam w pewnej...organizacji. Z dobrymi ludźmi. Staramy się powstrzymać rozpleniające się zło. Na razie nie mogę powiedzieć ci nic więcej, ale... - kontynuował prawie prosto do siostrzanego ucha, a brązowe kosmyki włosów przyklejały się do jego spierzchniętych warg. Przystanęli gdzieś pośrodku zniszczonej oranżerii, na szczęście zbyt zagraconej, by słowa mężczyzny roznosiły się po niej echem. - Ale jeśli zechcesz, będę więcej niż szczęśliwy mogąc zaangażować cię całkowicie - mówił coraz żywiej, nieskrępowany żadnymi logicznymi odruchami. Samobójstwo, śmierć, ryzyko utraty bliskich, tortury, potworna czarna magia, koszmary, całkowite poświęcenie; czy tego chciał dla swojej siostry? - wszystko to jednak spływało na dalszy plan, rozmywało się w mgle przekonania o tym, że droga, którą kroczy jest jedyną słuszną: i jedyną, jaką mogą kroczyć razem, bez tajemnic i pogłębiającej się między nimi przepaści. Wiedział, że nie może pociągnąć ją za sobą - na dno? - już teraz, ale samo zaszczepienie idei wydawało mu się w tym momencie dobrym pomysłem, przynoszącym szybsze owoce.
Westchnął ponownie, prawdopodobnie już po raz setny, puszczając mimo uszu poprawienie zakresu słownictwa. Powtarzanie słówek, zadanych mu przez Margaux, straciło swój priorytet. - Nic się nie wydarzyło i się nie wydarzy - powtórzył dobitnie i nieco nerwowo: rozmawianie o Harriett ciągle sprawiało mu ból, coraz mniejszy, ale jednak trafiający w czułe miejsca. Być może powinien zatrzymać się w tym miejscu odpowiedzi, ale czuł się przy Hani zbyt swobodnie. - Zdradziła mnie, w najgorszy, w najbardziej plugawy ze sposobów. Dla mnie już nie istnieje - I choć to krótkie zdanie mogło brzmieć żałośnie teatralnie, to wychrypiane przez wyraźnie przejętego Benjamina traciło na teatralności. Rzucił Hannah krótkie, ostre spojrzenie, mające jasno dać jej do zrozumienia, że ucina dany temat - przynajmniej do kolejnej udanej próby przedarcia się przez jego zaprzeczenia. Znała go tak dobrze. - Niestety, gorące kakao nie ma możliwości niszczenia wszystkich problemów - odburknął, nawet nie myśląc o zachwycających dwuznacznościach, które mógłby z tej metafory wydobyć. Był poraniony, zmęczony, obolały - i wbrew pozorom, coraz mniej sfrustrowany. Dociekliwość Hannah, nawet ta wścibska i bezpardonowa, udowadniała, że jednak komuś na nim ciągle zależy. Że jednak istnieje miejsce, które może nazwać domem i ludzie - którzy są jego rodziną. Obruszył się dopiero na następne słowa siostry: do cna głupie. - Głuptas - skomentował krótko, prawie wywracając oczami na chwilowy smutek i wycofanie Hannah. Przystanął, pochylił się i lekko ujął brodę kobiety w dwa palce, unosząc jej twarz do góry. Już nie uciekał wzrokiem ani szczerością. - Gdybyś tu przyjechała wcześniej, zapewne wyrzuciłbym cię z mieszkania albo i potraktował tak, że nie chciałabyś mieć ze mną do czynienia przez najbliższą dekadę. Ćpałem - wyjaśnił całkowicie szczerze, obnażając ten pusty proceder z dramatyzmu i przemilczając jedynie powody, wpychające go w powrót do plugawego nałogu. Nie wiedziała o Percivalu, nikt o nim nie wiedział, i ten ciężar musiał nieść samotnie. Inne - być może z jej pomocą, wykazywała się przecież wielką siłą, zarówno ciała jak i ducha, upartością, zawziętością i chciała działać. Naprawiać. Uśmiechnął się krótko, przelotnie, przymykając na chwilę oczy. Już żaden z gwałtownych pomysłów nie wydawał mu się irracjonalny. - Nie kłamię. Jest lepiej, mała - odpowiedział powoli i szczerze, podnosił się z błota, co prawda dopiero chwiejnie i na kolanach, ale w końcu mając przed sobą jasny cel. Trudny, podkopany własnymi błędnymi decyzjami, ale wierzył w niego z całych sił, taką samą wiarę pokładając w swojej siostrze. - Właściwie...teraz możesz mi pomóc. Nam pomóc - dodał ostrożniej, powoli, ponownie powracając do nieśpiesznego spaceru - tym razem skręcili przez wyłamane drzwi, prosto do środka oranżerii. Opustoszałej, jeśli nie liczyć gęstego, wręcz namacalnego zapachu zgniłych, zwierzęcych zwłok i magicznego środka dezynfekującego. Ciągle nie było to miejsce dyskretne, gdzieś z daleka dochodziły ich pokrzykiwania opiekunów, a brudne szkło mieniło się rozbłyskami zaklęć, lecz przynajmniej nikt nie mógł niepostrzeżenie wbiec prosto w nich, przeszkadzając w...wstępie do poważnej rozmowy. Wiedział, że jest jeszcze za wcześnie a gwałtowna potrzeba podzielenia się z Hannah całością swych problemów mogła zniknąć w trzeźwiejszym i mniej smutnym świetle kolejnych dni, lecz coś szeptało mu, że nie zmieni zdania. - Na razie muszę mówić ogólnie, ale sądzę, ba, wiem, że już niedługo wszystko stanie się jasne i dla ciebie - powiedział trochę ciszej, lecz zdecydowanie bardziej żywo niż przed chwilą: prywatne kwestie, dotykające swoich potknięć, niezależnie, czy wykonanych własnoręcznie czy zesłanych na niego przekleństwem zdradzieckich kobiet i przyjaciół, wydawały się miałkie w porównaniu ze sprawą, pomimo przeciwności wywołującą w nim większe ożywienie. - Działam w pewnej...organizacji. Z dobrymi ludźmi. Staramy się powstrzymać rozpleniające się zło. Na razie nie mogę powiedzieć ci nic więcej, ale... - kontynuował prawie prosto do siostrzanego ucha, a brązowe kosmyki włosów przyklejały się do jego spierzchniętych warg. Przystanęli gdzieś pośrodku zniszczonej oranżerii, na szczęście zbyt zagraconej, by słowa mężczyzny roznosiły się po niej echem. - Ale jeśli zechcesz, będę więcej niż szczęśliwy mogąc zaangażować cię całkowicie - mówił coraz żywiej, nieskrępowany żadnymi logicznymi odruchami. Samobójstwo, śmierć, ryzyko utraty bliskich, tortury, potworna czarna magia, koszmary, całkowite poświęcenie; czy tego chciał dla swojej siostry? - wszystko to jednak spływało na dalszy plan, rozmywało się w mgle przekonania o tym, że droga, którą kroczy jest jedyną słuszną: i jedyną, jaką mogą kroczyć razem, bez tajemnic i pogłębiającej się między nimi przepaści. Wiedział, że nie może pociągnąć ją za sobą - na dno? - już teraz, ale samo zaszczepienie idei wydawało mu się w tym momencie dobrym pomysłem, przynoszącym szybsze owoce.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To wszystko przez co przechodził ostatnimi czasy wciąż było przed nią. Przełomy, załamania. W jej świecie istniało dobro i zło, istniało również wiele odcieni szarości, które budziły w niej litość i współczucie, choć nie mogły zatrząść, jak wierzyła, dość stabilną drabiną norm i wartości. Jej serce nie skreślało nigdy nikogo, a wiara nie pozwalała wątpić w dobre chęci i pragnienie nawrócenia. Nawet jeśli jej brat zbłądził, nawet jeśli czynił rzeczy, których się wstydził, a które tak usilnie próbował przed nią ukryć, nie byłaby w stanie go odtrącić ani nawet zmierzyć pogardliwym spojrzeniem. Ludzie popełniali błędy, czasem zagrzebywali się w nich po samą szyję, a wtedy potrzebowali kogoś kto wyciągnie ich z bagna i wytarga z dołka, w który sami się wkopali. Chciała tym być dla niego, podporą, stabilną belką, której się przytrzyma, gdy zwątpi, upadnie lub zachwieje się niebezpiecznie. Chciała, aby wiedział, że jest dla niego zawsze i wszędzie, cokolwiek by się nie działo.
— Co...?— jęknęła z niedowierzaniem, unosząc brwi i marszcząc tym samym czoło pod gęstą grzywką. — Co za paskudna krowa — dokończyła zamiast tkwić w tym niedowierzaniu całą wieczność. — Ben. Nie — zaczęła z zaciętą mina. Oparła ręce na jego torsie, aby przypadkiem nie próbował się do niej odwrócić plecami, po czym wbiła w niego twarde spojrzenie. Otworzyła usta, by wylać z siebie całe morze żalu na temat bezsensowności cierpienia z powodu zauroczenia i idiotycznego sposobu na radzenie sobie z tym poprzez udawanie, że problemu nie ma, ale jego ostre spojrzenie sprawiło, że w trakcie pierwszych dźwięków zmieniła zdanie. Pomijając początkowy niezrozumiały bełkot, odezwała się: — Właściwie to się dobrze składa, bo znam kogoś, kto bardzo by cię chciał poznać i myślę, że pasowalibyście do siebie. Wiem, że byś ją polubił i w ogóle.
jego gromiące spojrzenie wyraźnie dało jej do zrozumienia, że to nie jest dobry moment na wypytywanie go o szczegóły owej zdrady, która i ją uczyniła wściekłą. Na samą myśl o tym, że jakaś ladacznica skrzywdziła jej brata zrobiło jej się gorąco, ale nie mogła tak nagle go zostawić i się z nią skontaktować, by jej naciukać w jego imieniu. Wzięła głęboki wdech. Oddychaj, Hannah, oddychaj. Patrzyła na niego i przypominała sobie chwile, w których uważała ich za udaną, śliczną parę.
Zmuszona, spojrzała w górę, znosząc ciemne spojrzenie jego oczu. Przytrzymywał jej brodę palcami, które po chwili ujęła, odejmując z dala od twarzy.
— To nie jest możliwe, Ben, oboje o tym dobrze wiemy — skarciła go za tę myśl. Chciała kontynuować, ale jego wyznanie było jak trzask w twarz, nagłe i orzeźwiające. — Ee, no, palenie zioła to chyba nie ćpanie. Nie dramatyzuj — mruknęła, przyglądając mu się uważnie i niepewnie. Od kiedy się zrobił taki delikatny i odpowiedzialny. Wiedziała od dawna, że ma skłonności do podpalania, zresztą zawsze zwalała to na brzemię przeszłej sławy. Musiał radzić sobie ze stresem, oczekiwaniami, fanami, ale sądziła, że oboje uważają to za coś niewinnego.
Zmierzyła go wzrokiem od góry do dołu.
— Kim jesteś i kiedy oddasz mi mojego brata?— wydukała cicho, a jej pełne usta pozostały rozchylone w wyjątkowym zdziwieniu. Gdzieś za jego plecami coś zaszeleściło, ale nie była w stanie dostrzec, czy ktoś przechodził, plecy Benjamina były zbyt szerokie, a ona nie ruszyła się z miejsca. Nie ciekawiło jej to tak bardzo. Zmrużywszy oczy podejrzliwie, dopytała nieco ściszonym głosem:— Co masz na myśli, mówiąc "nam"?
Splotła ręce na piersi, wyczekująco, zapominając o tym, że milej byłoby, gdyby gdzieś usiedli. Zaczynał ją niepokoić, a kiedy pozwolił, by cała ta śnieżna lawina runęła w dół, nagle zupełnie nie wiedziała, co ma powiedzieć. I wszystko powoli zaczynało się łączyć w jedną, sensowną całość, każdy jego stan zaczął nabierać znaczenia. To było oczywiste — dlaczego wcześniej na to nie wpadła? Jak mogła być tak krótkowzroczna. Jak mogła być tak głupia, że się nie domyśliła i nie pomogła mu w porę?
—Jaimie, czy ty należysz do jakiejś sekty? Powiedz, że nie. Albo nie, nie mów. Każdy, kto należy do sekty mówi, że nie należy do sekty.— Zmarszczyła brwi, ledwo wykukawszy tych kilka prostych zdań. Uniosła ręce do głowy i cofnęła się, patrząc na niego z niedowierzaniem. — Na gacie Merlina, Jaimie, coś ty zrobił. Nie, czekaj— wymamrotała i przymknęła powieki, próbując zebrać myśli. Wiedziała, że musi być delikatna, terapią wstrząsową niczego mu nie wytłumaczy, choć w głębi duszy przeklinała się za nieuwagę. Jak mogli do tego dopuścić, psidwacza mać! — Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jak to brzmi, ale... Chcę żebyś wiedział, że martwię się o ciebie i nie pozwolę im cię w to wciągać, rozumiesz? Musisz z tym skończyć. Natychmiast. — Może to jednak nie była tylko trawka?— Czy oni cię czymś faszerują? Czy to oni cię ćpali? Miły Godryku, na pewno tak.— Zacisnęła powieki i ruszyła się z miejsca, ale miała go zbyt mało, by chodzić w kółko. Musiała coś na szybko wymyślić. Stukając palcami o skronie w końcu wzięła haust powietrza i spojrzała na niego. — Proszę cię, rzuć to. Zrób to dla mnie, Zrób to dla Jo. Dla mamy i taty.
— Co...?— jęknęła z niedowierzaniem, unosząc brwi i marszcząc tym samym czoło pod gęstą grzywką. — Co za paskudna krowa — dokończyła zamiast tkwić w tym niedowierzaniu całą wieczność. — Ben. Nie — zaczęła z zaciętą mina. Oparła ręce na jego torsie, aby przypadkiem nie próbował się do niej odwrócić plecami, po czym wbiła w niego twarde spojrzenie. Otworzyła usta, by wylać z siebie całe morze żalu na temat bezsensowności cierpienia z powodu zauroczenia i idiotycznego sposobu na radzenie sobie z tym poprzez udawanie, że problemu nie ma, ale jego ostre spojrzenie sprawiło, że w trakcie pierwszych dźwięków zmieniła zdanie. Pomijając początkowy niezrozumiały bełkot, odezwała się: — Właściwie to się dobrze składa, bo znam kogoś, kto bardzo by cię chciał poznać i myślę, że pasowalibyście do siebie. Wiem, że byś ją polubił i w ogóle.
jego gromiące spojrzenie wyraźnie dało jej do zrozumienia, że to nie jest dobry moment na wypytywanie go o szczegóły owej zdrady, która i ją uczyniła wściekłą. Na samą myśl o tym, że jakaś ladacznica skrzywdziła jej brata zrobiło jej się gorąco, ale nie mogła tak nagle go zostawić i się z nią skontaktować, by jej naciukać w jego imieniu. Wzięła głęboki wdech. Oddychaj, Hannah, oddychaj. Patrzyła na niego i przypominała sobie chwile, w których uważała ich za udaną, śliczną parę.
Zmuszona, spojrzała w górę, znosząc ciemne spojrzenie jego oczu. Przytrzymywał jej brodę palcami, które po chwili ujęła, odejmując z dala od twarzy.
— To nie jest możliwe, Ben, oboje o tym dobrze wiemy — skarciła go za tę myśl. Chciała kontynuować, ale jego wyznanie było jak trzask w twarz, nagłe i orzeźwiające. — Ee, no, palenie zioła to chyba nie ćpanie. Nie dramatyzuj — mruknęła, przyglądając mu się uważnie i niepewnie. Od kiedy się zrobił taki delikatny i odpowiedzialny. Wiedziała od dawna, że ma skłonności do podpalania, zresztą zawsze zwalała to na brzemię przeszłej sławy. Musiał radzić sobie ze stresem, oczekiwaniami, fanami, ale sądziła, że oboje uważają to za coś niewinnego.
Zmierzyła go wzrokiem od góry do dołu.
— Kim jesteś i kiedy oddasz mi mojego brata?— wydukała cicho, a jej pełne usta pozostały rozchylone w wyjątkowym zdziwieniu. Gdzieś za jego plecami coś zaszeleściło, ale nie była w stanie dostrzec, czy ktoś przechodził, plecy Benjamina były zbyt szerokie, a ona nie ruszyła się z miejsca. Nie ciekawiło jej to tak bardzo. Zmrużywszy oczy podejrzliwie, dopytała nieco ściszonym głosem:— Co masz na myśli, mówiąc "nam"?
Splotła ręce na piersi, wyczekująco, zapominając o tym, że milej byłoby, gdyby gdzieś usiedli. Zaczynał ją niepokoić, a kiedy pozwolił, by cała ta śnieżna lawina runęła w dół, nagle zupełnie nie wiedziała, co ma powiedzieć. I wszystko powoli zaczynało się łączyć w jedną, sensowną całość, każdy jego stan zaczął nabierać znaczenia. To było oczywiste — dlaczego wcześniej na to nie wpadła? Jak mogła być tak krótkowzroczna. Jak mogła być tak głupia, że się nie domyśliła i nie pomogła mu w porę?
—Jaimie, czy ty należysz do jakiejś sekty? Powiedz, że nie. Albo nie, nie mów. Każdy, kto należy do sekty mówi, że nie należy do sekty.— Zmarszczyła brwi, ledwo wykukawszy tych kilka prostych zdań. Uniosła ręce do głowy i cofnęła się, patrząc na niego z niedowierzaniem. — Na gacie Merlina, Jaimie, coś ty zrobił. Nie, czekaj— wymamrotała i przymknęła powieki, próbując zebrać myśli. Wiedziała, że musi być delikatna, terapią wstrząsową niczego mu nie wytłumaczy, choć w głębi duszy przeklinała się za nieuwagę. Jak mogli do tego dopuścić, psidwacza mać! — Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jak to brzmi, ale... Chcę żebyś wiedział, że martwię się o ciebie i nie pozwolę im cię w to wciągać, rozumiesz? Musisz z tym skończyć. Natychmiast. — Może to jednak nie była tylko trawka?— Czy oni cię czymś faszerują? Czy to oni cię ćpali? Miły Godryku, na pewno tak.— Zacisnęła powieki i ruszyła się z miejsca, ale miała go zbyt mało, by chodzić w kółko. Musiała coś na szybko wymyślić. Stukając palcami o skronie w końcu wzięła haust powietrza i spojrzała na niego. — Proszę cię, rzuć to. Zrób to dla mnie, Zrób to dla Jo. Dla mamy i taty.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Tylko kobieta potrafiłaby nazwać zachwycającą półwilę krową, Benjaminowi to porównanie nie przeszłoby przez myśl, nawet w stanie skrajnego wzburzenia i wściekłości. Była podłą ladacznicą, rozkładającą genetyczny czar przed szlachcicem, perfidnie bawiąc się z jego uczuciami; była zwodniczą, dwulicową kurtyzaną, za nic mającą obietnice i wierność - lecz pozostawała kurtyzaną piękną, nijak niepodobną do bydła. Wright ucieszył się podskórnie z tej metafory, tak, Harriett zasłużyła na najgorsze obelgi, a te rzucone przez bezkompromisową Hannah nieco łagodziły gorycz uczuciowej porażki, co nie oznaczało, że chciał wyrzucać z siebie całą opowieść. Równałoby się to wybuchowi gniewu i szalonych mdłości - nie potrafił przywoływać już imienia Hatsy inaczej niż łącznie z obrazem jej w ramionach Rosiera. Ohydna, parszywa wizja zamajaczyła na krawędzi jego świadomości, pokręcił więc energicznie głową, gdyż jak wiadomo ten gest pomagał w pozbyciu się podobnych koszmarów - przynajmniej w teorii. W praktyce pomogła obecność oburzonej siostry i jej dziwna propozycja, sprowadzająca go do rzeczywistości równie szybko, co celne Balneo, oblewające go lodowatą wodą.
- Co...? - tym razem wyraz zdziwienia, bliźniaczo podobny tembrem i intonacją do tego, wypowiedzianego chwilę wcześniej przez Hanię, wyrwał się z jego ust. Nigdy nie miał problemu ze znalezieniem sobie randkowego towarzystwa, dlatego też pierwsza propozycja swatania naprawdę go zdziwiła. - O kim mówisz? - spytał odruchowo, dopiero po chwili krzywiąc się znacznie; nie, nie, to nie był czas na uczucia, maślane oczy i próby zbudowania czegokolwiek z kimkolwiek. Oddał w pełni swoje serce dwukrotnie i dwukrotnie został potwornie zraniony, zdradzony i zdeptany z ziemią, o dziwo, obydwie tragedie w pewien sposób łączyły się z personą oślizgłego Rosiera. Może jednak powinien samodzielnie najechać Dover? Przez chwilę jasnobrązowe oczy Benjamina roziskrzyły się gniewem, szybko wyciszonym; to nie był czas na próby zemsty, miał ważniejsze rzeczy na głowie - i ukochaną siostrę tuż, obok siebie. Kobietę, która nigdy go nie zawiodła i nie zdradziła, mógł jej w pełni zaufać, nawet jeśli wyraźnie czuł, że traktuje go niesprawiedliwie dobrze, łagodząc wszelkie wykroczenia, które popełnił. Chrząknął dziwnie, gdy wspomniała o ziele i umknął na chwilę wzrokiem, by jednak odważnie powrócić do wielkich oczu Hannah. - Ćpałem. Tak...mocno. Nie paliłem. Żyły, te sprawy, tęgoskóry, wróżki, smocze pazury - mówił z trudem, ale z każdym słowem jakoś łatwiej było pozbywać mu się tego ciężaru. Zawahał się jednak przed wypowiedzeniem ostatecznego kamienia, uderzającego w plugawego człowieka: przyznanie się do korzystania z usług śnieżki było jednak ponad jego siły, chrumknął więc ponownie coś niewyraźnego, nieco garbiąc potężne ramiona. Nie chciał, by uznawała go za bohatera, dlatego prostował siostrzaną wizję - lecz nie chciał także, by go znienawidziła, uznając za skończonego degenerata. Mimowolnie zachowywał złoty środek prawdy, wiedząc, że prędzej czy później, opowie jej o wszystkim - no, prawie, w dalszym ciągu wolał przyznać się do spożywania serc zamordowanych bestialsko kobiet, niż wspomnieć choć słówko o relacji łączącej go z Percivalem. Ach, ten relatywizm moralny.
Wywrócił oczami na jej kolejne, retoryczne i nieco zbyt dramatyczne pytanie. - Jestem twoim bratem. W końcu wróciłem do siebie. Prawdziwego - odparł zdecydowanie, w końcu pozwalając Hannah nieco odsunąć się od siebie: sam wykonał kilka kroków, przesuwając dłonią po rozczochranych włosach; musiał się namyślić, skupić, rozważyć to, co chciał jej powiedzieć już dziś - a co zamierzał przekazać jej później, gdy upewni się, że dobrze się rozumieją, bowiem na razie nadawali na zupełnie innych falach. - Nam. Ludziom, którzy chcą chronić mugoli, którzy chcą sprawiedliwości i dobra, którzy chcą zakończyć potworne rządy morderców i szumowin - zdefiniował dość niekonkretnie, pewien, że wspomniane moralne zasady są bliskie sercu siostry. Nie mogło być inaczej, oddychali tym samym powietrzem a ich serca wypełniała ta sama krew, waleczna, honorowa, wrząca w obronie słabszych i uciskanych. Dlaczego więc na ślicznej buzi Hani widział przestrach? Zerknął na nią przez ramię akurat w momencie, w którym unosiła dłonie do głowy. W pierwszej chwili uznał, że jest to gest radości, że brunetka zaraz podskoczy, ciesząc się z strzępków informacji - ale kolejne słowa jasno zaprzeczyły interpretowaniu zachowania siostry w oczekiwany sposób. Westchnął i zaprzestał krążenia pomiędzy zgliszczami dawnej kawiarenki, przystając tuż przy cofającej się Hannah. - Hej, hej, spokojnie - powiedział łagodnie - co paradoksalnie, w połączeniu z roziskrzonym spojrzeniem i dziwnie głębokim tonem, zabrzmiało jeszcze bardziej niespokojnie - unosząc przed siebie duże dłonie i zmniejszając dzielącą ich odległość. - Jaka sekta? O czym ty mówisz. To poważna organizacja, łącząca samych dobrych i światłych ludzi - odparł, nie mogąc wyciszyć w swym głosie pewnego rodzaju obruszenia: jakże śmiała porównywać grupę zapatrzonych w testament zmarłego czarodzieja grupy, przechodzącej brutalne Próby, oddającej idei wszystko i w jej imię popełniających samobójstwa - z sektą? Doprawdy, niedorzeczne. - Niczym mnie nie naćpali, ba, to oni pomogli mi wyjść z tego paskudztwa, zrozumieć, co jest naprawdę ważne, odkupić grzechy - mówił powoli i pewnie, chociaż w jego oczach błyszczała mieszanina wstydu i dumy, łatwa do pomylenia z czystym szaleństwem. Opuścił dłonie, jedną z nich chwytając palce Hannah, by ścisnąć je mocno. - Co? - powtórzył, nie rozumiejąc nagłej paniki i rozpaczy, aż buchającej od zaniepokojonej siostry. Bredziła. Zero zdrowego rozsądku. Westchnął ciężko, ale nie pokręcił karcąco głową, wykazując się wielką wyrozumiałością dla chwilowego przerażenia Hannah. Zanim zaczął mówić, rozejrzał się nieco paranoicznie dookoła, upewniając się, że są w opuszczonej oranżerii sami. - Posłuchaj, to poważna sprawa. Wymagająca dyskrecji i poświęcenia, ale...jest nam bliska. Naszemu wychowaniu. Naszym ideom. Czy nie chcesz pomóc tym, którzy teraz cierpią? Giną? Są szykanowani? - zniżył głos do szeptu, pochylając się nad siostrą i mocniej ściskając jej dłoń. No, dalej, Hannah, oprzytomniej - wierzył w jej zdrowy rozsądek, jednocześnie zatracając nieco swój, na szczęście dalej poruszając się w sferze niedomówień i braku konkretów.
- Co...? - tym razem wyraz zdziwienia, bliźniaczo podobny tembrem i intonacją do tego, wypowiedzianego chwilę wcześniej przez Hanię, wyrwał się z jego ust. Nigdy nie miał problemu ze znalezieniem sobie randkowego towarzystwa, dlatego też pierwsza propozycja swatania naprawdę go zdziwiła. - O kim mówisz? - spytał odruchowo, dopiero po chwili krzywiąc się znacznie; nie, nie, to nie był czas na uczucia, maślane oczy i próby zbudowania czegokolwiek z kimkolwiek. Oddał w pełni swoje serce dwukrotnie i dwukrotnie został potwornie zraniony, zdradzony i zdeptany z ziemią, o dziwo, obydwie tragedie w pewien sposób łączyły się z personą oślizgłego Rosiera. Może jednak powinien samodzielnie najechać Dover? Przez chwilę jasnobrązowe oczy Benjamina roziskrzyły się gniewem, szybko wyciszonym; to nie był czas na próby zemsty, miał ważniejsze rzeczy na głowie - i ukochaną siostrę tuż, obok siebie. Kobietę, która nigdy go nie zawiodła i nie zdradziła, mógł jej w pełni zaufać, nawet jeśli wyraźnie czuł, że traktuje go niesprawiedliwie dobrze, łagodząc wszelkie wykroczenia, które popełnił. Chrząknął dziwnie, gdy wspomniała o ziele i umknął na chwilę wzrokiem, by jednak odważnie powrócić do wielkich oczu Hannah. - Ćpałem. Tak...mocno. Nie paliłem. Żyły, te sprawy, tęgoskóry, wróżki, smocze pazury - mówił z trudem, ale z każdym słowem jakoś łatwiej było pozbywać mu się tego ciężaru. Zawahał się jednak przed wypowiedzeniem ostatecznego kamienia, uderzającego w plugawego człowieka: przyznanie się do korzystania z usług śnieżki było jednak ponad jego siły, chrumknął więc ponownie coś niewyraźnego, nieco garbiąc potężne ramiona. Nie chciał, by uznawała go za bohatera, dlatego prostował siostrzaną wizję - lecz nie chciał także, by go znienawidziła, uznając za skończonego degenerata. Mimowolnie zachowywał złoty środek prawdy, wiedząc, że prędzej czy później, opowie jej o wszystkim - no, prawie, w dalszym ciągu wolał przyznać się do spożywania serc zamordowanych bestialsko kobiet, niż wspomnieć choć słówko o relacji łączącej go z Percivalem. Ach, ten relatywizm moralny.
Wywrócił oczami na jej kolejne, retoryczne i nieco zbyt dramatyczne pytanie. - Jestem twoim bratem. W końcu wróciłem do siebie. Prawdziwego - odparł zdecydowanie, w końcu pozwalając Hannah nieco odsunąć się od siebie: sam wykonał kilka kroków, przesuwając dłonią po rozczochranych włosach; musiał się namyślić, skupić, rozważyć to, co chciał jej powiedzieć już dziś - a co zamierzał przekazać jej później, gdy upewni się, że dobrze się rozumieją, bowiem na razie nadawali na zupełnie innych falach. - Nam. Ludziom, którzy chcą chronić mugoli, którzy chcą sprawiedliwości i dobra, którzy chcą zakończyć potworne rządy morderców i szumowin - zdefiniował dość niekonkretnie, pewien, że wspomniane moralne zasady są bliskie sercu siostry. Nie mogło być inaczej, oddychali tym samym powietrzem a ich serca wypełniała ta sama krew, waleczna, honorowa, wrząca w obronie słabszych i uciskanych. Dlaczego więc na ślicznej buzi Hani widział przestrach? Zerknął na nią przez ramię akurat w momencie, w którym unosiła dłonie do głowy. W pierwszej chwili uznał, że jest to gest radości, że brunetka zaraz podskoczy, ciesząc się z strzępków informacji - ale kolejne słowa jasno zaprzeczyły interpretowaniu zachowania siostry w oczekiwany sposób. Westchnął i zaprzestał krążenia pomiędzy zgliszczami dawnej kawiarenki, przystając tuż przy cofającej się Hannah. - Hej, hej, spokojnie - powiedział łagodnie - co paradoksalnie, w połączeniu z roziskrzonym spojrzeniem i dziwnie głębokim tonem, zabrzmiało jeszcze bardziej niespokojnie - unosząc przed siebie duże dłonie i zmniejszając dzielącą ich odległość. - Jaka sekta? O czym ty mówisz. To poważna organizacja, łącząca samych dobrych i światłych ludzi - odparł, nie mogąc wyciszyć w swym głosie pewnego rodzaju obruszenia: jakże śmiała porównywać grupę zapatrzonych w testament zmarłego czarodzieja grupy, przechodzącej brutalne Próby, oddającej idei wszystko i w jej imię popełniających samobójstwa - z sektą? Doprawdy, niedorzeczne. - Niczym mnie nie naćpali, ba, to oni pomogli mi wyjść z tego paskudztwa, zrozumieć, co jest naprawdę ważne, odkupić grzechy - mówił powoli i pewnie, chociaż w jego oczach błyszczała mieszanina wstydu i dumy, łatwa do pomylenia z czystym szaleństwem. Opuścił dłonie, jedną z nich chwytając palce Hannah, by ścisnąć je mocno. - Co? - powtórzył, nie rozumiejąc nagłej paniki i rozpaczy, aż buchającej od zaniepokojonej siostry. Bredziła. Zero zdrowego rozsądku. Westchnął ciężko, ale nie pokręcił karcąco głową, wykazując się wielką wyrozumiałością dla chwilowego przerażenia Hannah. Zanim zaczął mówić, rozejrzał się nieco paranoicznie dookoła, upewniając się, że są w opuszczonej oranżerii sami. - Posłuchaj, to poważna sprawa. Wymagająca dyskrecji i poświęcenia, ale...jest nam bliska. Naszemu wychowaniu. Naszym ideom. Czy nie chcesz pomóc tym, którzy teraz cierpią? Giną? Są szykanowani? - zniżył głos do szeptu, pochylając się nad siostrą i mocniej ściskając jej dłoń. No, dalej, Hannah, oprzytomniej - wierzył w jej zdrowy rozsądek, jednocześnie zatracając nieco swój, na szczęście dalej poruszając się w sferze niedomówień i braku konkretów.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jamie zasługiwał na najatrakcyjniejszą kobietę, jaka istniała na tym świecie i choć przez długi czas darzyła słodką Harriett wyjątkową sympatią — była urocza, wdzięczna, błyskotliwa, wciąż pamietała słowa babci Wright, która mawiała: "z pięknej miski, moje drogie dziecko, to ty się nie najesz". I teraz jak nigdy wcześniej potrafiła zrozumieć jej słowa. Patrząc na Benjamina, który niegdyś na dźwięk brzmienia imienia złotowłosego anioła od razu się rozpromieniał, a jego zawadiacki błysk w oku był zauważalny przez najbardziej opornych, emanował już jedynie irytacją niewiadomego pochodzenia. Nie wiedziała, czy spytać — nie mogła, powiedział jej; jasno dał do zrozumienia, że nie chce o tym rozmawiać, ale ona nie zamierzała przyjąć tego do wiadomości. Ta kobieta, ta krowa, to cholernie piękne bydle, które staranowało jej brata-nie-do-ruszenia powinna zrozumieć, jak wielki popełniła błąd.
— Jeśli ty mi nie opowiesz, ona to zrobi — zagroziła, stawiając sprawę jasno. Nie mogła ustąpić, nawet jeśli w zastraszaniu własnego brata była naprawdę beznadziejna. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jego ból może być bardzo świeży, a ona powinna wykazać się delikatnością i zrozumieniem, ale nigdy taka nie była. Wiedział to, nie mógł oczekiwać, że stanie się nagle kimś innym, od tego mógł mieć kochanki; od głaskania po głowie i całowania w czółko, szeptania do ucha, że wszystko się ułoży. Chciała znaleźć rozwiązanie, załatwić sprawę i pomóc mu zamknąć pewien rozdział do końca, bo tylko to wchodziło w grę po tym, co usłyszała. Zdradziła go. Jego największa — bowiem nie wiedziała i nigdy nie przypuszczała, że był ktoś jeszcze — miłość wyrządziła mu ogromną krzywdę, największą, jaka mogła uczynić kobieta mężczyźnie. Wiedziała, że tego tak nie zostawi.
Ścisnęła go mocniej za rękę i wbiła w niego przeszywające spojrzenie.
— Wiesz, że nie będę się z tobą cackać jak z małym chłopcem, Jamie — przypomniała mu, marszcząc brwi, jak naburmuszona nastolatka. — Jest ścigającą. Ładną. Cóż, może nie tak ładną, jak ona— jej imię jakby nagle stało się zakazane — ale ładna. I mądra. Ale nie przesadnie, nie będzie cię poprawiać na każdym kroku. I jest niewiele młodsza od ciebie. Powinieneś szukać partnerki w swoim przedziale wiekowym, żebyście na starość mieli równe szanse w wyścigu do toalety, co nie... Nie krzyw się tak, bo wyglądasz na niespełnionego filozofa.— Wyciągnęła rękę w jego kierunku i klapnęła go upominająco po policzku. Musiał się wziąć w garść, zapomnieć o niepowodzeniach i spróbować po raz kolejny. Ben, który się poddaje nie był Benem, którego znała. Strzepała z jego ramion kurz, poprawiła jakąś dziwnie leżącą na nim koszulę na torsie, chwyciła go za ramiona, próbując zmusić go, by stał prosto i dumnie. Zastygła w bezruchu, gdy wyjaśnił jej na czym to ćpanie polegało. Jej spojrzenie spochmurniało gwałtownie, lecz wciąż się nie poruszała, jakby kilkoma słowami ją spetryfikował. — Ktoś rzucił na ciebie urok? — spytała niepewnie, podejrzliwie obserwując jego twarz. A co jeśli był pod klątwą imperiusa? Na tę myśl gwałtownie zbladła, dolna warga jej opadła, pozostawiając jej usta rozdziawione w niekończącym się zdziwieniu. Czy wila potrafiła rzucać takie paskudne zaklęcia? — Kazała ci to robić?— spytała, wytrącając się z lekkiego szoku. Oczywiście, że kazała, sam nie był na tyle durny, by zażywać narkotyki, tak silnie uzależniające, niszczące. Co by powiedziała na to babcia Wright?! — Czy robiłeś to, gdy ją rzuciłeś —bo oczywiste było, że ją zostawił, a nie ona jego, wybierając kogoś innego.
Informacje, które do niej docierały brzmiały tak nierealnie, że nie mogła w to wszystko uwierzyć. Nic nie pasowało do wzorca, który tak dobrze znała, a Ben nijak miał się do brata, którego tak kiedyś podziwiała i kochała.
— Wyglądasz jak on, ale nie mówisz jak on, dobra?— sprostowała, puszczając go i odwracając się do niego plecami. To nie była prawda, zaczynał mówić całkiem z sensem, ale w obliczu tego wszystkiego przestała nadążać. Ruszyła przed siebie jeszcze kilka kroków, splatając ręce ciasno na piersi, co dawało jej złudne poczucie bezpieczeństwa i uspokajało ją, choć jej serce biło jak szalone, a oddech stawał się coraz szybszy. — Chronicie mugoli? — spytała głucho, patrząc przed siebie. Zmarszczyła brwi, a w końcu przymknęła oczy i przetarła szczupłą dłonią twarz. Tego wszystkiego było za dużo, nawet jak na nią. — Dobrych ludzi? Harriett też miała być dobra, Ben — burknęła pod nosem, czując dziwny niepokój w sercu. Jego słowa były jej bliskie. Chciała pomagać, chciała wierzyć, że istnieje taka grupa ludzi i rzeczywiście niesie nadzieję na lepszą przyszłość, ale całe to zawirowanie przeczyło jego słowom. — Może i jestem naiwna, ale gdyby coś takiego istniało, wiedziałabym. Byłabym pierwsza wśród nich — dodała, biorąc głęboki wdech. Palce przyłożyła do brody, mocniej przyciskając łokieć do brzucha. Zrobiło się chłodno, a może to z niej uchodziło całe to napięcie, które w nią wstąpiło, gdy tylko go zobaczyła. — Powiedziałeś, że ćpałeś, wyglądasz źle, jak mam uwierzyć, że to, co mówisz, jest prawdą?— dodała ciszej, czując, jak w jej oczach zbierają się łzy. Gdzieś to wszystko wymykało się spod kontroli, a ona nie potrafiła sobie tego poukładać. Cała ta rozmowa prowadziła do jednoznacznych wniosków i wcale nie wiązały się z organizacją wspomagającą ochronę mugoli i niesienie dobra innym. Coś musiało mu się pomieszać, ktoś poprzestawiał mu wszystko w głowie. Może nawet robił coś niewłaściwego, myśląc, że pomaga. Gdzie ona była, gdy to wszystko się działo?
Zacisnęła usta mocno, a broda jej zadrżała. Wciąż stała do niego plecami, patrząc przed siebie. Bardzo chciała teraz znaleźć się w chatce, napić gorącej herbaty, zagrać z braćmi i uwierzyć, że nie muszą rozwiązywać tych wszystkich problemów. Ale byli tutaj, w pustej oranżerii, tocząc jedną z najpoważniejszych rozmów między sobą, jak do tej pory.
— Chcę, dobrze wiesz, że chcę — odparła bez wahania, biorąc głęboki wdech i zbierając się w sobie. — Ale ten świat potrzebuje czegoś więcej niż tylko chęci, potrzebuje zaangażowania, ludzi, realnego planu działania, środków. Mówisz, że pomogli ci wyjść z tego wszystkiego. Dlaczego oni? Dlaczego nie zwróciłeś się z tym do mnie? Albo do Josepha? Czy on wie? Powiedziałeś mu? Czy obcy ludzie byli ważniejsi od rodziny? — Odwróciła się do niego gwałtownie, patrząc mu prosto w oczy, a jej głos drżał od wypowiadanego absurdu, który graniczył z histerią. — To wszystko co mówisz, nie ma sensu.— Nie w takiej okrojonej wersji, jaką jej dawał. Znów dołożyła rękę do drugiej i zadarła wyżej brodę.
— Jeśli ty mi nie opowiesz, ona to zrobi — zagroziła, stawiając sprawę jasno. Nie mogła ustąpić, nawet jeśli w zastraszaniu własnego brata była naprawdę beznadziejna. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jego ból może być bardzo świeży, a ona powinna wykazać się delikatnością i zrozumieniem, ale nigdy taka nie była. Wiedział to, nie mógł oczekiwać, że stanie się nagle kimś innym, od tego mógł mieć kochanki; od głaskania po głowie i całowania w czółko, szeptania do ucha, że wszystko się ułoży. Chciała znaleźć rozwiązanie, załatwić sprawę i pomóc mu zamknąć pewien rozdział do końca, bo tylko to wchodziło w grę po tym, co usłyszała. Zdradziła go. Jego największa — bowiem nie wiedziała i nigdy nie przypuszczała, że był ktoś jeszcze — miłość wyrządziła mu ogromną krzywdę, największą, jaka mogła uczynić kobieta mężczyźnie. Wiedziała, że tego tak nie zostawi.
Ścisnęła go mocniej za rękę i wbiła w niego przeszywające spojrzenie.
— Wiesz, że nie będę się z tobą cackać jak z małym chłopcem, Jamie — przypomniała mu, marszcząc brwi, jak naburmuszona nastolatka. — Jest ścigającą. Ładną. Cóż, może nie tak ładną, jak ona— jej imię jakby nagle stało się zakazane — ale ładna. I mądra. Ale nie przesadnie, nie będzie cię poprawiać na każdym kroku. I jest niewiele młodsza od ciebie. Powinieneś szukać partnerki w swoim przedziale wiekowym, żebyście na starość mieli równe szanse w wyścigu do toalety, co nie... Nie krzyw się tak, bo wyglądasz na niespełnionego filozofa.— Wyciągnęła rękę w jego kierunku i klapnęła go upominająco po policzku. Musiał się wziąć w garść, zapomnieć o niepowodzeniach i spróbować po raz kolejny. Ben, który się poddaje nie był Benem, którego znała. Strzepała z jego ramion kurz, poprawiła jakąś dziwnie leżącą na nim koszulę na torsie, chwyciła go za ramiona, próbując zmusić go, by stał prosto i dumnie. Zastygła w bezruchu, gdy wyjaśnił jej na czym to ćpanie polegało. Jej spojrzenie spochmurniało gwałtownie, lecz wciąż się nie poruszała, jakby kilkoma słowami ją spetryfikował. — Ktoś rzucił na ciebie urok? — spytała niepewnie, podejrzliwie obserwując jego twarz. A co jeśli był pod klątwą imperiusa? Na tę myśl gwałtownie zbladła, dolna warga jej opadła, pozostawiając jej usta rozdziawione w niekończącym się zdziwieniu. Czy wila potrafiła rzucać takie paskudne zaklęcia? — Kazała ci to robić?— spytała, wytrącając się z lekkiego szoku. Oczywiście, że kazała, sam nie był na tyle durny, by zażywać narkotyki, tak silnie uzależniające, niszczące. Co by powiedziała na to babcia Wright?! — Czy robiłeś to, gdy ją rzuciłeś —bo oczywiste było, że ją zostawił, a nie ona jego, wybierając kogoś innego.
Informacje, które do niej docierały brzmiały tak nierealnie, że nie mogła w to wszystko uwierzyć. Nic nie pasowało do wzorca, który tak dobrze znała, a Ben nijak miał się do brata, którego tak kiedyś podziwiała i kochała.
— Wyglądasz jak on, ale nie mówisz jak on, dobra?— sprostowała, puszczając go i odwracając się do niego plecami. To nie była prawda, zaczynał mówić całkiem z sensem, ale w obliczu tego wszystkiego przestała nadążać. Ruszyła przed siebie jeszcze kilka kroków, splatając ręce ciasno na piersi, co dawało jej złudne poczucie bezpieczeństwa i uspokajało ją, choć jej serce biło jak szalone, a oddech stawał się coraz szybszy. — Chronicie mugoli? — spytała głucho, patrząc przed siebie. Zmarszczyła brwi, a w końcu przymknęła oczy i przetarła szczupłą dłonią twarz. Tego wszystkiego było za dużo, nawet jak na nią. — Dobrych ludzi? Harriett też miała być dobra, Ben — burknęła pod nosem, czując dziwny niepokój w sercu. Jego słowa były jej bliskie. Chciała pomagać, chciała wierzyć, że istnieje taka grupa ludzi i rzeczywiście niesie nadzieję na lepszą przyszłość, ale całe to zawirowanie przeczyło jego słowom. — Może i jestem naiwna, ale gdyby coś takiego istniało, wiedziałabym. Byłabym pierwsza wśród nich — dodała, biorąc głęboki wdech. Palce przyłożyła do brody, mocniej przyciskając łokieć do brzucha. Zrobiło się chłodno, a może to z niej uchodziło całe to napięcie, które w nią wstąpiło, gdy tylko go zobaczyła. — Powiedziałeś, że ćpałeś, wyglądasz źle, jak mam uwierzyć, że to, co mówisz, jest prawdą?— dodała ciszej, czując, jak w jej oczach zbierają się łzy. Gdzieś to wszystko wymykało się spod kontroli, a ona nie potrafiła sobie tego poukładać. Cała ta rozmowa prowadziła do jednoznacznych wniosków i wcale nie wiązały się z organizacją wspomagającą ochronę mugoli i niesienie dobra innym. Coś musiało mu się pomieszać, ktoś poprzestawiał mu wszystko w głowie. Może nawet robił coś niewłaściwego, myśląc, że pomaga. Gdzie ona była, gdy to wszystko się działo?
Zacisnęła usta mocno, a broda jej zadrżała. Wciąż stała do niego plecami, patrząc przed siebie. Bardzo chciała teraz znaleźć się w chatce, napić gorącej herbaty, zagrać z braćmi i uwierzyć, że nie muszą rozwiązywać tych wszystkich problemów. Ale byli tutaj, w pustej oranżerii, tocząc jedną z najpoważniejszych rozmów między sobą, jak do tej pory.
— Chcę, dobrze wiesz, że chcę — odparła bez wahania, biorąc głęboki wdech i zbierając się w sobie. — Ale ten świat potrzebuje czegoś więcej niż tylko chęci, potrzebuje zaangażowania, ludzi, realnego planu działania, środków. Mówisz, że pomogli ci wyjść z tego wszystkiego. Dlaczego oni? Dlaczego nie zwróciłeś się z tym do mnie? Albo do Josepha? Czy on wie? Powiedziałeś mu? Czy obcy ludzie byli ważniejsi od rodziny? — Odwróciła się do niego gwałtownie, patrząc mu prosto w oczy, a jej głos drżał od wypowiadanego absurdu, który graniczył z histerią. — To wszystko co mówisz, nie ma sensu.— Nie w takiej okrojonej wersji, jaką jej dawał. Znów dołożyła rękę do drugiej i zadarła wyżej brodę.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Poruszanie kwestii perypetii sercowych z własną siostrą powinno wywoływać u każdego prawdziwego chłopca żywiołowe mdłości - nie istniało przecież nic gorszego, niż wywlekanie emocji przed dzierlatką, z którą dzieliło się dom i wychowanie. Wright nie miał takiego problemu, o Harriett zawsze mówił jasno i szczerze, dzieląc się z Hannah narzeczeńską radością, jednak tamte czasy odeszły bezpowrotnie, przy akompaniamencie wrzasków oraz rozpaczliwego szlochu. Czym innym były przecież wesołe ploteczki związane z problematycznym zakupem pierścionka zaręczynowego, a czym innym werbalizowanie swej okropnej porażki. Przegrał - i to przegrał z kretesem, z szumowiną, z mordercą, ze zdrajcą, nic więc dziwnego, że do Harriett czuł teraz jedynie obrzydzenie. Nie chciał o niej rozmawiać, straciła na istotności a w jego życiu trwalsze okazały się prawdziwe wartości. - Nie będziemy poruszać więcej jej tematu - wycedził zdecydowanie, porzucając łagodny ton: czasem musiał jasno ustalić granice, których Hannah przekraczać nie powinna. Robił wtedy marsową minę, marszczył krzaczaste brwi i wykrzywiał wargi, co naprawdę nadawało mu wyglądu przerażającego trolla, ale tym razem był zbyt smutny, by zrobić piorunujące wrażenie. - I nie będziesz z nią rozmawiać. Ona nie istnieje - burknął, wyczerpując już limit zaimków, mogących określić ją. Miał nadzieję, że szybko zdoła zapomnieć, że półwila rozmyje się w jego pamięci jak zły koszmar. I wcale nie potrzebował do tego bodźców w postaci choćby i najsłodszej ścigającej. W odpowiednim wieku. Westchnął ciężko na ten nęcący opis koleżanki, ale początkowe zainteresowanie natychmiastowo rozbiło się o mur depresyjnego rozsądku. - Nie, nie, nie, Hania, nie - odpowiedział szybko, gwałtownie kręcąc głową, aż coś strzeliło mu w potłuczonej nie tak dawno żuchwie. Skrzywił się więc jeszcze bardziej, lecz mniej filozoficznie, starając się nadążyć za tokiem rozumowania siostry. Zawsze była od niego w tej kwestii szybsza, lotna, bystra, z niezamykającą się buzią, żywiołowością nieposkromionego chochlika. Równie gwałtownie wyciągała też wnioski, za którymi z trudem nadążał, tak jak i w tym przypadku. Starał się połączyć przedstawiane przez nią punkty, układające się w zadziwiający obraz sekty - ale nie potrafił, stał więc przed nią z niezbyt mądrą, choć szczerze przejętą, miną, mrugając zawzięcie. - Nie chcę żadnej partnerki. Nikt nie rzucił na mnie uroku. Nikt mnie nie zmusił do ćpania - oprócz pierdolonego Notta, rzecz jasna, ale o tym miłosiernie nie wspominał, starając się brzmieć konkretnie, rzeczowo i spokojnie. Widział szok, malujący się na twarzy Hannah, czuł na sobie porządkujące ruchy jej dłoni - robiła to samo, co mama; gdy pojawiał się trudniejszy temat, natychmiast zaczynała poprawiać szaliki, wycierać nosy, układać grzywki i ogarniać przestrzeń (i ludzi) wokół siebie, jakby to miało ją uspokoić. Westchnął ciężko, niepotrzebnie ją martwił detalami o swym nałogu, lecz nie potrafił już zboczyć z raz obranej ścieżki szczerości. - Wszystko jest w porządku - powtórzył z mocą, co brzmiało niezwykle groteskowo w świetle anomalii, sypiącego się czarodziejskiego świata i własnej przemiany, która zamiast napawać Hanię dumą, wywoływała w niej zdziwienie wymieszane w wybuchowej proporcji ze strachem. - Jestem sobą, nikt nie wyprasował mi mózgu - dodał, z niepokojem obserwując natychmiastowy odwrót Hannah. Wolał już troskliwy kontakt fizyczny niż tą nagłą separację, z jaką nie mógł sobie poradzić. Przestąpił z nogi na nogę, krzywiąc się widowiskowo na wspomnienie Harriett. Znów. Czy jej temat nigdy się nie skończy? Zaklął bezgłośnie i niewidocznie dla odwróconej plecami siostry. Gwałtowna chęć podzielenia się z nią umiłowaniem Zakonu, przygasła, a Wrighta opanowała bezsilność. Nieskierowana w brunetkę, to on uginał się pod ciężarem własnej...niekompetencji? Nie potrafił wyjaśnić jej wszystkich kwestii, nie potrafił ubrać w odpowiednie słowa idei Albusa Dumbledore'a, nie potrafił przekazać całej wiary, bólu, nadziei, rozpaczy i poświęcenia, które kierowały jego życiem. Miał wrażenie, że znów zawodzi, tym razem własną siostrę, pozbawiając ją możliwości stanięcia twarzą w twarz z własnym powołaniem ku czynieniu dobra. Atmosfera w oranżerii nieco przygasła, a Wright przestał kręcić się nerwowo - zamiast tego podszedł po prostu do ciągle odwróconej plecami Hani i objął ją mocno ramionami. Nie obracał jej na siłę w swoją stronę, wiedząc, że skończyłoby się to niezadowoleniem, ale nie wypuszczał brunetki z braterskiego uścisku, kładąc brodę na jej głowie. Miał wiele do powiedzenia, pragnął wszystko wyjaśnić, ale zrozumiał, że nawiedzonym bełkotem nic nie zdziała a wręcz zachęci Hannah do kreowania szalonych historii, niemających nic wspólnego z godną rzeczywistością. - Jestem twoim bratem. Czy kiedykolwiek cię okłamałem? - odparł jedynie na ostatnie pytanie, retorycznie, spokojnie i cicho, patrząc ponad Hanią na roztrzaskaną, szklaną ścianę oranżerii. - Pomijając no, wtedy, co powiedziałem ci, że dziewczyny nie mogą latać na miotle, bo nie mają siusiaka, a bez niego nie da się nią sterować - dodał gwoli absolutnej ścisłości, nostalgicznie wspominając dziecięce lata. Uśmiechnął się lekko, nieco poluźniając uścisk ramion, tak, by kobieta mogła się do niego odwrócić...i od razu posmutniał. Tym razem na jego twarzy odbił się szok, nie spodziewał się, że rozmowa aż tak się na niej odbije. Drżąca warga, wilgotniejące, wielkie oczy, drżący głos - Ben nie sądził, że po okropieństwach Odsieczy i anomalii coś będzie w stanie poruszyć martwe serce, ale widok Hani zrobił to bez problemu. - Grubciu...- zaczął z przejęciem, pozwalając jej jednak kontynuować wypowiedź, ponownie go rozpogadzającą. Sinusoida nastroju uległa względnemu wyrównaniu a Wright uśmiechnął się, tym razem smutniej i mniej szaleńczo, zdejmując jedną dłoń z jej ramienia, by przesunąć szorstkimi palcami po zaczerwienionym policzku. - Mamy to wszystko, o czym wspominasz. Środki, plan, zaangażowanie. Misje. Działamy. Joseph o niczym nie wie, chciałem najpierw poukładać prywatne sprawy, a potem porozmawiać z wami. Miałem też dużo na głowie, wiesz, prześladowania robiły się coraz paskudniejsze, należało chronić najsłabszych - tłumaczył cierpliwie, nie dając po sobie poznać, jak wiele kosztowały go tak oględne słowa. - To nie są obcy ludzie, Hannah. Wśród nas są...nasi przyjaciele. Fox. Garrett. Justine - dodał uspokajająco, odgarniając z zmarszczonego czoła brunetki kosmyk wilgotnych od mgły i mżawki włosów. - Tylko pozornie nie ma, znasz mnie, nie potrafię mówić tak ogładnie i sensownie. Po prostu przemyśl to, dobrze? Wierzę, że jesteś na tyle silna i odważna, by zostać wtajemniczona, ale...to musi być twoja decyzja. I to twoje serce musi być przekonane o tym, że chcesz walczyć o świat, gdzie nikt nie będzie szykanowany ze względu na krew czy pochodzenie. Świat bez czarnej magii, bez podziałów, bez okrucieństwa, bez tortur - mówił tak cicho, że tylko ona była w stanie go usłyszeć. Pochylił się nieco, stykając się z Hannah czołami a bohaterskie słowa trafiały do niej razem z aromatem mięsno-czosnkowej kanapki, jaką ze smakiem spałaszował tego ranka. - Przemyśl to poważnie a...porozmawiamy o konkretach. Albo podeślę ci kogoś, kto trochę mniej bełkocze i chrząka - dla siostry Wrighta wszystko, co najlepsze, nawet jeśli najlepszym nie był on sam, o czym boleśnie się ostatnio przekonywał. Uśmiechnął się jeszcze raz i wyprostował się, tym razem przejmując pałeczkę poprawiania wyglądu we własne ręce. Odgarnął włosy z ramion, poprawił kołnierzyk jasnego płaszczyka, zapiął ostatni guzik pod bladą szyją i - zadowolony z schludnego wyglądu siostry - poklepał ją po ramieniu. - Chcesz zobaczyć martwe smoki? - spytał w końcu, w ramach niezwykle optymistycznej zmiany tematu. Pogodzenie się ze śmiercią ogniomiotów nie przychodziło mu łatwo, czuł, że potrzebował wsparcia - i pewnego zamknięcia, a pożegnanie ich stojąc tuż obok siostry i trzymając ją za ciepłą dłoń, powinno pomóc zamknąć mu ten bolesny etap. I, przy okazji, nieco wyhamować nieustępliwą gadatliwość Hannah, skłaniając ją do jedynej słusznej refleksji.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Otwarła usta, by zaprotestować, ale kategoryczny ton brata i jego bojowa postawa sprawiły, że ostatecznie zamilkła; w każdej innej sytuacji nie pozwoliłaby się uciszyć, ale Ben był jej autorytetem, jedyną osobą, która skutecznie potrafiła ją przywołać do porządku — choć to miało miejsce niezwykle rzadko, zazwyczaj działo się odwrotnie. Czuła się zbulwersowana jego postawą, oporem, choć wiedziała, że chłopcy nigdy nie wyrastają z tematów, których nie porusza się z własną siostrą. Rozumiała to, ale nie potrafiła tego zaakceptować, szczególnie teraz, gdy próbował brzmieć zdecydowanie i twardo, ale nawet to — choć już samą swoją postawą i wyglądem budził respekt — mu zupełnie nie wyszło. Zacisnęła jdynie zęby, marszcząc brwi, i patrząc na niego z dołu jakby zabrał jej karton czekoladowych żab.
— Dobra, nie ścigająca, to co powiesz na aurora?— spytała podstępnie, próbując dalej. Mama byłaby dumna, już pewien czas narzekała w listach, że chce zostać babcią, a żaden z nich, ani Joseph ani Benjamin nie kwapili się do ślubu; przecież nie chodziło jej o córkę. Miała dużo koleżanek, mogła bezczelnie podsuwać każdą z nich, aż wreszcie jakaś przypadnie mu do gustu. Ta nie była jednak jakaś, była wyjątkowa...— Bystra, pyskata i sprawna fizycznie. W sam raz dla ciebie. Potrzebujesz jakiejś odskoczni od tych... tych... miałkich rozmemłanych blond księżniczek.— Powiedziała to z wyraźną pogardą, choć nigdy nie sądziła, że poza złością względem niej za to, co skroiła Benowi, poczuje coś gorszego. Kibicowała im, trzymała za nich kciuki, wierzyła, że idealne pary istnieją — właśnie taką tworzyli. Zdradziła go. Tak nie wolno. Emocje jeszcze w niej nie wrzały, zaledwie kiełkowały, przyćmiewając powoli wszystko to, co myślała o niej do tej pory. I choć zabronił jej, nie zamierzała go posłuchać. Gdzieś w głębi siebie wiedziała już teraz, że pewnego dnia skonfrontuje się z nią, a wtedy wydrapie jej oczy, wytarga ją za te długie kłaki, pogruchota pięścią rozkoszny nos. Jeszcze nie dziś, nie teraz, gdy emocje sięgną zenitu. — Da ci w kość, tak! To ci dobrze zrobi!— szturnchnęła go po męsku w ramię w pokrzepiającym geście, mającym wzbudzić w nim typowy samczy odruch. Mógł jej nawet oddać, choć liczyła na to, że zainteresuje się zdobyczą, którą mu podsuwała. A mimo to wyglądał na wyraźnie zniechęconego. — Nie?— spytała ciszej, mierząc się z jego zabójczym spojrzeniem. Nie, nie, nie było w tym przypadku żadnej odmowy. Weźmie sprawy we własne ręce, zajmie się tym, choćby miała stanąć na głowie, dopnie swego. Twarda — jak same Wrighty — babka powinna pomóc mu się pozbierać, jeśli ona nie potrafiła. Była tylko siostrą, która nigdy nie zaleczy zranionego serca.
Wszystko jest w porządku, powtarzał to wciąż i wciąż, a ona przytakiwała, udając, że wierzy, choć nie była tego taka pewna. Nie potrafiła kłamać. Ton jej głosu wskazywał, że udawała, choć bardzo starała się okazać mu wsparcie i zrozumienie.
— Aha — mruknęła, nie przestając poprawiać jego kołnierza, palcami pieścić guzików. Zawsze im wszystkim się wydawało, że skoro była najmłodsza wymagała ich opieki. Ale radziła sobie dobrze, była wytrwała, nie poddawała się, nawet gdy los rzucał jej kłody pod nogi. I dbała o nich w pierwszej kolejności, starała się, choć zawsze to bagatelizowali. Była pewna, że nawet, gdy skończę setkę, będzie przyglądała im się z taką samą podejrzliwością, wymagając od nich tego, by byli szczęśliwi, choć świat, w którym żyli był podły i okrutny. Musieli walczyć — o swój los, o dobro, o siebie wzajemnie. Ben w tej chwili tego nie rozumiał, sądził, że przesadzała, a on nie potrafi jej powiedzieć tego, co ma na myśli. Widziała w jego oczach rezygnację, wątpił w siebie — zupełnie niepotrzebnie. Ale znała go jak nikt inny, dobrze wiedziała, co mu chodzi po głowie nawet kiedy jego składnia błagała o pomstę do nieba, a wyrazy odbiegały od tego, co chciał powiedzieć. Kiedyś rozumiała go bez słów. Dziś opornie, niczego nie dopuszczała do siebie. Była nadopiekuńcza, miała to po mamie. Smutek wywoływał w niej uprzedzenia, węszyła w nim niepowodzenie i natarczywą chęć niesienia pomocy. Wierzyła, że chce dobrze, martwiła się o niego, a jego nieprawdopodobne słowa traktowała z rezerwą, nie wiedząc, czy tak naprawdę chce, aby okazało się to prawdą, czy tylko jego wymysłem.
Pokręcił głową, spinając mocniej usta, broda jej zadrżała, ale siąknęła nosem, a zimne powietrze szybko ją otrzeźwiło i przywróciło do stanu względnej używalności. Jego bliskość, jego ciepło — były takie samej jak dawniej, jak wtedy, gdy brał ją na kolana, jak wtedy, gdy sadzał ją na miotłę i wtedy, gdy otwierali prezenty przed trzaskającym w chatce Wrightów kominkiem. To był on, nie miała ku temu wątpliwości. Smutny, zniszczony, podłamany — przyprawiający jej serce o drżenie, ale on, wciąż ten sam, choć odmieniony. Nie lubiła zmian, nigdy nie chciała się pogodzić z ich nadejściem, a sama nie zauważyła kiedy życie całej trójki zmieniło się tak bardzo, że nie potrafiła znaleźć sobie miejsca na ścieżce swoich braci. Kiedy go widziała naiwnie wierzyła, że wciąż są dziećmi, a problemy ówczesnego świata nie są ich problemami. Dopiero, gdy była sama docierała do niej świadomość, że są zbyt dorośli, by pozostać bierni. Właśnie to, jej próbowął przekazać, a ona nie słuchała.
— Uwierzyłam ci— przyznała ze smutkiem, przywołując wspomnienie pierwszego lotu na miotle. Zawsze przyprawiało ją o uśmiech, nawet teraz, choć blady, mizerny, ale wciąż ten sam. Mówił w sposób, który podświadomie napawał ją dumą. Patrzyła mu w oczy, gdy opowiadał o tym całym czymś, tej organizacji, tych ludziach z pasją i zaangażowaniem, które po raz ostatni widziała podczas meczu quidditcha. Wspomniane przez niego nazwiska wcale jej nie uspokoiły, ale nie miała siły na żadną reakcję. Były dowodem na to, że nie kłamie, że żyła w nieświadomości przez cały ten czas w ogniu czegoś, do czego powinna była przyłączyć się już dawno temu.
— Chcę walczyć — przyznała w końcu, wciąż patrząc mu w oczy. Świat, o którym mówił był najpiękniejszą krainą jaką potrafiła sobie wyobrazić. Pozbawiona podziałów i krzywdy bezbronnych, bez plugawych wyzwisk i nękania, bez nagłych, bezsensownych śmierci, bez nienawiści na tle czystości krwi i statusu społecznego. Potrafiła marzyć, ale to wszystko, ta obietnica wydawała jej się wciąż tak niedostępna.
Pokiwała lekko głową, gdy przystawił czoło do jej czoła. Przemyśli to, zastanowi się.
— Nie chcę nikogo innego — burknęła z niezadowoleniem, marszcząc przy tym nos. Nie chciała podsyłanego przez Benjamina przedstawiciela, chciała uwierzyć, że jego słowa są prawdą, bo to on się dla niej liczył najbardziej. Przecież mógłby powiedzieć jej najbardziej absurdalną rzecz, a uwierzyłaby mu. Przecież mógł snuć historie, które nie wydałyby jej się niemożliwe, a jednak coś ściskało jej gardło i nie pozwoliło po raz kolejny skomentować jego słów. Może to świadomość, że ją strofował okazała się zbyt przytłaczająca. Gdyby wiedziała wcześniej, nie pozwoliłaby mu przechodzić przez to wszystko. — Martwe smoki?— Otrząsnęła się powoli z tego filozoficznego gdybania. — Ale takie zupełnie n i e ż y w e? — spytała z niedowierzaniem, wbijając w niego wzrok. Oczywiście, że chciała. Głupio pytał. Nigdy nie należała do lękliwych i wrażliwych panienek, choć pewnie gdy ujrzy to stworzenie na własne oczy rozpłacze się jak bóbr. Była gotowa. Była gotowa na to, by chwycić go za rękę i odłożyć ten temat na później, ciesząc się jego towarzystwem, nadrabiając stracony czas, a mieli go niewiele — świat czekał na odzew, nie mogli egoistycznie trwonić tych ważnych chwil dla siebie.
| zt
— Dobra, nie ścigająca, to co powiesz na aurora?— spytała podstępnie, próbując dalej. Mama byłaby dumna, już pewien czas narzekała w listach, że chce zostać babcią, a żaden z nich, ani Joseph ani Benjamin nie kwapili się do ślubu; przecież nie chodziło jej o córkę. Miała dużo koleżanek, mogła bezczelnie podsuwać każdą z nich, aż wreszcie jakaś przypadnie mu do gustu. Ta nie była jednak jakaś, była wyjątkowa...— Bystra, pyskata i sprawna fizycznie. W sam raz dla ciebie. Potrzebujesz jakiejś odskoczni od tych... tych... miałkich rozmemłanych blond księżniczek.— Powiedziała to z wyraźną pogardą, choć nigdy nie sądziła, że poza złością względem niej za to, co skroiła Benowi, poczuje coś gorszego. Kibicowała im, trzymała za nich kciuki, wierzyła, że idealne pary istnieją — właśnie taką tworzyli. Zdradziła go. Tak nie wolno. Emocje jeszcze w niej nie wrzały, zaledwie kiełkowały, przyćmiewając powoli wszystko to, co myślała o niej do tej pory. I choć zabronił jej, nie zamierzała go posłuchać. Gdzieś w głębi siebie wiedziała już teraz, że pewnego dnia skonfrontuje się z nią, a wtedy wydrapie jej oczy, wytarga ją za te długie kłaki, pogruchota pięścią rozkoszny nos. Jeszcze nie dziś, nie teraz, gdy emocje sięgną zenitu. — Da ci w kość, tak! To ci dobrze zrobi!— szturnchnęła go po męsku w ramię w pokrzepiającym geście, mającym wzbudzić w nim typowy samczy odruch. Mógł jej nawet oddać, choć liczyła na to, że zainteresuje się zdobyczą, którą mu podsuwała. A mimo to wyglądał na wyraźnie zniechęconego. — Nie?— spytała ciszej, mierząc się z jego zabójczym spojrzeniem. Nie, nie, nie było w tym przypadku żadnej odmowy. Weźmie sprawy we własne ręce, zajmie się tym, choćby miała stanąć na głowie, dopnie swego. Twarda — jak same Wrighty — babka powinna pomóc mu się pozbierać, jeśli ona nie potrafiła. Była tylko siostrą, która nigdy nie zaleczy zranionego serca.
Wszystko jest w porządku, powtarzał to wciąż i wciąż, a ona przytakiwała, udając, że wierzy, choć nie była tego taka pewna. Nie potrafiła kłamać. Ton jej głosu wskazywał, że udawała, choć bardzo starała się okazać mu wsparcie i zrozumienie.
— Aha — mruknęła, nie przestając poprawiać jego kołnierza, palcami pieścić guzików. Zawsze im wszystkim się wydawało, że skoro była najmłodsza wymagała ich opieki. Ale radziła sobie dobrze, była wytrwała, nie poddawała się, nawet gdy los rzucał jej kłody pod nogi. I dbała o nich w pierwszej kolejności, starała się, choć zawsze to bagatelizowali. Była pewna, że nawet, gdy skończę setkę, będzie przyglądała im się z taką samą podejrzliwością, wymagając od nich tego, by byli szczęśliwi, choć świat, w którym żyli był podły i okrutny. Musieli walczyć — o swój los, o dobro, o siebie wzajemnie. Ben w tej chwili tego nie rozumiał, sądził, że przesadzała, a on nie potrafi jej powiedzieć tego, co ma na myśli. Widziała w jego oczach rezygnację, wątpił w siebie — zupełnie niepotrzebnie. Ale znała go jak nikt inny, dobrze wiedziała, co mu chodzi po głowie nawet kiedy jego składnia błagała o pomstę do nieba, a wyrazy odbiegały od tego, co chciał powiedzieć. Kiedyś rozumiała go bez słów. Dziś opornie, niczego nie dopuszczała do siebie. Była nadopiekuńcza, miała to po mamie. Smutek wywoływał w niej uprzedzenia, węszyła w nim niepowodzenie i natarczywą chęć niesienia pomocy. Wierzyła, że chce dobrze, martwiła się o niego, a jego nieprawdopodobne słowa traktowała z rezerwą, nie wiedząc, czy tak naprawdę chce, aby okazało się to prawdą, czy tylko jego wymysłem.
Pokręcił głową, spinając mocniej usta, broda jej zadrżała, ale siąknęła nosem, a zimne powietrze szybko ją otrzeźwiło i przywróciło do stanu względnej używalności. Jego bliskość, jego ciepło — były takie samej jak dawniej, jak wtedy, gdy brał ją na kolana, jak wtedy, gdy sadzał ją na miotłę i wtedy, gdy otwierali prezenty przed trzaskającym w chatce Wrightów kominkiem. To był on, nie miała ku temu wątpliwości. Smutny, zniszczony, podłamany — przyprawiający jej serce o drżenie, ale on, wciąż ten sam, choć odmieniony. Nie lubiła zmian, nigdy nie chciała się pogodzić z ich nadejściem, a sama nie zauważyła kiedy życie całej trójki zmieniło się tak bardzo, że nie potrafiła znaleźć sobie miejsca na ścieżce swoich braci. Kiedy go widziała naiwnie wierzyła, że wciąż są dziećmi, a problemy ówczesnego świata nie są ich problemami. Dopiero, gdy była sama docierała do niej świadomość, że są zbyt dorośli, by pozostać bierni. Właśnie to, jej próbowął przekazać, a ona nie słuchała.
— Uwierzyłam ci— przyznała ze smutkiem, przywołując wspomnienie pierwszego lotu na miotle. Zawsze przyprawiało ją o uśmiech, nawet teraz, choć blady, mizerny, ale wciąż ten sam. Mówił w sposób, który podświadomie napawał ją dumą. Patrzyła mu w oczy, gdy opowiadał o tym całym czymś, tej organizacji, tych ludziach z pasją i zaangażowaniem, które po raz ostatni widziała podczas meczu quidditcha. Wspomniane przez niego nazwiska wcale jej nie uspokoiły, ale nie miała siły na żadną reakcję. Były dowodem na to, że nie kłamie, że żyła w nieświadomości przez cały ten czas w ogniu czegoś, do czego powinna była przyłączyć się już dawno temu.
— Chcę walczyć — przyznała w końcu, wciąż patrząc mu w oczy. Świat, o którym mówił był najpiękniejszą krainą jaką potrafiła sobie wyobrazić. Pozbawiona podziałów i krzywdy bezbronnych, bez plugawych wyzwisk i nękania, bez nagłych, bezsensownych śmierci, bez nienawiści na tle czystości krwi i statusu społecznego. Potrafiła marzyć, ale to wszystko, ta obietnica wydawała jej się wciąż tak niedostępna.
Pokiwała lekko głową, gdy przystawił czoło do jej czoła. Przemyśli to, zastanowi się.
— Nie chcę nikogo innego — burknęła z niezadowoleniem, marszcząc przy tym nos. Nie chciała podsyłanego przez Benjamina przedstawiciela, chciała uwierzyć, że jego słowa są prawdą, bo to on się dla niej liczył najbardziej. Przecież mógłby powiedzieć jej najbardziej absurdalną rzecz, a uwierzyłaby mu. Przecież mógł snuć historie, które nie wydałyby jej się niemożliwe, a jednak coś ściskało jej gardło i nie pozwoliło po raz kolejny skomentować jego słów. Może to świadomość, że ją strofował okazała się zbyt przytłaczająca. Gdyby wiedziała wcześniej, nie pozwoliłaby mu przechodzić przez to wszystko. — Martwe smoki?— Otrząsnęła się powoli z tego filozoficznego gdybania. — Ale takie zupełnie n i e ż y w e? — spytała z niedowierzaniem, wbijając w niego wzrok. Oczywiście, że chciała. Głupio pytał. Nigdy nie należała do lękliwych i wrażliwych panienek, choć pewnie gdy ujrzy to stworzenie na własne oczy rozpłacze się jak bóbr. Była gotowa. Była gotowa na to, by chwycić go za rękę i odłożyć ten temat na później, ciesząc się jego towarzystwem, nadrabiając stracony czas, a mieli go niewiele — świat czekał na odzew, nie mogli egoistycznie trwonić tych ważnych chwil dla siebie.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
To miejsce ją przyciągało w jakiś pokręcony sposób. Będąc w pełni szczerą, wcześniej nawet nie zastanawiała się nad tym gdzie i po co istnieją w Wielkiej Brytanii smocze rezerwaty. Znaczy wiedziała, że jakieś są, każdy wie. Każdy, kto ma jakąkolwiek podstawową wiedzę o Historii Magii. Jej ojciec już od młodych lat dbał o to, by dziewczyna znała swoją historię. Opowiadał historie o obchodzeniu celtyckich świąt - anegdotki związane z Nocą Duchów, podczas której jeden z duchów, żyjący w szkockich lasach przestraszył dziadka Muireadhacha do tego stopnia, że ten wywrócił się na mech - spektakularnie robiąc jeszcze fikołka w tył.
Historia ta zaczęła się od różdżki Marcelli - tej pierwszej, którą kupiono jej gdy miała jeszcze jedenaście lat i miała zacząć swoją edukację. Jej sercem, było, ironicznie, serce smoka. Nie była to różdżka wyjątkowa - prosta w swojej budowie, z drewna jasnego, przypominającego kolor jasnych paneli, z dosyć pospolicie występującego drewna. Straciła ją jednak, co bolało przeokropnie, ale chowając dumę i ból po stracie w najgłębszą kieszeń niemal od razu udała się po nową. Nowa była zupełnie inna, bardziej uparta i przede wszystkim, bardzo piękna. Dziewczyna, stojąc przy samej szybie oranżerii, jak najbliżej legowiska smoków jak się dało, obracała ją w palcach. Drewno miało kolor kości słoniowej, choć cała rączka wyrzeźbiona została na pomarańczowo-brązowe łuski przypominające te - właśnie, smocze! I ponownie ironicznie wewnątrz różdżki znajdowała się łuska smoka.
Ten zakup jednak nie sprawił, że jakieś trybiki w głowie zaczęły pracować. Dopiero wyprawa po tajemnicze księgi z Elyon dała jej dużo do myślenia. Budynek skierował ją w stronę tomiszcza przepięknego - bordowa skóra układała się w smocze łuski, a sama księga miała tematykę przewidywalnie smoczą. Wierzyła w przeznaczenie, nigdy w zbiegi okoliczności. Nic nie mogło się dziać przypadkiem, nic. Właśnie dlatego tutaj się pojawiła - szukając odpowiedzi, którą może los chce jej podsunąć pod nos. Bo przeznaczenie przecież nie działało samo, trzeba było mu pomóc.
Nie miała możliwości wejścia na teren rezerwatu. Ba, nawet by nie chciała, nie miała pojęcia na temat smoków, jedyne co wiedziała to to, że są niebezpieczne i lepiej nie bawić się w swobodne przechadzki, zamiast tego po prostu chciała spojrzeć z daleka. Chociaż na tyle mogła sobie pozwolić.
Na razie jednak nie widziała żadnego smoka. Akurat mogły być w zupełnie innym miejscu, prawda? W końcu smoki latają, więc raczej nie łatwo jest je złapać w jednym miejscu czy coś. Nie miała o tym zielonego pojęcia! Za to usłyszała za sobą kroki... Kolejny odwiedzający?
Odruchowo odwróciła się w ich stronę.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Ostatnio zmieniony przez Marcella Figg dnia 03.05.19 0:30, w całości zmieniany 1 raz
|a może 11 XI?
Zleciał blisko miesiąc od kiedy pracowałem w rezerwacie i jakoś to leciało. Właściwie specjalnie nie robiłem niczego tak innego co zdarzało mi się już robić. Chodziłem od człowieka do człowieka zamówić lub sprawdzić czy to co miało przyjść przylazło i znajdowało się na magazynie. Odbierałem i przekazywałem informacje. Właściwie miłą odmianą było to, że jak na razie wszyscy z którymi miałem kontakt z własnej woli współpracowali. Czasem zdarzały się też jakieś draki przez pogodę, kiedy to jakaś osłona lub część zagrody została roztrzaskana przez piorun lub powalone drzewo. Bywałem wówczas gdzieś w tle całej akcji. Miałem się powoli przyzwyczajać, uczyć się od innych tego jak zachowywać w pobliżu wielkich gadów. Tymi bardziej dosłownymi, innymi od tych o których ocierałem się na Nokturnie. Mogłem chyba powiedzieć, że całkiem mi to leżało. Praca tutaj. Wkurzało mnie jednak to, że trzeba było być tu codziennie. Zdecydowanie bardziej leżało mi bycie na wezwanie. Więcej czasu miałem dla siebie. Też te podróże tutaj z rana to była jakaś masakra. Przez pogodę musiałem latać nisko przez co przynajmniej raz na trzy dni zdarzyło mi się przeciągnąć grzbietem po dachu jakiejś kamienicy. Forsa się jednak zgadzała. Może jak utrzymam się kolejny miech to zainwestuję w świstoklika..?
W tym momencie lazłem sobie lekko leniwym krokiem w stronę oranżerii by sprawdzić czy ta wciąż znajduje się w jednym kawałku. Burza nie odpuszczała już od blisko dwóch tygodni, a stan tego miejsca należało przez wzgląd na to nadzorować. W końcu odgradzało odwiedzających od rozdrażnionych hukami smoków. Co godzinę wiec przychodziłem na rekonesans co mi w sumie nie przeszkadzało - se fajka za każdym razem przy okazji pykałem. Tak więc, jak tylko znalazłem się w oranżerii odpaliłem se jednego by w drugiej kolejności ogarnąć całe pomieszczenie by zaraz całą uwagę przelać na jakiegoś rudowłosego glonojada, który starał się chyba zespolić z szybą w jedność.
- Ej, ty, kto cie tu wpuścił samą - zacząłem ściągając brwi, podnosząc głos, widząc w lasce problem - i odsuń się od szyby. Konstrukcja jest metalowa, jak pierdolnie piorun to przerobi cie na podpałkę.
Zleciał blisko miesiąc od kiedy pracowałem w rezerwacie i jakoś to leciało. Właściwie specjalnie nie robiłem niczego tak innego co zdarzało mi się już robić. Chodziłem od człowieka do człowieka zamówić lub sprawdzić czy to co miało przyjść przylazło i znajdowało się na magazynie. Odbierałem i przekazywałem informacje. Właściwie miłą odmianą było to, że jak na razie wszyscy z którymi miałem kontakt z własnej woli współpracowali. Czasem zdarzały się też jakieś draki przez pogodę, kiedy to jakaś osłona lub część zagrody została roztrzaskana przez piorun lub powalone drzewo. Bywałem wówczas gdzieś w tle całej akcji. Miałem się powoli przyzwyczajać, uczyć się od innych tego jak zachowywać w pobliżu wielkich gadów. Tymi bardziej dosłownymi, innymi od tych o których ocierałem się na Nokturnie. Mogłem chyba powiedzieć, że całkiem mi to leżało. Praca tutaj. Wkurzało mnie jednak to, że trzeba było być tu codziennie. Zdecydowanie bardziej leżało mi bycie na wezwanie. Więcej czasu miałem dla siebie. Też te podróże tutaj z rana to była jakaś masakra. Przez pogodę musiałem latać nisko przez co przynajmniej raz na trzy dni zdarzyło mi się przeciągnąć grzbietem po dachu jakiejś kamienicy. Forsa się jednak zgadzała. Może jak utrzymam się kolejny miech to zainwestuję w świstoklika..?
W tym momencie lazłem sobie lekko leniwym krokiem w stronę oranżerii by sprawdzić czy ta wciąż znajduje się w jednym kawałku. Burza nie odpuszczała już od blisko dwóch tygodni, a stan tego miejsca należało przez wzgląd na to nadzorować. W końcu odgradzało odwiedzających od rozdrażnionych hukami smoków. Co godzinę wiec przychodziłem na rekonesans co mi w sumie nie przeszkadzało - se fajka za każdym razem przy okazji pykałem. Tak więc, jak tylko znalazłem się w oranżerii odpaliłem se jednego by w drugiej kolejności ogarnąć całe pomieszczenie by zaraz całą uwagę przelać na jakiegoś rudowłosego glonojada, który starał się chyba zespolić z szybą w jedność.
- Ej, ty, kto cie tu wpuścił samą - zacząłem ściągając brwi, podnosząc głos, widząc w lasce problem - i odsuń się od szyby. Konstrukcja jest metalowa, jak pierdolnie piorun to przerobi cie na podpałkę.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Jej praca dawała pewne malutkie przywileje. Na przykład takie, że w sumie mogła wejść właściwie wszędzie, jeśli nikt się specjalnie nie stawiał ani nie dopytywał. Tutaj chciała przyjść wycieczkowo, ale gdy tylko napomniała, że jest z policji to pani na recepcji uśmiechnęła się przeuroczo i wpuściła ją bez problemu. Fajnie w sumie, mogła sobie pozwiedzać.
Nie, żeby bała się anomalii czy coś. Trochę już od nich dostała po tyłku, więc mniej więcej nauczyła się jak obchodzić się z tymi gagatkami, więc powiedzmy, że nie miałaby problemu z oberwaniem od kolejnej. Znaczy pewnie miałaby problem, bo trochę by bolało, ale wylizałaby się jak ze wszystkiego ostatnio, a można powiedzieć, że naprawdę zależało jej na dowiedzeniu się o co w tym wszystkim chodziło. Była naprawdę bardzo przesądną osobą - tak, czytała horoskopy, tylko dla nich kupowała Czarownicę. I nie mogło, po prostu nie mogło być przypadku w tym, że nagle wszędzie miała jakieś smocze insynuacje i miała zamiar się tego dowiedzieć. Jak nie tutaj to gdzie indziej. Zatrzymała nawet list od tajemniczego smokologa, który uratował jej sowę... Dziwne to wszystko, ale na pewno nie bez przyczyny się działo! Nic się nie działo bez przyczyny.
No i odwróciła się. Momentalnie poczuła tak ogromne zdegustowanie jakby szpilki wbijały się jej w żołądek. Oczywiście, że od razu rozpoznała tego człowieka. Nawet po głosie, który choć trochę się zmienił, to styl wypowiedzi miał dokładnie ten sam. Oto jest i on, chłopak jej przyjaciółki i jej osobisty nemesis.
- Matt? - spytała jakby w zaskoczeniu. Bo w sumie była zaskoczona, on tu sobie najzwyczajniej w świecie palił, jak gdyby nigdy nic. Też odwiedzał smoki? Odkąd w ogóle się czymś takim interesował? Co za durna sytuacja. - Mogłabym Cię spytać o to samo. Recepcjonistka mnie wpuściła. Jeśli masz jakiś problem z tym, to uderzaj do niej. - Dobra, może jego uwaga nie była taka durna, więc odsunęła się od szyby na kilka kroków. I tak uważała, że raczej szyba nie porazi jej prądem.
Nie, żeby bała się anomalii czy coś. Trochę już od nich dostała po tyłku, więc mniej więcej nauczyła się jak obchodzić się z tymi gagatkami, więc powiedzmy, że nie miałaby problemu z oberwaniem od kolejnej. Znaczy pewnie miałaby problem, bo trochę by bolało, ale wylizałaby się jak ze wszystkiego ostatnio, a można powiedzieć, że naprawdę zależało jej na dowiedzeniu się o co w tym wszystkim chodziło. Była naprawdę bardzo przesądną osobą - tak, czytała horoskopy, tylko dla nich kupowała Czarownicę. I nie mogło, po prostu nie mogło być przypadku w tym, że nagle wszędzie miała jakieś smocze insynuacje i miała zamiar się tego dowiedzieć. Jak nie tutaj to gdzie indziej. Zatrzymała nawet list od tajemniczego smokologa, który uratował jej sowę... Dziwne to wszystko, ale na pewno nie bez przyczyny się działo! Nic się nie działo bez przyczyny.
No i odwróciła się. Momentalnie poczuła tak ogromne zdegustowanie jakby szpilki wbijały się jej w żołądek. Oczywiście, że od razu rozpoznała tego człowieka. Nawet po głosie, który choć trochę się zmienił, to styl wypowiedzi miał dokładnie ten sam. Oto jest i on, chłopak jej przyjaciółki i jej osobisty nemesis.
- Matt? - spytała jakby w zaskoczeniu. Bo w sumie była zaskoczona, on tu sobie najzwyczajniej w świecie palił, jak gdyby nigdy nic. Też odwiedzał smoki? Odkąd w ogóle się czymś takim interesował? Co za durna sytuacja. - Mogłabym Cię spytać o to samo. Recepcjonistka mnie wpuściła. Jeśli masz jakiś problem z tym, to uderzaj do niej. - Dobra, może jego uwaga nie była taka durna, więc odsunęła się od szyby na kilka kroków. I tak uważała, że raczej szyba nie porazi jej prądem.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Co jakiś czas pojawiali się tu ludzie z zewnątrz, lecz z tego co zauważyłem to rzadko się zdarzało by wpuszczano ich bez nadzoru. Chyba, że był to ktoś współpracujący już od dłuższego czasu z rezerwatem czy coś. Jednak ruda dziunia jak do tej pory pierwszy raz rzuciła mi się w oczy. Właściwie bardziej niż to problemem było, że stała tak blisko oszklonych ścian. Wszystko niby było wzmocnione magicznie to jednak trzymało się na metalowej konstrukcji. No nie trzeba wspominać, że pizgało piorunami bardziej niż mrozem, a mi nie uśmiechało się znaleźć przy kolejnym obchodzie grzankę. Przestrzegłem więc zwiedzając ą z daleka nie musząc się nawet silić by to brzmiało jak nakaz.
- O - bąknąłem głupio nie kryjąc zaskoczenia tym, że to ona - Cella - nazwałem po imieniu tą która widziałem, a raczej po zdrobnieniu pozwalając reszcie wypowiedzianych przez nią słów dojść do mnie z opóźnieniem. Uśmiechnąłem się zaraz dumnie i chytrze jednocześnie.
- Pracuję tu. Właściwie całkiem zabawne jest to, że bardziej niż z obecności muszę się tłumaczyć z nieobecności. Kto by pomyślał, nie..? - żartobliwy ton mnie nie odpuszczał, kiedy to skróciłem dystans miedzy sobą, a nią - A co tu robi moja ulubiona posterunkowa, jakieś zabawy w kryminalne zagadki Peak District, hm...? Ostatnio była jakaś afera, że smok zeżarł czarodzieja. Ponoć szukali w jego gównach różdżki nieboszczyka. W sumie na farcie bo to było w październiku. Teraz to puzdro by było z szukaniem bobków - leje tak, że cały rezerwat jest grząski jak jedno wielkie rozwolnienie - strzepałem papierosa pod nogi pozwalając sobie z niemałą swobodą nawiązać sobie dialog przetaczając zawodową historyjkę, którą wspominało się żartobliwie na każdej przerwie obiadowej od blisko już miesiąca. Zawadiacki cień przemykał mi potwarzy. Czułem się dobrze z tym, że ja zaskoczyłem. Nie byłbym sobą gdybym nie przetasował oceniająco jej sylwetki z czym się specjalnie nie kryłem, lecz jednocześnie po zakończeniu tego procesu nie wydusiłem z siebie słowa komentarza. Zamiast tego zaciągnąłem się fajką.
- O - bąknąłem głupio nie kryjąc zaskoczenia tym, że to ona - Cella - nazwałem po imieniu tą która widziałem, a raczej po zdrobnieniu pozwalając reszcie wypowiedzianych przez nią słów dojść do mnie z opóźnieniem. Uśmiechnąłem się zaraz dumnie i chytrze jednocześnie.
- Pracuję tu. Właściwie całkiem zabawne jest to, że bardziej niż z obecności muszę się tłumaczyć z nieobecności. Kto by pomyślał, nie..? - żartobliwy ton mnie nie odpuszczał, kiedy to skróciłem dystans miedzy sobą, a nią - A co tu robi moja ulubiona posterunkowa, jakieś zabawy w kryminalne zagadki Peak District, hm...? Ostatnio była jakaś afera, że smok zeżarł czarodzieja. Ponoć szukali w jego gównach różdżki nieboszczyka. W sumie na farcie bo to było w październiku. Teraz to puzdro by było z szukaniem bobków - leje tak, że cały rezerwat jest grząski jak jedno wielkie rozwolnienie - strzepałem papierosa pod nogi pozwalając sobie z niemałą swobodą nawiązać sobie dialog przetaczając zawodową historyjkę, którą wspominało się żartobliwie na każdej przerwie obiadowej od blisko już miesiąca. Zawadiacki cień przemykał mi potwarzy. Czułem się dobrze z tym, że ja zaskoczyłem. Nie byłbym sobą gdybym nie przetasował oceniająco jej sylwetki z czym się specjalnie nie kryłem, lecz jednocześnie po zakończeniu tego procesu nie wydusiłem z siebie słowa komentarza. Zamiast tego zaciągnąłem się fajką.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
W sumie to nie była jakimś geniuszem fizyki, prawda, więc nijak nie mogła podważać jakiejkolwiek teorii tego człowieka. Nieważne, że wystarczyło jej to, że po prostu z samego faktu rozmowy z Mattem Bottem mogła już poważać jakiekolwiek jego teorie. No po prostu z definicji. Była jednak trochę, troszeczkę spokojniejsza na jego widok niż zazwyczaj. Powiedzieć można by było nieprawdopodobne, a jednak. Nie chodziło jednak o jakiś szacunek, a w życiu, nie uzyskał go nawet już po tym, kiedy przedstawił się jako pracownik tego szlachetnego przybytku. Bardziej chodziło o... Pewne zrozumienie. No i przywiązanie.
Chodziło o Lily.
Nie chciała być samolubną, zadzierającą nosa i przygłupią koleżanką, która nawet nie stara się, żeby sprawić radość swojej przyjaciółce. W imię wieloletniego trzymania się razem i wspólnego przegrywowego charakterku potrafiła choć trochę przymknąć oko na to, z kim teraz rozmawia. Nagle sam fakt, że Matt Bott był Mattem Bottem przestał mieć aż tak wielkie znaczenie, a na pierwszy plan wyszło to, że był chłopakiem jej przyjaciółki. Przyjaciółki, której znalezienie faceta było zdecydowanie zbyt trudne, żeby nawet kogoś takiego krytykować. A Lily przecież nie była głupia i Marcella była pewna, że gdyby źle ją traktował to MacDonald przynajmniej by się poskarżyła. Bott może i był głupio odważny, ale nikt absolutnie nikt nie chciał mieć na głowie wściekłej baby, a zdecydowanie takim typem człowieka byłaby Figg, gdyby na biednym serduszku rudej pojawiła się choć jedna mała ryska. I na pewno nie była jedyną kobietą z takim podejściem. Jedyne co może być gorsze od wściekłej baby to stado wściekłych bab.
Wykazała się podejściem więc bardzo dojrzałym. W końcu parę latek minęło od ostatniego żartu o za dużych boczkach i jedzeniu pączków, dzieckiem już nie była i nie przystawało się tak zachowywać...
- Pracujesz? - Uniosła swoją rudą brewkę pytająco. Brzmiało niewiarygodnie. - Jedyne stanowisko na jakie byś pasował to podkradanie samopiszących piór z recepcji. - Żart słaby, ale jak była z niego dumna! Słaba była po prostu w pojazdach i nawet jeśli udał się jakiś z kategorii trzy na dziesięć to czuła się z tego niesamowicie dumna.
Z każdym kolejnym słowem coraz bardziej przymykała oczy. Nie miała pojęcia z kim się teraz Matt trzymał (pewnie by się dziewczyna zdziwiła), ale finezja jaką prezentował w ogóle się nie zmieniła i trzeba było być naprawdę odważnym albo bezmyślnym żeby tego słuchać. Zapomniał jednak na pewno o jednym dosyć znaczącym fakcie. Kobiety nie lubią słuchać o kupie. Ani o bobkach smoków ani w ogóle o żadnych wydzielinach z tyłka jakiegokolwiek gatunku.
- Wzruszające. - Ironia wylała się z niej jak gorąca woda z gejzeru. Cóż, Matt po prostu wydobywał z niej same najlepsze cechy. - I nie Twój biznes. - Przecież nie musiała mu się tłumaczyć. - I tak żaden smok nie wyszedł, więc nic z tego.
Chodziło o Lily.
Nie chciała być samolubną, zadzierającą nosa i przygłupią koleżanką, która nawet nie stara się, żeby sprawić radość swojej przyjaciółce. W imię wieloletniego trzymania się razem i wspólnego przegrywowego charakterku potrafiła choć trochę przymknąć oko na to, z kim teraz rozmawia. Nagle sam fakt, że Matt Bott był Mattem Bottem przestał mieć aż tak wielkie znaczenie, a na pierwszy plan wyszło to, że był chłopakiem jej przyjaciółki. Przyjaciółki, której znalezienie faceta było zdecydowanie zbyt trudne, żeby nawet kogoś takiego krytykować. A Lily przecież nie była głupia i Marcella była pewna, że gdyby źle ją traktował to MacDonald przynajmniej by się poskarżyła. Bott może i był głupio odważny, ale nikt absolutnie nikt nie chciał mieć na głowie wściekłej baby, a zdecydowanie takim typem człowieka byłaby Figg, gdyby na biednym serduszku rudej pojawiła się choć jedna mała ryska. I na pewno nie była jedyną kobietą z takim podejściem. Jedyne co może być gorsze od wściekłej baby to stado wściekłych bab.
Wykazała się podejściem więc bardzo dojrzałym. W końcu parę latek minęło od ostatniego żartu o za dużych boczkach i jedzeniu pączków, dzieckiem już nie była i nie przystawało się tak zachowywać...
- Pracujesz? - Uniosła swoją rudą brewkę pytająco. Brzmiało niewiarygodnie. - Jedyne stanowisko na jakie byś pasował to podkradanie samopiszących piór z recepcji. - Żart słaby, ale jak była z niego dumna! Słaba była po prostu w pojazdach i nawet jeśli udał się jakiś z kategorii trzy na dziesięć to czuła się z tego niesamowicie dumna.
Z każdym kolejnym słowem coraz bardziej przymykała oczy. Nie miała pojęcia z kim się teraz Matt trzymał (pewnie by się dziewczyna zdziwiła), ale finezja jaką prezentował w ogóle się nie zmieniła i trzeba było być naprawdę odważnym albo bezmyślnym żeby tego słuchać. Zapomniał jednak na pewno o jednym dosyć znaczącym fakcie. Kobiety nie lubią słuchać o kupie. Ani o bobkach smoków ani w ogóle o żadnych wydzielinach z tyłka jakiegokolwiek gatunku.
- Wzruszające. - Ironia wylała się z niej jak gorąca woda z gejzeru. Cóż, Matt po prostu wydobywał z niej same najlepsze cechy. - I nie Twój biznes. - Przecież nie musiała mu się tłumaczyć. - I tak żaden smok nie wyszedł, więc nic z tego.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
- Pracujesz tu?
- Jeszcze jak - potwierdziłem prostując się jeszcze troszkę bardziej tak by moje zadowolenie i duma rozlała się po okolicy jeszcze nieco mocniej. Podparłem wolną dłoń na biodrze. No może i byłem tu właściwie na najniższym możliwym stanowisku ale przecież nikt mi nie bronił zachować się przed taką Marcela jakbym był co najmniej właścicielem Rezerwatu. No dobrze, może trochę przesadzałem, lecz fakt, że stawkę miałem blisko dwukrotnie wyższą i legalnie rozliczaną czułem się jakby moje nazwisko trafiło do skorowidzu. Zaśmiałem się słysząc ironiczna uwagę magicznej policjantki. Rozczulające były te jej koślawe przytyki. Przypominała właściwe wiewiórkę która w swej zawieść próbowała szarpać swoją ofiarę za nogawkę spodni. W moich oczach zakołysały się same z siebie chochlicze ogniki - Tylko jakbyś to ty była sekretarką, Marcelino - ma wędlino. Uśmiechnąłem się niemo szeroko puszczając jej perskie oczko. Żartobliwy humor dopiero mnie się łapał. No ale nie byłem tu dla kabaretu. Nie wiedziałem czego tu szukała. Podpytałem się więc snując przy okazji wspomnienie zdarzenie, które samo mi się nasunęło na myśl, jak tylko pomyślałem o tym, że Figg jest policjantką, a my mieliśmy tu niedawno trupa. Nie wydawała się jednak zainteresowana tym wątkiem. Uniosłem brwi wyżej w zaciekawieniu nie wiedząc, czego mogła tu szukać.
- No wątpię by chciały wyjść w taką pogodę. Anomalia je płoszy. Jeden przez nią jest tak drażliwy, że podają mu uspokajacze by nie narobił biedy sobie i nam - tłumaczę gniotąc niedopałek o podeszwę buta. Potem schowałem go do kieszeni by nie śmiecić w oranżerii - Przyszłaś więc by je pooglądać, tak? - strzelam i staram się dopytywać - Wiesz, jak się przestaniesz boczyć i coś mi powiesz to może nawet będę w stanie ci pomóc lub do kogoś skierować. Pracuję tu w końcu, nie? - czulem się w tym momencie szeryfem tego miejsca będącego w tych przejaskrawionych wyobrażeniach miastem w którym pilnowałem porządku. Marcellina zaś była kobietą która potrzebowała bohatera, a ja byłem jedynym którego miała, lecz niekoniecznie zasługiwała. Nie miała więc za dużego wyboru. Wóz albo przewóz.
- Jeszcze jak - potwierdziłem prostując się jeszcze troszkę bardziej tak by moje zadowolenie i duma rozlała się po okolicy jeszcze nieco mocniej. Podparłem wolną dłoń na biodrze. No może i byłem tu właściwie na najniższym możliwym stanowisku ale przecież nikt mi nie bronił zachować się przed taką Marcela jakbym był co najmniej właścicielem Rezerwatu. No dobrze, może trochę przesadzałem, lecz fakt, że stawkę miałem blisko dwukrotnie wyższą i legalnie rozliczaną czułem się jakby moje nazwisko trafiło do skorowidzu. Zaśmiałem się słysząc ironiczna uwagę magicznej policjantki. Rozczulające były te jej koślawe przytyki. Przypominała właściwe wiewiórkę która w swej zawieść próbowała szarpać swoją ofiarę za nogawkę spodni. W moich oczach zakołysały się same z siebie chochlicze ogniki - Tylko jakbyś to ty była sekretarką, Marcelino - ma wędlino. Uśmiechnąłem się niemo szeroko puszczając jej perskie oczko. Żartobliwy humor dopiero mnie się łapał. No ale nie byłem tu dla kabaretu. Nie wiedziałem czego tu szukała. Podpytałem się więc snując przy okazji wspomnienie zdarzenie, które samo mi się nasunęło na myśl, jak tylko pomyślałem o tym, że Figg jest policjantką, a my mieliśmy tu niedawno trupa. Nie wydawała się jednak zainteresowana tym wątkiem. Uniosłem brwi wyżej w zaciekawieniu nie wiedząc, czego mogła tu szukać.
- No wątpię by chciały wyjść w taką pogodę. Anomalia je płoszy. Jeden przez nią jest tak drażliwy, że podają mu uspokajacze by nie narobił biedy sobie i nam - tłumaczę gniotąc niedopałek o podeszwę buta. Potem schowałem go do kieszeni by nie śmiecić w oranżerii - Przyszłaś więc by je pooglądać, tak? - strzelam i staram się dopytywać - Wiesz, jak się przestaniesz boczyć i coś mi powiesz to może nawet będę w stanie ci pomóc lub do kogoś skierować. Pracuję tu w końcu, nie? - czulem się w tym momencie szeryfem tego miejsca będącego w tych przejaskrawionych wyobrażeniach miastem w którym pilnowałem porządku. Marcellina zaś była kobietą która potrzebowała bohatera, a ja byłem jedynym którego miała, lecz niekoniecznie zasługiwała. Nie miała więc za dużego wyboru. Wóz albo przewóz.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Stara oranżeria
Szybka odpowiedź