Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Baśniowa puszcza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Baśniowa puszcza
Głusza skąpana w mlecznej mgle i ciszy, nie zapraszająca nikogo do swoich progów. Dokoła znajdują się tylko wysokie, proste jak struny drzewa, posadzone w równych rzędach, odbijające od swoich pni większość dźwięków, co w gruncie rzeczy skutkuje ogromnym, ale też głuchym, tłumiącym echem. Gdy stąpa się po mchu, szalenie miękkim i również szalenie grząskim, coś zmusza do ciągłego uważania na kroki. Woda nie szemrze, ale wciąż płynie, tworząc coś na kształt spokojnego strumienia, płynącego prostą drogą w jednym kierunku - na północ.
W ostatniej chwili udało się wam wyjść na brzeg – albo raczej… ledwie na niego wypłynąć. Grace poczuła, jak znikają jej skrzela, dopiero po wyjściu z wody. Przez chwilę czy dwie krztusiła się powietrzem, ale gdy oznaki transformacji minęły, oddychała już całkiem normalnie. Florence jednak straciła już oddech w wodzie, co objawiło się panicznymi ruchami w toni wodnej – bez skrzeloziela wciąż nie posiadała umiejętności pływania, a to niezwykle źle wpłynęło na jej ogólne samopoczucie, kiedy już cała trójka znalazła się na piasku. Nałykała się słodkiej, jeziornej wody i prędko musiała ją wykaszleć.
Bard krztusił się powietrzem, chaotycznie łapiąc kolejne hausty do płuc. Jego ramiona, oparte o ziarniste podłoże, drżały znacznie, a z przydługich włosów, ściśniętych w kitkę, kapała woda.
- Uratowaliście mnie – wydyszał, patrząc na nie szerokimi oczami. – Uratowaliście… uratowaliście nas wszystkich, na złote garborogi…
Przewrócił się na plecy, spojrzeniem błękitnych oczu wodząc po niebie. Jego radość jednak nie trwała zbyt długo, prędko zastąpiło ją zachmurzenie.
- Baśń nie żyje, prawda? Czy ona… ah – wzięła głęboki wdech. – Zabrała ze sobą Farfalę, ale… ale dziękuję wam.
Bard Beedle podniósł się na łokciach i wyciągnął do dziewczyn swoją dłoń, by móc im podziękować również swoim skromnym gestem. Wzrokiem odnalazł jasną sylwetkę idącą brzegiem plaży. Dostrzegł w jej dłoni czerwony pantofelek.
- Możecie już wrócić do swojego świata, najdroższe! Ja… nie wiem, jak mogę się wam odwdzięczyć. I przepraszam, że to wszystkie tak się potoczyło.
Uśmiechnął się do nich jak najbardziej szczerze, chociaż... nieco smutno.
| Grace i Florence - skrzeloziele już na was nie działa; jego użycie nie oznacza jednak, że potraficie pływać, to był jednorazowy wyczyn dzięki działaniu ziela.
Odette - Mistrz Gry nie wykluczył cię z poprzedniej kolejki, w tej również obowiązuje cię obecność.
Na odpis macie 48h.
Bard krztusił się powietrzem, chaotycznie łapiąc kolejne hausty do płuc. Jego ramiona, oparte o ziarniste podłoże, drżały znacznie, a z przydługich włosów, ściśniętych w kitkę, kapała woda.
- Uratowaliście mnie – wydyszał, patrząc na nie szerokimi oczami. – Uratowaliście… uratowaliście nas wszystkich, na złote garborogi…
Przewrócił się na plecy, spojrzeniem błękitnych oczu wodząc po niebie. Jego radość jednak nie trwała zbyt długo, prędko zastąpiło ją zachmurzenie.
- Baśń nie żyje, prawda? Czy ona… ah – wzięła głęboki wdech. – Zabrała ze sobą Farfalę, ale… ale dziękuję wam.
Bard Beedle podniósł się na łokciach i wyciągnął do dziewczyn swoją dłoń, by móc im podziękować również swoim skromnym gestem. Wzrokiem odnalazł jasną sylwetkę idącą brzegiem plaży. Dostrzegł w jej dłoni czerwony pantofelek.
- Możecie już wrócić do swojego świata, najdroższe! Ja… nie wiem, jak mogę się wam odwdzięczyć. I przepraszam, że to wszystkie tak się potoczyło.
Uśmiechnął się do nich jak najbardziej szczerze, chociaż... nieco smutno.
| Grace i Florence - skrzeloziele już na was nie działa; jego użycie nie oznacza jednak, że potraficie pływać, to był jednorazowy wyczyn dzięki działaniu ziela.
Odette - Mistrz Gry nie wykluczył cię z poprzedniej kolejki, w tej również obowiązuje cię obecność.
Na odpis macie 48h.
Wiem, wiem, przepraszam
Wracam powoli, ostrożnie. Stąpam po miękkim piasku, dodatkowo rozmiękłym z powodu niedawnej ulewy, która rozpętała się nad jeziorem i nie tylko. Teraz jest słonecznie i całkiem ciepło - szczególnie, kiedy jestem osuszona. Nadal trochę nerwowo poprawiam kosmyki złotych włosów, aż moje oczy natrafiają na… czerwony pantofelek. Mrugam gwałtownie podnosząc go z ziemi. Oglądam na wszystkie strony - z pewnością nie jest z domu mody Parkinsonów, w dodatku nie wygląda na jakiś bajecznie drogi czy przynajmniej ładny. Ot, zwykły but. Wzdycham, rozwijając znajdujący się na obcasie pergamin. I… nie rozumiem. Poprzednia zagadka była zdecydowanie prostsza. Stoję tak dobrą chwilę pochylona nad napisem, kiedy kątem oka rejestruję ruch w okolicy jeziora. Obracam w tamtą stronę głowę. Dostrzegłszy dwie kobiety oraz mężczyznę uśmiecham się lekko. Kto by pomyślał - ten strach na wróble widocznie przegonił swoją wyjętą spod prawa facjatą wszystkie potencjalne zagrożenia. Dobrze, że się w końcu na coś przydał. Dzięki temu ten nieznany facet, o którego się tak wszyscy zabijają (właściwie to po co?) żyje, a my być może wrócimy do domu. Przyspieszam kroku udając się na brzeg, na którym leżą wszyscy rozbitkowie.
Wszystkie słowa wydają się być w jednej chwili nieważne kiedy słyszę ten magiczny ciąg - nareszcie możemy wrócić do domu! Aż się ożywiam.
- Jak to zrobić? - pytam rzeczowo, nadal w dłoniach trzymając ten bezużyteczny but. Nawet zapominam powiedzieć, że coś takiego znalazłam, a w dodatku doczepiony jest do niego pergamin zapisany słowami. Wizja zasłużonego powrotu cieszy zbyt mocno.
Wracam powoli, ostrożnie. Stąpam po miękkim piasku, dodatkowo rozmiękłym z powodu niedawnej ulewy, która rozpętała się nad jeziorem i nie tylko. Teraz jest słonecznie i całkiem ciepło - szczególnie, kiedy jestem osuszona. Nadal trochę nerwowo poprawiam kosmyki złotych włosów, aż moje oczy natrafiają na… czerwony pantofelek. Mrugam gwałtownie podnosząc go z ziemi. Oglądam na wszystkie strony - z pewnością nie jest z domu mody Parkinsonów, w dodatku nie wygląda na jakiś bajecznie drogi czy przynajmniej ładny. Ot, zwykły but. Wzdycham, rozwijając znajdujący się na obcasie pergamin. I… nie rozumiem. Poprzednia zagadka była zdecydowanie prostsza. Stoję tak dobrą chwilę pochylona nad napisem, kiedy kątem oka rejestruję ruch w okolicy jeziora. Obracam w tamtą stronę głowę. Dostrzegłszy dwie kobiety oraz mężczyznę uśmiecham się lekko. Kto by pomyślał - ten strach na wróble widocznie przegonił swoją wyjętą spod prawa facjatą wszystkie potencjalne zagrożenia. Dobrze, że się w końcu na coś przydał. Dzięki temu ten nieznany facet, o którego się tak wszyscy zabijają (właściwie to po co?) żyje, a my być może wrócimy do domu. Przyspieszam kroku udając się na brzeg, na którym leżą wszyscy rozbitkowie.
Wszystkie słowa wydają się być w jednej chwili nieważne kiedy słyszę ten magiczny ciąg - nareszcie możemy wrócić do domu! Aż się ożywiam.
- Jak to zrobić? - pytam rzeczowo, nadal w dłoniach trzymając ten bezużyteczny but. Nawet zapominam powiedzieć, że coś takiego znalazłam, a w dodatku doczepiony jest do niego pergamin zapisany słowami. Wizja zasłużonego powrotu cieszy zbyt mocno.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ostatecznie wszystko się im udało! Niestety po wynurzeniu czekała na Grace dość nieprzyjemna przemiana. Nie trwało to jednak zbyt długo - zniosła to i ostatecznie mogła spokojnie odetchnąć świeżym powietrzem. Przy tym niemalże od razu stwierdziła, że woli o wiele bardziej ten tlen którym oddycha na co dzień, niż ten w wodzie. Mogła się jednak pochwalić nowym doświadczeniem i przygodą, którą z pewnością długo będzie pamiętać. Ba! Kiedyś z pewnością nie omieszka ją opowiedzieć dziecku, które przecież kiedyś będzie miała.
Wilkes chwilę siedziała na piasku, chcąc nacieszyć się zwycięstwem i normalnym sposobem oddychania. Wyjście z wody było jednak różnicą, a że jakiś czas przebywała w środowisku do którego nie byłą przystosowana, toteż potrzebowała chwili odsapnięcia, pozbierania myśli. Te w końcu były ukierunkowane tylko na teraźniejsze wydarzenia i zadania, dopiero teraz mogła pomyśleć o całości. W końcu jednak wstała, przeczuwając rychły powrót do domu.
Ta myśl wywołała na jej twarzy uśmiech, który trwał również podczas przemowy mężczyzny. Jedynie na ułamek sekundy zniknął podczas wspomnienia Farfali - myśl, iż tej nie ma nie była w żadnym stopniu przyjemną.
Kobieta delikatnie uścisnęła wyciągniętą w ich kierunku dłoń mężczyzny, posyłając w jego stronę miły uśmiech. Chciała powiedzieć, że cieszy się, iż mogła pomóc, lecz ostatecznie nic takiego nie padło z jej ust. Jedynie położyła na jego ramieniu dłoń, chcąc tym samym wyrazić swego rodzaju wsparcie, którym chętnie by go obdarowała. Potem jej spojrzenie powędrowało w kierunku Odette, której Grace również posłała uśmiech. Miło było widzieć ją całą i zdrową.
Wzrok Wilkes utkwił w trzymanym przez nią przedmiocie.
- To ma nam pomóc wrócić? - spytała, zwracając uwagę na but.
Wilkes chwilę siedziała na piasku, chcąc nacieszyć się zwycięstwem i normalnym sposobem oddychania. Wyjście z wody było jednak różnicą, a że jakiś czas przebywała w środowisku do którego nie byłą przystosowana, toteż potrzebowała chwili odsapnięcia, pozbierania myśli. Te w końcu były ukierunkowane tylko na teraźniejsze wydarzenia i zadania, dopiero teraz mogła pomyśleć o całości. W końcu jednak wstała, przeczuwając rychły powrót do domu.
Ta myśl wywołała na jej twarzy uśmiech, który trwał również podczas przemowy mężczyzny. Jedynie na ułamek sekundy zniknął podczas wspomnienia Farfali - myśl, iż tej nie ma nie była w żadnym stopniu przyjemną.
Kobieta delikatnie uścisnęła wyciągniętą w ich kierunku dłoń mężczyzny, posyłając w jego stronę miły uśmiech. Chciała powiedzieć, że cieszy się, iż mogła pomóc, lecz ostatecznie nic takiego nie padło z jej ust. Jedynie położyła na jego ramieniu dłoń, chcąc tym samym wyrazić swego rodzaju wsparcie, którym chętnie by go obdarowała. Potem jej spojrzenie powędrowało w kierunku Odette, której Grace również posłała uśmiech. Miło było widzieć ją całą i zdrową.
Wzrok Wilkes utkwił w trzymanym przez nią przedmiocie.
- To ma nam pomóc wrócić? - spytała, zwracając uwagę na but.
Take my hand, let's see where we wake uptomorrow
Grace Wilkes
Zawód : prowadzi "Przytułek dla magicznych zwierząt"; badaczka i opiekunka magicznych zwierząt
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Keep smiling, because life is a beautiful thing and there's so much to smile about.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ból, który nagle wykwitł na jej szyi oraz pojawił się w członkach był naprawdę ostry. W chwilę później Florence odkryła, że się dusi. Skrzeloziele przestało działać! Musiała szybko wydostać się na powierzchnię! Rozpaczliwe ruchy były więc całkiem oczywiste. Żałowała, że nie rzuciła na siebie zaklęcia bąblogłowy wcześniej, gdy skrzeloziele jeszcze działało!
Na szczęście w końcu przebiły powierzchnię wody. Florence gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Podczas gdy uratowany przez nie mężczyzna wygłaszał słowa wdzięczności, ona potrzebowała chwili by uspokoić oddech i rozszalałe serce.
- Nic nie wiemy... o Baśni... - wychrypiała, w końcu wstając z piasku. Spojrzała na Beedle'a. - Nie spotkałyśmy jej. Naprawdę zabrała Farfalę? Ona... była z nami. Przyprowadziła nas tu. A potem znikła.
Wyciągnęła różdżkę mrucząc Caldorus. Zdecydowanie wolała rozmawiać będąc cucha, a nie szczękająca zębami i przemoczona.
Spojrzała na Odette. Księżniczka przez cały czas siedziała sobie na brzegu, nie narażona na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Leniwa zadufana buła. I co ona miała w ręce? Nawet w baśniowej krainie nie mogła się powstrzymać przed kolekcjonowaniem obuwia?
- Mam nadzieję, że da pan radę zapanować na tymi baśniami. Zawsze je lubiłam... - powiedziała, mając nadzieję, że to już naprawdę koniec a ona zaraz znów znajdzie się na Pokątnej.
Na szczęście w końcu przebiły powierzchnię wody. Florence gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Podczas gdy uratowany przez nie mężczyzna wygłaszał słowa wdzięczności, ona potrzebowała chwili by uspokoić oddech i rozszalałe serce.
- Nic nie wiemy... o Baśni... - wychrypiała, w końcu wstając z piasku. Spojrzała na Beedle'a. - Nie spotkałyśmy jej. Naprawdę zabrała Farfalę? Ona... była z nami. Przyprowadziła nas tu. A potem znikła.
Wyciągnęła różdżkę mrucząc Caldorus. Zdecydowanie wolała rozmawiać będąc cucha, a nie szczękająca zębami i przemoczona.
Spojrzała na Odette. Księżniczka przez cały czas siedziała sobie na brzegu, nie narażona na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Leniwa zadufana buła. I co ona miała w ręce? Nawet w baśniowej krainie nie mogła się powstrzymać przed kolekcjonowaniem obuwia?
- Mam nadzieję, że da pan radę zapanować na tymi baśniami. Zawsze je lubiłam... - powiedziała, mając nadzieję, że to już naprawdę koniec a ona zaraz znów znajdzie się na Pokątnej.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Florence Fortescue' has done the following action : rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Bard spojrzał na Grace z wdzięcznością, przyjmując jej uśmiech z lekkim skinieniem głowy. I w jednej chwili ten uśmiech zszedł z jego twarzy, gdy zauważył, że… obie kobiety pozbawiony były górnej częściej swojej garderoby. Żachnął się tylko i bez cienie zastanowienia oddał Grace swoją barwną, ręcznie haftowaną kamizelkę z licznymi zdobieniami w postaci poruszających się na materiale kwiatów, a Florence oddał swoją bordową, jedwabną koszulę, której rękawy zdobione były złotymi nićmi, delikatnie falującymi niby trawa na wietrze. Tutaj jednak było ciepło, nie musiał się o nic bać.
- To wy zapanowaliście nad moimi baśniami – odparł bajkopisarz, uśmiechając się szeroko. – Za co ogromnie wam dziękuję. Ja… ja nie wiedziałem, że moje dzieła tak wymkną mi się spod kontroli. Mogłem wiedzieć, że magia, która spajała słowa była… ogromna. I mogłem zatrzymać się, zanim bliźniaczki narodziły się w tym świecie. Ale wy… poradziliście sobie z tym. Na papę Merlina, dziękuję!
Położył dłoń na ramieniu Grace i Florence, w jego oczach zalśniły ogniki ogromnej wdzięczności.
- Ten pantofelek to świstoklik. Musicie złapać go wszystkie razem i w jednym momencie musicie wypowiedzieć miejsce, do którego chcecie się teleportować – popatrzył na nie. – Kiedyś ulica Pokątna była najbezpieczniejszą drogą wyjścia, ale teraz nie sądzę, byście z taką pewnością mogły się tam teleportować. Oczywiście niczego wam nie mogę zabronić, ale pamiętajcie… w tym wypadku musicie wspólnie podjąć jedną decyzję.
Posłał im ostatni uśmiech, ale nie ruszył się z miejsca.
| Na odpis macie 48h.
- To wy zapanowaliście nad moimi baśniami – odparł bajkopisarz, uśmiechając się szeroko. – Za co ogromnie wam dziękuję. Ja… ja nie wiedziałem, że moje dzieła tak wymkną mi się spod kontroli. Mogłem wiedzieć, że magia, która spajała słowa była… ogromna. I mogłem zatrzymać się, zanim bliźniaczki narodziły się w tym świecie. Ale wy… poradziliście sobie z tym. Na papę Merlina, dziękuję!
Położył dłoń na ramieniu Grace i Florence, w jego oczach zalśniły ogniki ogromnej wdzięczności.
- Ten pantofelek to świstoklik. Musicie złapać go wszystkie razem i w jednym momencie musicie wypowiedzieć miejsce, do którego chcecie się teleportować – popatrzył na nie. – Kiedyś ulica Pokątna była najbezpieczniejszą drogą wyjścia, ale teraz nie sądzę, byście z taką pewnością mogły się tam teleportować. Oczywiście niczego wam nie mogę zabronić, ale pamiętajcie… w tym wypadku musicie wspólnie podjąć jedną decyzję.
Posłał im ostatni uśmiech, ale nie ruszył się z miejsca.
| Na odpis macie 48h.
Jak to się stało, że pomimo braku sporej części swojej garderoby nie odczuła wstydu już w chwili kiedy wyszły na brzeg? To chyba był ten przeklęty świat bajek. Co on robił z ludźmi! Florence odczuła w tym momencie ogromną potrzebę by w końcu się stąd wydostać. Kiedy Bard podzielił się z nią i z Grace swoimi ubraniami, pospiesznie się nimi okryła. Nie zamierzała jednak próżnować, podeszła do sadzawki i wycelowała w nią różdżką.
- Accio ubrania! - zawołała. Nie była pewna, czy sadzawka nie była zaklęta czy coś, i jej płaszcz oraz buty miały zostać w jej odmętach na wieki... Szczerze to wolałaby tego uniknąć! Lubiła ten płaszcz! I te buty!
- Cóż, jeśli twierdzi pan, ze poradzi sobie stąd, chyba faktycznie już pana opuścimy. Tylko niech pan obieca, że takie rzeczy się już nie powtórzą, dobrze? - poprosiła. Z magią nie było żartów. Często magiczne twory mogły pochłonąć swoich twórców; niemal jak w tym przypadku. Miała szczerą nadzieję, że drugiej grupie też się powiodło.
Podeszła do Odette, trzymającej pantofelek.
- Proponuję Lodziarnię Fortescue. A dokładnie uliczkę od strony zaplecza. To tuż przy Pokątnej, stamtąd będziemy mogły się już rozejść do domów. - zaproponowała. Miło będzie pozbyć się z oczu tej nadętej blond tyczki.
- Accio ubrania! - zawołała. Nie była pewna, czy sadzawka nie była zaklęta czy coś, i jej płaszcz oraz buty miały zostać w jej odmętach na wieki... Szczerze to wolałaby tego uniknąć! Lubiła ten płaszcz! I te buty!
- Cóż, jeśli twierdzi pan, ze poradzi sobie stąd, chyba faktycznie już pana opuścimy. Tylko niech pan obieca, że takie rzeczy się już nie powtórzą, dobrze? - poprosiła. Z magią nie było żartów. Często magiczne twory mogły pochłonąć swoich twórców; niemal jak w tym przypadku. Miała szczerą nadzieję, że drugiej grupie też się powiodło.
Podeszła do Odette, trzymającej pantofelek.
- Proponuję Lodziarnię Fortescue. A dokładnie uliczkę od strony zaplecza. To tuż przy Pokątnej, stamtąd będziemy mogły się już rozejść do domów. - zaproponowała. Miło będzie pozbyć się z oczu tej nadętej blond tyczki.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Florence Fortescue' has done the following action : rzut kością
'k100' : 94
'k100' : 94
No proszę. Jaki gentleman. Uśmiecham się lekko widząc jak oddaje kobietom swoje szaty. Przydadzą się, jeśli rzeczywiście nie chcą wrócić do domu tak roznegliżowane. Nie mówię nic, słuchając jego słów oraz starając się wyłuskać z nich najważniejsze informacje - powrót do domu. Tylko to mnie w tej chwili interesuje. To, co stanie się z Bardem, cóż… to jego decyzja. Nie mi w nią ingerować. Zresztą, jest zbyt miły, to dość podejrzane. Nie ufam mu. Ktoś niby więzi jego ukochaną, a on siedzi tutaj i z nami rozmawia. Dziwna sprawa. Odgarniam ponownie włosy opadające na ramię, drugą ręką nadal trzymam pantofelek. A zatem świstoklik. Świetnie. Wystarczy wypowiedzieć nazwę miejsca… spoglądam kontrolnie na Grace, potem na tą głupią jędzę, która miała się do mnie nie odzywać. To nic, rozprawię się z nią kiedy indziej. Teraz interesuje mnie tylko powrót - im szybciej on nastąpi, tym lepiej. Niestety unoszę brwi ze zdziwienia znacząco rozszerzając oczy kiedy słyszę tak niedorzeczną propozycję.
- Co? - wyrywa mi się w odpowiedzi. - Nie wymówić tego - dodaję, intensywniej mrugając. Lodzi… For… makabra. Nie wiem nawet, że drugi człon tej fascynującej nazwy to jej nazwisko. Z pewnością nie zdziwiłabym się gdybym dostała takowe informacje. Pewnie to przybysz z innej planety, nazywający się tak w swoim kosmicznym dialekcie - to ma głębszy sens. Znów spoglądam na tamtą drugą osobniczkę szukając w niej intelektu, ta go niestety nie posiada.
- Co? - wyrywa mi się w odpowiedzi. - Nie wymówić tego - dodaję, intensywniej mrugając. Lodzi… For… makabra. Nie wiem nawet, że drugi człon tej fascynującej nazwy to jej nazwisko. Z pewnością nie zdziwiłabym się gdybym dostała takowe informacje. Pewnie to przybysz z innej planety, nazywający się tak w swoim kosmicznym dialekcie - to ma głębszy sens. Znów spoglądam na tamtą drugą osobniczkę szukając w niej intelektu, ta go niestety nie posiada.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przejęta powodzeniem misji, nawet nie spostrzegła swojej nagości. Dopiero mina mężczyzny i jego miły gest zwrócił jej uwagę na ten problem. Na skutek tego mimowolnie na jej twarzy ukazały się delikatne rumieńce, które jednak szybko zniknęły. Z wdzięcznością podziękowała, okrywając się odzieniem mężczyzny. Na szczęście nie czuła zimna, chociaż nie narzekałaby na możliwość powrotu do domu. Nie żałowała przygody - ta ostatecznie dobrze się skończyła, wzbogacając je o nowe doświadczenia i pozytywne samopoczucie. A przynajmniej tak było w jej przypadku. Zaczęło jej jednak dokuczać tęsknota za własnymi czterema ścianami i kugucharem, który z pewnością nawet nie odczuje jej zniknięcia.
Na szczęście wszystko to było już na wyciągnięcie ręki. Niewiele wystarczyło do osiągnięcia tych chwilowych pragnień. Jak na złość jednak pojawił się kolejny problem. Wilkes cicho westchnęła, po czym zaczęła zastanawiać się nad miłym do pojawienia się miejscem, z którym nie będzie miała problemu ich jasnowłosa towarzyszka. Gdyby nie ten ostatni warunek, od razu wybrałaby pobliże swojego przytułku.
- Umiecie się teleportować? - spytała nagle, patrząc na kobiety. - Mogłybyśmy teleportować się do Big Bena - myślę, że dałabyś radę wymówić jej nazwę... - tu zwróciła się do Odette - ... i potem mogłybyśmy bez problemu teleportować się do naszych domów lub innych miejsc, w których chciałybyśmy być... Chociaż nawet i bez tej umiejętności Big Ben ni wydaje się być zły...
Tutaj na chwilę urwała, patrząc na twarze kobiet.
- Chyba, że masz jakąś propozycję, Odette - dodała po chwili mając jedynie nadzieję, że uda im się dojść do porozumienia.
Na szczęście wszystko to było już na wyciągnięcie ręki. Niewiele wystarczyło do osiągnięcia tych chwilowych pragnień. Jak na złość jednak pojawił się kolejny problem. Wilkes cicho westchnęła, po czym zaczęła zastanawiać się nad miłym do pojawienia się miejscem, z którym nie będzie miała problemu ich jasnowłosa towarzyszka. Gdyby nie ten ostatni warunek, od razu wybrałaby pobliże swojego przytułku.
- Umiecie się teleportować? - spytała nagle, patrząc na kobiety. - Mogłybyśmy teleportować się do Big Bena - myślę, że dałabyś radę wymówić jej nazwę... - tu zwróciła się do Odette - ... i potem mogłybyśmy bez problemu teleportować się do naszych domów lub innych miejsc, w których chciałybyśmy być... Chociaż nawet i bez tej umiejętności Big Ben ni wydaje się być zły...
Tutaj na chwilę urwała, patrząc na twarze kobiet.
- Chyba, że masz jakąś propozycję, Odette - dodała po chwili mając jedynie nadzieję, że uda im się dojść do porozumienia.
Take my hand, let's see where we wake uptomorrow
Grace Wilkes
Zawód : prowadzi "Przytułek dla magicznych zwierząt"; badaczka i opiekunka magicznych zwierząt
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Keep smiling, because life is a beautiful thing and there's so much to smile about.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Beedle pokiwał głową, nieco strapiony słowami Florence. Wzrokiem śledził tor lotu wypływających z jeziora ubrań, które zgrabnie wylądowały w dłoniach kobiety, gdy ta przywołała je odpowiednim zaklęciem.
- Obiecuję – powiedział jak najbardziej szczerze. – Od teraz będę już bardziej panował nad tym, co piszę i tworzę.
Mężczyzna popatrzył po nich, kiedy zastanawiały się nad miejscem, do którego wszystkie mogłyby się w trójkę teleportować. I nagle… rzuciło mu się w oczy coś dziwnego. Po lewej kostce Odette i Florence pięły się błękitnawe, jasne plamy. Zmrużył oczy, mlaszcząc cicho, jakby to miało pomóc mu w przypomnieniu sobie, co też mogłoby to być. Odpowiedź zleciała na niego jak grom z jasnego nieba.
- Czy wy wchodziłyście do Łzawych Wstęg? Dotykałyście ich? To takie błękitne strumyki, które płyną w lesie. Maź, którą za sobą ciągną, uwielbia skórę i często przyczepia się do niej, powodując swędzące zakażenia… nie swędziało was nic do tej pory? – zapytał, przeskakując wzrokiem z jednej twarzy do drugiej. Nie czułyście swędzenia, ale wasze lewe stopy były ciepłe, co mogłyście poczuć dopiero teraz. – Musicie jak najszybciej pokazać to uzdrowicielom.
Bard wcisnął wasze dłonie na bucik, odchrząknął i sam nadał kierunek waszej podróży:
- Do Munga!
Świat w jednej chwili stał się wielobarwną, bezkształtną masą.
| zt; dalej piszecie w sali szpitalnej
- Obiecuję – powiedział jak najbardziej szczerze. – Od teraz będę już bardziej panował nad tym, co piszę i tworzę.
Mężczyzna popatrzył po nich, kiedy zastanawiały się nad miejscem, do którego wszystkie mogłyby się w trójkę teleportować. I nagle… rzuciło mu się w oczy coś dziwnego. Po lewej kostce Odette i Florence pięły się błękitnawe, jasne plamy. Zmrużył oczy, mlaszcząc cicho, jakby to miało pomóc mu w przypomnieniu sobie, co też mogłoby to być. Odpowiedź zleciała na niego jak grom z jasnego nieba.
- Czy wy wchodziłyście do Łzawych Wstęg? Dotykałyście ich? To takie błękitne strumyki, które płyną w lesie. Maź, którą za sobą ciągną, uwielbia skórę i często przyczepia się do niej, powodując swędzące zakażenia… nie swędziało was nic do tej pory? – zapytał, przeskakując wzrokiem z jednej twarzy do drugiej. Nie czułyście swędzenia, ale wasze lewe stopy były ciepłe, co mogłyście poczuć dopiero teraz. – Musicie jak najszybciej pokazać to uzdrowicielom.
Bard wcisnął wasze dłonie na bucik, odchrząknął i sam nadał kierunek waszej podróży:
- Do Munga!
Świat w jednej chwili stał się wielobarwną, bezkształtną masą.
| zt; dalej piszecie w sali szpitalnej
14.02
Nie mógł powstrzymać drżenia rąk. Już dwa lata przemieniał się w bestię, ale czas pełni nadal napawał go lękiem i odrazą. Dygotał z lęku i zimna, gdy o zachodzie słońca teleportował się do odludnej, irlandzkiej głuszy.
Strachem napawał go również nowy układ z Ministerstwem. W zeszłym roku, jako zarejestrowany wilkołak i wolontariusz do testów na eliksirze tojadowym, dostawał cenny napój za darmo. Z uwagi na rosnące koszty ingrediencji, układ przestał jednak obowiązywać i Ministerstwo zaproponowało mu dostosowanie się do wymogów rejestracji w inny, tradycyjny sposób. Pełnię w odludnym miejscu.
Dostał listę lokacji, w których nikogo miało nie być, a których granice były podobno patrolowane przez brygadzistów. Nie chciał na żadnego wpaść, a w uszach wciąż dźwięczały mu groźby Rookwood, więc teleportował się w sam środek lasu i szybko znalazł solidnie wyglądający dąb. Zrzucił płaszcz i buty, a potem starannie omotał łańcuch wokół drzewa i swojego pasa. Wiedział, że ludzkimi dłońmi z łatwością uwolni się nad ranem, ale do tego momentu łańcuch powinien unieruchomić (i rozwścieczyć) drzemiącego w nim potwora. Westchnął, opierając się o zimną korę, a jego oddech zmienił się w lód. Musiał wytrzymać, to tylko jedna noc w miesiącu - noc, niwecząca jego całe życie. Dygocząc, przypomniał sobie, jak spędzał Walentynki trzy lata temu - w ciepłych ramionach Astrid, której ciało spoczywało teraz w zimnej Norwegii. Pełnia czternastego lutego, co za gorzka ironia losu.
Nie miał zbyt wiele czasu, by oddawać się przykrym wspomnieniom. Ledwo zaszło słońce, jego ciałem wstrząsnął paroksyzm bólu, a lasem - krzyk. Kiedyś, na samym początku, próbował z tym walczyć, ale teraz rozumiał już, że lepiej po prostu się poddać. Przemiany nie dało się przecież w żaden sposób zahamować, a zaciskanie zębów i zgrywanie twardziela mogło jedynie przeciągać naturalną reakcję na obezwładniający ból. Z każdą sekundą Michael tracił w końcu pamięć, świadomość i ludzki instynkt samozachowawczy. Wśród bólu, jęków i wycia, kontrolę przejmowała zwierzęca jaźń. Kątem oka Tonks zdążył jeszcze zarejestrować rozrywaną koszulę, jasną sierść wyrastającą ze skóry i twardniejące paznokcie, wydłużające się w ostre pazury. Na języku, rozciętym gwałtownie rosnącymi kłami, poczuł smak krwi. A potem owładnęła go żądza tej krwi, ludzkiej krwi i nie był już sobą - tylko drapieżną bestią, która kontrolowała już deformujące się coraz szybciej ciało. Twarz wydłużała się w pysk, kości rozciągały, źrenice rozszerzały... Aż zamilkł ludzki wrzask i w lesie rozległo się wycie, próbującego wydostać się na wolność wilkołaka.
rzut na przemianę, +4 z biegłości wilkołaka
-25 PŻ (psychiczne)
Nie mógł powstrzymać drżenia rąk. Już dwa lata przemieniał się w bestię, ale czas pełni nadal napawał go lękiem i odrazą. Dygotał z lęku i zimna, gdy o zachodzie słońca teleportował się do odludnej, irlandzkiej głuszy.
Strachem napawał go również nowy układ z Ministerstwem. W zeszłym roku, jako zarejestrowany wilkołak i wolontariusz do testów na eliksirze tojadowym, dostawał cenny napój za darmo. Z uwagi na rosnące koszty ingrediencji, układ przestał jednak obowiązywać i Ministerstwo zaproponowało mu dostosowanie się do wymogów rejestracji w inny, tradycyjny sposób. Pełnię w odludnym miejscu.
Dostał listę lokacji, w których nikogo miało nie być, a których granice były podobno patrolowane przez brygadzistów. Nie chciał na żadnego wpaść, a w uszach wciąż dźwięczały mu groźby Rookwood, więc teleportował się w sam środek lasu i szybko znalazł solidnie wyglądający dąb. Zrzucił płaszcz i buty, a potem starannie omotał łańcuch wokół drzewa i swojego pasa. Wiedział, że ludzkimi dłońmi z łatwością uwolni się nad ranem, ale do tego momentu łańcuch powinien unieruchomić (i rozwścieczyć) drzemiącego w nim potwora. Westchnął, opierając się o zimną korę, a jego oddech zmienił się w lód. Musiał wytrzymać, to tylko jedna noc w miesiącu - noc, niwecząca jego całe życie. Dygocząc, przypomniał sobie, jak spędzał Walentynki trzy lata temu - w ciepłych ramionach Astrid, której ciało spoczywało teraz w zimnej Norwegii. Pełnia czternastego lutego, co za gorzka ironia losu.
Nie miał zbyt wiele czasu, by oddawać się przykrym wspomnieniom. Ledwo zaszło słońce, jego ciałem wstrząsnął paroksyzm bólu, a lasem - krzyk. Kiedyś, na samym początku, próbował z tym walczyć, ale teraz rozumiał już, że lepiej po prostu się poddać. Przemiany nie dało się przecież w żaden sposób zahamować, a zaciskanie zębów i zgrywanie twardziela mogło jedynie przeciągać naturalną reakcję na obezwładniający ból. Z każdą sekundą Michael tracił w końcu pamięć, świadomość i ludzki instynkt samozachowawczy. Wśród bólu, jęków i wycia, kontrolę przejmowała zwierzęca jaźń. Kątem oka Tonks zdążył jeszcze zarejestrować rozrywaną koszulę, jasną sierść wyrastającą ze skóry i twardniejące paznokcie, wydłużające się w ostre pazury. Na języku, rozciętym gwałtownie rosnącymi kłami, poczuł smak krwi. A potem owładnęła go żądza tej krwi, ludzkiej krwi i nie był już sobą - tylko drapieżną bestią, która kontrolowała już deformujące się coraz szybciej ciało. Twarz wydłużała się w pysk, kości rozciągały, źrenice rozszerzały... Aż zamilkł ludzki wrzask i w lesie rozległo się wycie, próbującego wydostać się na wolność wilkołaka.
rzut na przemianę, +4 z biegłości wilkołaka
-25 PŻ (psychiczne)
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 17
'k100' : 17
Nie był w stanie dłużej znosić tej projekcji normalnego życia, które próbował zapewnić mu Randall. Owszem, wiedział, dlaczego jego brat to robił oraz na swój sposób doceniał jego starania, jednak Lyall nie był na to gotowy. Być może nigdy nie miał być, bo powrót do społeczeństwa nie równał się jedynie z akceptacją innych, ale również z akceptacją samego siebie. A tego Lupin nie mógł zrobić. Nie mógł sobie wyobrazić ponownego spokoju ani nie był w stanie wybaczyć sobie, że był mordercą i nikim innym. Ci nie wracali do swoich domów bez żadnych skutków ubocznych. Nie zasługiwali na to i on też na to nie zasługiwał. Nie miał pojęcia, dlaczego w ogóle się zgodził na tę idiotyczną kolację, którą zorganizował Randall. Przecież randki były po to, żeby się z kimś związać, a Lyall tego nie chciał. Kiedyś kochał pewną kobietę i teraz jej już nie było. Przez niego. Ile by dał, żeby wciąż żyła. Żeby nawet odnalazła szczęście w ramionach innego, ale żeby po prostu oddychała. Tak samo ciepła, wesoła i piękna jak w jego wspomnieniach. Wspomnieniach zbrukanych czarną krwią włochatej bestii, która leżała pod kamieniami jaskini, którą on sam zawalił, żeby odciąć wilkołakowi drogę. Powinien był tamtego dnia zginąć zamiast niej, a teraz po latach co robił? Nie ścigał winnego, tylko siedział na dupie w jakimś pierwszym lepszym barze i próbował grać normalnego obywatela. Nigdy nim nie będziesz, Lupin, przemknęło mu przez głowę, gdy wyrzucał sobie tę całą głupotę. Do tego wszystkiego... Pełnia w dzień Walentynek — była to ironia skierowana w jego kierunku podczas gdy inni mieli świętować swoje zakochanie, wpatrując się w okrągłą tarczę księżyca? Lyall nienawidził tego ziemskiego satelity, bo powodował chaos, przez który ginęli ludzie. A inni to bagatelizowali. On jednak nie zamierzał.
Po opuszczeniu jazzowego klubu, z którego nieświadomie wyciągnął też Randyego, bracia rozstali się na jednej z ulicy Londynu. Lyall nie chciał w żaden sposób obciążać brata swoim towarzystwem, zresztą był już i tak wystarczająco zły na siebie, że zniszczył mu wieczór, dlatego też jego słowa przesycone były odrzuceniem. Nie chciał ranić bliźniaka, ale nie był w stanie tej nocy mu tego wyjaśnić w taki sposób, w jaki by tego chciał. Szedł więc przez miasto, aż nie wrócił do Ministerstwa Magii, żeby sprawdzić aktualny stan raportów zarejestrowanych wilkołaków. Szukanie dzikich bestii było absurdem, bo chociaż była pełnia, samotna wędrówka w nieznanym mogła przynieść więcej złego niż dobrego. Mieli jednak obowiązek sprawdzać i pilnować miejsc, gdzie swoją przemianę spędzali zarejestrowani. Lupin zrobił to samo — na cel została mu podana jakaś irlandzka puszcza. Nie patrzył na nazwisko — w raportach starano się, żeby były one anonimowe. Chociażby z powodów wewnętrznych animozji brygadzistów do wilkołaków. Nikt nie chciał, żeby na służbie doszło do poważnych nadużyć. Lyall podpisał się pod wnioskiem o patrol w tamtych stronach i szybko się deportował w odpowiedni punkt, dzięki przygotowanym wcześniej świstoklikom. Zarejestrowani musieli podać Ministerstwu Magii swoje lokacje na czas przemiany, bo jeśli nie wywiązaliby się z tego obowiązku... Cóż. Brygada miała wówczas pełne prawo do pościgu jak w przypadku wilkołaka niewidniejącego w systemie. Lokalizacje były podawane odgórnie, więc możliwe, że ktoś już się pojawił w baśniowej puszczy przed nim. Nie zwrócił uwagi na to, by ktoś się podpisywał pod tamtymi dokumentami, więc jak już pozostałe towarzystwo mogło się pojawić później. A jeśli nie, Lyall nie miał narzekać. Od lat pracował sam i nie widziało mu się tego zmieniać. Chociaż wciąż pamiętał, jak się to robiło. Pod połami płaszcza miał to, czego potrzebował każdy brygadzista — płynne srebro, łańcuch oraz wabik. Jednak najważniejszą bronią była różdżka i umysł, bo pozostając skupionym, pozostawało się żywym. Dlatego też z różdżką zaciśniętą w dłoni szedł ostrożnie przez puszczę, nasłuchując i zerkając co jakiś czas na mapę, gdzie zaznaczona była area, w której miał znajdować się wilkołak. Usłyszał go głośno i wyraźnie, gdy skowyt poniósł się echem między drzewami. Nie zwolnił kroku, ale też nie ryzykował szybkiego tempa, żeby znaleźć się blisko bestii. Nie wiedział, kto to był — może dziecko, może staruch, może przerażona matka. Klątwa dotykała wielu i nigdy nie miała ustąpić, jednak Lyall nie miał litości, dla tych którzy bez mrugnięcia okiem zabijali. Nie byli tego świadomi, jednak bez rejestracji, podpisywali wyrok na innych. Gdy Lupin znalazł się w odpowiedniej odległości, widział szamoczącego się wilkołaka, przywiązanego łańcuchem do drzewa, w którego wstąpiło już szaleństwo. Brygadzista niewerbalnym zaklęciem przeniósł się ostrożnie na jedną z wysokich gałęzi i przykucnął na niej, żeby móc obserwować swój cel. Czy miała być to spokojna noc, czy może jednak nie?
Po opuszczeniu jazzowego klubu, z którego nieświadomie wyciągnął też Randyego, bracia rozstali się na jednej z ulicy Londynu. Lyall nie chciał w żaden sposób obciążać brata swoim towarzystwem, zresztą był już i tak wystarczająco zły na siebie, że zniszczył mu wieczór, dlatego też jego słowa przesycone były odrzuceniem. Nie chciał ranić bliźniaka, ale nie był w stanie tej nocy mu tego wyjaśnić w taki sposób, w jaki by tego chciał. Szedł więc przez miasto, aż nie wrócił do Ministerstwa Magii, żeby sprawdzić aktualny stan raportów zarejestrowanych wilkołaków. Szukanie dzikich bestii było absurdem, bo chociaż była pełnia, samotna wędrówka w nieznanym mogła przynieść więcej złego niż dobrego. Mieli jednak obowiązek sprawdzać i pilnować miejsc, gdzie swoją przemianę spędzali zarejestrowani. Lupin zrobił to samo — na cel została mu podana jakaś irlandzka puszcza. Nie patrzył na nazwisko — w raportach starano się, żeby były one anonimowe. Chociażby z powodów wewnętrznych animozji brygadzistów do wilkołaków. Nikt nie chciał, żeby na służbie doszło do poważnych nadużyć. Lyall podpisał się pod wnioskiem o patrol w tamtych stronach i szybko się deportował w odpowiedni punkt, dzięki przygotowanym wcześniej świstoklikom. Zarejestrowani musieli podać Ministerstwu Magii swoje lokacje na czas przemiany, bo jeśli nie wywiązaliby się z tego obowiązku... Cóż. Brygada miała wówczas pełne prawo do pościgu jak w przypadku wilkołaka niewidniejącego w systemie. Lokalizacje były podawane odgórnie, więc możliwe, że ktoś już się pojawił w baśniowej puszczy przed nim. Nie zwrócił uwagi na to, by ktoś się podpisywał pod tamtymi dokumentami, więc jak już pozostałe towarzystwo mogło się pojawić później. A jeśli nie, Lyall nie miał narzekać. Od lat pracował sam i nie widziało mu się tego zmieniać. Chociaż wciąż pamiętał, jak się to robiło. Pod połami płaszcza miał to, czego potrzebował każdy brygadzista — płynne srebro, łańcuch oraz wabik. Jednak najważniejszą bronią była różdżka i umysł, bo pozostając skupionym, pozostawało się żywym. Dlatego też z różdżką zaciśniętą w dłoni szedł ostrożnie przez puszczę, nasłuchując i zerkając co jakiś czas na mapę, gdzie zaznaczona była area, w której miał znajdować się wilkołak. Usłyszał go głośno i wyraźnie, gdy skowyt poniósł się echem między drzewami. Nie zwolnił kroku, ale też nie ryzykował szybkiego tempa, żeby znaleźć się blisko bestii. Nie wiedział, kto to był — może dziecko, może staruch, może przerażona matka. Klątwa dotykała wielu i nigdy nie miała ustąpić, jednak Lyall nie miał litości, dla tych którzy bez mrugnięcia okiem zabijali. Nie byli tego świadomi, jednak bez rejestracji, podpisywali wyrok na innych. Gdy Lupin znalazł się w odpowiedniej odległości, widział szamoczącego się wilkołaka, przywiązanego łańcuchem do drzewa, w którego wstąpiło już szaleństwo. Brygadzista niewerbalnym zaklęciem przeniósł się ostrożnie na jedną z wysokich gałęzi i przykucnął na niej, żeby móc obserwować swój cel. Czy miała być to spokojna noc, czy może jednak nie?
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tonks z pewnością nie byłby zachwycony towarzystwem brygadzisty - obserwacja, choć niezbędna, kojarzyła mu się z jakimś natarciem na jego prywatność. W końcu Lupin przyglądał się najbardziej obrzydliwemu i żenującemu momentowi w jego życiu, o ile oczywiście przyjąć, że to jego życie. Będąc sobą, Michael odczuwał odrębność od swojej wilczej formy, próbując sobie wmówić, że pełnie to tylko zły sen, że może o nich zapomnieć. Ale wciąż pamiętał - o błocie i gałęziach we włosach, o posmaku własnej krwi na języku, o pogardliwych spojrzeniach ludzi, o bólu... Ta jedna noc w miesiącu rzutowała cieniem na całym jego życiu, zachowaniu, relacjach.
Uwięziona bestia nie odczuwała jednak nieśmiałości ani wstydu, a jedynie agresję. Nozdrza wilkołaka zadrgały - nie widział jeszcze siedzącego na gałęzi Lyalla, ale doskonale wyczuł jego zapach. Zapach ciepła, mięsa, krwi. Z gardła wilka wydobył się gardłowy warkot, najpierw cichy, potem coraz głośniejszy.
Łańcuchy zadrgały.
Tonks sprawdzał je zwykle dokładnie i zadziałały już kilka razy. Ale nigdy wcześniej bestia nie miała przed sobą żywej przynęty, motywującej do bardziej agresywnego szarpania się. Możliwe też, że był dzisiaj po prostu zmęczony i przemarznięty, a zgrabiałe ręce nie zawiązały łańcucha tak dokładnie, jak zwykle. Wilkołak szarpał się coraz mocniej, a Lyall widział, jak srebro skutecznie trzyma go unieruchomionego... przez kwadrans, pół godziny, kilkadziesiąt minut...
...aż, pocierany nieustannie łańcuch zaczął niepokojąco klekotać, chrzęścić, i... trach.
Puściło tylko jedno oczko, ale to wystarczyło.
Wciąż zaplątany w srebro wilkołak zdołał oderwać się od drzewa. Łańcuch wciąż był owinięty wokół jego torsu i nóg i chociaż bestia wściekle machała łapami i ogonem, to nie miała szans na całkowite oswobodzenie się. Stała teraz jednak na własnych łapach, mogła się przemieszczać i zagrażać otoczeniu. Wilkołak wciągnął powietrze w nozdrza i chwiejnie podszedł pod drzewo, w stronę zapachu człowieka. Zawył ostrzegawczo, a potem zadarł łeb do góry, za wonią mięsa. I z całej siły walnął łapą w pień, chcąc zrzucić stamtąd swoją przekąskę.
rzucam na cios w pień i idziemy do szafki
Uwięziona bestia nie odczuwała jednak nieśmiałości ani wstydu, a jedynie agresję. Nozdrza wilkołaka zadrgały - nie widział jeszcze siedzącego na gałęzi Lyalla, ale doskonale wyczuł jego zapach. Zapach ciepła, mięsa, krwi. Z gardła wilka wydobył się gardłowy warkot, najpierw cichy, potem coraz głośniejszy.
Łańcuchy zadrgały.
Tonks sprawdzał je zwykle dokładnie i zadziałały już kilka razy. Ale nigdy wcześniej bestia nie miała przed sobą żywej przynęty, motywującej do bardziej agresywnego szarpania się. Możliwe też, że był dzisiaj po prostu zmęczony i przemarznięty, a zgrabiałe ręce nie zawiązały łańcucha tak dokładnie, jak zwykle. Wilkołak szarpał się coraz mocniej, a Lyall widział, jak srebro skutecznie trzyma go unieruchomionego... przez kwadrans, pół godziny, kilkadziesiąt minut...
...aż, pocierany nieustannie łańcuch zaczął niepokojąco klekotać, chrzęścić, i... trach.
Puściło tylko jedno oczko, ale to wystarczyło.
Wciąż zaplątany w srebro wilkołak zdołał oderwać się od drzewa. Łańcuch wciąż był owinięty wokół jego torsu i nóg i chociaż bestia wściekle machała łapami i ogonem, to nie miała szans na całkowite oswobodzenie się. Stała teraz jednak na własnych łapach, mogła się przemieszczać i zagrażać otoczeniu. Wilkołak wciągnął powietrze w nozdrza i chwiejnie podszedł pod drzewo, w stronę zapachu człowieka. Zawył ostrzegawczo, a potem zadarł łeb do góry, za wonią mięsa. I z całej siły walnął łapą w pień, chcąc zrzucić stamtąd swoją przekąskę.
rzucam na cios w pień i idziemy do szafki
Can I not save one
from the pitiless wave?
Baśniowa puszcza
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia