Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Baśniowa puszcza
Strona 13 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Baśniowa puszcza
Głusza skąpana w mlecznej mgle i ciszy, nie zapraszająca nikogo do swoich progów. Dokoła znajdują się tylko wysokie, proste jak struny drzewa, posadzone w równych rzędach, odbijające od swoich pni większość dźwięków, co w gruncie rzeczy skutkuje ogromnym, ale też głuchym, tłumiącym echem. Gdy stąpa się po mchu, szalenie miękkim i również szalenie grząskim, coś zmusza do ciągłego uważania na kroki. Woda nie szemrze, ale wciąż płynie, tworząc coś na kształt spokojnego strumienia, płynącego prostą drogą w jednym kierunku - na północ.
« Trzeba dokonać wielu dobrych czynów, aby zbudować dobrą reputację, ale wystarczy jeden zły aby ją stracić. »
W temat pokrzywdzonych przez śmierć Mony nie chciał nawet wchodzić. Gdyby Michael wyjawił swoje myśli werbalnie, kolejny potok nieprzyjemnych słów ujrzałby światło dzienne. Odkąd zaszła w ciążę, ostracyzm, jaki za nią szedł, był surrealistyczny. Sam fakt, iż związała się z nim, był przyjęty niezwykle oschle. Rodzina Sprout wzgardziła wszak małżeństwem ich córki z Jaydenem, obarczając winą zięcia za jej upadek. Ich synowie zostali potraktowani niczym bękarty, a wymuszone wsparcie, jakie oferowali rodzice Pomony, zostało odrzucone przez astronoma, który nie chciał żadnej litości. Do tego zarzucanie mu winy. Że sprowadził na nią całe to zło. Że to przez niego zginęła. Że był tym fircykiem, który wykorzystał okazję, a następnie pozwolił na wykończenie się młodej kobiety. Że tłamsił ją i nigdy nie byłaby z nim szczęśliwa. Że zależało mu jedynie na reputacji. Jak miałoby wyglądać dorastanie tych dzieci? Miałyby żyć pod kamieniem razem z nią? A tak, jak najgorszy scenariusz się ziści, a ty je wychowasz na swój obraz i podobieństwo, być może będą miały szansę przeżyć, a nawet być może jakoś funkcjonować w społeczeństwie "czystej krwi". Ona by nie umiała. Dlatego. Nienawidził tych słów. Nienawidził tego, jak silnie w nim pracowały i budziły wątpliwości. Że pozwolił im w ogóle dotrzeć do jego podświadomości i umościć się wygodnie, by torturować go w najmniej spodziewanych momentach. Sprout, Skamander... Wyraźnie i jednomyślnie wyjawili, co myśleli o samym profesorze oraz jak oceniali związek, którego nigdy nawet nie widzieli na oczy. O którym dowiedzieli się, gdy zaczął jej szukać lub gdy dopiero list gończy zawisł na tablicach ogłoszeń. Dlatego pomimo faktu, iż profesor nie życzył im źle, nie czuł wobec nich współczucia czy powinności. I chociaż twarz ich siostry, kuzynki, córki wisiała na każdym płocie Anglii, nikt z krewnych Pomony nie przesłał listu, nikt się nie skontaktował. Nikt nie pofatygował, aby ją odwiedzić, gdy jeszcze żyła lub aby odwiedzić grób, tudzież złożyć kondolencje po jej śmierci. Nikt z rodziny. Nikt z przyjaciół z Zakonu. Więc z szacunkiem do ich rozżalenia, cały swój smutek mogli sobie darować. Martwić się o siebie — to teraz twoja dewiza?
Uśmiechnął się półgębkiem, nie mówiąc już ani słowa. Michael nie był ojcem i nie mógł zrozumieć więzi, jaka znajdowała się między rodzicem a jego pociechami. Początkowo jednostronne, bo przecież chłopcy byli zbyt mali, by rozumieć, powoli przeradzała się w silniejszą. Trwalszą. Reagowali na jego głos, zapach, obecność. Tak, jak on reagował na nich. Słowa, jakie później padły, były więc znaczące w sferze, jakiej Tonks nigdy nie mógł pojąć. Jak silne były wszak emocje w rodzicu, który wypowiadał takie słowa? Ostatnie w końcu czego chciał, czego się bał, równało się z krzywdą chłopców, a jednak tam, w tym konkretnym momencie nie było prawdziwszego stwierdzenia. Dlatego też gdy po aurorze zostało już jedynie wspomnienie, profesor zdał sobie sprawę, że cały drżał, powstrzymując uczucia, tłamsząc je w sobie. Starając się ich nie okazać, aż w końcu osiągnęły punkt krytyczny. Uścisk w gardle, łzy zamazujące widok pustej polany i bezradność. Astronom wytarł jednak rękawem twarzy, by zawalczyć po raz ostatni z uściskiem w gardle. - Jestem gotowy - powiedział w przestrzeń z trudnością, by po chwili dostrzec obok siebie Śpioszka, który w odpowiednim momencie zabrał ich obu do Kerry. Do domu.
zt Jayden
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| data?
Sprawa ogólnie była prosta - i wcale nie taka skomplikowana. Bo w sumie to byłam już tam wcześniej przecież. Jak iść wiedziałam też odpowiednio. Północy z południem nie myliłam i potrafiłam na postawie różnych rzeczy nawet dość odpowiednio określić w którą stronę iść powinnam, żeby dostać się tam gdzie chciałam. No i dorosła już byłam, więc sama mogłam dać sobie radę. Zwłaszcza, że to Irlandia była, a tutaj mniej wojenny oddech na karku czuć było. Dlatego też kiedy już znaleźliśmy się blisko naprawdę a wujaszek do załatwienia i tak miał coś kawałek w inną stronę zapewniła go, że dalej sama sobie poradzę mając ze sobą Duszę na ramieniu i miotłę w dłoni. Chwilę tak patrzył na mnie, ale drogi na więcej niż dziesięć minut lotem miotłą nie było więc pozwolił mi samodzielnej być. A ja po dotarciu miałam sowę mu posłać że dotarłam zgodnie ze swoimi zapewniniami. A jak wszystko ustalone zostało to rozdzieliliśmy się. On sam poszedł, a ja razem ze swoim towarzyszem- - smoczognikiem na ramieniu ruszyłam na nogach. Wiedziałam, że z polany na północ iść trzeba tak długo aż się oczą nie ukarze dąb okazały dość z taką dość charakterystyczną gałęzią. Później obić wystarczyło trochę na zachód minąć strumień i już się było na miejscu.
Znaczy powinno być.
To na pewno było tędy.
Więc czemu każdy kolejny krok wlewać zaczynał w moje serce zwątpienie. A las zamiast rzednąć gęstszy zaczynał się robić? Wątpić zaczynałam. To na pewno zachód był? Tak zapamiętałam od ostatniego razu. A co jeśli na zachód odbiliśmy wychodząc od nich, a nie do nich zachodząc? Zgubiona byłam już całkiem? Zatrzymałam się gwałtownie rozglądając wokół. Drzewa zaczęły być już gęste dość a światło coraz słabiej docierać pod koronę drzew. Poczułam, że serce bije mi jak oszalałe strasznie. Przygryzłam dolną wargę. Odwróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni i zrobiłam kilka kroków w stronę z której przyszłam. Ale po tych kilku krokach odwróciłam się w stronę z której przyszłam i w którą szłam i ruszyłam znów w tym samym kierunku pełna niezdecydowania. Zatrzymałam się znów.
- Ufaj sobie. - powiedziałam do siebie stawiając kolejne kroki do przodu, ale mniej w nich pewności było. - Ufaj. - krok na przód. - Sobie. - kolejny - Neala. - instruowałam samą siebie, coraz mniej samej sobie ufając. Dusza poprawiła mi się na ramieniu a ja przystanęłam, czując nieprzyjemne uczucie, które rozlało się po całym moim ciele i tej właściwej duszy. Potok był, prawda? Prawda. Szemrał złowieszczo wokół mnie, razem z kolejnymi niepokojącymi odgłosami. - Wyobraźnia, to tylko twoja bzdurna wyobraźnia. - przekonywałam siebie stojąc jednak w miejscu nie mogąc się zdecydować co robić. Coś nagle strzeliło za mną, poniosło się echem ja podskoczyłam spłoszona dźwiękiem w końcu chcąc krok na przód postawić, byle wyjść z tych czeluści ciemnych, ale zamarłam. To na pewno mary, duchy złe przeznaczenie przysłało, by raz na zawsze wzięło i się ze mną rozprawiło. To koniec był, dzisiejszego dnia, ja Neala Weasley żywota swojego dokonam. Pewna byłam. Walczyć z przeznaczeniem nie było łatwo, a paraliżujący strach zmiękczył mi nogi na tyle, że nawet ustać nie mogłam. Opadłam na kolana, unosząc głowę do góry próbując przez koronę drzew dojrzeć cokolwiek. Płakać chyba zaczęłam, ale nie przeszkadzało mi to aż nadto. Łzy ślicznie lśnić będą na mym licu martwym, tego byłam pewna.
Sprawa ogólnie była prosta - i wcale nie taka skomplikowana. Bo w sumie to byłam już tam wcześniej przecież. Jak iść wiedziałam też odpowiednio. Północy z południem nie myliłam i potrafiłam na postawie różnych rzeczy nawet dość odpowiednio określić w którą stronę iść powinnam, żeby dostać się tam gdzie chciałam. No i dorosła już byłam, więc sama mogłam dać sobie radę. Zwłaszcza, że to Irlandia była, a tutaj mniej wojenny oddech na karku czuć było. Dlatego też kiedy już znaleźliśmy się blisko naprawdę a wujaszek do załatwienia i tak miał coś kawałek w inną stronę zapewniła go, że dalej sama sobie poradzę mając ze sobą Duszę na ramieniu i miotłę w dłoni. Chwilę tak patrzył na mnie, ale drogi na więcej niż dziesięć minut lotem miotłą nie było więc pozwolił mi samodzielnej być. A ja po dotarciu miałam sowę mu posłać że dotarłam zgodnie ze swoimi zapewniniami. A jak wszystko ustalone zostało to rozdzieliliśmy się. On sam poszedł, a ja razem ze swoim towarzyszem- - smoczognikiem na ramieniu ruszyłam na nogach. Wiedziałam, że z polany na północ iść trzeba tak długo aż się oczą nie ukarze dąb okazały dość z taką dość charakterystyczną gałęzią. Później obić wystarczyło trochę na zachód minąć strumień i już się było na miejscu.
Znaczy powinno być.
To na pewno było tędy.
Więc czemu każdy kolejny krok wlewać zaczynał w moje serce zwątpienie. A las zamiast rzednąć gęstszy zaczynał się robić? Wątpić zaczynałam. To na pewno zachód był? Tak zapamiętałam od ostatniego razu. A co jeśli na zachód odbiliśmy wychodząc od nich, a nie do nich zachodząc? Zgubiona byłam już całkiem? Zatrzymałam się gwałtownie rozglądając wokół. Drzewa zaczęły być już gęste dość a światło coraz słabiej docierać pod koronę drzew. Poczułam, że serce bije mi jak oszalałe strasznie. Przygryzłam dolną wargę. Odwróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni i zrobiłam kilka kroków w stronę z której przyszłam. Ale po tych kilku krokach odwróciłam się w stronę z której przyszłam i w którą szłam i ruszyłam znów w tym samym kierunku pełna niezdecydowania. Zatrzymałam się znów.
- Ufaj sobie. - powiedziałam do siebie stawiając kolejne kroki do przodu, ale mniej w nich pewności było. - Ufaj. - krok na przód. - Sobie. - kolejny - Neala. - instruowałam samą siebie, coraz mniej samej sobie ufając. Dusza poprawiła mi się na ramieniu a ja przystanęłam, czując nieprzyjemne uczucie, które rozlało się po całym moim ciele i tej właściwej duszy. Potok był, prawda? Prawda. Szemrał złowieszczo wokół mnie, razem z kolejnymi niepokojącymi odgłosami. - Wyobraźnia, to tylko twoja bzdurna wyobraźnia. - przekonywałam siebie stojąc jednak w miejscu nie mogąc się zdecydować co robić. Coś nagle strzeliło za mną, poniosło się echem ja podskoczyłam spłoszona dźwiękiem w końcu chcąc krok na przód postawić, byle wyjść z tych czeluści ciemnych, ale zamarłam. To na pewno mary, duchy złe przeznaczenie przysłało, by raz na zawsze wzięło i się ze mną rozprawiło. To koniec był, dzisiejszego dnia, ja Neala Weasley żywota swojego dokonam. Pewna byłam. Walczyć z przeznaczeniem nie było łatwo, a paraliżujący strach zmiękczył mi nogi na tyle, że nawet ustać nie mogłam. Opadłam na kolana, unosząc głowę do góry próbując przez koronę drzew dojrzeć cokolwiek. Płakać chyba zaczęłam, ale nie przeszkadzało mi to aż nadto. Łzy ślicznie lśnić będą na mym licu martwym, tego byłam pewna.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Praca w rodzinnym biznesie ma liczne, równoważące się plusy i minusy. Przykładowo można mieć wszystkich bliskich pod ręką i nie martwić się o ich bezpieczeństwo, tak jak w przypadku osób pracujących poza przydomowym zakładem, ale trudniej wtedy unikać wyczekujących spojrzeń czy malującej się w oczach wuja dezaprobaty, kiedy dysząc nad karkiem każe dłubać w tym drewnie nieco bardziej w lewo, bardziej płynnie, ale i delikatnie, bo Sheridanowie to mają renomę i żadnych bubli do klientów wysyłać nie będą. Przed czujnym spojrzeniem można jednak uciec, wykorzystać inne, równie potrzebne talenta, niekoniecznie związane z samym wytwórstwem mebli. To on najczęściej odwiedza zleceniodawców, przeprowadza pomiary i prezentuje projekty, spędza na tym długie godziny, ćwicząc się w wytrwałym pokonywaniu wielkich odległości na miotle. Przygotowywane w ilościach na potrzeby transportu zamówień świstokliki prowadzą do większych miast, skąd trzeba przedostać się dalej, do domu klienta, a wtedy nic nie stoi na przeszkodzie, by nadłożyć drogi i na kilka minut zahaczyć o malowniczą scenerię.
Lubi te dalekie wyprawy, bo choć nie ma natury samotnika, to przechadzanie się leśną ścieżką bywa prawdziwie relaksujące. Zwłaszcza kiedy po drodze można zasiąść nad brzegiem strumienia ze szkicownikiem w dłoni, bez ryzyka natknięcia się na wścibskich, zaglądających przez ramię oczu. Także teraz głowi się nad kolejną kreską, która odpowiadać ma za linię drzewa, a nijak pasuje do wrośniętego na drugim brzegu pnia. Wtem ściąga brwi, czujnie nasłuchując niepokojącego dźwięku. Zdążył przywyknąć, że w tej puszczy odpowiada mu echo, albo zwykła cisza, aż tu nagle jakby czyjś głos? Podnosi się i prostuje, rozglądając wokół, chcąc sprawdzić czy to słuchowe omamy, czy też naprawdę trafił się cud i ma dziś towarzystwo. Powoli odkłada szkicownik na miękkim mchu, by wreszcie cicho, niemalże się skradając, przejść kilka kroków i wychylić zza prostego niczym struna drzewa. Nietrudno wyróżnić na tle gęstej zieleni rudą czuprynę. Brwi Smitha ściągają się, ni to w zdziwieniu, ni przestrachu, czekając na kolejny krok drobnej istoty, która zarówno mogła być zagubionym w lesie dziewczęciem, jak i straszliwą marą, czyhającą na samotnie przechadzających się po tych terenach głupcach. Tylko krótką chwilę bije się z myślami, obserwując mozolnie sunącą postać, ale wreszcie wybałusza mocno oczy, kiedy ta pada na kolana, wnosząc spojrzenie ku koronom drzew. Już nawet cofa nogę, chcąc czym prędzej zniknąć z pola widzenia, by nie przeszkadzać żadnej leśnej wiedźmie, kiedy przechodzi go lodowaty dreszcz, niezwiązany ze strachem. Do uszu Iana dociera cichy szloch, jaki natychmiast chwyta go za serce. Nie ma czasu, by pluć sobie w brodę nad własną emocjonalnością i współczuciem, które kiedyś z pewnością ściągną na niego tragedię, bo odwaga zbiera się w nim prędzej, niż logiczne myślenie.
- Wyobraźnia lubi płatać figle - stwierdza na głos, tym samym ujawniając swoją obecność. Nawiązuje do jej własnych słów, bo tylko te zdołał wyraźnie usłyszeć. Uśmiecha się od razu szeroko, choć nie potrafi w pełni zamaskować skrępowania. - Zwłaszcza tu, kiedy nigdy nie wiadomo na co i na kogo się trafi. - Wychodzi z ukrycia i rusza w jej kierunku, dość nieświadomie ignorując fakt, że tymi słowy może wystraszyć ją jeszcze bardziej.
Lubi te dalekie wyprawy, bo choć nie ma natury samotnika, to przechadzanie się leśną ścieżką bywa prawdziwie relaksujące. Zwłaszcza kiedy po drodze można zasiąść nad brzegiem strumienia ze szkicownikiem w dłoni, bez ryzyka natknięcia się na wścibskich, zaglądających przez ramię oczu. Także teraz głowi się nad kolejną kreską, która odpowiadać ma za linię drzewa, a nijak pasuje do wrośniętego na drugim brzegu pnia. Wtem ściąga brwi, czujnie nasłuchując niepokojącego dźwięku. Zdążył przywyknąć, że w tej puszczy odpowiada mu echo, albo zwykła cisza, aż tu nagle jakby czyjś głos? Podnosi się i prostuje, rozglądając wokół, chcąc sprawdzić czy to słuchowe omamy, czy też naprawdę trafił się cud i ma dziś towarzystwo. Powoli odkłada szkicownik na miękkim mchu, by wreszcie cicho, niemalże się skradając, przejść kilka kroków i wychylić zza prostego niczym struna drzewa. Nietrudno wyróżnić na tle gęstej zieleni rudą czuprynę. Brwi Smitha ściągają się, ni to w zdziwieniu, ni przestrachu, czekając na kolejny krok drobnej istoty, która zarówno mogła być zagubionym w lesie dziewczęciem, jak i straszliwą marą, czyhającą na samotnie przechadzających się po tych terenach głupcach. Tylko krótką chwilę bije się z myślami, obserwując mozolnie sunącą postać, ale wreszcie wybałusza mocno oczy, kiedy ta pada na kolana, wnosząc spojrzenie ku koronom drzew. Już nawet cofa nogę, chcąc czym prędzej zniknąć z pola widzenia, by nie przeszkadzać żadnej leśnej wiedźmie, kiedy przechodzi go lodowaty dreszcz, niezwiązany ze strachem. Do uszu Iana dociera cichy szloch, jaki natychmiast chwyta go za serce. Nie ma czasu, by pluć sobie w brodę nad własną emocjonalnością i współczuciem, które kiedyś z pewnością ściągną na niego tragedię, bo odwaga zbiera się w nim prędzej, niż logiczne myślenie.
- Wyobraźnia lubi płatać figle - stwierdza na głos, tym samym ujawniając swoją obecność. Nawiązuje do jej własnych słów, bo tylko te zdołał wyraźnie usłyszeć. Uśmiecha się od razu szeroko, choć nie potrafi w pełni zamaskować skrępowania. - Zwłaszcza tu, kiedy nigdy nie wiadomo na co i na kogo się trafi. - Wychodzi z ukrycia i rusza w jej kierunku, dość nieświadomie ignorując fakt, że tymi słowy może wystraszyć ją jeszcze bardziej.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sama swoim własnym przekleństwem byłam. Sama klątwy nowe sobie przynosiłam, a wszystkiemu jedno winne było. Wyobraźnia zbyt wielka. Błogosławieństwo i przekleństwo w jednym. Pewna tego byłam już całkowicie i całkiem. Ale drogę przecież znałam. Daleka nie była. Szłam już tam przecież, może nie jakoś nie wiadomo ile razy, ale tyle, żeby móc ją spamiętać. Ale złowieszcze szmery wokół zdające się szeptać złowrogie groźby brzmiały jak realne. No i jednak wojna wokół była. Co jeśli to prawda, a nie wyobraźnia. Tylko co z nogami stało mi się nagle. O co chodziło w tym ściśniętym gardle. Czułam jak kolana o mech uderzają, zanim zorientować się zdążyłam i słów swoich własnych posłuchać z odpowiednią rozwagą. Bo przecież rozważna byłam. Oszalałam dzisiaj całkiem. Czułam jak łzy spływają po policzkach powoli, ale znów nie zaniosłam się jakimś strasznym płaczem. Uniosłam głowę w górę. Kiedyś tutaj już przecież byłam. Jak tu weszłam, to stąd też wychodziłam. Wyobraziłam sobie - wszystko wyobraziłam. Nie umrę, jeszcze nie dzisiaj. Powoli swoją własną odwagę zaczynałam dostrzegać, ale wtedy głos niedaleko mnie się odzywa. Drgnęłam, ale głowy nie opuściłam.
Więc jednak umrę, to nie była wyobraźnia a szepty bytu prawdziwego. Żyjącego, czającego się na mnie właśnie. Zadrżałam zaraz znów. A może szalona jednak byłam i to mara z mojej wyobraźni powstała odpowiadając na coś, co sobie samej mówiłam. Przesunęłam powoli spojrzenie na przybysza, nie ruszając poza spojrzeniem jednak się wcale. Usta wyginając w agonii duszy spowodowanej. Zmarszczyłam na krótką chwilę brwi, ale zaraz sobie przypominałam, że zmarszczone psują cały widok. Bo to miejsce, choć straszne, też urok swój ma. Kiedy pojedyncze pasmo światła się przez nie przebija. Może nie takim złym byłoby wśród zieleni pozostać na zawsze? No trudno już. Z marą, czy z bytem stałym co do jednego muszę się upewnić najpierw, bo byt ten uśmiecha się, więc pewnie życia od razu nie weźmie i mi nie ukradnie.
- Wyglądają ładnie? - zapytałam z dźwięczącą w głosie nadzieję. Chociaż raz na koniec, mogłabym zalśnić choć nikt by nie zobaczył piękna splecionego przez upadek, gdy tchnienie ostatnie wydam, a moje rdzawe włosy w jedno stopią się z trawą, choć niezmiennie wybijając się nad nią. Ale wszystko zależało od tego, czy łzy moje lśniły odpowiednio i były ładne. Wtedy ktoś przechodząc, mógłby pożałować życia mojego, ale pozostawić mnie z myślą, że choć łzy lśniły mi przepięknie, chociaż to chwilę tylko było. - Choć tyle mi panie powiedz, nim dech mi odbierzesz na zawsze. - wyrzekłam jeszcze. Opuściłam nagle głowę. Brendan by mnie pewnie sam zabił, gdybym poddała się już na starcie. Dlatego Wsunęłam rękę w kieszeń i różdżki dobyłam swojej własnej. - Ale wiedz, że walczyć będę zajadle, nawet jeśliś jeno marą utkaną przez myśli moje własne. - po tych słowach skierowałam właśnie ku niemu tą różdżkę. Może miejsce jest i idealne, ale podpaść bratu wolałabym raczej później niż teraz właśnie.
Więc jednak umrę, to nie była wyobraźnia a szepty bytu prawdziwego. Żyjącego, czającego się na mnie właśnie. Zadrżałam zaraz znów. A może szalona jednak byłam i to mara z mojej wyobraźni powstała odpowiadając na coś, co sobie samej mówiłam. Przesunęłam powoli spojrzenie na przybysza, nie ruszając poza spojrzeniem jednak się wcale. Usta wyginając w agonii duszy spowodowanej. Zmarszczyłam na krótką chwilę brwi, ale zaraz sobie przypominałam, że zmarszczone psują cały widok. Bo to miejsce, choć straszne, też urok swój ma. Kiedy pojedyncze pasmo światła się przez nie przebija. Może nie takim złym byłoby wśród zieleni pozostać na zawsze? No trudno już. Z marą, czy z bytem stałym co do jednego muszę się upewnić najpierw, bo byt ten uśmiecha się, więc pewnie życia od razu nie weźmie i mi nie ukradnie.
- Wyglądają ładnie? - zapytałam z dźwięczącą w głosie nadzieję. Chociaż raz na koniec, mogłabym zalśnić choć nikt by nie zobaczył piękna splecionego przez upadek, gdy tchnienie ostatnie wydam, a moje rdzawe włosy w jedno stopią się z trawą, choć niezmiennie wybijając się nad nią. Ale wszystko zależało od tego, czy łzy moje lśniły odpowiednio i były ładne. Wtedy ktoś przechodząc, mógłby pożałować życia mojego, ale pozostawić mnie z myślą, że choć łzy lśniły mi przepięknie, chociaż to chwilę tylko było. - Choć tyle mi panie powiedz, nim dech mi odbierzesz na zawsze. - wyrzekłam jeszcze. Opuściłam nagle głowę. Brendan by mnie pewnie sam zabił, gdybym poddała się już na starcie. Dlatego Wsunęłam rękę w kieszeń i różdżki dobyłam swojej własnej. - Ale wiedz, że walczyć będę zajadle, nawet jeśliś jeno marą utkaną przez myśli moje własne. - po tych słowach skierowałam właśnie ku niemu tą różdżkę. Może miejsce jest i idealne, ale podpaść bratu wolałabym raczej później niż teraz właśnie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zatrzymuje się i staje w pewnej odległości od nieznajomej, nie widzi toczącej się na jej twarzy walki. Nie dostrzega wydymanych ust, ani ściągniętych brwi, jakie mogłyby go ostrzec przed nadchodzącym, jakże niespodziewanym niebezpieczeństwem. Nie siebie uznaje za zagrożenie, młodej, klęczącej na mchu dziewczyny także. Zanim nabiera pierwszego zdziwienia, zastyga w milczeniu i nasłuchuje. Trafia do niego dziewczęcy, przepełniony nadzieją głos. Serce Smitha nieomal ściska się od samego tonu, bo wzruszenie jest pierwszym, co się u niego rodzi i niemal wybija z równowagi. Mruga zaraz kilkakrotnie na brzmienie kolejnych słów. Odebrać dech? Na zawsze? Wybałusza szeroko oczy na ognistowłose dziewczę, gubiąc się już bardziej w jej słowach, niż między gęstymi drzewami puszczy.
- Oh, nie, nie! Jakie walczyć? - dziwi się, siląc na beztroski ton, próbując jednocześnie załagodzić sytuację. Dopiero teraz widzi dziewczynę w pełnej krasie, a wymierzona w jego kierunku różdżka nie poprawia mu nastroju. Klnie w duchu, że nie chwycił za własną wcześniej. Wzdłuż pleców przebiega drobny dreszcz, ale nie dominuje w nim strach. Jak mógł tak łatwo zbagatelizować zagrożenie? Przecież trwa wojna, wokół pełno dzikich, poplątanych osób, mnóstwo szaleńców, szukających schronienia w okolicznych lasach - tylko czy aby na pewno na północy Irlandii? Zdawać by się mogło, że tutaj nie dosięga nic, prócz ciszy, a jednak głuchy szmer strumienia przecina szloch; chęć pomocy spotyka się z wyciągniętą różdżką. Nie unosi od razu rąk w obronnym geście, nie znając tego zwyczaju. Zwykle sam staje do walki, ściera się z każdym przeciwnikiem, nie przyznaje do bólu ani strachu. Tyle że teraz ma naprzeciw siebie dziewczę, jakiego w życiu nie posądziłby o zło, a już na pewno nie uniósłby nań różdżki - a może powinien? - Ładnie! Wyglądają bardzo ładnie! - zapewnia gorączkowo, choć bez większego przekonania, zwłaszcza że nie wie czego tak naprawdę tyczy się pytanie. Nie jest jasnowidzem, nie wie, że chodzi o łzy, a nawet gdyby wiedział, toby ich nie komplementował. Nad łzami nikt nie pochyla się, by stwierdzić, że są piękne. Pospiesznie wyciera się je wierzchem dłoni, mówiąc że już dość smutku. I do rudowłosej podszedłby z pocieszeniem, otoczył ramieniem, wsparł słowem oraz wskazał dalszą drogę, gdyby nie groźba.
Nagły wyrzut adrenaliny schodzi prędko, ustępując miejsca racjonalności i logicznemu myśleniu. Dopiero teraz rozszyfrowuje skierowane do siebie słowa i opiera bokiem o pień drzewa, wsuwając dłonie do kieszeni.
- Poza tym, żadna ze mnie mara! - śmieje się naraz pogodnie, chcąc tym samym rozładować napięcie. - Spójrz tylko, czy twoja wyobraźnia stworzyłaby w miejscu takim jak to, kogoś takiego, jak ja? - pyta z powątpiewaniem, choć na twarzy maluje się szeroki uśmiech. - Czemu nie jestem upiorem o ponurej twarzy i odpadających kończynach? Chociaż… - Nagle twarz chłopaka zmienia się w zdziwieniu i przestrachu. Kiwa głową na boki, jakby chcąc sprawdzić czy nie oderwie się od szyi i potoczy po ściółce. - Nie, jednak nie! - znów się śmieje rozbawiony. Odwiedzając las nie przypuszczał nawet, że przyjdzie mu wplątać się w ten niespodziewany teatrzyk. - Nie zrobię ci krzywdy, schowaj różdżkę - oznajmia, wyciągając ręce z kieszeni i dla potwierdzenia unosi je, patrząc sugestywnie na nieznajomą.
- Oh, nie, nie! Jakie walczyć? - dziwi się, siląc na beztroski ton, próbując jednocześnie załagodzić sytuację. Dopiero teraz widzi dziewczynę w pełnej krasie, a wymierzona w jego kierunku różdżka nie poprawia mu nastroju. Klnie w duchu, że nie chwycił za własną wcześniej. Wzdłuż pleców przebiega drobny dreszcz, ale nie dominuje w nim strach. Jak mógł tak łatwo zbagatelizować zagrożenie? Przecież trwa wojna, wokół pełno dzikich, poplątanych osób, mnóstwo szaleńców, szukających schronienia w okolicznych lasach - tylko czy aby na pewno na północy Irlandii? Zdawać by się mogło, że tutaj nie dosięga nic, prócz ciszy, a jednak głuchy szmer strumienia przecina szloch; chęć pomocy spotyka się z wyciągniętą różdżką. Nie unosi od razu rąk w obronnym geście, nie znając tego zwyczaju. Zwykle sam staje do walki, ściera się z każdym przeciwnikiem, nie przyznaje do bólu ani strachu. Tyle że teraz ma naprzeciw siebie dziewczę, jakiego w życiu nie posądziłby o zło, a już na pewno nie uniósłby nań różdżki - a może powinien? - Ładnie! Wyglądają bardzo ładnie! - zapewnia gorączkowo, choć bez większego przekonania, zwłaszcza że nie wie czego tak naprawdę tyczy się pytanie. Nie jest jasnowidzem, nie wie, że chodzi o łzy, a nawet gdyby wiedział, toby ich nie komplementował. Nad łzami nikt nie pochyla się, by stwierdzić, że są piękne. Pospiesznie wyciera się je wierzchem dłoni, mówiąc że już dość smutku. I do rudowłosej podszedłby z pocieszeniem, otoczył ramieniem, wsparł słowem oraz wskazał dalszą drogę, gdyby nie groźba.
Nagły wyrzut adrenaliny schodzi prędko, ustępując miejsca racjonalności i logicznemu myśleniu. Dopiero teraz rozszyfrowuje skierowane do siebie słowa i opiera bokiem o pień drzewa, wsuwając dłonie do kieszeni.
- Poza tym, żadna ze mnie mara! - śmieje się naraz pogodnie, chcąc tym samym rozładować napięcie. - Spójrz tylko, czy twoja wyobraźnia stworzyłaby w miejscu takim jak to, kogoś takiego, jak ja? - pyta z powątpiewaniem, choć na twarzy maluje się szeroki uśmiech. - Czemu nie jestem upiorem o ponurej twarzy i odpadających kończynach? Chociaż… - Nagle twarz chłopaka zmienia się w zdziwieniu i przestrachu. Kiwa głową na boki, jakby chcąc sprawdzić czy nie oderwie się od szyi i potoczy po ściółce. - Nie, jednak nie! - znów się śmieje rozbawiony. Odwiedzając las nie przypuszczał nawet, że przyjdzie mu wplątać się w ten niespodziewany teatrzyk. - Nie zrobię ci krzywdy, schowaj różdżkę - oznajmia, wyciągając ręce z kieszeni i dla potwierdzenia unosi je, patrząc sugestywnie na nieznajomą.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciocia zawsze mi mówi, że wyobrażam sobie za dużo i kiedyś mnie to weźmie i zgubi. Może właśnie dzisiaj był ten dzień konkretny? Że szaleństwo do wyobrażeń wkradać się zaczęło całkiem. Że już to co sobie wyobraziłam widziałam mocno i dokładnie. Jako prawdziwe i jako realne. Ale nie tylko ono było ważne, potwierdzenia potrzebowałam najpierw że łzy były ładne. Jeśli nie zaczerwieniłam się zbyt brzydko, mogły wyglądać całkiem zgrabnie. Znaczy łzy były ważne, ale przeżycie wybijało się nad nie. Jakoś dotrzeć musiałam tam, gdzie dojść miałam właśnie bo inaczej wuja już nigdy nie uwierzy, że sama gdzieś trafić będę w stanie. A byłam przecież. To wszystko przez tą wyobraźnie. Więc odwagę w sercu zamierzałam odnaleźć i w sumie to wzięłam i odnalazłam właśnie. Weasleye nie poddają się bez walki, prawda Brendanie? Brew mi jedna drgnęła lekko a z zajmowanej pozy przesunęłam tylko wzrok na mare co że walczyć nie chce zapewniała mnie właśnie. Ale różdżki dobyłam tak czy siak, pan Cedric mnie nauczył, że gotowym trzeba być zawsze. Bo wojna była i nie wiadomo było, kiedy o życie przyjdzie walczyć. Każdy dzień swoje żniwa krwawe zbierał i choć brzmiało to pięknie nie było takim wcale. Tyle dusz opuściło świat ten wcześniej, niźli w ogóle powinno. Och, tragiczne były tak wielkie waśnie. I ja pośród tego wszystkiego nie będąc w stanie nic zrobić, nic pomóc, nic ulżyć tym, którzy tego potrzebowali najbardziej. Poprawiłam uścisk na różdżce. Może próbował zwieść mnie bardziej, tak żebym wzięła i straciła koncentrację. Przesuwam trochę głowę zawieszając jasne jak niebo spojrzenie na nim, kiedy potwierdza, że wyglądają ładnie.
- Bardziej jak rosa muskająca trawę gdy świt nastanie, czy krople pędzące po szybie gnając na rychłe z światem rozstanie? - chciałam żeby sprecyzował bardziej, skoro i tak mogłam zaraz zginąć wolałam dowiedzieć się dokładnie. Chociaż tyle mógł mi podarować zanim walka rozpocznie się na dobre.
- Udowodnić to możesz, panie? - zapytałam zaraz kiedy stwierdził, że nie jest marą żadną. Marszczę lekko brwi zapominając, że marszczenie łagodność twarzy psuje strasznie i niesłychanie. - Argument niesłuszny strasznie. Czy teraz zło, nie jest w wystawne szaty odziane? - zadałam retoryczne pytanie dłoń trzymając zaciśniętą na różdżce nadal kierując ją w jego stronę, żeby móc zareagować w razie potrzeby. - A moja wyobraźnia, potrafi granice przekraczać strasznie. Ciocia mówi, że to ona do zguby doprowadzi mnie właśnie. - wyjaśniam, z początku patrząc na uśmiech a później rozszerzając oczy na dostrzeżony przestrach i dziwne kiwanie. Coś okropnego mu się dzieje właśnie. Mimowolnie cofam plecy do tyłu trochę. By zaraz zerwać się na nogi i samej cofnąć po prostu dalej. Brew mi się unosi, kiedy zaśmiewa się dalej. Żarty sobie ze mnie robił? Nie zamierzam różdżki opuszczać, nie opuszczam jej, kiedy dłonie wyciąga z kieszeni i unosi je puste w niewerbalnym przekazie. - Skąd pewność mam wziąć, że tak się nie stanie? Czasy niespokojne, wróg wszędzie może mnie znaleźć. Nadal się nie przedstawiłeś należnie panie…? - nie opuszczam różdżki dalej. Już nie mogę, nie po tym jak dostałam lekcję i zostałam odpowiednio przestrzeżona. Na chwilę zgubiłam rezon tym zagubieniem moim, ale już byłam w stanie trochę spokojniej do siebie podejść. Racjonalnie prawie.
- Bardziej jak rosa muskająca trawę gdy świt nastanie, czy krople pędzące po szybie gnając na rychłe z światem rozstanie? - chciałam żeby sprecyzował bardziej, skoro i tak mogłam zaraz zginąć wolałam dowiedzieć się dokładnie. Chociaż tyle mógł mi podarować zanim walka rozpocznie się na dobre.
- Udowodnić to możesz, panie? - zapytałam zaraz kiedy stwierdził, że nie jest marą żadną. Marszczę lekko brwi zapominając, że marszczenie łagodność twarzy psuje strasznie i niesłychanie. - Argument niesłuszny strasznie. Czy teraz zło, nie jest w wystawne szaty odziane? - zadałam retoryczne pytanie dłoń trzymając zaciśniętą na różdżce nadal kierując ją w jego stronę, żeby móc zareagować w razie potrzeby. - A moja wyobraźnia, potrafi granice przekraczać strasznie. Ciocia mówi, że to ona do zguby doprowadzi mnie właśnie. - wyjaśniam, z początku patrząc na uśmiech a później rozszerzając oczy na dostrzeżony przestrach i dziwne kiwanie. Coś okropnego mu się dzieje właśnie. Mimowolnie cofam plecy do tyłu trochę. By zaraz zerwać się na nogi i samej cofnąć po prostu dalej. Brew mi się unosi, kiedy zaśmiewa się dalej. Żarty sobie ze mnie robił? Nie zamierzam różdżki opuszczać, nie opuszczam jej, kiedy dłonie wyciąga z kieszeni i unosi je puste w niewerbalnym przekazie. - Skąd pewność mam wziąć, że tak się nie stanie? Czasy niespokojne, wróg wszędzie może mnie znaleźć. Nadal się nie przedstawiłeś należnie panie…? - nie opuszczam różdżki dalej. Już nie mogę, nie po tym jak dostałam lekcję i zostałam odpowiednio przestrzeżona. Na chwilę zgubiłam rezon tym zagubieniem moim, ale już byłam w stanie trochę spokojniej do siebie podejść. Racjonalnie prawie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przemyka mu przez głowę myśl, że może to być zagadka, której rozwikłanie pozwoli mu wyjść z tych opresji cało - i nie jest daleki od prawdy, bo w istocie gdy tylko światło dzienne ujrzy fakt, że gubi się i kluczy, tym samym przekreśli swoją szansę na wyjście z tego cało. Czy to możliwe, że ma do czynienia z leśnym sfinksem w dziewczęcym ciele? Do tej pory takich dziwów nie widzi, ani w tym, ani w żadnym innym lesie, ani nawet w Hogwarcie na zajęciach z historii magii czy opieki nad magicznymi stworzeniami. Prawdą jest też, że szczegółów tych lekcji nie pamięta, bo przecież w większości na nich przysypiał z brodą podpartą na dłoni i ze spływającą po nadgarstku śliną, ale prędko odsuwa od siebie wszelkie wątpliwości, trzymając się wersji, że ma do czynienia z prawdziwym człowiekiem, takim z krwi i kości.
- Jak rosa muskająca… co? - mamrocze pod nosem, próbując za nią powtórzyć zawiłość epitetów, ale gubi się w trakcie, uświadamiając sobie, że z krzyżówkami nigdy nie jest mu po drodze. - A o czym my to, tak naprawdę…? - zdradza się wreszcie ze swoją nieświadomością, bo kłamca z niego marny i od wszelkich oszustw stara się trzymać z daleka. No chyba, że trzeba wyłgać się opracowanym wcześniej planem, tylko nieznacznie naciągając prawdę, jednak brnąć dalej w rozmowę, nie mając pojęcia o jej sednie, to już wykracza poza jego możliwości.
- Ciotki mają to do siebie, że się o nas martwią. Moja to zawsze krzyczy, żeby nie wkładać palce między zawias kufra, bo jak się zatrzaśnie i zatnie, to już po palcach. - Twarz Smitha wykrzywia się w grymasie i od razu przechodzi go dreszcz na przywołanie wspomnienia głosu cioteczki, której skrzekliwy ton może nieść się korytarzami pracowni, że słychać ją w sąsiedniej hali. - A ze mnie to żadne zło! Nawet na testach nie mogłem ściągać, taki ze mnie prawy człowiek, ot co! - Myśląc znów o szkole próbuje sobie przypomnieć czy kojarzy rudowłosą z Hogwarckich korytarzy, lecz nie potrafi przywołać żadnej ze znanych czy nawet majaczących się w otchłani pamięci sylwetek.
- A więc to już nie mara, a wróg, tak? - Kiwa głową ze zrozumieniem, zdecydowanie łatwiej jest udowodnić po której stronie się stoi, niż potwierdzać swoje rzeczywiste istnienie. - Jestem Ian. Ian Smith - przedstawia się i wyciąga już nawet rękę do uścisku, lecz prędko reflektuje się, że ta nadal mierzy do niego różdżką, więc unosi ją na powrót ku górze. - Przychodzę tu czasem, żeby… posiedzieć nad wodą. - Kiwa głową w kierunku za sobą, tym razem sięgając do połowicznej prawdy. Nie przyzna się przecież, że na brzegu leży szkicownik z niedokończonym rysunkiem linii strumienia, a jeśli będzie chciała zobaczyć na własne oczy, to prędko go jakoś schowa, by nie mogła go znaleźć. - Ty zaś wydajesz się być czymś mocno strapiona i bardzo chętnie bym pomógł, jak tylko mi powiesz jak. - Unosi jedną brew, jakby w nieco zaniepokojonym grymasie. Skoro żarty się jej nie imają, to nie będzie jej na siłę przekonywać. Dopiero wtedy dochodzi do niego, że dziewczyna może być naprawdę przestraszona, a wtedy żaden żart nie jest w stanie poprawić humoru, a przekonać do zaufania to już zupełnie.
- Jak rosa muskająca… co? - mamrocze pod nosem, próbując za nią powtórzyć zawiłość epitetów, ale gubi się w trakcie, uświadamiając sobie, że z krzyżówkami nigdy nie jest mu po drodze. - A o czym my to, tak naprawdę…? - zdradza się wreszcie ze swoją nieświadomością, bo kłamca z niego marny i od wszelkich oszustw stara się trzymać z daleka. No chyba, że trzeba wyłgać się opracowanym wcześniej planem, tylko nieznacznie naciągając prawdę, jednak brnąć dalej w rozmowę, nie mając pojęcia o jej sednie, to już wykracza poza jego możliwości.
- Ciotki mają to do siebie, że się o nas martwią. Moja to zawsze krzyczy, żeby nie wkładać palce między zawias kufra, bo jak się zatrzaśnie i zatnie, to już po palcach. - Twarz Smitha wykrzywia się w grymasie i od razu przechodzi go dreszcz na przywołanie wspomnienia głosu cioteczki, której skrzekliwy ton może nieść się korytarzami pracowni, że słychać ją w sąsiedniej hali. - A ze mnie to żadne zło! Nawet na testach nie mogłem ściągać, taki ze mnie prawy człowiek, ot co! - Myśląc znów o szkole próbuje sobie przypomnieć czy kojarzy rudowłosą z Hogwarckich korytarzy, lecz nie potrafi przywołać żadnej ze znanych czy nawet majaczących się w otchłani pamięci sylwetek.
- A więc to już nie mara, a wróg, tak? - Kiwa głową ze zrozumieniem, zdecydowanie łatwiej jest udowodnić po której stronie się stoi, niż potwierdzać swoje rzeczywiste istnienie. - Jestem Ian. Ian Smith - przedstawia się i wyciąga już nawet rękę do uścisku, lecz prędko reflektuje się, że ta nadal mierzy do niego różdżką, więc unosi ją na powrót ku górze. - Przychodzę tu czasem, żeby… posiedzieć nad wodą. - Kiwa głową w kierunku za sobą, tym razem sięgając do połowicznej prawdy. Nie przyzna się przecież, że na brzegu leży szkicownik z niedokończonym rysunkiem linii strumienia, a jeśli będzie chciała zobaczyć na własne oczy, to prędko go jakoś schowa, by nie mogła go znaleźć. - Ty zaś wydajesz się być czymś mocno strapiona i bardzo chętnie bym pomógł, jak tylko mi powiesz jak. - Unosi jedną brew, jakby w nieco zaniepokojonym grymasie. Skoro żarty się jej nie imają, to nie będzie jej na siłę przekonywać. Dopiero wtedy dochodzi do niego, że dziewczyna może być naprawdę przestraszona, a wtedy żaden żart nie jest w stanie poprawić humoru, a przekonać do zaufania to już zupełnie.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powiedział, że wyglądają ładnie i nawet nie pomyślałam, że mógłby nie mówić naprawdę. Zadowolona nawet z tego byłam - że jak nic innego, to chociaż łzy mam ładne. Niewiele to, ale zawsze coś. Trzeba było cieszyć się nawet z niewielkich rzeczy. Może kiedyś coś jeszcze dojdzie ładnego. Tak piękna jak Sheila czy Anne to tylko mogłam pomarzyć bym kiedyś była. O Eve to nawet wolałam nie wspominać. Czemu życie poskąpiło mi wszystkiego nawet piękna zwykłego, gdy tak bardzo chciałam tylko tego. I co z tego, że zdarzało mi się wiedzieć to i tamto? Nic wielkiego, trochę książek i tyle. Coś, na co każdy w swoim życiu mógł wpłynąć. Westchnęłam lekko - znaczy miało być lekko, tak duchowo wręcz, przymknęłam powieki kierując twarz w stronę tego słońca prześwitu nadal na kolanach z rozrzuconą w nieładzie wokół spódnicą. Dopiero padające pytanie otwiera moje oczy powoli i marszczy brwi nieładnie. Dopiero właśnie to pytanie sprawia, że przekrzywiam głowę całkiem, gdy spoglądam na niego błękitnymi tęczówkami pełnymi zawodu. Więc wcale nie był inny - czy snem był, jawą, czy bytem realnym, kształt miał mężczyzny. A mężczyzny jeśli szło o mnie i komplementy zazwyczaj prawdy nie gadają. - O łzach. - odpowiedziałam widocznie do żywego dotknięta. - Ale nieważne już teraz. Głupia byłam, powinnam się tego spodziewać. - wykrzywiłam brzydko usta, wracając głową na jej poprzedni miejsce. Westchnęłam ciężko, splatając dłonie z różdżką na kolanach, by to rozczarowanie, ten zawód jakoś przetrawić w ogóle. Ale to dobrze, znaczy nie dobrze, ale przynajmniej nie umrę brzydka, skoro łzy wcale nie były ładne. Znaczy, no nie wiedziałam jeszcze, czy umierać mi przyjdzie czy nie, ale teraz już nie zamierzałam umierać i poddać się jakimś marą, bytom, czy ludziom. Poradzę sobie, po prostu muszę myśleć, jakbym była Brendan. Co zrobiłby Brendan? Zadałam sobie to pytanie. Podnosząc się z pozycji umieralnej i stając na nogach. Otrzepałam kolana. Na pewno by nie siedział jak baran na trawie. Rozejrzałam się wokół marszcząc brwi odrobinę. Że też zapomniałam o czymś tak absurdalnie ważnym. Spojrzałam najpierw w górę, ale chmury i niebo prawie się nie przebijały przez korony. Mogłam spróbować po mchu, ale przecież miałam różdżkę. A obok stał człowiek. Obejrzałam się na niego przez ramię ze zmarszczonymi brwiami. Po twarzy nie dało się poznać, czy czarodziej czy mugol. Mugole też mogli zamykać kufry, prawda?
- Ma rację. - skomentowałam tylko brwi znów mi się zmarszczyły i powróciły do wcześniejszego zmarszczenia. Dłoń zaciskała na różdżce. Zwróciłam się w jego stronę, nadal patrząc nieufnie. Ian. Ian Smith. Cóż, na pewno nie było to nazwisko szlacheckie. Ale jaką miałam pewność że nie kłamie, poza zapewnieniami w słowach jego? Spoglądam na wyciąganą w moją stronę dłoń unosząc do góry jedną z brwi a wzrok przenosząc na jego twarz wcale nie opuszczając różdżki. Na wspomnienie wody moje brwi odrobinę drgnęły. Strumień, właśnie. O ile to był strumień, bo mówił o wodzie. Trudno, nieważne. Od strumienia będzie wszystko już jasne. Uniosłam trochę brodę i odchrząknęłam. Zapomniałam w sumie wytrzeć tych łez, skoro postanowiłam że umierać jednak nie będę więc wyglądać - najogólniej mówiąc - musiałam strasznie. Ale już przywykłam, że właściwie nigdy nie wyglądam ładnie.
- Ja… - zmarszczyłam brwi na chwilę zacinając się w słowach. No byłam strapiona, ale przecież się nie przyznam, że się wzięłam i zgubiłam właśnie. A kiedy spanikowałam, to umrzeć postanowiłam ładnie więc w odpowiednim miejscu czekałam aż mnie ta śmierć nie dopadnie. No weźmie i mnie po prostu uzna za wariatkę. A tą - z całą pewnością nie byłam. - Zaprowadzi mnie pan nad tą… - zawiesiłam głos odrobinę, mimowolnie unosząc brodę. - …wodę, panie Smith. - wskazałam brodą miejsce, którą i ona przed chwilą wskazał. - Moje strapienie, mój problem. Jestem pewna, że woda mi go rozwiąże. - nie przyznam się przecież głupio, że się wzięłam i zgubiłam nawet nie trochę - a bardzo. Spróbowałam się uśmiechnąć zachęcająco. Biorąc w płuca wdech. - Dobrze? - zapytałam, opuszczając rękę, ale różdżki mimo wszystko nie chowając. Zaraz jednak nie czekając na potwierdzenie ruszyłam w kierunku który wskazał. Tamtędy jakoś powinno się dać dojść nad wodę o której wspominał. Ruszyłam więc starając się w każdy krok wlać pewność siebie, chociaż trudno było powiedzieć czy nie trzęsłam się trochę. - Nie wyglądasz panie na kogoś, kto lubi chodzić nad wodą siedzieć. - przyznałam odwracałam głowę i to był błąd, bo czubek mojej stopy trafił prosto w wystający korzeń. No i jak można było się spodziewać, całkiem niespodziewane zderzenie sprawiło, że zaczęłam tracić równowagę szybko dość.
1 - lecę w żaden sposób już tego nie zmienić. Zmienić nie miałam już jak.
2 - lecę, ale dostrzegam niżej zawieszoną gałęź - moją ostatnią nadzieję wyciągam po nią dłonie, muszę wyglądać już po prostu zwyczajnie śmiesznie. Łapie się jej jakoś i zawisam tak w jakiejś niestworzonej pozie trochę nad ziemią, z dłońmi wyciągniętymi, czuję jak palce mi się zsuwają, ale bardziej od tego że upadnę w ziemię martwię się że już mu w oczy nie spojrzę.
3 - jakoś łapię równowagę, choć na pewno widział potknięcie. Ale udaję, że wcale nie i idę dalej we wskazaną wcześniej stronę.
Panie Smith, pan rzuca jak dojdziemy nad tę wodę, albo na moje szkicownika dostrzeżenie albo na próbę jego ukrycia
- Ma rację. - skomentowałam tylko brwi znów mi się zmarszczyły i powróciły do wcześniejszego zmarszczenia. Dłoń zaciskała na różdżce. Zwróciłam się w jego stronę, nadal patrząc nieufnie. Ian. Ian Smith. Cóż, na pewno nie było to nazwisko szlacheckie. Ale jaką miałam pewność że nie kłamie, poza zapewnieniami w słowach jego? Spoglądam na wyciąganą w moją stronę dłoń unosząc do góry jedną z brwi a wzrok przenosząc na jego twarz wcale nie opuszczając różdżki. Na wspomnienie wody moje brwi odrobinę drgnęły. Strumień, właśnie. O ile to był strumień, bo mówił o wodzie. Trudno, nieważne. Od strumienia będzie wszystko już jasne. Uniosłam trochę brodę i odchrząknęłam. Zapomniałam w sumie wytrzeć tych łez, skoro postanowiłam że umierać jednak nie będę więc wyglądać - najogólniej mówiąc - musiałam strasznie. Ale już przywykłam, że właściwie nigdy nie wyglądam ładnie.
- Ja… - zmarszczyłam brwi na chwilę zacinając się w słowach. No byłam strapiona, ale przecież się nie przyznam, że się wzięłam i zgubiłam właśnie. A kiedy spanikowałam, to umrzeć postanowiłam ładnie więc w odpowiednim miejscu czekałam aż mnie ta śmierć nie dopadnie. No weźmie i mnie po prostu uzna za wariatkę. A tą - z całą pewnością nie byłam. - Zaprowadzi mnie pan nad tą… - zawiesiłam głos odrobinę, mimowolnie unosząc brodę. - …wodę, panie Smith. - wskazałam brodą miejsce, którą i ona przed chwilą wskazał. - Moje strapienie, mój problem. Jestem pewna, że woda mi go rozwiąże. - nie przyznam się przecież głupio, że się wzięłam i zgubiłam nawet nie trochę - a bardzo. Spróbowałam się uśmiechnąć zachęcająco. Biorąc w płuca wdech. - Dobrze? - zapytałam, opuszczając rękę, ale różdżki mimo wszystko nie chowając. Zaraz jednak nie czekając na potwierdzenie ruszyłam w kierunku który wskazał. Tamtędy jakoś powinno się dać dojść nad wodę o której wspominał. Ruszyłam więc starając się w każdy krok wlać pewność siebie, chociaż trudno było powiedzieć czy nie trzęsłam się trochę. - Nie wyglądasz panie na kogoś, kto lubi chodzić nad wodą siedzieć. - przyznałam odwracałam głowę i to był błąd, bo czubek mojej stopy trafił prosto w wystający korzeń. No i jak można było się spodziewać, całkiem niespodziewane zderzenie sprawiło, że zaczęłam tracić równowagę szybko dość.
1 - lecę w żaden sposób już tego nie zmienić. Zmienić nie miałam już jak.
2 - lecę, ale dostrzegam niżej zawieszoną gałęź - moją ostatnią nadzieję wyciągam po nią dłonie, muszę wyglądać już po prostu zwyczajnie śmiesznie. Łapie się jej jakoś i zawisam tak w jakiejś niestworzonej pozie trochę nad ziemią, z dłońmi wyciągniętymi, czuję jak palce mi się zsuwają, ale bardziej od tego że upadnę w ziemię martwię się że już mu w oczy nie spojrzę.
3 - jakoś łapię równowagę, choć na pewno widział potknięcie. Ale udaję, że wcale nie i idę dalej we wskazaną wcześniej stronę.
Panie Smith, pan rzuca jak dojdziemy nad tę wodę, albo na moje szkicownika dostrzeżenie albo na próbę jego ukrycia
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Zwykle wychodzi z założenia, że kierując się szczerością można zdziałać cuda, że to na niej powinno się opierać każdego dnia i na jej fundamentach budować relacje. Do kłamstwa sięga rzadko, także teraz czując się nieco nieswojo, gdy nie wie na jakie pytanie zadaje, a widząc że nie jest ono błahe i decydować może o ich dalszych losach, nie może dalej brnąć w tę iluzję. Przechodzi go dreszcz, dziwny niepokój wywołany krzywym spojrzeniem i tym błąkającym się w kącikach błękitnych tęczówek rozczarowaniem. Dlaczego tak bardzo zależy mu na spełnianiu cudzych oczekiwań? Czy to dlatego, że z trudem patrzy na dziewczęce łzy, że chce jej pocieszenia i rozchmurzenia, odsunięcia trosk? Czy to źle, że ma na celu cudze dobro? Mruga zaraz kilkakrotnie na brzmienie rzuconych w urazie słów odpowiedzi. Tego zupełnie się nie spodziewa.
- O… o łzach? - powtarza za nią zaskoczony i coraz bardziej zbity z tropu. Dobrze, że od początku nie wie jaki jest cel zadawanych pytań, bo prędzej by ją wyśmiał, niż próbował załagodzić sytuację. - Ale to trzeba było tak od razu. Może być ciężko w to uwierzyć, ale ja wcale nie czytam w myślach. - Kręci głową z niedowierzaniem, że ktoś mógł wpaść na tak irracjonalny pomysł. Czy to jakaś kobieca taktyka, by mówić zagadkami, nigdy wprost, tylko dookoła tematu, a później oburzać się i dziwić, że nikt ich nie rozumie? Czy to zwykła złośliwość, a może jakiś większy, zmyślny plan, którego on jako mężczyzna nigdy nie zrozumie? - Łzy są piękne, ale jak się płacze ze śmiechu. No, albo ze wzruszenia, a nie smutku czy tam żalu… - próbuje się tłumaczyć, bo tyle ma na swoje usprawiedliwienie, że nie wierzy w żadne bzdury o romantyzowaniu smutku. Śmierć nie jest niczym pięknym, budzi przecież wyłącznie rozgoryczenie. Rozrywa serce na strzępki, kruszy wszelkie męstwo, odwagę i chęć do dalszego działania. Smith poznaje ten ból na własnej skórze i wie, że nie idzie za tym nic dobrego, a tym bardziej godnego nazywania pięknym. Bzdury i tyle.
Dostrzega to zawahanie, chwilowe wybicie poza rezon, aż sam zachodzi w głowę co też może kotłować się w jej myślach. Czyżby nagła zmiana planu, czy ważą się jego losy? Dziwi się trochę tej tajemniczości, ale skoro dziewczyna nie chce za wiele zdradzać, to po co naciskać? Ah tak - z czystej ciekawości!
- Jesteś spragniona? Woda ze strumienia może się idealnie nadać, mam jakiś kubek, to się podzielę - proponuje od razu, choć jest niemal pewien, że nie o to chodzi, ale łudzi się, że w ten sposób jakoś ją do siebie przekona. Wymuszony na jej twarzy uśmiech też go nie do końca przekonuje, ale widzi w tym pojednawczy gest. Unosi wysoko kąciki ust, nie kryjąc swojego zadowolenia. - Jasna sprawa! Chodź, to niedaleko.
Pozwala się wyminąć i podąża tuż za nią. Już ma odpowiadać na zarzut, jakoby nie wyglądał na takiego, co przesiaduje nad wodą, trochę przytaknąć, a trochę skłamać, nie chcąc pozwolić, by tkwiący w powodzie spacerów sekret wyszedł na jaw, kiedy kątem oka widzi zachwianie. Reaguje odruchowo, nie ma czasu na zastanowienie, po prostu naraz doskakuje do niej i wyciąga ręce, łapiąc ją w locie, nim dochodzi do upadku, nim sięga podłoża. Dziewczyna jest drobna i lekka, z łatwością wsuwa dłonie po pachy, ciągnąc ku górze; nie puszcza jej, póki nie ma pewności, że łapie równowagę.
- Krzywa ta droga, co? - rzuca żartobliwie, choć na chwilę serce mu staje, by zaraz przyspieszyć swe bicie w zdenerwowaniu. Nie ma obowiązku, by ratować wszystkich wokół, ale działa instynktownie. Spogląda na jej twarz, szybko oceniając czy wszystko z nią w porządku, po czym rusza przed siebie, przypominając sobie co zostawił na brzegu.
Tylko kilka kolejnych kroków dzieli ich od strumienia, którego woda jest tak cicha, że zdaje się stać w miejscu. Szybko odnajduje wzrokiem swoje rzeczy i w dwóch susach do nich doskakuje. Nie przykuca, by zgarnąć otwarty na rozpoczętym rysunku szkicownik, to stopą przesuwa torbę, by schować pod nią swoje prace, nim dziewczyna spostrzeże się, że ma coś do ukrycia. Nieopatrznie łokciem strąca za to opartą o pień drzewa miotłę i a ta spada na miękkość mchu i chwilę wierci się, wyrażając niezadowolenie.
- Eeem… Nie podałaś mi swojego imienia - zauważa szybko, chcąc zająć myśli rudowłosej, zwrócić jej uwagę na coś innego, niż chowany przedmiot.
| tu udany rzut na zwinność
- O… o łzach? - powtarza za nią zaskoczony i coraz bardziej zbity z tropu. Dobrze, że od początku nie wie jaki jest cel zadawanych pytań, bo prędzej by ją wyśmiał, niż próbował załagodzić sytuację. - Ale to trzeba było tak od razu. Może być ciężko w to uwierzyć, ale ja wcale nie czytam w myślach. - Kręci głową z niedowierzaniem, że ktoś mógł wpaść na tak irracjonalny pomysł. Czy to jakaś kobieca taktyka, by mówić zagadkami, nigdy wprost, tylko dookoła tematu, a później oburzać się i dziwić, że nikt ich nie rozumie? Czy to zwykła złośliwość, a może jakiś większy, zmyślny plan, którego on jako mężczyzna nigdy nie zrozumie? - Łzy są piękne, ale jak się płacze ze śmiechu. No, albo ze wzruszenia, a nie smutku czy tam żalu… - próbuje się tłumaczyć, bo tyle ma na swoje usprawiedliwienie, że nie wierzy w żadne bzdury o romantyzowaniu smutku. Śmierć nie jest niczym pięknym, budzi przecież wyłącznie rozgoryczenie. Rozrywa serce na strzępki, kruszy wszelkie męstwo, odwagę i chęć do dalszego działania. Smith poznaje ten ból na własnej skórze i wie, że nie idzie za tym nic dobrego, a tym bardziej godnego nazywania pięknym. Bzdury i tyle.
Dostrzega to zawahanie, chwilowe wybicie poza rezon, aż sam zachodzi w głowę co też może kotłować się w jej myślach. Czyżby nagła zmiana planu, czy ważą się jego losy? Dziwi się trochę tej tajemniczości, ale skoro dziewczyna nie chce za wiele zdradzać, to po co naciskać? Ah tak - z czystej ciekawości!
- Jesteś spragniona? Woda ze strumienia może się idealnie nadać, mam jakiś kubek, to się podzielę - proponuje od razu, choć jest niemal pewien, że nie o to chodzi, ale łudzi się, że w ten sposób jakoś ją do siebie przekona. Wymuszony na jej twarzy uśmiech też go nie do końca przekonuje, ale widzi w tym pojednawczy gest. Unosi wysoko kąciki ust, nie kryjąc swojego zadowolenia. - Jasna sprawa! Chodź, to niedaleko.
Pozwala się wyminąć i podąża tuż za nią. Już ma odpowiadać na zarzut, jakoby nie wyglądał na takiego, co przesiaduje nad wodą, trochę przytaknąć, a trochę skłamać, nie chcąc pozwolić, by tkwiący w powodzie spacerów sekret wyszedł na jaw, kiedy kątem oka widzi zachwianie. Reaguje odruchowo, nie ma czasu na zastanowienie, po prostu naraz doskakuje do niej i wyciąga ręce, łapiąc ją w locie, nim dochodzi do upadku, nim sięga podłoża. Dziewczyna jest drobna i lekka, z łatwością wsuwa dłonie po pachy, ciągnąc ku górze; nie puszcza jej, póki nie ma pewności, że łapie równowagę.
- Krzywa ta droga, co? - rzuca żartobliwie, choć na chwilę serce mu staje, by zaraz przyspieszyć swe bicie w zdenerwowaniu. Nie ma obowiązku, by ratować wszystkich wokół, ale działa instynktownie. Spogląda na jej twarz, szybko oceniając czy wszystko z nią w porządku, po czym rusza przed siebie, przypominając sobie co zostawił na brzegu.
Tylko kilka kolejnych kroków dzieli ich od strumienia, którego woda jest tak cicha, że zdaje się stać w miejscu. Szybko odnajduje wzrokiem swoje rzeczy i w dwóch susach do nich doskakuje. Nie przykuca, by zgarnąć otwarty na rozpoczętym rysunku szkicownik, to stopą przesuwa torbę, by schować pod nią swoje prace, nim dziewczyna spostrzeże się, że ma coś do ukrycia. Nieopatrznie łokciem strąca za to opartą o pień drzewa miotłę i a ta spada na miękkość mchu i chwilę wierci się, wyrażając niezadowolenie.
- Eeem… Nie podałaś mi swojego imienia - zauważa szybko, chcąc zająć myśli rudowłosej, zwrócić jej uwagę na coś innego, niż chowany przedmiot.
| tu udany rzut na zwinność
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- O łzach. - potwierdziłam jeszcze krótko unosząc rękę, żeby je zetrzeć. Trochę mnie poniosło z tą paniką całą i w ogóle. Ale no każdemu się czasem zdarzało rezon gdzieś zatracić. No i nic złego w tym nie było, że gdyby mi ginąć miało przyjść dzisiaj, to chciałabym zginąć wyglądając pięknie. Brwi mi się uniosły na to kolejne stwierdzenie jakby w niedowierzaniu, że rzeczy takie bierze i gada. - Ale potwierdzić już potwierdziłeś, panie, bez problemu i pomyślunku? - zapytałam, jedną z brwi unosząc wyżej. - I teraz to moja wina, żeś na sam przód nie wyznał, że nie rozumiesz o co pytam? - podniosłam się z tego siedzenia trochę zła. Że to niby m o j a wina, że najpierw potwierdził w ciemno - nadzieję zrobił że nie umrę tak okropnie brzydka - a potem dopiero przyznał, że nie ma pojęcia co wcześniej potwierdzał. Miałam ochotę wziąć i prychnąć, ale ostatecznie jedynie wydęłam w niezadowoleniu lekko usta. Spoglądając na niego zmrużonymi oczami kiedy zaczął swoje teorie o łzach przedstawiać. Brew znów mi drgnęła a jedna z dłoni ułożyła się na biodrze, kiedy przesunęłam je lekko. - Oh, nieważne. - podsumowałam już wiedząc, że nie zrozumie całkiem powodów i nadziei, które targały moim sercem. Że ważne było nie tylko jak się z życiem żegna, ale ogólnie widok sam w sobie mógł być chociaż trochę dla oka przyjemny. Choć to mogło być trudne do osiągnięcia, skoro ja nie byłam piękna. Westchnęłam trochę nad samą sobą nie do końca pewna, co z nim zrobić. Czujna w końcu, nastawiona na walkę - a może raczej próbę ucieczki jeśli zajdzie taka potrzeba. W końcu podejmuję decyzję. Strumyk powinien wyglądać znajomo, jeśli był tym który znałam w istocie. Zaryzykować nic mi nie szkodziło przecież, zmarszczyłam brwi w zastanowieniu wypowiadając kolejne słowa. A kiedy odezwał się pytaniem po prośbie spojrzałam na niego bez zrozumienia. Spragniona? Po czym niby to wnioskował.
- Tak. Z pewnością się nada. - zgodziłam się, choć odrobina ironii oblała moje słowa. Nie potrafiłam zrozumieć skąd i po co wziął to picie, ważne, że zdecydował się jednak wziąć i zaprowadzić mnie tam, gdzie chciałam. - D-dobrze. - odpowiadam trochę zbita tym rozciągającym się na jego ustach uśmiechem. Miał jakiś powód do radości? Zadowolenia, które wykwitło na jego twarzy? Ja nie widziałam za bardzo powodów do radości. Ale zostawiłam tak jak było ruszając w stronę, którą wskazał wcześniej.
I wtedy popełniam błąd - znaczy, to już chyba nie błąd, tylko mój koncert popisowy, kiedy zamiast patrzeć gdzie iść, to oglądam się albo spoglądam na coś, co jest nie pod moimi nogami. A to zawsze - ale to zawsze kończy się tylko w jeden i ten sam sposób. No nic, jak nie miałam zginąć, to jednak zginę marnie, skręcę sobie kark, czy coś. A jeśli nawet nie, to gorzej, znów ktoś obcy całkiem świadkiem mojej największej porażki będzie.
Zamknęłam więc oczy.
Zamknęłam, licząc w duchu że może jednak nic nie dzieje się całkiem. Ale działo, czułam dokładnie. Wykrzywiłam usta w oczekiwaniu na zderzenie, kiedy nagle zawisłam podtrzymywana w powietrzu. Znaczy tylko górna część ciała, nogi jakoś dotykały ziemi. Otworzyłam oczy trafiając na niego. Blisko. Zdecydowanie był za blisko. Poczułam jak twarz cała zachodzi mi czerwienią. Zamarłam tak całkiem. Nie oddychając, nie mówiąc, nawet serce zamarło mi całkiem w zaskoczeniu. A potem wszystko ruszyło dalej, podniósł mnie do pionu, ja się cóż - podnieść łaskawie dałam i tak nie miałam za bardzo wyboru. A kiedy już na swych nogach stanęłam, to wzięłam i dmuchnęłam w górę, bo jeden z kosmyków idealnie opadł mi na środek twarzy.
Świetnie, pięknie, genialnie - tutaj jak mniemam też się pod ziemię nie wezmę i nie zapadnę.
Miałam rację. Odchrząknęłam, poprawiając spódnicę.
- Ekhm… dziękuję. - powiedziałam choć słowo ciężko mi przez gardło przeszło w ogóle. Na Merlina, dalej nad tą wodę i do Aidana, bo zaraz szczerwienieje całkiem i na zawsze mi już tak weźmie i zostanie. A najgorsze co być mogło to połączenie różu który na twarz wchodził z rudością, która na głowie nosiłam. Spróbowałam się uśmiechnąć, przez chwilę nawet złapać tej krzywości drogi. Zmarszczyłam brwi. - Albo droga, albo nogi. - powiedziałam więc wzdychając ciężko do siebie. Kierując się za nim, kiedy prowadzenie wziął i objął. Nagłe przyspieszenie zaskoczyło mnie trochę, spojrzałam na niego unosząc brew, a potem rozglądając się i dostrzegając strumień. Zrobiłam kilka kroków do niego, zaraz odwracając się do chłopaka, który nogą dziwnie poruszył. Zerknęłam tam, a potem na miotłę, która poleciała - cóż w sumie jak ja. Brew pozostała mi w górze. Dłonie splotłam przed sobą. Przesunęłam spojrzenie po miotle i torbie, wracając do jego twarzy, kiedy znów się odezwał.
- Neala. - powiedziałam krótko - w końcu. Unosząc trochę brodę. - Kojarzę ten strumień. Muszę iść w tamtą stronę. - powiedziałam wskazując rękę w stronę wraz z jego nurtem. - Em.. - zastanowiłam się rozglądając wokół. - Chyba… dziękuję? - zaryzykowałam unosząc ręce, żeby zgarnąć włosy na plecach obrócić je kilka razy i przerzucić na ramię. Przeszłam kilka kroków znajdując się bliżej. Spojrzałam jeszcze raz na miotłę a potem na torbę. - Chyba pójdę, nie chcę przeszkadzać… w… - zastanowiłam się rozglądając wokół, ale nic mądrego nie mogło mi przyjść do głowy poza tym że przyszedł tu siedzieć. Albo się pomoczyć, choć strumień nie był jakiś imponujący. Poczułam czerwień więc odrząknęłam. - …w tym, czegokolwiek się pan podejmuje, panie Smith. - orzekłam w końcu, widocznie nie potrafiąc określić czym się zajmował wcześniej. Uniosłam rękę, żeby podrapać się po policzku, jakby zastanawiając, czy powinnam dodać coś jeszcze, albo zrobić.
nic nie widzę
- Tak. Z pewnością się nada. - zgodziłam się, choć odrobina ironii oblała moje słowa. Nie potrafiłam zrozumieć skąd i po co wziął to picie, ważne, że zdecydował się jednak wziąć i zaprowadzić mnie tam, gdzie chciałam. - D-dobrze. - odpowiadam trochę zbita tym rozciągającym się na jego ustach uśmiechem. Miał jakiś powód do radości? Zadowolenia, które wykwitło na jego twarzy? Ja nie widziałam za bardzo powodów do radości. Ale zostawiłam tak jak było ruszając w stronę, którą wskazał wcześniej.
I wtedy popełniam błąd - znaczy, to już chyba nie błąd, tylko mój koncert popisowy, kiedy zamiast patrzeć gdzie iść, to oglądam się albo spoglądam na coś, co jest nie pod moimi nogami. A to zawsze - ale to zawsze kończy się tylko w jeden i ten sam sposób. No nic, jak nie miałam zginąć, to jednak zginę marnie, skręcę sobie kark, czy coś. A jeśli nawet nie, to gorzej, znów ktoś obcy całkiem świadkiem mojej największej porażki będzie.
Zamknęłam więc oczy.
Zamknęłam, licząc w duchu że może jednak nic nie dzieje się całkiem. Ale działo, czułam dokładnie. Wykrzywiłam usta w oczekiwaniu na zderzenie, kiedy nagle zawisłam podtrzymywana w powietrzu. Znaczy tylko górna część ciała, nogi jakoś dotykały ziemi. Otworzyłam oczy trafiając na niego. Blisko. Zdecydowanie był za blisko. Poczułam jak twarz cała zachodzi mi czerwienią. Zamarłam tak całkiem. Nie oddychając, nie mówiąc, nawet serce zamarło mi całkiem w zaskoczeniu. A potem wszystko ruszyło dalej, podniósł mnie do pionu, ja się cóż - podnieść łaskawie dałam i tak nie miałam za bardzo wyboru. A kiedy już na swych nogach stanęłam, to wzięłam i dmuchnęłam w górę, bo jeden z kosmyków idealnie opadł mi na środek twarzy.
Świetnie, pięknie, genialnie - tutaj jak mniemam też się pod ziemię nie wezmę i nie zapadnę.
Miałam rację. Odchrząknęłam, poprawiając spódnicę.
- Ekhm… dziękuję. - powiedziałam choć słowo ciężko mi przez gardło przeszło w ogóle. Na Merlina, dalej nad tą wodę i do Aidana, bo zaraz szczerwienieje całkiem i na zawsze mi już tak weźmie i zostanie. A najgorsze co być mogło to połączenie różu który na twarz wchodził z rudością, która na głowie nosiłam. Spróbowałam się uśmiechnąć, przez chwilę nawet złapać tej krzywości drogi. Zmarszczyłam brwi. - Albo droga, albo nogi. - powiedziałam więc wzdychając ciężko do siebie. Kierując się za nim, kiedy prowadzenie wziął i objął. Nagłe przyspieszenie zaskoczyło mnie trochę, spojrzałam na niego unosząc brew, a potem rozglądając się i dostrzegając strumień. Zrobiłam kilka kroków do niego, zaraz odwracając się do chłopaka, który nogą dziwnie poruszył. Zerknęłam tam, a potem na miotłę, która poleciała - cóż w sumie jak ja. Brew pozostała mi w górze. Dłonie splotłam przed sobą. Przesunęłam spojrzenie po miotle i torbie, wracając do jego twarzy, kiedy znów się odezwał.
- Neala. - powiedziałam krótko - w końcu. Unosząc trochę brodę. - Kojarzę ten strumień. Muszę iść w tamtą stronę. - powiedziałam wskazując rękę w stronę wraz z jego nurtem. - Em.. - zastanowiłam się rozglądając wokół. - Chyba… dziękuję? - zaryzykowałam unosząc ręce, żeby zgarnąć włosy na plecach obrócić je kilka razy i przerzucić na ramię. Przeszłam kilka kroków znajdując się bliżej. Spojrzałam jeszcze raz na miotłę a potem na torbę. - Chyba pójdę, nie chcę przeszkadzać… w… - zastanowiłam się rozglądając wokół, ale nic mądrego nie mogło mi przyjść do głowy poza tym że przyszedł tu siedzieć. Albo się pomoczyć, choć strumień nie był jakiś imponujący. Poczułam czerwień więc odrząknęłam. - …w tym, czegokolwiek się pan podejmuje, panie Smith. - orzekłam w końcu, widocznie nie potrafiąc określić czym się zajmował wcześniej. Uniosłam rękę, żeby podrapać się po policzku, jakby zastanawiając, czy powinnam dodać coś jeszcze, albo zrobić.
nic nie widzę
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
”Oh nieważne”, pada ni to rozczarowane, ni zniecierpliwione, z którym Ian nie ma się już jak spierać. Chce dodać coś jeszcze, by choć trochę złagodzić poczucie winy powstałe w wyniku prędko wychodzącego na jaw kłamstwa, ale wszelkie wyjaśnienia zdają się jawić bzdurnym tłumaczeniem, a na to nie ma najmniejszej ochoty.
- Wybacz… - mamrocze tylko pod nosem, bo nic więcej nie ma na swoje usprawiedliwienie, a przeprosiny nie parzą jego warg, nie ucieka przed nimi w panice. Zbyt dobrze wie kiedy przyznać się do błędu, w swoim krótkim życiu ma ku temu naprawdę wiele okazji. Na jej rozczarowaną pozę, sięga ręką na kark, by w zakłopotaniu podrapać się w tył głowy. Spuszcza nawet wzrok, wbijając go na moment w ziemię, chwilowa ucieczka ma rozładować napięcie.
Zginąć jej nie pozwoli, nawet jeśli wcześniej mierzy do niego różdżką i nawet jeśli wyraża swoją dezaprobatę na grubymi nićmi szyte kłamstwo. Sam długo boczyć się nie potrafi, urazę czasem chowa tylko dla zasady, by nikt nie posądził go o chorągiewkową chwiejność. Czuje za to narastającą w sobie dumę i zadowolenie, że daje dziewczynie choć jeden argument, dla którego może jawić się w jej oczach nie jak ostatni oszust i oferma, a ktoś wart zaufania. Parska tylko krótkim śmiechem na autoironiczny komentarz. Z potężnego rumieńca na dziewczęcej twarzy nic sobie nie robi, to przecież naturalne, że przy tak nagłym i gwałtownym wybiciu z równowagi krew prędko napływa do policzków.
- Mówią, że entowie tak mają, że czasem dla żartu specjalnie wysuwają korzenie i śmieją się, jak kto pada jak długi - wyjaśnia, przytaczając jedną z bajek, jakie matka w dzieciństwie czyta mu do poduszki, a jakie i on przekazuje później dalej swojej młodszej siostrze. Sam w życiu nie spotyka enta, nie ma więc dowodu na jej prawdziwość, ale łatwym jest to wytłumaczeniem dla własnego gapiostwa.
Znów szeroki uśmiech maluje się na jego twarzy, gdy okazuje się, że nie-znajoma, nawet jeśli dostrzega, jak próbuje coś przed nią ukryć, nie porusza tego tematu, od razu przechodząc dalej. Sięga wzrokiem we wskazaną przezeń stronę i unosi brwi. A więc chodziło o kierunek! olśniewa go nagle i czuje się jak ostatni kretyn, kiedy wolna ręka unosi się mimowolnie, by trzasnąć się nią w czoło, ale zatrzymuje w połowie drogi i mało swobodnie wraca na poprzednie miejsce. Wsuwa zaraz obie dłonie w kieszenie dżinsowych spodni i tylko połowicznie wstrzymuje oddech, widząc jak ta podchodzi do niego, zwiastując pożegnanie niespodziewanego spotkania.
- Jesteś pewna, że nie wolisz, by cię odprowadzić, Neala? - dopytuje nagle, nieco wątpiąc w jej orientację w terenie. Podane imię brzmi celtycko, nie raz słyszy je wśród irlandzkich znajomych, jednak sama dziewczyna wydaje się stąd nie pochodzić. - Albo podrzucić, w sensie górą? - Macha jeszcze tylko ręką na swoją miotłę, proponując podniebną podwózkę. Jeśli poda mu jakieś koordynaty, cechy charakterystyczne miejsca, do którego się wybiera, trafią tam bez problemu i to zapewne w zaledwie kilka minut. Nie wie jak często panna Neala ma okazję, by przemierzać baśniową puszczę pieszo, a tym bardziej w pojedynkę. Nie ma dla niego problemu, by dziewczynę zabrać w bezpieczniejsze miejsce, bo poza rysunkiem niewiele ma dziś do roboty. Oczywiście do momentu powrotu do domu, tam zawsze znajdzie się dodatkowa praca. - Kto wie, jakie mary czyhają na tej drodze? - dodaje niewinnym tonem, wcale nie próbując jej nastraszyć. Nie ma wszak nic gorszego od przestraszonej dziewczyny, która sama musi brnąć między drzewami, a której krzyk wnika w mech i zielone liście. Niedajboże jeszcze znów zaleje się łzami i trafi na kogoś, kto będzie miał w sobie jeszcze mniej taktu, niż Smith, co w tym momencie może wydawać się mało prawdopodobne, ale nie jest niemożliwe. Oczami wyobraźni - a tą ma bogatą - widzi już czających się gdzieś nieopodal szmalcowników, szukających szczęścia poza terenem Anglii. Pojawia się w nim przebłysk trzeźwości i silna potrzeba otoczenia jej opieką. Dziewczyna jest ostrożna i wojownicza, w Hogwarcie z pewnością należy - należała? - do Domu Lwa, nie ma wątpliwości, że przy spotkaniu ze złodupcami walczyłaby o swoje, tyle że ci prawdziwi źli nie są tak pozytywnie nastawieni, jak Ian. Nie przystaną i nie zawahają się na widok jej wyciągniętej różdżki, nic nie zrobią sobie z rzucanych przezeń ostrzeżeń. Mrozi go na samą myśl, nasuwają się wyrzuty sumienia i strach, że widzi ją po raz ostatni. Nie, żeby chciał się z nią od teraz spotykać na niezobowiązujące pogaduszki, ale jej rodzina i ci prawdziwi znajomi z pewnością by się zmartwili. Wątpliwości nastręcza też jej akcent i grzeczność, jaka przepełnia każde ze wypowiadanych przez nią słów, jakby wcale nie pochodziła z północnych rejonów Irlandii, o szarości czarodziejskiego społeczeństwa nie wspominając. Smith niezbyt zna się na podobnych niuansach, ale to całe paniowanie, melodyjność słów i nawiązanie do łez nadaje jej iście literacko-romantycznego skojarzenia.
- Wiesz co… i tak powinienem się już stąd zbierać. Kto wie, może i na mnie się już czają - odzywa się nagle, zmieniając zdanie i podejmując męską decyzję. Schyla się po swoją torbę, szybkim ruchem zamykając szkicownik i chowając go do środka. Przerzuca ją przez ramię, a następnie chwyta miotłę i unosi wzrok na rudowłosą. Nawet jeśli usłyszy sprzeciw, podąży za nią, trzymając się kilka kroków z tyłu. - To jak, spacer czy lot? - Spogląda nań wyczekująco, a w gorzkiej czekoladzie młodzieńczych tęczówek pojawia się zdecydowanie.
- Wybacz… - mamrocze tylko pod nosem, bo nic więcej nie ma na swoje usprawiedliwienie, a przeprosiny nie parzą jego warg, nie ucieka przed nimi w panice. Zbyt dobrze wie kiedy przyznać się do błędu, w swoim krótkim życiu ma ku temu naprawdę wiele okazji. Na jej rozczarowaną pozę, sięga ręką na kark, by w zakłopotaniu podrapać się w tył głowy. Spuszcza nawet wzrok, wbijając go na moment w ziemię, chwilowa ucieczka ma rozładować napięcie.
Zginąć jej nie pozwoli, nawet jeśli wcześniej mierzy do niego różdżką i nawet jeśli wyraża swoją dezaprobatę na grubymi nićmi szyte kłamstwo. Sam długo boczyć się nie potrafi, urazę czasem chowa tylko dla zasady, by nikt nie posądził go o chorągiewkową chwiejność. Czuje za to narastającą w sobie dumę i zadowolenie, że daje dziewczynie choć jeden argument, dla którego może jawić się w jej oczach nie jak ostatni oszust i oferma, a ktoś wart zaufania. Parska tylko krótkim śmiechem na autoironiczny komentarz. Z potężnego rumieńca na dziewczęcej twarzy nic sobie nie robi, to przecież naturalne, że przy tak nagłym i gwałtownym wybiciu z równowagi krew prędko napływa do policzków.
- Mówią, że entowie tak mają, że czasem dla żartu specjalnie wysuwają korzenie i śmieją się, jak kto pada jak długi - wyjaśnia, przytaczając jedną z bajek, jakie matka w dzieciństwie czyta mu do poduszki, a jakie i on przekazuje później dalej swojej młodszej siostrze. Sam w życiu nie spotyka enta, nie ma więc dowodu na jej prawdziwość, ale łatwym jest to wytłumaczeniem dla własnego gapiostwa.
Znów szeroki uśmiech maluje się na jego twarzy, gdy okazuje się, że nie-znajoma, nawet jeśli dostrzega, jak próbuje coś przed nią ukryć, nie porusza tego tematu, od razu przechodząc dalej. Sięga wzrokiem we wskazaną przezeń stronę i unosi brwi. A więc chodziło o kierunek! olśniewa go nagle i czuje się jak ostatni kretyn, kiedy wolna ręka unosi się mimowolnie, by trzasnąć się nią w czoło, ale zatrzymuje w połowie drogi i mało swobodnie wraca na poprzednie miejsce. Wsuwa zaraz obie dłonie w kieszenie dżinsowych spodni i tylko połowicznie wstrzymuje oddech, widząc jak ta podchodzi do niego, zwiastując pożegnanie niespodziewanego spotkania.
- Jesteś pewna, że nie wolisz, by cię odprowadzić, Neala? - dopytuje nagle, nieco wątpiąc w jej orientację w terenie. Podane imię brzmi celtycko, nie raz słyszy je wśród irlandzkich znajomych, jednak sama dziewczyna wydaje się stąd nie pochodzić. - Albo podrzucić, w sensie górą? - Macha jeszcze tylko ręką na swoją miotłę, proponując podniebną podwózkę. Jeśli poda mu jakieś koordynaty, cechy charakterystyczne miejsca, do którego się wybiera, trafią tam bez problemu i to zapewne w zaledwie kilka minut. Nie wie jak często panna Neala ma okazję, by przemierzać baśniową puszczę pieszo, a tym bardziej w pojedynkę. Nie ma dla niego problemu, by dziewczynę zabrać w bezpieczniejsze miejsce, bo poza rysunkiem niewiele ma dziś do roboty. Oczywiście do momentu powrotu do domu, tam zawsze znajdzie się dodatkowa praca. - Kto wie, jakie mary czyhają na tej drodze? - dodaje niewinnym tonem, wcale nie próbując jej nastraszyć. Nie ma wszak nic gorszego od przestraszonej dziewczyny, która sama musi brnąć między drzewami, a której krzyk wnika w mech i zielone liście. Niedajboże jeszcze znów zaleje się łzami i trafi na kogoś, kto będzie miał w sobie jeszcze mniej taktu, niż Smith, co w tym momencie może wydawać się mało prawdopodobne, ale nie jest niemożliwe. Oczami wyobraźni - a tą ma bogatą - widzi już czających się gdzieś nieopodal szmalcowników, szukających szczęścia poza terenem Anglii. Pojawia się w nim przebłysk trzeźwości i silna potrzeba otoczenia jej opieką. Dziewczyna jest ostrożna i wojownicza, w Hogwarcie z pewnością należy - należała? - do Domu Lwa, nie ma wątpliwości, że przy spotkaniu ze złodupcami walczyłaby o swoje, tyle że ci prawdziwi źli nie są tak pozytywnie nastawieni, jak Ian. Nie przystaną i nie zawahają się na widok jej wyciągniętej różdżki, nic nie zrobią sobie z rzucanych przezeń ostrzeżeń. Mrozi go na samą myśl, nasuwają się wyrzuty sumienia i strach, że widzi ją po raz ostatni. Nie, żeby chciał się z nią od teraz spotykać na niezobowiązujące pogaduszki, ale jej rodzina i ci prawdziwi znajomi z pewnością by się zmartwili. Wątpliwości nastręcza też jej akcent i grzeczność, jaka przepełnia każde ze wypowiadanych przez nią słów, jakby wcale nie pochodziła z północnych rejonów Irlandii, o szarości czarodziejskiego społeczeństwa nie wspominając. Smith niezbyt zna się na podobnych niuansach, ale to całe paniowanie, melodyjność słów i nawiązanie do łez nadaje jej iście literacko-romantycznego skojarzenia.
- Wiesz co… i tak powinienem się już stąd zbierać. Kto wie, może i na mnie się już czają - odzywa się nagle, zmieniając zdanie i podejmując męską decyzję. Schyla się po swoją torbę, szybkim ruchem zamykając szkicownik i chowając go do środka. Przerzuca ją przez ramię, a następnie chwyta miotłę i unosi wzrok na rudowłosą. Nawet jeśli usłyszy sprzeciw, podąży za nią, trzymając się kilka kroków z tyłu. - To jak, spacer czy lot? - Spogląda nań wyczekująco, a w gorzkiej czekoladzie młodzieńczych tęczówek pojawia się zdecydowanie.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy niemarwe wybacz wycieka z jego ust unoszę spojrzenie, żeby na niego spojrzeć. Nadal nie ufam mu za bardzo, pan Dee mnie nauczył trochę na temat ufania każdemu. Brendan zresztą zawsze też mówił, że ludzie różne zamiary mają nawet, jeśli nie wyglądają. Mierzyłam go spojrzeniem chwilę Był wysoki też. Przekrzywiłam trochę głowę. Patrzę jak unosi rękę na kark i trze nią tył głowy. Jak ucieka spojrzenie, więc wzięłam i westchnęłam. Uniosłam rękę i nią machnęłam.
- Proszę się nie przejmować. - powiedziałam do niego machając ręką i podnosząc się z ziemi. Bo taki się wydwał, przejęty. Westchnęłam lekko. - Naiwną moją wiarą było to, że mogło to wyglądać dla oka chociaż miło. - uśmiechnęłam się, trochę krzywo. Uniosłam rękę, żeby odsunąć włosy na plecy. W końcu potaknęłam głową. - Nic to nowego znów, gdy wyobrażenie rozbija się o rzeczywistość. - orzekłam, bo niestety, wyobraźnia potrafiła malować piękne obrazy, które czasem nabierały realność. Ale potrafiła namalować też takie, które od rzeczywistości potrafiły być piękniejsze. Wiedziałam, że na swoją własną muszę uważać. Poza tym, jak mogłam naiwnie sądzić, że coś - chociaż łzy - mogą być we mnie piękne. No nic, zapamiętam na przyszłość.
Kiedy się potknęłam. Znaczy po tym, jak już stanęłam znów na nogach - no nie dzięki sobie samej. To doszłam do pewnego wniosku. Cała czerwona tą palącą czerwoność czując dokładnie uznałam, że chyba miałam coś nie tak z nogami. Albo koordynacją ruchową. To nie było takie trudne, prawda? Przejść na korzeniem, zamiast zahaczać o niego palcami. Albo iść ścieżką i nie potykać się kamienie. Albo nie plątać ich podczas tańca. No niby nie było. A jednak… jakoś zdarzało się mnie. Wtedy - kiedy najmniej tego potrzebowałam. Załamać się nad sobą bardziej, niż już byłam, chyba nie byłam w stanie. W sensie, zmienić to nic nie miało. Bo nawet jak pod nogi zerkałam to o - proszę - tak to się właśnie kończyło. Szłam za nim, tym razem nie zerkając, tylko patrząc pod nogi. Rzucając ironiczny komentarz w złości na samą siebie. Uniosłam brwi kiedy się zaśmiał. Wzrok też dźwigając. Przez chwilę szłam, patrząc spoglądając przed siebie. A że przed siebie, to i na niego. Mimowolnie łapiąc sylwetkę. Zamrugałam wyrywając się z tego zapatrzenia kiedy coś powiedział. Drgnęłam lekko mrugając kilka razy.
- Entowie? - zapytałam nie kojarząc w ogóle tej nazwy. - To jakieś zwierzęta? Jak nieśmiałki. - tylko nieśmiałki, były malutkie. A to niby całymi korzeniami miało ruszać. - Oh, gdyby coś robiło mi na złość, miałabym kogoś obwiniać, zamiast własne łamagarstwo. - orzekłam, ale w enty - entów? - nie bardzo wierzyłam. Może nie byłam mistrzem w opiece nad magicznymi stworzeniami, ale jakby występowały w świecie to przecież… usłyszałabym o nich - prawda?
Dziwne jakieś ruchy, tańce połamańce - choć z tańcami nie miało nic wspólnego, wyczyniał. Przesunęłam spojrzeniem od tej torby co ją przesunął do tej miotły nic nie mówiąc, jedynie brew mi do góry drgnęła. Druga uniosła się, kiedy jego dłoń zatrzymała się w locie do czoła. Był dziwny - jak ja. A to sprawiło, że drgnęły mi lekko wargi.
- Jestem pewna. - odpowiedziałam od razu. - Po prostu nie za tym drzewem skręciłam - ale oh, wyglądało dokładnie jak to za którym skręcałam zawsze - i trochę się dałam ponieść emocjom. Nic więcej, naprawdę. - zapewniłam, poprawiając torbę na ramieniu. Dam sobie przecież w lesie radę. Nie bałam się czy coś, po lasach chodziłam od zawsze. No może poza czasem w Londynie. - Poradzę sobie sama. - zapewniłam na potwierdzenie potaknęłam jeszcze głową. Pokręciłam głową na kolejne pytanie, sprawiając że zawinięte wcześniej włosy się rozwinęły. - To już tylko kilka minut. Pewność mam niezachwianą. - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Minęłam go zbierając się do odejścia. Odwróciłam na pięcie, stawiając tak kilka kroków, kiedy odezwał się ponownie. - Mam nadzieję, że kolejne będą równie uprzejme, panie Smith. - powiedziałam, wyrzucając nogę w tył i dygając, schylając głowę. - Żegnam, życzę miłego… - zatoczyłam ręką. - ...tego co Pan tu robi. - orzekłam nadal nie będac pewną, czego się podejmował. Uniosłam jeszcze dłoń, żeby machnąć nią krótko. I odwróciłam się, odrobinę za szybko. Za sztywno. Żeby to całkiem naturalnie wyglądało. Bo w sumie to trochę chciałam zniknąć, po tym wstydzie całym. Nie dość, że nic pięknego nie miałam - łez nawet, to jeszcze jak zwykle nie potrafiłam chodzić. I zrobiłam kilka kroków, kiedy jego głos znów do mnie dotarł. Wiem co? Co wiem? NIC NIE WIEDZIAŁAM. Zamarłam. Wcale nie naturalnie. Odwracam głowę unosząc brew jedną. A potem odwracam się cała, mrużąc brwi. - I niech zgadnę. - wypowiadam w jego kierunku. - W moim kierunku będziesz panie zmierzał? - choć na końcu zdania zamieściłam pytanie, właściwie nie oczekiwałam odpowiedzi. Przez chwilę patrzyłam na niego, krzyżując spojrzenie z oczami w kolorze czekolady, mrużąc oczy, licząc, że się weźmie, złamie i da mi spokojnie wziąć i zniknąć. Ale jak na złość zamiast kapitulacji pojawia się pytanie. Wywróciłam oczami odwracając się - nie czekając na niego. Bo naprawdę nie było. Nie zamierzałam nic wybierać. Poradzić sobie umiałam sama. Ale on jak na złość, za mną postanowił podążać, mimo, że nawet się nie zgodziłam. Milczałam, pocierając kciukiem jednej dłoni o drugą. Odchrząknęłam - Więc… - podjęłam, bo niż milczeć wolałam mówić. Zwłaszcza, że czułam jego obecność za plecami. - ...przychodzisz tu siedzieć bez powodu? - zapytałam, nie oglądając się na niego. Kapitulując i poddając się, chociaż Brendan pewnie by tylko westchnął nade mną.
- Proszę się nie przejmować. - powiedziałam do niego machając ręką i podnosząc się z ziemi. Bo taki się wydwał, przejęty. Westchnęłam lekko. - Naiwną moją wiarą było to, że mogło to wyglądać dla oka chociaż miło. - uśmiechnęłam się, trochę krzywo. Uniosłam rękę, żeby odsunąć włosy na plecy. W końcu potaknęłam głową. - Nic to nowego znów, gdy wyobrażenie rozbija się o rzeczywistość. - orzekłam, bo niestety, wyobraźnia potrafiła malować piękne obrazy, które czasem nabierały realność. Ale potrafiła namalować też takie, które od rzeczywistości potrafiły być piękniejsze. Wiedziałam, że na swoją własną muszę uważać. Poza tym, jak mogłam naiwnie sądzić, że coś - chociaż łzy - mogą być we mnie piękne. No nic, zapamiętam na przyszłość.
Kiedy się potknęłam. Znaczy po tym, jak już stanęłam znów na nogach - no nie dzięki sobie samej. To doszłam do pewnego wniosku. Cała czerwona tą palącą czerwoność czując dokładnie uznałam, że chyba miałam coś nie tak z nogami. Albo koordynacją ruchową. To nie było takie trudne, prawda? Przejść na korzeniem, zamiast zahaczać o niego palcami. Albo iść ścieżką i nie potykać się kamienie. Albo nie plątać ich podczas tańca. No niby nie było. A jednak… jakoś zdarzało się mnie. Wtedy - kiedy najmniej tego potrzebowałam. Załamać się nad sobą bardziej, niż już byłam, chyba nie byłam w stanie. W sensie, zmienić to nic nie miało. Bo nawet jak pod nogi zerkałam to o - proszę - tak to się właśnie kończyło. Szłam za nim, tym razem nie zerkając, tylko patrząc pod nogi. Rzucając ironiczny komentarz w złości na samą siebie. Uniosłam brwi kiedy się zaśmiał. Wzrok też dźwigając. Przez chwilę szłam, patrząc spoglądając przed siebie. A że przed siebie, to i na niego. Mimowolnie łapiąc sylwetkę. Zamrugałam wyrywając się z tego zapatrzenia kiedy coś powiedział. Drgnęłam lekko mrugając kilka razy.
- Entowie? - zapytałam nie kojarząc w ogóle tej nazwy. - To jakieś zwierzęta? Jak nieśmiałki. - tylko nieśmiałki, były malutkie. A to niby całymi korzeniami miało ruszać. - Oh, gdyby coś robiło mi na złość, miałabym kogoś obwiniać, zamiast własne łamagarstwo. - orzekłam, ale w enty - entów? - nie bardzo wierzyłam. Może nie byłam mistrzem w opiece nad magicznymi stworzeniami, ale jakby występowały w świecie to przecież… usłyszałabym o nich - prawda?
Dziwne jakieś ruchy, tańce połamańce - choć z tańcami nie miało nic wspólnego, wyczyniał. Przesunęłam spojrzeniem od tej torby co ją przesunął do tej miotły nic nie mówiąc, jedynie brew mi do góry drgnęła. Druga uniosła się, kiedy jego dłoń zatrzymała się w locie do czoła. Był dziwny - jak ja. A to sprawiło, że drgnęły mi lekko wargi.
- Jestem pewna. - odpowiedziałam od razu. - Po prostu nie za tym drzewem skręciłam - ale oh, wyglądało dokładnie jak to za którym skręcałam zawsze - i trochę się dałam ponieść emocjom. Nic więcej, naprawdę. - zapewniłam, poprawiając torbę na ramieniu. Dam sobie przecież w lesie radę. Nie bałam się czy coś, po lasach chodziłam od zawsze. No może poza czasem w Londynie. - Poradzę sobie sama. - zapewniłam na potwierdzenie potaknęłam jeszcze głową. Pokręciłam głową na kolejne pytanie, sprawiając że zawinięte wcześniej włosy się rozwinęły. - To już tylko kilka minut. Pewność mam niezachwianą. - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Minęłam go zbierając się do odejścia. Odwróciłam na pięcie, stawiając tak kilka kroków, kiedy odezwał się ponownie. - Mam nadzieję, że kolejne będą równie uprzejme, panie Smith. - powiedziałam, wyrzucając nogę w tył i dygając, schylając głowę. - Żegnam, życzę miłego… - zatoczyłam ręką. - ...tego co Pan tu robi. - orzekłam nadal nie będac pewną, czego się podejmował. Uniosłam jeszcze dłoń, żeby machnąć nią krótko. I odwróciłam się, odrobinę za szybko. Za sztywno. Żeby to całkiem naturalnie wyglądało. Bo w sumie to trochę chciałam zniknąć, po tym wstydzie całym. Nie dość, że nic pięknego nie miałam - łez nawet, to jeszcze jak zwykle nie potrafiłam chodzić. I zrobiłam kilka kroków, kiedy jego głos znów do mnie dotarł. Wiem co? Co wiem? NIC NIE WIEDZIAŁAM. Zamarłam. Wcale nie naturalnie. Odwracam głowę unosząc brew jedną. A potem odwracam się cała, mrużąc brwi. - I niech zgadnę. - wypowiadam w jego kierunku. - W moim kierunku będziesz panie zmierzał? - choć na końcu zdania zamieściłam pytanie, właściwie nie oczekiwałam odpowiedzi. Przez chwilę patrzyłam na niego, krzyżując spojrzenie z oczami w kolorze czekolady, mrużąc oczy, licząc, że się weźmie, złamie i da mi spokojnie wziąć i zniknąć. Ale jak na złość zamiast kapitulacji pojawia się pytanie. Wywróciłam oczami odwracając się - nie czekając na niego. Bo naprawdę nie było. Nie zamierzałam nic wybierać. Poradzić sobie umiałam sama. Ale on jak na złość, za mną postanowił podążać, mimo, że nawet się nie zgodziłam. Milczałam, pocierając kciukiem jednej dłoni o drugą. Odchrząknęłam - Więc… - podjęłam, bo niż milczeć wolałam mówić. Zwłaszcza, że czułam jego obecność za plecami. - ...przychodzisz tu siedzieć bez powodu? - zapytałam, nie oglądając się na niego. Kapitulując i poddając się, chociaż Brendan pewnie by tylko westchnął nade mną.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Gubi się w tej ich dyskusji niezmiernie, nie rozumiejąc toku myślenia dzisiejszej leśnej towarzyszki. Domyśla się, że może mieć to coś wspólnego z tym całym artyzmem, na którym to zna się niewiele, a nawet i słabiej. No chyba że trzeba docenić kunszt lotu! Przecinanie przestworzy z najwyższą gracją, sterowanie drążkiem tak, by wprowadzić miotłę w płynny ruch, by szybować na wysokościach z optymalną prędkością, a do tego stosowanie manewrów, błyskawiczne dostosowywanie się do warunków atmosferycznych i potencjalnego toru przeszkód - czy może być w tym większa poezja?!
Zaciska tylko mocno zęby, nie wrzucając ostatniego komentarza, gdy na wyrzut o tym jakoby widok jej łez mógł być jakkolwiek przyjemny. Smith zastanawia się i już współczuje dziewczynie codziennych towarzyszy, dla których cudze cierpienie jest czymś miłym dla oka. Skąd ona pochodzi i gdzie się wychowuje, skoro czyjś smutek się pielęgnuje, zamiast pocieszać i wspierać? Robi mu się jej żal, lecz wzdycha już tylko, odsuwając temat na dalszy plan i łudzi się, że nie przyjdzie mu pełnić roli dalszego pocieszacza.
- Entowie, w sensie… enty - poprawia się zaraz, przyłapując na poplątanym języku. Ogląda się jeszcze przelotnie przez ramię. - Magiczne lasy, te, które Ollivanderowie kiedyś ocalili. Mebli z nich nie robimy, to byłoby świętokradztwo. Ale mówią, że czasem robi się z nich jeszcze różdżki - ścisza głos do teatralnego szeptu, jakby w obawie, że któreś z okolicznych drzew okaże się entem, albo że krzewy przeniosą wieść dalej, do prawdziwych magicznych istot, a te zemszczą się kiedyś i złapią go w sidła, gdy akurat będzie przechodzić lasem. - Ale spokojnie. Tu ich nie ma, żyją w Lancashire. Byłaś kiedyś w Lancashire? - dopytuje z zainteresowaniem, bo sam po ukończeniu szkoły zwiedza już kawałek Anglii, jednak żadnego enta na swej drodze nie spotyka.
Wysłuchuje jej zapewnień i kiwa potakująco głową. Normalnie to przecież by ją puścił, nie jest niczyim opiekunem, by się przejmować, ale zwyczajna gryfońska przyzwoitość nie pozwala ot tak odpuścić. Co, jeśli zgubi się przy kolejnym drzewie, jakże łudząco podobnym do tych wszystkich innych? Co, jeśli ktoś ją po drodze zaatakuje, jakiś prawdziwy zbój czy inny szmalcownik (albo zagubiony ent?!) i będzie ją mieć na sumieniu? O tym to się pewnie nigdy nie dowie, żyć będzie w wiecznej acz wcale nie błogiej nieświadomości, a z niebotycznymi wyrzutami sumienia.
Uśmiecha się zaś szeroko, wcale niezrażony tymi westnieniami czy wywracaniem oczu. Co jak co, ale upór jest jedną z najsilniejszą z Ianowych cech, czy to się pannie Neali podoba czy nie.
- Jakże mógłbym sobie odmówić spaceru w tak zacnym towarzystwie? - pyta retorycznie i wzrusza ramionami. Prawdę mówiąc, to wolałby mieć już ciszę i spokój, z dala od tych babskich wyrzutów i głupich pytań na nieistotne tematy, ale takie towarzystwo jest przecież lepsze, niż żadne. A nuż wkrótce przełamią lody i okaże się, że wcale nietaka baba taki upiór straszny jak go malują? - Eem… - buczy coś pod nosem, nadrabiając w kilku dłuższych susach dzielącą ich odległość, żeby nie wołać za nią przez pół lasu, ściągając na siebie potencjalnych nieprzyjaciół, a prowadzić względnie normalną, cywilizowaną rozmowę. - A czy wszystko musi mieć cel? Jakiś konkretny i pożyteczny? - Wzrusza ramionami, wolną ręką przeczesując wilgotne od minionego już zdenerwowania potu włosy. - Tak naprawdę, to akurat tutaj nie bywam za często. Jestem tam, gdzie mnie akurat miotła poniesie. Nie masz czasem tak, że chcesz puścić się pędem przed siebie, nieważne dokąd? - zastanawia się na głos, nieco się przed nią otwierając. - W końcu najważniejsza jest sama podróż, a nie jej cel, no nie? - Szczerzy się zaraz szeroko, a niezachwiany optymizm bije z jego roześmianej twarzy. - Gdyby droga miała być po prostu przejściem z jednego punktu do drugiego, to jaka frajda z podróżowania? Jakby się wielcy podróżnicy nie gubili w lasach, to nigdy nie odkryliby tych wszystkich fantastycznych miejsc. Wielkich polan, magicznych strumieni i takich tam… - Macha ręką trochę lekceważąco, bo sama przyroda i jej szczegóły to przecież sprawa drugorzędna, a to, co liczyło się bardziej, to… - No i przyjaciele! - rzuca wreszcie, dłużej nie mogąc powstrzymywać swojego słowotoku. - Gdzie poznawać nowych, jeśli nie właśnie podczas przygód?! Takie dokładnie planowanie sobie wszystkiego, tych całych tras i niepozostawianie miejsca na spontaniczność, jest strasznie beznadziejne. No i smutne.
Zaciska tylko mocno zęby, nie wrzucając ostatniego komentarza, gdy na wyrzut o tym jakoby widok jej łez mógł być jakkolwiek przyjemny. Smith zastanawia się i już współczuje dziewczynie codziennych towarzyszy, dla których cudze cierpienie jest czymś miłym dla oka. Skąd ona pochodzi i gdzie się wychowuje, skoro czyjś smutek się pielęgnuje, zamiast pocieszać i wspierać? Robi mu się jej żal, lecz wzdycha już tylko, odsuwając temat na dalszy plan i łudzi się, że nie przyjdzie mu pełnić roli dalszego pocieszacza.
- Entowie, w sensie… enty - poprawia się zaraz, przyłapując na poplątanym języku. Ogląda się jeszcze przelotnie przez ramię. - Magiczne lasy, te, które Ollivanderowie kiedyś ocalili. Mebli z nich nie robimy, to byłoby świętokradztwo. Ale mówią, że czasem robi się z nich jeszcze różdżki - ścisza głos do teatralnego szeptu, jakby w obawie, że któreś z okolicznych drzew okaże się entem, albo że krzewy przeniosą wieść dalej, do prawdziwych magicznych istot, a te zemszczą się kiedyś i złapią go w sidła, gdy akurat będzie przechodzić lasem. - Ale spokojnie. Tu ich nie ma, żyją w Lancashire. Byłaś kiedyś w Lancashire? - dopytuje z zainteresowaniem, bo sam po ukończeniu szkoły zwiedza już kawałek Anglii, jednak żadnego enta na swej drodze nie spotyka.
Wysłuchuje jej zapewnień i kiwa potakująco głową. Normalnie to przecież by ją puścił, nie jest niczyim opiekunem, by się przejmować, ale zwyczajna gryfońska przyzwoitość nie pozwala ot tak odpuścić. Co, jeśli zgubi się przy kolejnym drzewie, jakże łudząco podobnym do tych wszystkich innych? Co, jeśli ktoś ją po drodze zaatakuje, jakiś prawdziwy zbój czy inny szmalcownik (albo zagubiony ent?!) i będzie ją mieć na sumieniu? O tym to się pewnie nigdy nie dowie, żyć będzie w wiecznej acz wcale nie błogiej nieświadomości, a z niebotycznymi wyrzutami sumienia.
Uśmiecha się zaś szeroko, wcale niezrażony tymi westnieniami czy wywracaniem oczu. Co jak co, ale upór jest jedną z najsilniejszą z Ianowych cech, czy to się pannie Neali podoba czy nie.
- Jakże mógłbym sobie odmówić spaceru w tak zacnym towarzystwie? - pyta retorycznie i wzrusza ramionami. Prawdę mówiąc, to wolałby mieć już ciszę i spokój, z dala od tych babskich wyrzutów i głupich pytań na nieistotne tematy, ale takie towarzystwo jest przecież lepsze, niż żadne. A nuż wkrótce przełamią lody i okaże się, że wcale nie
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cóż, zakładać, że mężczyzna zrozumie to, o co mnie chodziło, to rzecz nad wyraz naiwna była. Szkoda, że nie było tu kogoś kto aparat miał. Mógłby uchwycić ten moment i sama bym zobaczyła czy ładnie te łzy wyglądały czy też jednak bez szału jakiegoś wielkiego. Tylko że… no nikogo tu nie było bo się zgubiłam. I stąd ta łza w ogóle. Oh ile bym dała, by nawet - nie nawet chociaż - w smutku móc zachwycać. Łapać za serca. Poruszać duszę. Ale cóż, dzisiaj trafiłam na trudną marę. Znaczy, ja za bardzo do zachwytu nie byłam, to się jakoś mocno nie dziwiłam wcale. Bo czym tu się niby dziwić powinnam. Mogłam tylko zazdrościć tym, które piękne były naprawdę. Nic więcej. Westchnąć miałam ochotę okropną, ale ile można było nad sobą wzdychać? Nie byłam pewna - może dużo całkiem. Najgorsze to było, żyć z nadziejami na piękno pogrzebanymi całkiem. Fatalny bytem byłam strasznie jednak, nie dało się tego ująć inaczej. Nie zauważyłam tych zaciśniętych zębów w końcu dając się przekonać. Opuszczając dłoń z różdżką. Wysłuchałam tego co mówił, próbując zapomnieć o kolejnym - chyba normalnie jakiś album założę, byłam pewna, że miałam ich najwięcej w całej Anglii. Krzywe nogi nie przeszkadzały w niczym. Właściwie, to kolejny mankament. Czy było coś w ogóle ładnego we mnie. Wykrzywiłam usta do własnych myśli próbując skupić się na rozmowie. Łapiąc spojrzenie, kiedy obejrzał się przez ramię. Unosząc trochę brwi. - Byłam. - potwierdziłam spokojnie, idąc za nim. Marszcząc trochę brwi. - Mam tam rodzinę. - dodałam, nie wspominając, że w sumie właściwie to o Ollivanderów chodziło. Lepiej więcej było nie mówić. W sensie, no nadal był obcym no nie? - Robisz meble? - zapytałam więc zamiast tego w czasie drogi woląc skupić sie na nim. - Trudno się je robi? - zadałam kolejne pytanie marszcząc trochę brwi. Bo jakoś nigdy się tak nad tym nie zastanawiałam. Tak jak nigdy nie zastanawiałam się nad papierem, a potem dowiedziałam się o nim sporo. I usłyszałam coś pięknego, co zostało mi w głowie. O tym, że papier jest niewidzialnym przyjacielem. Miał rację pan Theodore, przyjmował wszystko, każdą myśl i każdą kreskę - nie pytając i nie oceniając w ogóle. Daleko to jeszcze było?
Chciałam odejść po tej kompromitacji próbując twarz jakąś zachować. Ale kiedy tylko wyjaśniłam co i jak zrozumiałam, że to nie będzie takie proste. Miałam ochotę westchnąć. Co z nimi było? James zrobił dokładnie to samo w Blackpool. Znaczy nie dokładnie. Ale też nie pozwolił mi iść samej. Przygryzłam dolną wargę. By zaraz prychnąć wywracając oczami kręcąc lekko głową. Zacnym. Że ja niby zacnym towarzystwem była.
- Możesz rozczarować się trochę. - zastrzegłam go ruszając w swoją stronę. Nie czekając za nim. Jak się już uparł, to niech weźmie i idzie, ale czekać nie będę bo jeszcze wyjdzie że mi zależy czy coś. A nie zależało mi wcale. W ogóle najlepiej chyba - najbezpieczniej - było nie poznawać nikogo jeśli jednak przypadkiem - w co nie wierzyłam wcale - nie miałabym władzy nad tym zakochiwaniem. Zarzuciłam jednak tematem jakimś żeby wziąć i ciszę zabić, bo ta za wygodna nie była, kiedy zrozumiałam, że za mną idzie. Zrównał się jednak zaraz ze mną idąc obok. Brwi mi się zmarszczyły, kiedy odpowiedział pytaniem na pytanie. Otworzyłam usta, jedynie zerkając na niego, ale zaraz je zamknęłam, bo nim zdążyłam powiedzieć mówił dalej. Uniosłam brwi spoglądając znów przed siebie. Zadzierając trochę nos. Po chwili na powrót je marszcząc. Czy tak miałam? Sama? Samej mi chyba na pędzeniu nie wiadomo dokąd nie zależało. Milczałam słuchając jego słów. Marszcząc brwi w zastanowieniu, zerkając co jakiś czas ku niemu kiedy rozciąga usta w uśmiechu. Odprowadziłam rękę wzrokiem kiedy ją machnął podążając jej torem. Uniosłam lekko jedną z brwi splatając dłonie przed sobą. - Wolę konie. Niż miotły. - określiłam się krótko nie zając się jednak trochę zaskoczona tym uzewnętrznieniem całym. Wydawało się znajome i inny jednocześnie. - Poznałeś tak jakiś? - zapytałam więc, rozplatając dłonie i splatając je jednak za plecami. - Przyjaciół. - doprecyzowałam, unosząc na niego spojrzenie w krótkim zaciekawieniu. Uniosłam rękę, żeby odsunąć kilka rudych kosmyków na plecy. - Może mam tak. - powiedziałam niepewnie. - Ale nie bardzo mogę sobie pozwolić na takie pędzenie w samotności gdzie mnie poniesie. - dodałam zaraz wzruszając ramionami. - Rzadko wolno mi samej. - wyjaśniłam ze spokojem, choć do głosu wkradło się trochę irytacji. - Ale mam miejsca, do których lubię wracać. Chociaż to niewiele ma wspólnego z tym podróżowaniem w nieznane. - przyznałam zaraz wzruszając ramionami lekko. Długa będzie ta droga jeszcze?
Chciałam odejść po tej kompromitacji próbując twarz jakąś zachować. Ale kiedy tylko wyjaśniłam co i jak zrozumiałam, że to nie będzie takie proste. Miałam ochotę westchnąć. Co z nimi było? James zrobił dokładnie to samo w Blackpool. Znaczy nie dokładnie. Ale też nie pozwolił mi iść samej. Przygryzłam dolną wargę. By zaraz prychnąć wywracając oczami kręcąc lekko głową. Zacnym. Że ja niby zacnym towarzystwem była.
- Możesz rozczarować się trochę. - zastrzegłam go ruszając w swoją stronę. Nie czekając za nim. Jak się już uparł, to niech weźmie i idzie, ale czekać nie będę bo jeszcze wyjdzie że mi zależy czy coś. A nie zależało mi wcale. W ogóle najlepiej chyba - najbezpieczniej - było nie poznawać nikogo jeśli jednak przypadkiem - w co nie wierzyłam wcale - nie miałabym władzy nad tym zakochiwaniem. Zarzuciłam jednak tematem jakimś żeby wziąć i ciszę zabić, bo ta za wygodna nie była, kiedy zrozumiałam, że za mną idzie. Zrównał się jednak zaraz ze mną idąc obok. Brwi mi się zmarszczyły, kiedy odpowiedział pytaniem na pytanie. Otworzyłam usta, jedynie zerkając na niego, ale zaraz je zamknęłam, bo nim zdążyłam powiedzieć mówił dalej. Uniosłam brwi spoglądając znów przed siebie. Zadzierając trochę nos. Po chwili na powrót je marszcząc. Czy tak miałam? Sama? Samej mi chyba na pędzeniu nie wiadomo dokąd nie zależało. Milczałam słuchając jego słów. Marszcząc brwi w zastanowieniu, zerkając co jakiś czas ku niemu kiedy rozciąga usta w uśmiechu. Odprowadziłam rękę wzrokiem kiedy ją machnął podążając jej torem. Uniosłam lekko jedną z brwi splatając dłonie przed sobą. - Wolę konie. Niż miotły. - określiłam się krótko nie zając się jednak trochę zaskoczona tym uzewnętrznieniem całym. Wydawało się znajome i inny jednocześnie. - Poznałeś tak jakiś? - zapytałam więc, rozplatając dłonie i splatając je jednak za plecami. - Przyjaciół. - doprecyzowałam, unosząc na niego spojrzenie w krótkim zaciekawieniu. Uniosłam rękę, żeby odsunąć kilka rudych kosmyków na plecy. - Może mam tak. - powiedziałam niepewnie. - Ale nie bardzo mogę sobie pozwolić na takie pędzenie w samotności gdzie mnie poniesie. - dodałam zaraz wzruszając ramionami. - Rzadko wolno mi samej. - wyjaśniłam ze spokojem, choć do głosu wkradło się trochę irytacji. - Ale mam miejsca, do których lubię wracać. Chociaż to niewiele ma wspólnego z tym podróżowaniem w nieznane. - przyznałam zaraz wzruszając ramionami lekko. Długa będzie ta droga jeszcze?
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 13 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
Baśniowa puszcza
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia