Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Sala główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:27, w całości zmieniany 1 raz
Słowa komendanta odbijały się dla niego echem od wszystkich ścian Parszywego, gdy w uszach coraz silniej buzowała krew, a mętniejące do niedawna od alkoholu spojrzenie wyostrzyło się pod wpływem adrenaliny krążącej w żyłach.
Atak wymierzony w Celinę, młodą, bezbronną dziewczynę był jak kulawy taniec na granicy absurdu. Robili co chcieli, każdym słowem podkreślając swoją władzę i to, że potrafili ją dobrze wykorzystać. Zaklęcia przecięły przestrzeń, mknąć na drugą część sali, podążył za nimi krótko spojrzeniem, widząc, jak magiczne kajdany zaciskają się na nadgarstkach i kostkach wpierw pięknego łabędzia, a później kudłatego Hagrida. Czas dla niego na chwilę zwolnił, kiedy przenosił wzrok na komendanta, na Sallowa znów, który stał tuż przed nim. Obejrzał się w prawo, potem lewo. Dwóch funkcjonariuszy ruszyło w jego stronę, a głos Arnolda zmroził go do samego szpiku, kiedy wypowiadał ich nazwiska, patrząc na niego przez ramię polityka. Skapitulował, unosząc ręce wysoko, rozkładając je szeroko na boki, choć kiedy tylko skoncentrował spojrzenie na mężczyźnie przed nim miał ochotę wykonać ten jeden prosty ruch, z impetem uderzyć go porządnie w czoło. Nie był pewien, co stało się z tym chłopcem pod stołem, z tym człowiekiem za schodami. Pewien był tylko jednego. Mógłby polubić ten stan na dobre. Od wczoraj, odkąd w jego głowie zamieszkały obrazy małych dzieci z uśmiechniętymi twarzami, wybebeszone, bawiące się na ulicy kulkami. Stan bycia pijanym, mniej lub bardziej — kiedy nie przejmował się niczym i nikim, miał gdzieś, jak potoczą się wszystkie sprawy; stawał się ignorantem nie myślącym o konsekwencjach. Nie był do końca pewien, w jaki sposób słowa, które wypowiedział tak śmiało i tak arogancko do tego człowieka opuściły jego gardło, zupełnie tak, jakby nie był za nie odpowiedzialny. Ktoś mu je tam wsadził, a potem go ścisnął, zmuszając by wyrzucił je z siebie, jak kwaśną ślinę. I opluł go tak nimi chwilę czując dziką satysfakcję z wyrazu jego twarzy, kiedy zwrócił się w jego stronę ponownie, za nic mając otaczającą ich publikę, a jeszcze mniej robiąc sobie ze skutków, które mogły — miały — za chwilę się pojawić; było tu i teraz, przynajmniej na moment. Poszczególne sylaby zmieniały się w zdania, a te w nieprawdziwą historię, którą podsunął na poczekaniu, skupiony na swojej złości i nienawiści — do niego, do całego świata wokół właściwie, zupełnie nie radząc sobie z tą wewnętrzną wibracją, rozchodzącą się gdzieś zza mostka wraz z falami gorąca. Oto on, doskonały obiekt młodzieńczej furii, złości, nienawiści, bezradności — byłby nim, a jakże, gdyby nie cały sztab funkcjonariuszy wokół, których długo zdawał się nie zauważać, wierząc w cygańskie opowieści o nieśmiertelnych duchach. Zapomniał, że był tylko zlepkiem mięśni i kości, które mogły rozkruszyć się pod odpowiednim uciśnięciem jednego okutego buciora.
Kiedy komendant spytał Sallowa, czy go zna — czy zna Marcela, patrzył prosto na niego, na jego twarz, w tych pustych, kłamliwych oczach odczytując własne myśli. Wspomnienia, skrawki rozmów wyłoniły się w myślach nagle, jakby tylko na nie czekał, rozjaśniając mu wszystkie wątpliwości w jednej chwili, w mgnieniu oka — pozwalając połączyć fakty. Sallow. Ty skurwysynie, ty parszywy gnoju. Naszło go na refleksje, kiedy przypomniał sobie podszyte bólem, żalem i zawodem słowa przyjaciela, dla którego najlepszym wyjściem byłoby wymazanie z pamięci historii istnienia tego człowieka. Ty, złamasie demolujący ludziom życia z powodu ślepej i naiwnej wiary, że wszystko możesz, że wszystko ci wolno. Wiem, co mu zrobiłeś, pomyślał, ciosając w niego wzrokiem, którym — o jakżeby tego pragnął — mógł go obedrzeć ze wszystkich masek i wymówek, zostawić go takiego, nagiego, bezbronnego i smutnego. Kazał mu przeżywać tamten horror, bestialski mord własnej matki, odtwarzać w głowie tę samą melodię, jak zacięty czarodziejski gramofon. Pamiętał. Pamiętał, co zrobił Marcelowi — to musiał być on, nie było innego wyjścia. Zrozumiał to w chwili, w której rozkazał im złapać go mocno i unieruchomić mu głowę. Zdziwienie trwało tylko chwilę, potem była już tylko nienawiść i jeszcze większa fala złości. I strach — olbrzymi, czający się za plecami jak koszmar ze szczenięcych nocy.
— Nie dotykaj mnie — tą różdżką; nie zbliżaj się kutasie. Mięsień tuż przy płatku nosa drgnął wyraźnie, unosząc na chwilę wargę, a później zacisnął zęby mocno, zapierając się na nogach, by odsunąć się od niego jak najdalej. Głos Marcela zadźwięczał mu z boku, chciał obrócić głowę, ruszył nią w prawo, ale nie potrafił spuścić z oczu Sallowa, jakby czuł, że gdy tylko to zrobi wykorzysta jego nieuwagę, do tego by wejść mu do głowy. Czego chciał tam szukać? Co znaleźć? Doskonale wiedział, że nie znajdzie nic, co mogłoby go pogrążyć, ale nikt nie będzie czekał na dowód, wystarczy jedno jego słowo, by uwierzył mu każdy. Wiedział, że był stracony, los przesądzony. Powoli zaczynało to do niego docierać. Brzydził się nim. Patrzył na niego z pogardą, w sposób jaki patrzy się na ojców, którzy powinni byli umrzeć dawno temu. Których śmierci i zguby się chciało. Słyszał też Celinę, ale nie był w stanie jej poprosić, by milczała, by spróbowała się ratować, by ktoś ją zabrał stąd, z tego parszywego miejsca. Słyszał jej błagalny szloch, żałosną prośbę. Ile jeszcze upokorzenia, ile łez, bólu, dranie?! Dłonie zacisnął w pięści. Zapomniał jak to jest być spokojnym, jak to się robiło, jakie to przyjemne uczucie.
Atak wymierzony w Celinę, młodą, bezbronną dziewczynę był jak kulawy taniec na granicy absurdu. Robili co chcieli, każdym słowem podkreślając swoją władzę i to, że potrafili ją dobrze wykorzystać. Zaklęcia przecięły przestrzeń, mknąć na drugą część sali, podążył za nimi krótko spojrzeniem, widząc, jak magiczne kajdany zaciskają się na nadgarstkach i kostkach wpierw pięknego łabędzia, a później kudłatego Hagrida. Czas dla niego na chwilę zwolnił, kiedy przenosił wzrok na komendanta, na Sallowa znów, który stał tuż przed nim. Obejrzał się w prawo, potem lewo. Dwóch funkcjonariuszy ruszyło w jego stronę, a głos Arnolda zmroził go do samego szpiku, kiedy wypowiadał ich nazwiska, patrząc na niego przez ramię polityka. Skapitulował, unosząc ręce wysoko, rozkładając je szeroko na boki, choć kiedy tylko skoncentrował spojrzenie na mężczyźnie przed nim miał ochotę wykonać ten jeden prosty ruch, z impetem uderzyć go porządnie w czoło. Nie był pewien, co stało się z tym chłopcem pod stołem, z tym człowiekiem za schodami. Pewien był tylko jednego. Mógłby polubić ten stan na dobre. Od wczoraj, odkąd w jego głowie zamieszkały obrazy małych dzieci z uśmiechniętymi twarzami, wybebeszone, bawiące się na ulicy kulkami. Stan bycia pijanym, mniej lub bardziej — kiedy nie przejmował się niczym i nikim, miał gdzieś, jak potoczą się wszystkie sprawy; stawał się ignorantem nie myślącym o konsekwencjach. Nie był do końca pewien, w jaki sposób słowa, które wypowiedział tak śmiało i tak arogancko do tego człowieka opuściły jego gardło, zupełnie tak, jakby nie był za nie odpowiedzialny. Ktoś mu je tam wsadził, a potem go ścisnął, zmuszając by wyrzucił je z siebie, jak kwaśną ślinę. I opluł go tak nimi chwilę czując dziką satysfakcję z wyrazu jego twarzy, kiedy zwrócił się w jego stronę ponownie, za nic mając otaczającą ich publikę, a jeszcze mniej robiąc sobie ze skutków, które mogły — miały — za chwilę się pojawić; było tu i teraz, przynajmniej na moment. Poszczególne sylaby zmieniały się w zdania, a te w nieprawdziwą historię, którą podsunął na poczekaniu, skupiony na swojej złości i nienawiści — do niego, do całego świata wokół właściwie, zupełnie nie radząc sobie z tą wewnętrzną wibracją, rozchodzącą się gdzieś zza mostka wraz z falami gorąca. Oto on, doskonały obiekt młodzieńczej furii, złości, nienawiści, bezradności — byłby nim, a jakże, gdyby nie cały sztab funkcjonariuszy wokół, których długo zdawał się nie zauważać, wierząc w cygańskie opowieści o nieśmiertelnych duchach. Zapomniał, że był tylko zlepkiem mięśni i kości, które mogły rozkruszyć się pod odpowiednim uciśnięciem jednego okutego buciora.
Kiedy komendant spytał Sallowa, czy go zna — czy zna Marcela, patrzył prosto na niego, na jego twarz, w tych pustych, kłamliwych oczach odczytując własne myśli. Wspomnienia, skrawki rozmów wyłoniły się w myślach nagle, jakby tylko na nie czekał, rozjaśniając mu wszystkie wątpliwości w jednej chwili, w mgnieniu oka — pozwalając połączyć fakty. Sallow. Ty skurwysynie, ty parszywy gnoju. Naszło go na refleksje, kiedy przypomniał sobie podszyte bólem, żalem i zawodem słowa przyjaciela, dla którego najlepszym wyjściem byłoby wymazanie z pamięci historii istnienia tego człowieka. Ty, złamasie demolujący ludziom życia z powodu ślepej i naiwnej wiary, że wszystko możesz, że wszystko ci wolno. Wiem, co mu zrobiłeś, pomyślał, ciosając w niego wzrokiem, którym — o jakżeby tego pragnął — mógł go obedrzeć ze wszystkich masek i wymówek, zostawić go takiego, nagiego, bezbronnego i smutnego. Kazał mu przeżywać tamten horror, bestialski mord własnej matki, odtwarzać w głowie tę samą melodię, jak zacięty czarodziejski gramofon. Pamiętał. Pamiętał, co zrobił Marcelowi — to musiał być on, nie było innego wyjścia. Zrozumiał to w chwili, w której rozkazał im złapać go mocno i unieruchomić mu głowę. Zdziwienie trwało tylko chwilę, potem była już tylko nienawiść i jeszcze większa fala złości. I strach — olbrzymi, czający się za plecami jak koszmar ze szczenięcych nocy.
— Nie dotykaj mnie — tą różdżką; nie zbliżaj się kutasie. Mięsień tuż przy płatku nosa drgnął wyraźnie, unosząc na chwilę wargę, a później zacisnął zęby mocno, zapierając się na nogach, by odsunąć się od niego jak najdalej. Głos Marcela zadźwięczał mu z boku, chciał obrócić głowę, ruszył nią w prawo, ale nie potrafił spuścić z oczu Sallowa, jakby czuł, że gdy tylko to zrobi wykorzysta jego nieuwagę, do tego by wejść mu do głowy. Czego chciał tam szukać? Co znaleźć? Doskonale wiedział, że nie znajdzie nic, co mogłoby go pogrążyć, ale nikt nie będzie czekał na dowód, wystarczy jedno jego słowo, by uwierzył mu każdy. Wiedział, że był stracony, los przesądzony. Powoli zaczynało to do niego docierać. Brzydził się nim. Patrzył na niego z pogardą, w sposób jaki patrzy się na ojców, którzy powinni byli umrzeć dawno temu. Których śmierci i zguby się chciało. Słyszał też Celinę, ale nie był w stanie jej poprosić, by milczała, by spróbowała się ratować, by ktoś ją zabrał stąd, z tego parszywego miejsca. Słyszał jej błagalny szloch, żałosną prośbę. Ile jeszcze upokorzenia, ile łez, bólu, dranie?! Dłonie zacisnął w pięści. Zapomniał jak to jest być spokojnym, jak to się robiło, jakie to przyjemne uczucie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zewsząd oskarżenia, ciosy w rodzinę, ciosy w przyjaciół. Rozproszeni jak szkodni policjanci łapali, zakuwali, rozcierali ręce, poszukując tylko wymówki, by dowalić. Znała te łby, znała te świńskie oczka obłudników, którzy żyli po to, by łazić za takimi jak oni. Port był krzywą historią, z niej wyrastał i w niej rozkwitał. Port ciężko pracował, by tacy jak oni mieli co żreć i kim się wysłużyć. Po dokach łazili jak po własnych pałacach, wysyłali donosy, zarzucali sądami, wtrącali do celi, bo mogli. Jesteś z portu? To masz przewalone. Nikt nie uwierzy i niczym się już nie obronisz. Prawda wciskała się przez czułość wokół powiek, prawda kuła w oczy. Wszystkich, tylko nie ich. Głupie psie mordy, jeszcze trochę i założą sobie tu gniazdo. Policyjna stacja? Buda na samym środku portu. Nie mogła na nich patrzeć. Ze zgrozą przysłuchiwała się kolejnym oskarżeniom. Jak śmieli? Tylko że aż za dobrze w ostatnim czasie przekonała się, że wolno im wszystko, że tutaj byli panami świata. A szczury się tępi, prawda? Szczury są złem, zadrapaniem wielkich paniczów, źródłem każdego problemu, chorobą, złodziejstwem i zbrodnią. Wszystkim. Tak o nich myśleli. Komisarz wcale nie chciał wysłuchać pani Boyle. Moss dobrze wiedziała, że jeśli zechce, sprawdzi wszystko – ha, i nawet się z tym nie krył. Wkrótce kajdany pochwyciły mocno Hagrida i Celine. Popatrzyła na upadającą balerinę, na ogromny profil Rubeusa, którzy w swej stalowej pięści nie mógł uczynić nic. Bo pieprzona policja była mocniejsza. Zacisnęła usta, dławiąc się przekleństwem.
Reakcja strażników była jasna. Nie mieli sumienia. Ani dla dziewczynki ani dla kogokolwiek, kto nie był nimi samymi. Gdyby nie pulsujący groźnie autorytet po drugiej stronie sali polecieliby posłusznie po okrycia zwabieni przez wciąż jeszcze miłe damskie głosy. Choć jednak… Przystano na propozycję Rain i zaangażowano kogoś do znalezienia okryć. Kątem oka tylko wyłapała, że Bojczuk już zajął się biedną Yvette. Spróbowała posłać mu porozumiewawcze spojrzenie. Gdy zdawało się, że pani Boyle odciąga uwagę dowódcy, Moss wiedziała, że to tylko pozory. Mężczyzna zdawał się przecież płynnie reagować na wszystkie wyskoki, zamierzone i niezamierzone wyzwania podrzucane policjantom – tak by nie narzekali na nudę w dostatecznie nędznej dzielnicy. Nabrała mocnej powietrza i sięgnęła do nadgarstka Hagrida, wysoko, wysoko, by choćby przelotnie dać mu znać, że jest, żeby się nie bał, żeby zachował spokój. Bo przecież coś musieli wymyśleć. Dłużyły się minuty, Rain mogła wyruszyć na górę, a komendant nie porzucał swojego srogiego zadania. Znała jednak szefową nie od dziś, wiedziała, że ta sobie jakoś poradzi, ale w razie co gotowa była aktywnie włączyć się do wstrętnego przesłuchania. Chcieli wiedzieć, co się dzieje w Parszywym? Naprawdę chcieli? Niestety podejrzewała, że los Hagrida i Celinki nie był wcale pewny. Rosło zamieszenia, rosło niebezpieczeństwo.. Płacz jasnowłosej, wyznanie Rubeusa i biedny James wpędzony prosto w sidła wyszczekanego mądrali z ministerstwa. Kurwa. Biedna siostra za barem poleciała na odpytki. Rain i Phils mogły przecież być następne. – Dobrze zrobiłeś, Hagridzie. Wykonywałeś swoją pracę – szepnęła do Rubeusa, nim ten zrobił ten krok, po czym odważniej popatrzyła w stronę baru. Już wszystko wiedzieli, już tylko potrzebowali nazwiska i pięciu chętnych do ścięcia głów. Cierpienie Lovegood zapiekło ją mocniej. Nie mogła stać biernie, choć z drugiej strony prawda była dla zgrai z portu cholernie niewygodna: nie mieli żadnej szansy. Chciała od niej podejść, podnieść ją, obetrzeć łzy, zgarnąć w ramiona. Nie przepraszaj, Celine. – Te kajdany są konieczne? – odezwała się nagle, bo już nie mogła stać spokojnie. – Nie widzicie, że ją krzywdzicie? Jest mokra, przerażona, płacze. To dziecko, kruche i smarkate. Co może zrobić wam? Całej armii? Ona nie rozumie, co się tu dzieje. Jeżeli jest winna, to uczyniła to nieświadomie. Pozwólcie mi do niej podejść, pomogę jej się uspokoić – oznajmiła odważnie i spróbowała zrobić ruch w stronę Celine. Zamierzała kucnąć przy niej, ale nie miała pewności, czy te dwa gamonie ją puszczą dalej. Przecież miała stać pod ścianą. Miała.
Reakcja strażników była jasna. Nie mieli sumienia. Ani dla dziewczynki ani dla kogokolwiek, kto nie był nimi samymi. Gdyby nie pulsujący groźnie autorytet po drugiej stronie sali polecieliby posłusznie po okrycia zwabieni przez wciąż jeszcze miłe damskie głosy. Choć jednak… Przystano na propozycję Rain i zaangażowano kogoś do znalezienia okryć. Kątem oka tylko wyłapała, że Bojczuk już zajął się biedną Yvette. Spróbowała posłać mu porozumiewawcze spojrzenie. Gdy zdawało się, że pani Boyle odciąga uwagę dowódcy, Moss wiedziała, że to tylko pozory. Mężczyzna zdawał się przecież płynnie reagować na wszystkie wyskoki, zamierzone i niezamierzone wyzwania podrzucane policjantom – tak by nie narzekali na nudę w dostatecznie nędznej dzielnicy. Nabrała mocnej powietrza i sięgnęła do nadgarstka Hagrida, wysoko, wysoko, by choćby przelotnie dać mu znać, że jest, żeby się nie bał, żeby zachował spokój. Bo przecież coś musieli wymyśleć. Dłużyły się minuty, Rain mogła wyruszyć na górę, a komendant nie porzucał swojego srogiego zadania. Znała jednak szefową nie od dziś, wiedziała, że ta sobie jakoś poradzi, ale w razie co gotowa była aktywnie włączyć się do wstrętnego przesłuchania. Chcieli wiedzieć, co się dzieje w Parszywym? Naprawdę chcieli? Niestety podejrzewała, że los Hagrida i Celinki nie był wcale pewny. Rosło zamieszenia, rosło niebezpieczeństwo.. Płacz jasnowłosej, wyznanie Rubeusa i biedny James wpędzony prosto w sidła wyszczekanego mądrali z ministerstwa. Kurwa. Biedna siostra za barem poleciała na odpytki. Rain i Phils mogły przecież być następne. – Dobrze zrobiłeś, Hagridzie. Wykonywałeś swoją pracę – szepnęła do Rubeusa, nim ten zrobił ten krok, po czym odważniej popatrzyła w stronę baru. Już wszystko wiedzieli, już tylko potrzebowali nazwiska i pięciu chętnych do ścięcia głów. Cierpienie Lovegood zapiekło ją mocniej. Nie mogła stać biernie, choć z drugiej strony prawda była dla zgrai z portu cholernie niewygodna: nie mieli żadnej szansy. Chciała od niej podejść, podnieść ją, obetrzeć łzy, zgarnąć w ramiona. Nie przepraszaj, Celine. – Te kajdany są konieczne? – odezwała się nagle, bo już nie mogła stać spokojnie. – Nie widzicie, że ją krzywdzicie? Jest mokra, przerażona, płacze. To dziecko, kruche i smarkate. Co może zrobić wam? Całej armii? Ona nie rozumie, co się tu dzieje. Jeżeli jest winna, to uczyniła to nieświadomie. Pozwólcie mi do niej podejść, pomogę jej się uspokoić – oznajmiła odważnie i spróbowała zrobić ruch w stronę Celine. Zamierzała kucnąć przy niej, ale nie miała pewności, czy te dwa gamonie ją puszczą dalej. Przecież miała stać pod ścianą. Miała.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Yvette może poczuć jak spinają mi się mięśnie, kiedy eter przecinają światła zaklęć, a strzęk ciężkich kajdanów dudni w nie do końca cichych ścianach Parszywego Pasażera. Zerkam na biedną Celinkę i na biednego pana Rubiego, a szczęka sama mi się zaciska. Przecież tak nie mogło być! Powracam spojrzeniem do mojego ulubionego psiarza w momencie, w którym chowa moje papiery do kieszeni i znowu się odzywam - Ej! Halo! Zajumałeś mi dokumenty! Miałeś je tylko sprawdzić - niedorozwoju. Widać, że ze zrozumieniem najprostszych poleceń też miał problemy, co tacy ludzie robią w policji?... W sumie odpowiedź nasuwa się sama - przyjmą każdego debila, który zechce być do końca życia parobasem. Ruszam za nim spod ściany, zatrzymując się tuż obok, a powstałe przy młodym Jamesie zamieszanie, oraz wysoki bar oddzielający mnie zarówno od komendanta jak i reszty właściwie działa na moją korzyść. Uskuteczniam na nim kieszonkową kradzież, po to głównie by niepostrzeżenie odzyskać swoje papiery, jeszcze mi się przydadzą, a może przy okazji znajdę coś jeszcze. Z wprawy nigdy nie wyszedłem, nawet jeśli właściwie nie musiałem już kraść. No cóż, powiedzmy, że skoro malarstwo urosło do miana pracy, kradzieże stały się moim hobby. A potem krzyżuję spojrzenie z komendantem i unoszę wysoko obie brwi - Naocznego świadka? - powtarzam zaskoczony - Nawet mnie tu wtedy nie było, proszę sobie za dużo nie dopowiadać panie komendancie. Mogę za to z czystym sumieniem przyznać, że widzę i jestem naocznym świadkiem tego, że pana ludzie nie mają szacunku nawet dla tutejszych kobiet. Od razu się czuję bezpieczniej jak widzę, że mała krucha istota, że dziecko, którym wciąż jest panna Lovegood, zostało tak brutalnie unieruchomione - wywracam oczami - Przykro patrzeć, że ludzie, którzy mają dbać o bezpieczeństwo obywateli, robią właściwie coś całkiem przeciwnego, myślałem, że służycie głównie ludziom i o nich macie dbać, ale chyba się pomyliłem - brzmię tak, jakbym kiedyś naprawdę mógł wierzyć w to, że Nowy Porządek ma sens, a w tym właśnie momencie straciłem wiarę. I pyk, w taki sposób minister Malfoy traci poparcie - Myślałem, że to zarządca portu zajmuje się trzymaniem portu w ryzach, pan Goyle w ogóle wie, że tu jesteście? Czemu go tu nie ma? - dopytuję. Goyle był poniekąd swój, był marynarzem, znał tutejszy klimat; czy mógłby pomóc panu Rubiemu? Czy mógłby się za nim wstawić? Bądź co bądź tracił właśnie człowieka, którego nie zastąpi nikt inny i Hagrid też to wiedział. Moje spojrzenie przeskakuje z komendanta na pana Sallowa, który zaczyna wydawać polecenia służbistom (tfu, kurwa). Przez chwilę mierzę go wzrokiem, a potem znowu paplam - Co pan mu zrobi? - pytam durnie, choć reakcje innych jasno dają do zrozumienia, że nie będzie to nic przyjemnego - WOW! - dorzucam głośno - Dopiero z tej odległości widzę jaki pan ma szlachetny profil, niesamowite! Nie myślał pan o tym, żeby dać się sportretować? Wie pan, jestem teraz w trakcie wykonywania zlecenia dla Ministra Malfoya, ale jak skończę to mógłbym namalować również pana. TAKIE oblicze powinno zostać uwiecznione dla potomnych - kiwam głową. Pierdolę tak głównie chyba po to, żeby go zdekoncentrować.
przesuwam się na koniec baru, obok policjanta, rzucam na zręczne ręce poziom III
przesuwam się na koniec baru, obok policjanta, rzucam na zręczne ręce poziom III
The member 'Johnatan Bojczuk' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 18
'k100' : 18
Nie rozumiała, co dokładnie zaszło między Sallowem a Lovegood i o jakie czynności służbowe chodziło. Wiedziała jednak, że cokolwiek kryło się za tymi słowami– jej lokal miał oberwać teraz rykoszetem i to z powodu jednej kłopotliwej klientki. Zaistniała sytuacja zwyczajnie jej się nie podobała, ale musiała ukrywać swoje odczucia pod maską spokoju. Od wielu lat próbowała zaprowadzić tu porządek i zwyczajnie nie mogła, zawsze pojawiał się nowy problem. Jeżeli nie byli nim marynarze, to pracownicy. I najwyraźniej nie dane jej było spełnić swojego marzenia o pięknym lokalu i porządnych zarobkach. Miała już dosyć tego przeklętego miejsca, którym opiekowała się od kilkunastu lat. Co chwilę spoglądała w stronę pana Montague, a szczególnie wtedy, kiedy ten ironicznie skomentował „występ” dziewczyny, który miał na celu uniknięcie zaklęcia rzuconego przez pana Skarżypytę.
Co miała robić, żeby zachować swój lokal i choćby część pracowników? Nie wiedziała. Chciała jakoś zaradzić, ale nie miała pomysłu. Wszystko i wszyscy byli przeciwko jej słowom. Ton z jakim mówił głównodowodzący policjant zwyczajnie jej się nie podobał. Wiedział, że mógł zrobić cokolwiek tylko chciał, tak samo jak Boyle wiedziała, że nie miała zbyt wiele rozwiązań z sytuacji w jakiej się znaleźli. Najbardziej jednak martwiła ją sytuacja Hagrida. Czy naprawdę rzucił się na tego przeklętego urzędnika? Przecież tyle razy mu powtarzała, żeby tego nie próbował; że w Parszywym pojawiali się policjanci i ludzie Ministerstwa, którzy próbowali wywęszyć osoby, które byłyby przeciwko ich porządkowi.
Na oskarżenie czarodzieja (Corneliusa), jakoby zaatakował go Rubeus, zareagowała uniesieniem prawej brwi. Brzmiał, jak gdyby nie miał w sobie niczego męskiego, a przez to tym bardziej przypominał jej pewnego mugolskiego chłopaka w czarnym mundurze. Szczekał i krył się za kolegami, którzy z kolei czerpali satysfakcję w męczeniu niewinnych czarodziei. I on mówił, że nie chciałby nikogo oskarżyć pochopnie? Dorothea nie wiedziała jak zareagować na tego typu słowa. Kiedy ciemnowłosy chłopak (James) powiedział, że Cornelius nie zapłacił za tequilę, zgromiła mężczyznę ich wzrokiem. Jednak to reakcja Bojczuka sprawiła, że na jej twarzy pojawiło się zaskoczenie. Obróciła się, żeby na niego spojrzeć i zgromić go za wypowiedziane słowa. To nie były żarty, na Merlina. Ruchem głowy wskazała mu, żeby się uspokoił.
Hagrid i panna Lovegood nagle zostali skuci, a policjant zwrócił z powrotem uwagę na nią samą. To tylko znaczyło, że tak właściwie nie wiadomo ile by ich bronili, ich sytuacja została przesądzona. Nie uśmiechała się i nie zamierzała się uśmiechać, szczególnie kiedy usłyszała, co czekało ojca kłopotliwej klientki. Ponownie spojrzała na Montague’a. Zignorowała wyciągniętą przed niego drożdżkówkę, uznając że był równie niepoważny, co jej klienci i pracownicy. I jak miała z nimi wszystkimi wytrzymać?
– Owszem, prowadzę – odpowiedziała na pytanie dotyczące dokumentacji. – Ustalamy zmiany co tydzień – dodała. A potem westchnęła ciężko, kiedy mężczyzna oskarżył ją o kłamstwo. – Panie Montague, nie zarzucam ani panu, ani panu Sallowowi kłamstwa. Nie mówię, że policjanci cierpią na zbiorową halucynację. Jeżeli tak mnie pan odebrał, to jest mi niezmiernie przykro. Najwyraźniej źle mnie pan zrozumiał. To, co miałam na myśli i to, co chciałam powiedzieć to, to że kiedy ja czuwam nad lokalem, moi pracownicy nie dopuszczają się podobnych czynów, które pan przedstawił. Tak więc, winę ponosi mój mąż, który jest nieobliczalny. To on nie poinformował mnie o zajściu, o którym pan mówi i dlatego jestem zaskoczona pańską obecnością oraz pana Sallowa i pana pracowników – wyjaśniła spokojnie, choć w środku coś się w niej gotowało i najchętniej wybuchłaby złością i na policjantów i na pracowników, i na klientów. – Nie sądzę, żeby Rubeus zrobił krzywdę policjantom sam od siebie, tylko zmusił go do tego ten przeklęty szaleniec, za którego niestety wyszłam.
Kiedy wspomniał o brakujących dokumentach poświadczających rejestrację jej różdżki, zmrużyła tylko oczy. Czy to była swego rodzaju groźba i obelga? Chociaż… lepiej było teraz wyjść na głupią Niemkę. W tym czasie dostrzegła dwa nazwiska w jego zeszycie, ale zachowała powagę. Jeżeli jego celem była tylko dziewczyna i jej ochroniarz... to pozostali mogli być spokojni. Być może dlatego też zdobyła się na ledwie widoczny uśmiech.
– Zapraszam na zaplecze – odpowiedziała krótko, nie komentując jego słów, za to wskazując dłonią w stronę drzwi za nią, które zabezpieczał jeden z policjantów. – Przejrzymy księgi, jeżeli pan sobie tego życzy – dodała, obrzucając chłodnym spojrzeniem wszystkich, którzy znajdowali się w pomieszczeniu. – Sama chciałabym wiedzieć, gdzie znajduje się mój mąż – odpowiedziała rozgoryczona. Kiedy jego celem stała się barmanka, postanowiła odchrząknąć głośno i jeszcze raz zaproponowała gestem zaplecze. Lepiej, żeby nie tykał drugich pracowników. Liczyła też na to, że pozostali zachowają spokój i powagę sytuacji. – I urwać mu głowę – dodała odrobinę ciszej. – Czy mogę panu zaproponować coś do picia, czy nie pije pan na służbie? – Zapytała nagle głósniej, przypominając sobie, że być może była wyjątkowo nieuprzejma. Czy takie pytanie jest nieodpowiednie? Zawiesiła wzrok na jego dłoniach i na tej przeklętej drożdżówce, którą jadł, jak gdyby nigdy nic.
| Zapraszam pana Montague na zaplecze
| Rzucam na spostrzegawczość (I) i przyglądam się Arnoldowi i jego dłoniom
Co miała robić, żeby zachować swój lokal i choćby część pracowników? Nie wiedziała. Chciała jakoś zaradzić, ale nie miała pomysłu. Wszystko i wszyscy byli przeciwko jej słowom. Ton z jakim mówił głównodowodzący policjant zwyczajnie jej się nie podobał. Wiedział, że mógł zrobić cokolwiek tylko chciał, tak samo jak Boyle wiedziała, że nie miała zbyt wiele rozwiązań z sytuacji w jakiej się znaleźli. Najbardziej jednak martwiła ją sytuacja Hagrida. Czy naprawdę rzucił się na tego przeklętego urzędnika? Przecież tyle razy mu powtarzała, żeby tego nie próbował; że w Parszywym pojawiali się policjanci i ludzie Ministerstwa, którzy próbowali wywęszyć osoby, które byłyby przeciwko ich porządkowi.
Na oskarżenie czarodzieja (Corneliusa), jakoby zaatakował go Rubeus, zareagowała uniesieniem prawej brwi. Brzmiał, jak gdyby nie miał w sobie niczego męskiego, a przez to tym bardziej przypominał jej pewnego mugolskiego chłopaka w czarnym mundurze. Szczekał i krył się za kolegami, którzy z kolei czerpali satysfakcję w męczeniu niewinnych czarodziei. I on mówił, że nie chciałby nikogo oskarżyć pochopnie? Dorothea nie wiedziała jak zareagować na tego typu słowa. Kiedy ciemnowłosy chłopak (James) powiedział, że Cornelius nie zapłacił za tequilę, zgromiła mężczyznę ich wzrokiem. Jednak to reakcja Bojczuka sprawiła, że na jej twarzy pojawiło się zaskoczenie. Obróciła się, żeby na niego spojrzeć i zgromić go za wypowiedziane słowa. To nie były żarty, na Merlina. Ruchem głowy wskazała mu, żeby się uspokoił.
Hagrid i panna Lovegood nagle zostali skuci, a policjant zwrócił z powrotem uwagę na nią samą. To tylko znaczyło, że tak właściwie nie wiadomo ile by ich bronili, ich sytuacja została przesądzona. Nie uśmiechała się i nie zamierzała się uśmiechać, szczególnie kiedy usłyszała, co czekało ojca kłopotliwej klientki. Ponownie spojrzała na Montague’a. Zignorowała wyciągniętą przed niego drożdżkówkę, uznając że był równie niepoważny, co jej klienci i pracownicy. I jak miała z nimi wszystkimi wytrzymać?
– Owszem, prowadzę – odpowiedziała na pytanie dotyczące dokumentacji. – Ustalamy zmiany co tydzień – dodała. A potem westchnęła ciężko, kiedy mężczyzna oskarżył ją o kłamstwo. – Panie Montague, nie zarzucam ani panu, ani panu Sallowowi kłamstwa. Nie mówię, że policjanci cierpią na zbiorową halucynację. Jeżeli tak mnie pan odebrał, to jest mi niezmiernie przykro. Najwyraźniej źle mnie pan zrozumiał. To, co miałam na myśli i to, co chciałam powiedzieć to, to że kiedy ja czuwam nad lokalem, moi pracownicy nie dopuszczają się podobnych czynów, które pan przedstawił. Tak więc, winę ponosi mój mąż, który jest nieobliczalny. To on nie poinformował mnie o zajściu, o którym pan mówi i dlatego jestem zaskoczona pańską obecnością oraz pana Sallowa i pana pracowników – wyjaśniła spokojnie, choć w środku coś się w niej gotowało i najchętniej wybuchłaby złością i na policjantów i na pracowników, i na klientów. – Nie sądzę, żeby Rubeus zrobił krzywdę policjantom sam od siebie, tylko zmusił go do tego ten przeklęty szaleniec, za którego niestety wyszłam.
Kiedy wspomniał o brakujących dokumentach poświadczających rejestrację jej różdżki, zmrużyła tylko oczy. Czy to była swego rodzaju groźba i obelga? Chociaż… lepiej było teraz wyjść na głupią Niemkę. W tym czasie dostrzegła dwa nazwiska w jego zeszycie, ale zachowała powagę. Jeżeli jego celem była tylko dziewczyna i jej ochroniarz... to pozostali mogli być spokojni. Być może dlatego też zdobyła się na ledwie widoczny uśmiech.
– Zapraszam na zaplecze – odpowiedziała krótko, nie komentując jego słów, za to wskazując dłonią w stronę drzwi za nią, które zabezpieczał jeden z policjantów. – Przejrzymy księgi, jeżeli pan sobie tego życzy – dodała, obrzucając chłodnym spojrzeniem wszystkich, którzy znajdowali się w pomieszczeniu. – Sama chciałabym wiedzieć, gdzie znajduje się mój mąż – odpowiedziała rozgoryczona. Kiedy jego celem stała się barmanka, postanowiła odchrząknąć głośno i jeszcze raz zaproponowała gestem zaplecze. Lepiej, żeby nie tykał drugich pracowników. Liczyła też na to, że pozostali zachowają spokój i powagę sytuacji. – I urwać mu głowę – dodała odrobinę ciszej. – Czy mogę panu zaproponować coś do picia, czy nie pije pan na służbie? – Zapytała nagle głósniej, przypominając sobie, że być może była wyjątkowo nieuprzejma. Czy takie pytanie jest nieodpowiednie? Zawiesiła wzrok na jego dłoniach i na tej przeklętej drożdżówce, którą jadł, jak gdyby nigdy nic.
| Zapraszam pana Montague na zaplecze
| Rzucam na spostrzegawczość (I) i przyglądam się Arnoldowi i jego dłoniom
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
The member 'Dorothea Boyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
Pochwycenie Jamesa nie przysporzyło dwóm funkcjonariuszom trudności; stanąwszy po obu jego bokach, nieco z tyłu, chwycili za jego rozłożone na boki ręce, ściągając je w dół i krzyżując za jego plecami. Mógł próbować się wyrwać, wyśliznąć z ich stanowczego uścisku, był drobny i zwinny - zdawał sobie jednak sprawę, że potencjalnych dróg ucieczki było niewiele. Poczuł szarpnięcie, gdy mężczyźni spróbowali pociągnąć go z powrotem w stronę ściany, ale słowa Corneliusa zatrzymały ich w miejscu nim zdążyliby zrobić choćby jeden pełny krok. Słysząc padające z ust polityka polecenie na krótko przenieśli spojrzenia w stronę siedzącego przy barze komendanta, który również odwrócił się przez ramię. Nie odezwał się, zajęty rozmową z Dorotheą, ale ledwie zauważalnie skinął głową - a wtedy uścisk dwóch par dłoni na ramionach Jamesa stał się pewniejszy, silniejszy. Gdy spróbował odwrócić głowę w stronę Marceliusa, palce jednego z policjantów zacisnęły się na jego włosach, szarpiąc w bok; zmuszając go do trzymania głowy prosto, nieruchomo - dokładnie tak, jak chciał tego Cornelius.
To tylko post uzupełniający na prośbę Corneliusa, nie uwzględnia pozostałych postów w turze, te zostaną podsumowane na koniec kolejki; kolejka toczy się bez zmian. Odpowiadając na pytanie - tak, zarówno Cornelius, jak i James, mogą jeszcze wykonać akcję w tej turze (i wszyscy inni, którzy jeszcze tego nie zrobili).
To tylko post uzupełniający na prośbę Corneliusa, nie uwzględnia pozostałych postów w turze, te zostaną podsumowane na koniec kolejki; kolejka toczy się bez zmian. Odpowiadając na pytanie - tak, zarówno Cornelius, jak i James, mogą jeszcze wykonać akcję w tej turze (i wszyscy inni, którzy jeszcze tego nie zrobili).
Cornelius Sallow miał w swoim życiu zbyt wiele skrupułów. Miał skrupuły, gdy krył wyskoki swojego ukochanego brata przed surowymi rodzicami. Miał skrupuły, gdy nie potrafił porzucić Layli i swojego dziecka. Miał skrupuły, gdy oparł się pokusie zniszczenia życia byłej szwagierce bądź szukania zemsty na dawnej narzeczonej. Szczerze mówiąc, wtedy wydawało mu się, że robi dobrze, ale z perspektywy czasu troszkę żałował. Ba, odczuł nawet ukłucie wyrzutów sumienia, gdy usłyszał o straceniu ojca tej całej Lovegood. Świadomość, że więzień przyznał się do wszystkiego, by ochronić jedyne dziecko, wzbudziła w nim dziwny dyskomfort.
Nie miał skrupułów jedynie, gdy chodziło o używanie legilimencji. Ukrywany niegdyś talent idealnie współgrał ze wścibską osobowością Corneliusa i z pędem do wiedzy Sallowów. Poznał smak zakazanego owocu jeszcze jako naiwny młodzieniec, z mieszanką odrazy i podziwu obserwujący swojego pierwszego nauczyciela. Nigdy nie miej skrupułów to pierwsza lekcja, jaką zapamiętał i zrozumiał. Pielęgnowana tak starannie, że przydatna umiejętność zamieniła się niemalże w nałóg.
A teraz, właściwie pierwszy raz w życiu, mógł to zrobić publicznie i w pełni legalnie. Dzięki tej wojnie, dzięki polityce Ministra, dzięki kiwnięciu głową komendanta - może już nigdy nie będzie musiał się powstrzymywać, może wszyscy zdeptają międzynarodowe prawa.
Nie zamierzał zmarnować takiej okazji.
Tym bardziej, że gdzieś pod nałogową pychą czaił się lęk - strach, że Marcelius kłamie (jakże mógłby nie umieć kłamać, był Sallowem) i że bezczelny brunet jednak coś wie. Gdyby nie wiedział, to dlaczego patrzyłby na niego tak nienawistnie, dlaczego rzucałby na wiatr tak ironiczne kłamstwa z taką swobodą?
Musiał go skłonić do odszczekania tamtych oszczerstw, a co ważniejsze, musiał dobrze chronić swojej tajemnicy. Zaś własne sekrety najlepiej wymienić na cudze.
Słyszał prośbę Marceliusa, nie błagałby tak, gdyby ten brunet nie był dla niego nikim ważnym. Pozwolił sobie na lekki, ironiczny uśmiech, w którym krył się cień uznania. "Byli wtedy razem", sprytne Marceliusie. Poczuł lekką dumę, że syn wpadł tak szybko na wymówkę z więzieniem, pewnie chcąc w ten sposób kryć nieobecnego tam kolegę. Tyle, że Sallow znajdzie dogodną wymówkę do tamtej wizyty w Tower - i ze wcale nie zamierzał szukać tego, co brunet robił pierwszego października. Nawet, jeśli ten klaskałby gdy półolbrzym wyprowadzał Corneliusa z Parszywego Pasażera.
Chciał znaleźć coś ciekawszego. Jeszcze nie wiedział co, ale każdy ma w głowie coś użytecznego.
Celine też błagała, ale na nią uparcie nawet nie patrzył, ją obiecał sobie ignorować. Niechże każą jej się zamknąć, czy nie słyszała polecenia komendanta?
Musiał się skupić, więc przystąpił do dzieła, gdy strażnicy posłusznie unieruchomili chłopaka. Spojrzał mu prosto w oczy, jakby pod maską złości chciał odszukać też strach.
-Spokojnie. - zapowiedział łagodnie, ciepłym tonem, który Marcelius mógł pamiętać z salonu przy Mallard Street. Też go wtedy uspokajał. Legilimencja to szlachetna umiejętność, należy walczyć ze stereotypem, że niby boli.
Choć boli.
Nie miał zamiaru dotykać tego brudasa, nie ręką. Wystarczy różdżką.
Stanął o krok od Jamesa, na wyciągnięcie ręki, ale trzymając się w bezpiecznej odległości. Upewnił się, że trzyma nieruchomo głowę, po czym przycisnął mu różdżkę do skroni i wyinkantował:
-Legilimens. - czasem starał się być odrobinę delikatniejszy, ale dzisiaj celowo ruszył na umysł chłopaka z całą mocą, chcąc wedrzeć się tam gwałtownie i od razu. Chcąc skierować się ku czemukolwiek powiązanemu z wybrykami lub z samym Ministerstwem, szukając jakichkolwiek haków.
jeśli się uda, chcę obejrzeć to wspomnienie
Nie miał skrupułów jedynie, gdy chodziło o używanie legilimencji. Ukrywany niegdyś talent idealnie współgrał ze wścibską osobowością Corneliusa i z pędem do wiedzy Sallowów. Poznał smak zakazanego owocu jeszcze jako naiwny młodzieniec, z mieszanką odrazy i podziwu obserwujący swojego pierwszego nauczyciela. Nigdy nie miej skrupułów to pierwsza lekcja, jaką zapamiętał i zrozumiał. Pielęgnowana tak starannie, że przydatna umiejętność zamieniła się niemalże w nałóg.
A teraz, właściwie pierwszy raz w życiu, mógł to zrobić publicznie i w pełni legalnie. Dzięki tej wojnie, dzięki polityce Ministra, dzięki kiwnięciu głową komendanta - może już nigdy nie będzie musiał się powstrzymywać, może wszyscy zdeptają międzynarodowe prawa.
Nie zamierzał zmarnować takiej okazji.
Tym bardziej, że gdzieś pod nałogową pychą czaił się lęk - strach, że Marcelius kłamie (jakże mógłby nie umieć kłamać, był Sallowem) i że bezczelny brunet jednak coś wie. Gdyby nie wiedział, to dlaczego patrzyłby na niego tak nienawistnie, dlaczego rzucałby na wiatr tak ironiczne kłamstwa z taką swobodą?
Musiał go skłonić do odszczekania tamtych oszczerstw, a co ważniejsze, musiał dobrze chronić swojej tajemnicy. Zaś własne sekrety najlepiej wymienić na cudze.
Słyszał prośbę Marceliusa, nie błagałby tak, gdyby ten brunet nie był dla niego nikim ważnym. Pozwolił sobie na lekki, ironiczny uśmiech, w którym krył się cień uznania. "Byli wtedy razem", sprytne Marceliusie. Poczuł lekką dumę, że syn wpadł tak szybko na wymówkę z więzieniem, pewnie chcąc w ten sposób kryć nieobecnego tam kolegę. Tyle, że Sallow znajdzie dogodną wymówkę do tamtej wizyty w Tower - i ze wcale nie zamierzał szukać tego, co brunet robił pierwszego października. Nawet, jeśli ten klaskałby gdy półolbrzym wyprowadzał Corneliusa z Parszywego Pasażera.
Chciał znaleźć coś ciekawszego. Jeszcze nie wiedział co, ale każdy ma w głowie coś użytecznego.
Celine też błagała, ale na nią uparcie nawet nie patrzył, ją obiecał sobie ignorować. Niechże każą jej się zamknąć, czy nie słyszała polecenia komendanta?
Musiał się skupić, więc przystąpił do dzieła, gdy strażnicy posłusznie unieruchomili chłopaka. Spojrzał mu prosto w oczy, jakby pod maską złości chciał odszukać też strach.
-Spokojnie. - zapowiedział łagodnie, ciepłym tonem, który Marcelius mógł pamiętać z salonu przy Mallard Street. Też go wtedy uspokajał. Legilimencja to szlachetna umiejętność, należy walczyć ze stereotypem, że niby boli.
Choć boli.
Nie miał zamiaru dotykać tego brudasa, nie ręką. Wystarczy różdżką.
Stanął o krok od Jamesa, na wyciągnięcie ręki, ale trzymając się w bezpiecznej odległości. Upewnił się, że trzyma nieruchomo głowę, po czym przycisnął mu różdżkę do skroni i wyinkantował:
-Legilimens. - czasem starał się być odrobinę delikatniejszy, ale dzisiaj celowo ruszył na umysł chłopaka z całą mocą, chcąc wedrzeć się tam gwałtownie i od razu. Chcąc skierować się ku czemukolwiek powiązanemu z wybrykami lub z samym Ministerstwem, szukając jakichkolwiek haków.
jeśli się uda, chcę obejrzeć to wspomnienie
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
Zaklęcie szybuje i trafia w cel. Nikt nic nie widział wszyscy zajęci teatrzykiem z aresztem.
Po co oni się w to bawią? Są tak naiwni. Tak bardzo naiwni, Myślą, że cokolwiek uda im się zmienić? Przekonać do uwolnienia, do litości?
Najlepiej jest nie uczestniczyć, nie dawać powodów, które oni mogą wykorzystać.
A na pewno wykorzystają. To jest ten typ osób. Wszędzie taki sam. Czy to w Londynie, czy Paryżu, Budapeszcie, Moskwie. To jest jedna i ta sama rasa skurwieli.
Obserwuję jebanego politruka i wtedy w końcu przypominam sobie, dlaczego i skąd go kojarzę, oprócz nazwiska w propagandowej prasie.
Mathilda. To były Mathildy.
Cicho zgrzytam zębami. Dobrze. Zapamiętam cię. To mi ułatwi sprawę, kiedy w końcu dostanę zielone światło na polowanie.
Jednak nie mam za wiele czasu, aby skupić się na nim, bo zauważam kątem oka ruch pod stołem. Młody. I nadal ma nóż.
Serio? Co za uparty suczy syn. Widzę, jak jego ręka zmierza w moją stronę, próbując sięgnąć ubrania. Nie mam wiele czasu. Wyswobadzam lewą rękę z rękawa przydużej szaty, a prawą rękę kieruję w dół w taki sposób, żeby łatwiej ześlizgnęła się z moich ramion. Puszczam przy tym ucho kufla, którego nawet nie zdążyłam podnieść. Marzenie o piwie trafił szlag. Proszę, chcesz, to sobie weź tą jebana szmatę. Oby ci spadła na głowę, chuju. Wszystkie potrzebne eliksiry i kryształ i tak mam pochowane po kieszeniach kamizelki.
Jestem wściekła.
Dlaczego on nie widzi? Dlaczego nie rozumie? Dobra. Jeśli magicznie nie jestem w stanie go unieszkodliwić, zrobię to w sposób klasyczny - opowiem, co mu zrobię. Dobrze, że nadal panuje wrzawa, którą robią pracownicy i goście lokalu na spółę z policją.
-Jeszcze jeden ruch i złamię ci tą rękę. - mówię cicho do młodego. Ton mam nienaturalnie spokojny, lodowaty i sugerujący, że naprawdę mogę to zrobić. Bo mogę. - Albo wydam cię policji, a oni już zrobią z tobą porządek. Twój wybór. Nie chcesz trafić na tortury do Tower, albo zginąć w rynsztoku jak kundel, to współpracuj.
Jeśli coś odjebie, to dam znać policji, że on tu jest. Pierdole to. Nie będę przez skretyniałego dzieciaka siedzieć w pierdlu. Trzeba było nie być debilem.
|Zastraszanie II
Po co oni się w to bawią? Są tak naiwni. Tak bardzo naiwni, Myślą, że cokolwiek uda im się zmienić? Przekonać do uwolnienia, do litości?
Najlepiej jest nie uczestniczyć, nie dawać powodów, które oni mogą wykorzystać.
A na pewno wykorzystają. To jest ten typ osób. Wszędzie taki sam. Czy to w Londynie, czy Paryżu, Budapeszcie, Moskwie. To jest jedna i ta sama rasa skurwieli.
Obserwuję jebanego politruka i wtedy w końcu przypominam sobie, dlaczego i skąd go kojarzę, oprócz nazwiska w propagandowej prasie.
Mathilda. To były Mathildy.
Cicho zgrzytam zębami. Dobrze. Zapamiętam cię. To mi ułatwi sprawę, kiedy w końcu dostanę zielone światło na polowanie.
Jednak nie mam za wiele czasu, aby skupić się na nim, bo zauważam kątem oka ruch pod stołem. Młody. I nadal ma nóż.
Serio? Co za uparty suczy syn. Widzę, jak jego ręka zmierza w moją stronę, próbując sięgnąć ubrania. Nie mam wiele czasu. Wyswobadzam lewą rękę z rękawa przydużej szaty, a prawą rękę kieruję w dół w taki sposób, żeby łatwiej ześlizgnęła się z moich ramion. Puszczam przy tym ucho kufla, którego nawet nie zdążyłam podnieść. Marzenie o piwie trafił szlag. Proszę, chcesz, to sobie weź tą jebana szmatę. Oby ci spadła na głowę, chuju. Wszystkie potrzebne eliksiry i kryształ i tak mam pochowane po kieszeniach kamizelki.
Jestem wściekła.
Dlaczego on nie widzi? Dlaczego nie rozumie? Dobra. Jeśli magicznie nie jestem w stanie go unieszkodliwić, zrobię to w sposób klasyczny - opowiem, co mu zrobię. Dobrze, że nadal panuje wrzawa, którą robią pracownicy i goście lokalu na spółę z policją.
-Jeszcze jeden ruch i złamię ci tą rękę. - mówię cicho do młodego. Ton mam nienaturalnie spokojny, lodowaty i sugerujący, że naprawdę mogę to zrobić. Bo mogę. - Albo wydam cię policji, a oni już zrobią z tobą porządek. Twój wybór. Nie chcesz trafić na tortury do Tower, albo zginąć w rynsztoku jak kundel, to współpracuj.
Jeśli coś odjebie, to dam znać policji, że on tu jest. Pierdole to. Nie będę przez skretyniałego dzieciaka siedzieć w pierdlu. Trzeba było nie być debilem.
|Zastraszanie II
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Sytuacja tak bardzo się spierdoliła. Chociaż w jej żyłach nadal znajdował się narkotyk, to z każdą chwilą coraz bardziej docierało do niej to co się dzieje. Przełknęła ślinę, nie było dobrze. Co jakiś czas kontrolnie zerkała na Celinę. Jej wzrok również na niej spoczął, kiedy komendant zwrócił się do niej bezpośrednio. Mocniej zabiło jej serce, gdy usłyszała o wyroku, który miał pozbawić jej ojca życia. Miała wrażenie, że nogi się pod nią zaraz ugną. Wiedziała było to dla jej córki ważne. Zaraz potem ruszyły w grę kajdany, którymi została spięta i ona i Hagrid. Huxley nie do końca wszystko rozumiała. Celina nie opowiedziała jej o tym co działo się w Parszywym, a w zeszłym miesiącu Rain miała własną głowę pełną nierozwiązanych problemów i nie miały okazji by się spotkać. By wymienić ze sobą listów. Może gdyby dowiedziała się o tym wcześniej, to udało by się jej coś z tym zrobić? W końcu znała Corneliusa, miała na niego haka i to nie jednego. Współpracowali ze sobą długo, połączyła ich wspólna umiejętność. A z tego co zrozumiała on użył jej na Huxley ukochanej córce.
Przecież to jeszcze dziecko! – chciała krzyknąć, ale nie otworzyła ust. Czuła się okropnie, ale nie mogła tak po prostu zareagować. Nie było to w jej naturze. Chociaż byłaby w stanie skoczyć za Celiną w ogień, to nie w taki sposób. Miała pełno własnych problemów, nie mogła dokładać sobie więcej. Jeżeli miała ją jakoś z tego wyciągnąć, to tylko i wyłącznie podstępem.
Nauczyła się przez te wszystkie lata ukrywać w sobie swoje emocje. Najpierw przed matką, potem na ulicy, a potem przed klientami. Nawet jak było źle i bolało, to okazanie słabości oznaczało przegraną. Ulica była jak dżungla. Najsłabszy okaz przegrywa. Nie reagowała na szloch dziewczyny, ale myślami była razem z nią.
Gdzieś pomiędzy kokietowaniem, policjanta skupiła swoją uwagę również na wydarzeniach które miały miejsce na środku Sali. Pomiędzy Corneliusem, a Marcelim i drugim chłopakiem, który zresztą wkopał ją kiedyś w niezłe bagno, rozwinęła się „dyskusja”, której efektem było złapanie go przez policjantów. Tym mężczyznom, który został wyprowadzony na zewnątrz nie przejęła się zbytnio. Nie leżał w jej interesach. Przeskakiwała wzrokiem to z Sallowa na Marceliego to James’a. Ale nie miała czasu skupiać się na nich bardziej. Dostała pozwolenie od komendanta aby pójść na górę razem z panem Underhill. Po dokumenty i ubrania. Idąc w stronę schodów rzuciła porozumiewawcze spojrzenie w stronę Philippy, potem spojrzała na Hagrida. A gdy wspinała się po schodach odwróciła wzrok w stronę Corneliusa.
- Kurwa jebana – szepnęła widząc jak przystawia różdżkę do głowy młodzieńca.
Żeby nie było, że straciła zainteresowanie swoim panem policjantem obejrzała się za siebie i spojrzała również na niego. Uśmiechnęła przyjaźnie i, najwdzięczniej jak tylko mogła, kręcąc pośladkami zaczęła wspinać się na samą górę. Szła w ciszy w stronę pokoju numer sześć, czuła pojawiające się napięcie. Czuła się tak, jakby właśnie prowadziła swojego klienta. Szkoda, że ten nie zapłaci jej ani knuta.
-Oh, gdzie ja zostawiłam swoje dokumenty – jęknęła, niby do siebie, ale może bardziej do pana policjanta? – Powinny być w mojej sakiewce.
Zaczęła w niej szperać. Udawać, że faktycznie szuka tam dokumentów. Przeciągała to zastanawiając się co zrobić. Co zrobić. Do policjanta stała tyłem, wypięta w jego stronę nie czuła się najbardziej komfortowo. Co zrobić? Znalazła narkotyk, którego jeszcze kilkadziesiąt minut temu kosztowała z Celine. Ale dokumentu przecież i tak tu nie znajdzie…
- Co się stanie, jeżeli go nie okażę? – zapytała lekko drżącym głosem i odwróciła w stronę policjanta zagryzając dolną wargę. – Pracuję tu, w tych pokojach – zerknęła w stronę łóżka. – Ponoć jestem najlepsza. A dobrze pan policjant wie, że co pan komendant nie zobaczy, to go nie zaboli. I tak jest zajęty na dole… Alkoholu?
Trzeba było zagrać w te karty, które najlepiej umiała. Nie miała planu, chociaż bardzo tego nie lubiła. Ale Huxley nie mogła teraz usiąść przy stole, powiedzieć mu, że ma poczekać, bo ona musi pomyśleć co dalej i co tu zrobić. Grała bezbronną, nieszkodliwą dziwkę. W końcu nią była, prawda? A co dalej, to już się zobaczy. Byle by się pan policjant skusił. Rozpięła guziczek od koszuli. Gęsia skórka ponownie pojawiła się na jej ciele.
| W pierwszym poście w wątku z Celiną wspomniałam o alkoholu oraz o tym, że mam przy sobie wróżkowy pył. Nie wpisałam do tego w swoim wyposażeniu na początku eventu, ponieważ uznałam, że skoro zostawiłam swoje rzeczy w pokoju nr 6, to tego ze sobą nie mam. Alkoholu nie mam własnego, ale Parszywy ma dostęp i założyłam, że w każdym pokoju coś takiego się znajduje. Jeśli błędnie, to po prostu pana policjanta nie poczęstuje.
Kłamstwo II
Kokieteria II
Przecież to jeszcze dziecko! – chciała krzyknąć, ale nie otworzyła ust. Czuła się okropnie, ale nie mogła tak po prostu zareagować. Nie było to w jej naturze. Chociaż byłaby w stanie skoczyć za Celiną w ogień, to nie w taki sposób. Miała pełno własnych problemów, nie mogła dokładać sobie więcej. Jeżeli miała ją jakoś z tego wyciągnąć, to tylko i wyłącznie podstępem.
Nauczyła się przez te wszystkie lata ukrywać w sobie swoje emocje. Najpierw przed matką, potem na ulicy, a potem przed klientami. Nawet jak było źle i bolało, to okazanie słabości oznaczało przegraną. Ulica była jak dżungla. Najsłabszy okaz przegrywa. Nie reagowała na szloch dziewczyny, ale myślami była razem z nią.
Gdzieś pomiędzy kokietowaniem, policjanta skupiła swoją uwagę również na wydarzeniach które miały miejsce na środku Sali. Pomiędzy Corneliusem, a Marcelim i drugim chłopakiem, który zresztą wkopał ją kiedyś w niezłe bagno, rozwinęła się „dyskusja”, której efektem było złapanie go przez policjantów. Tym mężczyznom, który został wyprowadzony na zewnątrz nie przejęła się zbytnio. Nie leżał w jej interesach. Przeskakiwała wzrokiem to z Sallowa na Marceliego to James’a. Ale nie miała czasu skupiać się na nich bardziej. Dostała pozwolenie od komendanta aby pójść na górę razem z panem Underhill. Po dokumenty i ubrania. Idąc w stronę schodów rzuciła porozumiewawcze spojrzenie w stronę Philippy, potem spojrzała na Hagrida. A gdy wspinała się po schodach odwróciła wzrok w stronę Corneliusa.
- Kurwa jebana – szepnęła widząc jak przystawia różdżkę do głowy młodzieńca.
Żeby nie było, że straciła zainteresowanie swoim panem policjantem obejrzała się za siebie i spojrzała również na niego. Uśmiechnęła przyjaźnie i, najwdzięczniej jak tylko mogła, kręcąc pośladkami zaczęła wspinać się na samą górę. Szła w ciszy w stronę pokoju numer sześć, czuła pojawiające się napięcie. Czuła się tak, jakby właśnie prowadziła swojego klienta. Szkoda, że ten nie zapłaci jej ani knuta.
-Oh, gdzie ja zostawiłam swoje dokumenty – jęknęła, niby do siebie, ale może bardziej do pana policjanta? – Powinny być w mojej sakiewce.
Zaczęła w niej szperać. Udawać, że faktycznie szuka tam dokumentów. Przeciągała to zastanawiając się co zrobić. Co zrobić. Do policjanta stała tyłem, wypięta w jego stronę nie czuła się najbardziej komfortowo. Co zrobić? Znalazła narkotyk, którego jeszcze kilkadziesiąt minut temu kosztowała z Celine. Ale dokumentu przecież i tak tu nie znajdzie…
- Co się stanie, jeżeli go nie okażę? – zapytała lekko drżącym głosem i odwróciła w stronę policjanta zagryzając dolną wargę. – Pracuję tu, w tych pokojach – zerknęła w stronę łóżka. – Ponoć jestem najlepsza. A dobrze pan policjant wie, że co pan komendant nie zobaczy, to go nie zaboli. I tak jest zajęty na dole… Alkoholu?
Trzeba było zagrać w te karty, które najlepiej umiała. Nie miała planu, chociaż bardzo tego nie lubiła. Ale Huxley nie mogła teraz usiąść przy stole, powiedzieć mu, że ma poczekać, bo ona musi pomyśleć co dalej i co tu zrobić. Grała bezbronną, nieszkodliwą dziwkę. W końcu nią była, prawda? A co dalej, to już się zobaczy. Byle by się pan policjant skusił. Rozpięła guziczek od koszuli. Gęsia skórka ponownie pojawiła się na jej ciele.
| W pierwszym poście w wątku z Celiną wspomniałam o alkoholu oraz o tym, że mam przy sobie wróżkowy pył. Nie wpisałam do tego w swoim wyposażeniu na początku eventu, ponieważ uznałam, że skoro zostawiłam swoje rzeczy w pokoju nr 6, to tego ze sobą nie mam. Alkoholu nie mam własnego, ale Parszywy ma dostęp i założyłam, że w każdym pokoju coś takiego się znajduje. Jeśli błędnie, to po prostu pana policjanta nie poczęstuje.
Kłamstwo II
Kokieteria II
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Ostatnio zmieniony przez Rain Huxley dnia 27.03.21 21:21, w całości zmieniany 1 raz
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie miała pojęcia o jakim "nieporozumieniu" była mowa. Celine nie skrzywdziłaby przecież nawet muchy. Hagrid z kolei musiał mieć za swoim działaniem jakiś konkretny powód, najwidoczniej jednak trafił on na złą osobę. Ciężko było jej się zorientować w całej tej sytuacji, tym bardziej nie znając jej kontekstu. Wstrzymała na moment dech słysząc kolejne zaklęcie, które Celine na szczęście była w stanie uniknąć. Niestety, zaraz po tym jej stopy i nadgarstki przyozdobiły kajdany. Ten sam los spotkał Hagrida. Co musieli zrobić żeby zostać postawionymi w takiej sytuacji? Bądź, co ten szaleniec rzucający na prawo i lewo oskarżeniami sobie musiał wymyślić?
Jej uwaga spoczęła ponownie na policjancie przed nimi, który na polecenie swego dowódcy udał się w kierunku James rzucając na odchodne jednak spojrzenie w jej stronę. Ciało Yvette przeszedł kolejny dreszcz, tym razem jednak nie z zimna, a w którego zwalczeniu nie pomógł nawet płaszcz Johnnego. Słysząc kolejne słowa młodszego mężczyzny jeszcze mocniej zacisnęła dłoń na jego przedramieniu, tym razem jednak dodatkowo wbijając w nie paznokcie. Na Merlina, dlaczego na niego nie chcieli rzucić Silencio? Obawiała się, że jeśli zaraz się nie uspokoi i on będzie mógł skończyć w kajdanach. Rzucane tu groźby nie wydawały się być czczą gadaniną, a prawdziwym zagrożeniem. Widząc czystą rozpacz kuzynki i poczynania Sallowa z policją nie mogła zostać obojętną zwracając się do Komendanta. - Bardzo Pana przepraszam za nasze wielce nieodpowiednie zachowanie. W tej sytuacji nas wszystkich poniosły emocje. Nie wiem co się wydarzyło tego dnia, ale na pewno da się to jakoś wyjaśnić. To przecież nie przestępcy, a dzieci. - Swój wzrok przeniosła na Jamesa, a następnie ponownie na Komendanta nie mając pojęcia jak powstrzymać to szaleństwo. - Czy zwykłe przesłuchanie naprawdę nie wystarczy? - Zapytała wyraźnie odnosząc się do poczynań Sallowa. Jak tak można? Zapytałaby czy od teraz magiczna policja postępuje właśnie w taki sposób, ale z obraniem nowej władzy wiadomym było, że mogli robić co im się żywnie podobało.
| perswazja I
Jej uwaga spoczęła ponownie na policjancie przed nimi, który na polecenie swego dowódcy udał się w kierunku James rzucając na odchodne jednak spojrzenie w jej stronę. Ciało Yvette przeszedł kolejny dreszcz, tym razem jednak nie z zimna, a w którego zwalczeniu nie pomógł nawet płaszcz Johnnego. Słysząc kolejne słowa młodszego mężczyzny jeszcze mocniej zacisnęła dłoń na jego przedramieniu, tym razem jednak dodatkowo wbijając w nie paznokcie. Na Merlina, dlaczego na niego nie chcieli rzucić Silencio? Obawiała się, że jeśli zaraz się nie uspokoi i on będzie mógł skończyć w kajdanach. Rzucane tu groźby nie wydawały się być czczą gadaniną, a prawdziwym zagrożeniem. Widząc czystą rozpacz kuzynki i poczynania Sallowa z policją nie mogła zostać obojętną zwracając się do Komendanta. - Bardzo Pana przepraszam za nasze wielce nieodpowiednie zachowanie. W tej sytuacji nas wszystkich poniosły emocje. Nie wiem co się wydarzyło tego dnia, ale na pewno da się to jakoś wyjaśnić. To przecież nie przestępcy, a dzieci. - Swój wzrok przeniosła na Jamesa, a następnie ponownie na Komendanta nie mając pojęcia jak powstrzymać to szaleństwo. - Czy zwykłe przesłuchanie naprawdę nie wystarczy? - Zapytała wyraźnie odnosząc się do poczynań Sallowa. Jak tak można? Zapytałaby czy od teraz magiczna policja postępuje właśnie w taki sposób, ale z obraniem nowej władzy wiadomym było, że mogli robić co im się żywnie podobało.
| perswazja I
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zamieszanie, które zapanowało wokół Jamesa i stojącego naprzeciw niego Corneliusa, skutecznie odwróciło uwagę od tanecznego pokazu Celine; przed barową ladą, jeszcze do niedawna opustoszałą, zrobiło się tłoczno – a dostrzegając zamiary polityka, również i komendant odwrócił się za siebie, przyglądając się jego poczynaniom. Dwóch funkcjonariuszy trzymało Jamesa za ramiona mocno, nie pozwalając mu się wyrwać, choć wyglądało na to, że ten nawet nie próbuje tego zrobić.
Arnold Montague na ułamek sekundy zawiesił spojrzenie na twarzy Corneliusa, by po chwili przesunąć je i zatrzymać na Marceliusie; nic w jego rysach nie zwiastowało, by wychwycił podwójne kłamstwo na temat tożsamości młodszego czarodzieja, które zawisło w przestrzeni pomiędzy nimi. – Carrington – powtórzył; w jego jasnych oczach błysnęło zastanowienie, rozmyło się jednak szybko – być może połączył w myślach jakieś fakty, a może zwyczajnie porzucił temat, nie uznając wymienionego nazwiska za istotne. Prośba Marceliusa zdawała się go rozbawić – kącik jego ust drgnął w górę – ale był to jedynie przebłysk; spoważniał niemal natychmiast, po czym wykonał teatralny gest, wskazując na miejsce, w którym zgodnie ze słowami młodzieńca leżały dokumenty marynarza. – Ależ proszę, bądź tak uprzejmy – powiedział – przyglądając się później, jak podniesione, podeptane potwierdzenie ląduje w rękach właściciela. Mężczyzna, odwróciwszy się w stronę Marceliusa niemal natychmiast, nerwowym gestem wyciągnął dłoń po dokumenty, ale drugą krótko ścisnął młodego Sallowa za ramię, spoglądając mu w oczy z wdzięcznością. Gardło zdawał się mieć ściśnięte emocjami – może strachem, może wściekłością, z jego ogorzałej od wiatru twarzy wyzierały oba – ale gest był na tyle oczywisty, że trudno go było pomylić z czymś innym. Odwrócił się, żeby wcisnąć potwierdzenie funkcjonariuszowi stojącemu pod ścianą, który w odpowiedzi burknął coś niezrozumiale.
Kajdany zaciśnięte na kostkach i nadgarstkach Rubeusa skutecznie utrudniały mu ruchy, był jednak w stanie – stopa za stopą – przesunąć się powoli w stronę schodów, z jednej strony robiąc miejsce dla zmierzającej w tamtym kierunku Rain, z drugiej – zbliżając się do ukrytej pod schodami sylwetki. Znajdując się w dogodnej pozycji, był w stanie dostrzec go pomiędzy drewnianymi, zakurzonymi stopniami dokładnie: bo był to młodzieniec; rudy jak lis, z piegowatą twarzą i lokami opadającymi na czoło, chudy i wysoki – na tyle, że kucając pod schodami, musiał zgarbić się nienaturalnie. Hagrid nie znał jego imienia, choć wyglądał znajomo: często można go było spotkać w porcie, jak kręcił się pomiędzy budynkami, z wysłużoną, skórzaną torbą przewieszoną przez ramię. Nad tą samą torbą pochylał się teraz – jej klapa była odchylona, a od góry wystawało coś, co przypominało czarodziejskie gazety, na pierwszej stronie poruszało się ożywione zdjęcie jakiegoś mężczyzny. Młodzieniec nie miał w dłoni różdżki, musiał odrzucić ją, próbując się schować, ale w palcach trzymał coś, w czym Rubeus rozpoznał pudełko zapałek; jedna z nich tkwiła pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem, ręce drżały mu jednak tak mocno, że tworząca się iskra raz za razem gasła. Wyczuwając na sobie spojrzenie, podniósł wzrok, krzyżując go z Hagridem; przez moment wyglądał na przerażonego, a potem przyłożył palec do ust, po czym wskazał nim na stojący najbliżej stół. Pod nim, przewrócona i do połowy opróżniona, leżała wykonana z ciemnego szkła butelka rumu; na tyle daleko, że młodzieniec nie był w stanie sięgnąć po nią niezauważony. W oczach chłopaka błysnęła niema prośba; cokolwiek nosił w torbie, wydawało się oczywiste, że nie chciał, by wpadło w ręce policji.
Kiedy Rubeus się odezwał, Arnold Montague przeniósł na niego spojrzenie, mrużąc na moment oczy. Pierwszych słów półolbrzyma nie skomentował, na wspomnienie nazwiska zarządcy portu uniósł jednak wyżej brwi. – Ten fakt jest mi znany, nie wydaje mi się jednak, by pan Goyle wydał zarządzenie wyrzucania siłą ze swoich terenów pracowników Ministerstwa Magii. Czy może się mylę? – zapytał z pozorną uprzejmością, wyglądało jednak na to, że nie czekał na odpowiedź, doskonale ją znając.
Policjant, za którym ruszył Johnatan, nie zareagował na rzucone w przestrzeń oskarżenie, skupiając się głównie na wydanym rozkazie; Bojczuk, korzystając z chwili zamieszania, zdołał doskoczyć do niego szybkim krokiem i wsunąć mu rękę do kieszeni, lecz nie miał czasu na dokładnie poszukiwania – jego palce zacisnęły się na czymś sztywnym, prostokątnym, a w następnej sekundzie funkcjonariusz, wyczuwając obok siebie jego obecność, obrócił się ze złością. Niewielki, płaski, skórzany portfel, wysunął się z jego płaszcza, a później – wymsknął się również z palców Johnatana, upadając na zakurzoną posadzkę tuż przy drewnianej, pionowej powierzchni baru. Nikt poza samym Bojczukiem oraz stojącą za jego plecami Yvette zdawał się go nie zauważyć – łącznie z policjantem, który wlepił wściekłe spojrzenie w czarodzieja. – Pod ścianę – rzucił stanowczo, szarpnięciem głowy wskazując miejsce przy Yvette.
Słowa Johnatana skutecznie zaskarbiły sobie jednak uwagę komendanta; skrzyżował spojrzenie z Bojczukiem, z uniesioną brwią wysłuchując jego słów, wraz z każdym kolejnym wyglądając na coraz bardziej zniecierpliwionego i znudzonego jednocześnie. – Proszę zrobić sobie samemu przysługę i wycofać się pod ścianę, inaczej będziemy zmuszeni również i pana unieruchomić. Swoje uwagi na temat tego, jak pana zdaniem powinna wyglądać nasza praca, będzie miał pan okazję przekazać później – powiedział, machając przy tym ręką w geście, jakby odpędzał natrętną muchę. Nim wrócił do rozmowy z panią Boyle, przeniósł jeszcze wzrok na Yvette, która zabrała głos jako następna. – To samo się tyczy pani. Przeprosiny przyjmuję i jednocześnie proszę o nieutrudnianie naszego śledztwa. Zwykłe przesłuchanie niestety zawodzi wtedy, gdy każdy z przesłuchiwanych przedstawia inną wersję zdarzeń. – Obrócił się na stołku, spojrzenie zatrzymując ponownie na Dorothei. – Pani wybaczy. Mówiła pani?.. – odezwał się, pozornie prosząc o powtórzenie, choć nie wyglądał na kogoś, kto nie nadążał za omawianym wątkiem. Wprost przeciwnie – pomimo drożdżówki trzymanej w ręce, zdawał się doskonale kontrolować przestrzeń wokół siebie, płynnie wydając rozkazy, czasami wyłącznie przy pomocy gestów, które jego ludzie musieli znać – bo reagowali na nie w sposób wyćwiczony i pozbawiony wątpliwości. – Pani pracownicy sami odpowiadają za swoje czyny, pani Boyle, aczkolwiek z pewnością zapytamy również pani męża o to, dlaczego wydał im takie polecenia. Jak tylko go, z pani pomocą, znajdziemy – odpowiedział na słowa właścicielki. Ponownie przyciągnął do siebie notes, jednak kiedy pani Boyle zasugerowała wyjście na zaplecze, uniósł na nią spojrzenie i pokręcił głową. – Chętnie bym pani towarzyszył, ale nie powinienem zostawiać moich ludzi. Po tym, co mi pani właśnie opowiedziała, z pewnością to pani rozumie – powiedział, brzmiąc, jakby rzeczywiście przepraszał i szukał zrozumienia, choć jego stanowcze spojrzenie i echo drwiącego uśmiechu na ustach sugerowały coś zupełnie odwrotnego. – Funkcjonariusz McCarthy dotrzyma pani towarzystwa, proszę wrócić do mnie z nazwiskami. Barmanów, pokojówek, opiekuna sali – ktokolwiek tu wtedy był. Nie powinno to zająć pani dużo czasu, proszę nie zwlekać – inaczej zacznę się niepokoić – dodał z naciskiem. Później westchnął. – Co do pani męża, pani Boyle, nie miałem na myśli tego, gdzie przebywa teraz, tylko gdzie przebywa zazwyczaj. Gdzieś musi sypiać, prawda? Nie zamieszkujecie razem? – zapytał, unosząc wyżej brwi. – Proszę o adres – wyjaśnił, wymawiając słowa powoli i wyraźnie; zastukał palcem w notes. Pani Boyle, przyglądając się jego dłoniom, nie dostrzegła wiele – były duże, poznaczone siatką żyłek, z dwoma srebrnymi obrączkami na palcu serdecznym i wskazującym; na prawej dłoni, u nasady kciuka, rozciągała się stara, długa na kilka centymetrów blizna. – I chętnie napiłbym się kawy, pani urocza pracownica może mi ją podać, kiedy pani będzie szukała nazwisk. Przy okazji utniemy sobie pogawędkę, hm? – zasugerował, znów przenosząc spojrzenie na barmankę; dziewczynka zbladła jeszcze bardziej, ale kiwnęła głową i od razu schyliła się, szukając czegoś pod ladą. Dłonie trzęsły jej się tak bardzo, że przesuwane przez nią naczynia szczękały głośno.
Arnold Montague, chwilowo straciwszy zainteresowanie tym, co działo się za barem, odwrócił się w stronę Corneliusa i Jamesa, temu pierwszemu dając znać gestem, by kontynuował. Ugryzł kawałek drożdżówki, nie zwracając uwagi na prawie błagalne słowa Marceliusa; Celine było mu jednak zignorować trudno. Przeniósł spojrzenie na półwilę, gdy ta najpierw opadła na posadzkę, a później rzuciła się do przodu; unieruchamiające kostki i nadgarstki kajdany nie pozwalały jej na poruszanie się z gracją, wiła się po brudnej posadzce, plamiąc wilgotną sukienkę i jasną skórę burymi plamami naniesionego przez marynarzy błota i kurzu. Komendant przełknął powoli kęs, wolną dłonią dotykając przy tym okolicy mostka. – Panno Lovegood, na Merlina, proszę zlitować się nad sobą i nie pogarszać własnej sytuacji. A jeśli naprawdę chce pani pomóc temu młodzieńcowi, to proszę zacząć mówić z sensem. Kto pannie pomagał w ataku na pana Sallowa? Kto był tego dnia w lokalu? – rzucił ostro; tym razem nie wyglądało na to, by pokaz mu zaimponował. Spojrzał na Philippę. – Żaden z moich ludzi nie podniósł na pannę Lovegood ręki, największe zagrożenie zdaje się stanowić dla siebie sama. Proszę. – Wykonał gest, sugerujący, by Philippa podeszła do półleżącej na posadzce półwili. – Proszę ją uspokoić – dodał. Policjant pilnujący Philippy podążył za nią spojrzeniem, ale nie zrobił nic więcej, najwyraźniej nie chcąc pozostawiać bez nadzoru ani drzwi prowadzących do bocznej sali, ani półolbrzyma. Jego bezruch trwał jednak tylko chwilę – gdy po pomieszczeniu poniósł się ponownie donośny głos Johnatana, starającego się w oczywisty sposób zdekoncentrować Corneliusa, Arnold Montague wbił w niego zimne spojrzenie, a jego usta zacisnęły się w wąską kreskę; tym razem nie było na nich śladu rozbawienia ani uśmiechu. – Otrzymał pan już dzisiaj ostrzeżenie – odezwał się. Nie poruszył głową, ale wzrok na sekundę przeniósł się to na funkcjonariusza stojącego pod ścianą, to na drugiego, pilnującego do tej pory drzwi. Ci zareagowali natychmiast, przechodząc przez salę, wymijając Rubeusa, Celine i Philippę, i zatrzymując się tuż za Johnatanem. Ten, uwięziony pomiędzy nimi a długą ladą, nie miał gdzie uskoczyć; jeden z mężczyzn mocno złapał go z tyłu za ręce, podczas gdy drugi wprawnym ruchem podciął mu nogi. Bojczuk stracił równowagę, upadając na kolana – boleśnie, kości stuknęły twardo o kamienną posadzkę, posyłając wzdłuż nóg fale bólu; ramiona, przytrzymywane przez drugiego funkcjonariusza, wykręciły się do góry, a czarodziej miał wrażenie, że za moment zostaną wyrwane ze stawów. Komendant również się poruszył, ledwie zauważalnym ruchem pociągając za górę przytroczonej do pasa laski, która okazała się chować w sobie elegancką różdżkę; jej koniec skierował na obezwładnionego Johnatana i machnął – a promień zaklęcia pomknął prosto ku mężczyźnie, trafiając go w klatkę piersiową; jeśli spróbuje odezwać się ponownie, odkryje, że zaklęcie pozbawiło go głosu. Jeden z policjantów, ten, który podciął Bojczukowi nogi, obszedł go dookoła, zatrzymując się tuż przed nim i spoglądając na niego z góry. – Dokumenty – rzucił; nie zwracając uwagi ani na to, że czarodziej nie mógł mówić, ani na fakt, że jego ręce wciąż pozostawały unieruchomione za jego plecami, przy każdym szerszym ruchu pociągając za sobą nowe fale bólu. Stojąca z tyłu Yvette została – póki co – pozostawiona sama sobie, wciąż widziala jednak doskonale leżący na podłodze portfel – tak samo jak bez trudu mogła dostrzec, że nikt nie pilnował już drzwi do bocznej sali.
Błagalne prośby pozostałych zgromadzonych w sali czarodziejów zdawały się nie docierać do Corneliusa; gdy tylko przywołani przez niego funkcjonariusze usłuchali polecenia, przytrzymując Jamesa za ramiona i włosy, polityk przytknął różdżkę do skroni młodzieńca, wypowiadając doskonale sobie znaną inkantację. Niemal w tej samej chwili James poczuł pod czaszką przenikliwy ból – przeszywający, ostry, niepodobny do niczego, czego przyszło mu doświadczyć wcześniej; jakaś siła, obca, brutalna, wdzierała się do jego myśli – zdolna dotrzeć do wszystkich, nawet tych najbardziej prywatnych. Twarz Corneliusa, Parszywy Pasażer, uścisk na ramionach, wszystko to się rozmyło, zamiast tego wpychając go do wewnątrz, do umysłu, w którym nie był już sam; ktoś włamał się tam bez subtelności i bez pozwolenia, wyciągając na wierzch migawkę wspomnień, które przesunęły się przed oczami obu mężczyzn w postaci barwnej smugi dźwięków, kolorów i emocji, żeby zatrzymać się na korytarzu Ministerstwa Magii, który obaj rozpoznali bez trudu: James dlatego, iż było to jego własne wspomnienie; Cornelius – ponieważ w Biurze Rejestracji Różdżek zdarzało mu się bywać już wcześniej. Rozpoznał biurko, siedzącą za nim kobietę, charakterystyczną atmosferę zdenerwowania i wyczekiwania, która towarzyszyła też jemu samemu. Stał na przodzie kolejki, w dłoniach trzymając wypełniony formularz, spojrzenie zawieszając na twarzy czarownicy w okularach-połówkach, która ponaglająco zastukała paznokciem w blat. Wyciągnął rękę, odkładając złożony na pół pergamin i przyglądając się, jak sięga po niego pomarszczona lekko dłoń, ale nim zdążyłaby zacisnąć na nim palce, coś odwróciło uwagę Sallowa. Po korytarzu poniósł się szmer, na krawędzi jego pola widzenia pojawiło się dwóch mężczyzn ubranych w urzędnicze szaty; James ich nie rozpoznał – ale Cornelius, a przynajmniej ta jego część, która nie była połączona z myślami przesłuchiwanego młodzieńca, już tak: widywał ich na korytarzach ministerstwa, choć nie kojarzył ich nazwisk. – TY! – wykrzyknął starszy z mężczyzn, z włosami przyprószonymi siwizną; na jego twarzy malowała się złość, oskarżycielski palec wycelował w Corneliusa. – Co, myślałeś, że cię nie rozpoznam? To złodziej! – krzyczał dalej; pozostali czarodzieje obecni w biurze, interesanci i pracownicy, zaczęli spoglądać w stronę powstałego zamieszania, wyciągając szyje, żeby lepiej widzieć. Cornelius poczuł pot skraplający się na jego karku, zdenerwowanie przybrało na sile – choć nie dlatego, że czuł się winny czynu zarzuconego mu przez urzędnika; wpatrując się w niego, starał się przypomnieć sobie, czy kiedyś go widział. Nie podobała mu się uwaga skupiona na jego osobie.
– Pan chyba żartuje – odpowiedział, brzmiąc bardziej stanowczo i pewniej niż się czuł. – Naprawdę myśli pan, że jakbym był złodziejem to przyszedłbym do Ministerstwa Magii zarejestrować różdżkę? Po co? By działać bardziej legalnie? – zapytał. Przyglądając się czarodziejowi, splótł ręce za sobą, następnie odwracając się w stronę kobiety siedzącej za biurkiem. Chciał umknąć przed spojrzeniami gapiów, uciec przed ich wzrokiem, skupionym nagle na jego twarzy. – Tak mi przykro, że spotkało to panią, ale to jakaś okropna pomyłka. Ten mężczyzna jest pod wpływem gwałtownych emocji, nie wie, co mówi – zwrócił się do czarownicy przepraszającym tonem, ale urzędnik nie dawał za wygraną. Zrobił krok w stronę Corneliusa, wpatrując się w niego oskarżycielsko.
– Złodziej, ledwie parę dni temu wyrwał mi stary medalion matki, gdy schodziłem ze statku! Co z nim zrobiłeś, co?! – warknął, upierając się, sprawiając, że Cornelius nie był już pewien: czy mógł mówić prawdę? Wydawało mu się, że rozpoznał twarz starszego mężczyzny, jego spojrzenie przemknęło też po złotym zegarku, który wystawał mu z kieszeni, wysuwając się mocniej, gdy urzędnik wyciągnął rękę, by chwycić Sallowa za połę szaty: porządnej, eleganckiej.
– Hej! – zaprotestował natychmiast, próbując odtrącić jego dłoń. – Proszę natychmiast zabrać rękę, gniecie mi pan szatę. I proszę zostawić mnie w spokoju, inaczej będę zmuszony złożyć na pana skargę. Wie pan kim jestem? – zapytał z pewnością siebie dźwięczącą pomiędzy sylabami. – Nie obchodzi mnie, że się pan ośmiesza, ale nie pozwolę ośmieszać mnie w tym miejscu – dodał, ściszając głos. – Chcę dokończyć rejestrację i opuścić ministerstwo, a pan marnuje mój cenny czas. Nazwisko Goyle coś panu mówi? Caelan Goyle. Jest zarządcą portu, szanowanym czarodziejem. Zna go pan? Niedawno schwytał terrorystkę na placu egzekucyjnym. To mój serdeczny przyjaciel. I zapewniam pana, że nie miał dla niej żadnej litości po tym, jak ją stamtąd wyprowadził. Jeśli ma mi pan coś do zarzucenia to kiedy skończę udamy się prosto do niego. Jestem pewien, że jeśli jestem złodziejem to zwróci panu co ukradłem – ciągnął dalej. Zdawał sobie sprawę, że kłamał – nie znał Goyle'a, wyczytał jego nazwisko w gazecie – ale chciał przede wszystkim pozbyć się przeklętego urzędnika. – Niech pan zabiera ode mnie łapy – dodał, mierząc czarodzieja spojrzeniem i próbując się cofnąć. Ten wypuścił szatę, ale zamiast odejść, zwrócił się do stojących nieopodal strażników.
– Na co czekacie? Aresztujcie go! – warknął w ich stronę; ci jednak pozostali na swoim miejscu, jakby niepewni, co powinni zrobić.
Zbiorowisko ludzi gromadzących się na środku sali póki co wciąż skutecznie odwracało uwagę od Zlaty i chowającego się pod stołem chłopaka; jego ręka, wyciągnięta w stronę ramienia czarownicy, zacisnęła się na rękawie płaszcza, ale szybki ruch wykonany przez Zlatę sprawił, że zamiast przyciągnąć ją do siebie, zsunął jej okrycie z ramion. Opadło na zakurzoną posadzkę, a chłopak, pozbawiony nagle oparcia, zachwiał się wyraźnie na ugiętych nogach; wypuścił materiał, opierając się dłońmi o ziemię i odzyskując w ten sposób równowagę, wzrok cały czas wbijając w półgoblinkę. Wydawał się wściekły, choć Zlata mogła mieć wrażenie, że ta złość nie była skierowana w nią; dostrzegając jej spojrzenie, twarde, gniewne, skulił się jakby w sobie, wycofując się nieznacznie. Palce miał nadal zaciśnięte na rękojeści noża, dłoń poznaczoną licznymi bliznami; te, przypominające ślady po poparzeniach, wyzierały także zza kołnierza brudnej koszuli, miejscami sięgając żuchwy. Przełknął ślinę. – Wszyscy trafimy na tortury do Tower – wycharczał cicho w odpowiedzi na padającą z ust Zlaty groźbę. Chociaż twarz miał młodą, jego głos wydawał się zniszczony, zachrypnięty, kojarzący się z nienaoliwionymi zawiasami, skrzypiącymi nieprzyjemnie przy każdej sylabie. – Wywloką nas stąd jedno po drugim. Nabrałaś się na jego uśmiech? Do mnie też się tak uśmiechał. Zza krat. Skurwysyn – wyszeptał; ostatnie słowo wypowiedział z taką pogardą, że zabrzmiało jak splunięcie. – Unieruchom go, ja go dorwę. Nie wzięli ze sobą magomedyków. Nie pomogą mu, ale spróbują. Wtedy zwiejemy – powiedział, rzucając spojrzenie przez ramię; prawdopodobnie patrząc w stronę komendanta. Nie próbował już przy tym wykonać żadnego ruchu w kierunku Zlaty, a mówiąc, spoglądał na nią spod byka, jakby spodziewając się ataku.
Rain ruszyła w stronę schodów, idąc kilka kroków przed funkcjonariuszem magicznej policji. Im bardziej zbliżała się do wyjścia na piętro, tym wyraźniejsze stawały się dźwięki dobiegające ze zlokalizowanych na górze pokojów; dwóch policjantów przeszukujących pomieszczenia zdawało się nie silić na ostrożność, gdzieś z końca korytarza do uszu czarownicy dobiegało szuranie i huk przewracanych mebli. Te same odgłosy, tylko stłumione, mogli usłyszeć wszyscy obecni w głównej sali.
Mężczyzna idący za Rain, śledził ją spojrzeniem uważnie; gdy się odwróciła, była w stanie dostrzec, że nie był obojętny na jej wdzięki – jego wzrok wodził za nią, choć nie był mętny ani nieprzytomny. Kiedy czarownica weszła do pokoju, przystanął w otwartych drzwiach; nie odpowiedział na zawieszone w powietrzu pytanie, przyglądając się jej w milczeniu, jak przeszukiwała sakiewkę, wyraźnie grając na czas. Gdy wreszcie się wyprostowała, uniósł wyżej brwi, a jego spojrzenie przesunęło się między butelką alkoholu a rozpiętym guzikiem koszuli. – Jestem żonaty, a my nie jesteśmy sami – odpowiedział twardo, choć Rain bez trudu mogła wychwycić, że w jego głosie brakowało przekonania; jeśli coś trzymało go w ryzach, to prawdopodobnie była to obecność reszty oddziału i siedzącego piętro niżej dowódcy, któremu nie miała umknąć przedłużająca się nieobecność jego ludzi. Odwrócił na moment spojrzenie, przenosząc je w kierunku drugiego końca korytarza, skąd wciąż dobiegał huk i okazjonalne inkantacje zaklęć, po czym zrobił krok do przodu, wchodząc do pokoju. Popchnął drzwi, przymykając je, tak, że pomiędzy ich krawędzią a ościeżnicą pozostała jedynie wąska szpara.
[część ukryta]*
Wolną rękę wyciągnął w stronę drzwi, zahaczając o nie palcem i uchylając nieco; odwrócił głowę w ich kierunku. – Proszę się pospieszyć z tymi kocami, nie mamy całego dnia! – wykrzyknął zdecydowanie głośniej, po czym znów przeniósł spojrzenie na Rain, w oczywisty sposób czekając na jej odpowiedź.
Reggie, wciąż pozostając w większości nieświadomym toczących się za ścianą wydarzeń, skupiony był na wydostaniu się z własnych tarapatów, na błysk rozbrajającego zaklęcia reagując instynktownie; pomimo rozlewającego się na wysokości żeber bólu, zdołał poprawnie wypowiedzieć inkantację i wznieść przed sobą tarczę: magiczna bariera wyrosła przed nim w samą porę, by wchłonąć mknący w jego stronę czar, ale na tym nie skończyły się problemy Weasleya. Zaklęcie kameleona otoczyło jego ciało chłodem, częściowo stapiając go ze ścianą za jego plecami, miał jednak świadomość, że nim się to stało, górujący nad nim policjant z pewnością go dostrzegł. A zaraz po tym – jego organizm zbuntował się znowu. Chociaż zdecydowanie nie próbował w tamtej chwili zmienić swojej aparycji, poczuł w kościach i mięśniach pulsujący ból, a następnie zorientował się, że jego ciało się przemienia: kończyny wydłużają się nieznacznie i stają smuklejsze, a rysy łagodnieją; rzucone na samego siebie zaklęcie uniemożliwiło mu ocenę zmian, spoglądając w lustro, dostrzegał zaledwie zarysy upodobnionej do tła za plecami sylwetki, mógł jednak stwierdzić na pewno, że nie wyglądał już jak Mały Jim. A co gorsza – nie był w stanie powrócić do poprzedniej postaci; nawet jeśli spróbował to zrobić, jego dar odmawiał mu posłuszeństwa, nie pozwalając nawet na najdrobniejsze przemiany.
– Gdzie się podziałeś, szczurze? – warknął policjant, starając się dostrzec Reggiego, ale nie będąc w stanie; skierował różdżkę na ślepo, w miejsce, w którym stał do tej pory. – Aeris – rzucił, a potężny, szeroki podmuch wiatru pomknął w stronę czarodzieja. W międzyczasie u boku pierwszego funkcjonariusza pojawił się drugi, najwidoczniej przywołany jego okrzykiem. Rozejrzał się po łazience – i coś musiało zwrócić jego uwagę, bo skierował różdżkę w stronę Reggiego. – Tam! Expelliarmus – wypowiedział, lecz chybił; promień pomknął zbyt wysoko, trafiając w ścianę za plecami Weasleya.
Wykonane rzuty: silencio, dostrzeżenie Reggiego (mistrz gry uznał, że policjanci mają spostrzegawczość I), aeris, expelliarmus
Reggie – przez 3 kolejne tury nie jesteś w stanie korzystać z metamorfomagii, tj. zmienić w żaden sposób swojego wyglądu
Cornelius – jeśli chcesz podtrzymać legilimencję, wykonujesz rzut zgodnie z mechaniką, nie możesz też wtedy wykonać żadnej innej akcji w trwającej turze
Celine – mistrz gry pragnie zwrócić uwagę, że zachowanie Twojej postaci w obecnej kolejce niewiele ma wspólnego z kokietowaniem; nie było ono więc rozpatrywane pod kątem biegłości kokieterii, która z zasady musi zostać odegrana
*Ze względu na to, że Rain i policjant znajdują się za zamkniętymi drzwiami, mistrz gry pozwolił sobie utajnić część posta i przesłać go drogą prywatnej wiadomości; Rain – jeśli chcesz, możesz również część odpowiedzi przesłać drogą prywatną
Jeśli kogokolwiek pominęłam, kajam się i proszę o informację.
Poniżej znajduje się (poglądowa) mapa głównej sali. Kropki fioletowe oznaczają funkcjonariuszy magicznej policji. Kropki żółte to pozostałe postacie npc, wskazane w poście. W sali znajdują się trzy pary drzwi: na dole, wychodzące na portową alejkę; na górze, prowadzące do bocznej sali, z której następnie można przejść do toalety (w której znajduje się aktualnie Reggie - stąd brak na mapce); za barem, prowadzące na zaplecze. Na ścianie po lewej stronie oraz na dolnej zaznaczone są okna. Jeśli jakieś oznaczenia są nieczytelne lub niekompletne, proszę o informację.
Na sali jest na tyle jasno, że wszyscy widzicie swoje twarze i jeśli się znacie, jesteście w stanie się rozpoznać.
(mapa powiększy się po kliknięciu)
Aktualnie działające substancje i zaklęcia:
Celine - esposas
Hagrid - esposas
Reggie - zaklęcie kameleona (1/5, ST dostrzeżenia: 52)
Johnatan - silencio
Rain - wróżkowy pył (3/3)
Celine - wróżkowy pył (3/3)
Yvette - upojenie alkoholowe (-10 do rzutów; kara będzie zmniejszała się w miarę trzeźwienia)
Johnatan - upojenie alkoholowe (-5 do rzutów; kara będzie zmniejszała się w miarę trzeźwienia)
Żywotność:
Reggie - 199/219 (20 - złamane żebro) (zablokowana zdolność do przemiany: 1/3)
Celine - 207/227 (20 - wychłodzenie)
Rain - 185/205 (20 - wychłodzenie)
Yvette - 200/210 (10 - wychłodzenie)
James - 210/220 (10 - psychiczne)
Johnatan - 188/208 (20 - tłuczone)
Czas na odpis wynosi 72 godziny, ale jeśli potrzebujecie z jakiegokolwiek powodu rozbić swoje działanie na dwa posty oddzielone postem uzupełniającym, to jest taka możliwość - dajcie mi tylko znać, że takie uzupełnienie jest potrzebne.
Wszelkie błędy, pominięcia, potknięcia, wątpliwości zgłaszajcie proszę do mnie drogą prywatnej wiadomości (na konto Williama) lub na discordzie.
Arnold Montague na ułamek sekundy zawiesił spojrzenie na twarzy Corneliusa, by po chwili przesunąć je i zatrzymać na Marceliusie; nic w jego rysach nie zwiastowało, by wychwycił podwójne kłamstwo na temat tożsamości młodszego czarodzieja, które zawisło w przestrzeni pomiędzy nimi. – Carrington – powtórzył; w jego jasnych oczach błysnęło zastanowienie, rozmyło się jednak szybko – być może połączył w myślach jakieś fakty, a może zwyczajnie porzucił temat, nie uznając wymienionego nazwiska za istotne. Prośba Marceliusa zdawała się go rozbawić – kącik jego ust drgnął w górę – ale był to jedynie przebłysk; spoważniał niemal natychmiast, po czym wykonał teatralny gest, wskazując na miejsce, w którym zgodnie ze słowami młodzieńca leżały dokumenty marynarza. – Ależ proszę, bądź tak uprzejmy – powiedział – przyglądając się później, jak podniesione, podeptane potwierdzenie ląduje w rękach właściciela. Mężczyzna, odwróciwszy się w stronę Marceliusa niemal natychmiast, nerwowym gestem wyciągnął dłoń po dokumenty, ale drugą krótko ścisnął młodego Sallowa za ramię, spoglądając mu w oczy z wdzięcznością. Gardło zdawał się mieć ściśnięte emocjami – może strachem, może wściekłością, z jego ogorzałej od wiatru twarzy wyzierały oba – ale gest był na tyle oczywisty, że trudno go było pomylić z czymś innym. Odwrócił się, żeby wcisnąć potwierdzenie funkcjonariuszowi stojącemu pod ścianą, który w odpowiedzi burknął coś niezrozumiale.
Kajdany zaciśnięte na kostkach i nadgarstkach Rubeusa skutecznie utrudniały mu ruchy, był jednak w stanie – stopa za stopą – przesunąć się powoli w stronę schodów, z jednej strony robiąc miejsce dla zmierzającej w tamtym kierunku Rain, z drugiej – zbliżając się do ukrytej pod schodami sylwetki. Znajdując się w dogodnej pozycji, był w stanie dostrzec go pomiędzy drewnianymi, zakurzonymi stopniami dokładnie: bo był to młodzieniec; rudy jak lis, z piegowatą twarzą i lokami opadającymi na czoło, chudy i wysoki – na tyle, że kucając pod schodami, musiał zgarbić się nienaturalnie. Hagrid nie znał jego imienia, choć wyglądał znajomo: często można go było spotkać w porcie, jak kręcił się pomiędzy budynkami, z wysłużoną, skórzaną torbą przewieszoną przez ramię. Nad tą samą torbą pochylał się teraz – jej klapa była odchylona, a od góry wystawało coś, co przypominało czarodziejskie gazety, na pierwszej stronie poruszało się ożywione zdjęcie jakiegoś mężczyzny. Młodzieniec nie miał w dłoni różdżki, musiał odrzucić ją, próbując się schować, ale w palcach trzymał coś, w czym Rubeus rozpoznał pudełko zapałek; jedna z nich tkwiła pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem, ręce drżały mu jednak tak mocno, że tworząca się iskra raz za razem gasła. Wyczuwając na sobie spojrzenie, podniósł wzrok, krzyżując go z Hagridem; przez moment wyglądał na przerażonego, a potem przyłożył palec do ust, po czym wskazał nim na stojący najbliżej stół. Pod nim, przewrócona i do połowy opróżniona, leżała wykonana z ciemnego szkła butelka rumu; na tyle daleko, że młodzieniec nie był w stanie sięgnąć po nią niezauważony. W oczach chłopaka błysnęła niema prośba; cokolwiek nosił w torbie, wydawało się oczywiste, że nie chciał, by wpadło w ręce policji.
Kiedy Rubeus się odezwał, Arnold Montague przeniósł na niego spojrzenie, mrużąc na moment oczy. Pierwszych słów półolbrzyma nie skomentował, na wspomnienie nazwiska zarządcy portu uniósł jednak wyżej brwi. – Ten fakt jest mi znany, nie wydaje mi się jednak, by pan Goyle wydał zarządzenie wyrzucania siłą ze swoich terenów pracowników Ministerstwa Magii. Czy może się mylę? – zapytał z pozorną uprzejmością, wyglądało jednak na to, że nie czekał na odpowiedź, doskonale ją znając.
Policjant, za którym ruszył Johnatan, nie zareagował na rzucone w przestrzeń oskarżenie, skupiając się głównie na wydanym rozkazie; Bojczuk, korzystając z chwili zamieszania, zdołał doskoczyć do niego szybkim krokiem i wsunąć mu rękę do kieszeni, lecz nie miał czasu na dokładnie poszukiwania – jego palce zacisnęły się na czymś sztywnym, prostokątnym, a w następnej sekundzie funkcjonariusz, wyczuwając obok siebie jego obecność, obrócił się ze złością. Niewielki, płaski, skórzany portfel, wysunął się z jego płaszcza, a później – wymsknął się również z palców Johnatana, upadając na zakurzoną posadzkę tuż przy drewnianej, pionowej powierzchni baru. Nikt poza samym Bojczukiem oraz stojącą za jego plecami Yvette zdawał się go nie zauważyć – łącznie z policjantem, który wlepił wściekłe spojrzenie w czarodzieja. – Pod ścianę – rzucił stanowczo, szarpnięciem głowy wskazując miejsce przy Yvette.
Słowa Johnatana skutecznie zaskarbiły sobie jednak uwagę komendanta; skrzyżował spojrzenie z Bojczukiem, z uniesioną brwią wysłuchując jego słów, wraz z każdym kolejnym wyglądając na coraz bardziej zniecierpliwionego i znudzonego jednocześnie. – Proszę zrobić sobie samemu przysługę i wycofać się pod ścianę, inaczej będziemy zmuszeni również i pana unieruchomić. Swoje uwagi na temat tego, jak pana zdaniem powinna wyglądać nasza praca, będzie miał pan okazję przekazać później – powiedział, machając przy tym ręką w geście, jakby odpędzał natrętną muchę. Nim wrócił do rozmowy z panią Boyle, przeniósł jeszcze wzrok na Yvette, która zabrała głos jako następna. – To samo się tyczy pani. Przeprosiny przyjmuję i jednocześnie proszę o nieutrudnianie naszego śledztwa. Zwykłe przesłuchanie niestety zawodzi wtedy, gdy każdy z przesłuchiwanych przedstawia inną wersję zdarzeń. – Obrócił się na stołku, spojrzenie zatrzymując ponownie na Dorothei. – Pani wybaczy. Mówiła pani?.. – odezwał się, pozornie prosząc o powtórzenie, choć nie wyglądał na kogoś, kto nie nadążał za omawianym wątkiem. Wprost przeciwnie – pomimo drożdżówki trzymanej w ręce, zdawał się doskonale kontrolować przestrzeń wokół siebie, płynnie wydając rozkazy, czasami wyłącznie przy pomocy gestów, które jego ludzie musieli znać – bo reagowali na nie w sposób wyćwiczony i pozbawiony wątpliwości. – Pani pracownicy sami odpowiadają za swoje czyny, pani Boyle, aczkolwiek z pewnością zapytamy również pani męża o to, dlaczego wydał im takie polecenia. Jak tylko go, z pani pomocą, znajdziemy – odpowiedział na słowa właścicielki. Ponownie przyciągnął do siebie notes, jednak kiedy pani Boyle zasugerowała wyjście na zaplecze, uniósł na nią spojrzenie i pokręcił głową. – Chętnie bym pani towarzyszył, ale nie powinienem zostawiać moich ludzi. Po tym, co mi pani właśnie opowiedziała, z pewnością to pani rozumie – powiedział, brzmiąc, jakby rzeczywiście przepraszał i szukał zrozumienia, choć jego stanowcze spojrzenie i echo drwiącego uśmiechu na ustach sugerowały coś zupełnie odwrotnego. – Funkcjonariusz McCarthy dotrzyma pani towarzystwa, proszę wrócić do mnie z nazwiskami. Barmanów, pokojówek, opiekuna sali – ktokolwiek tu wtedy był. Nie powinno to zająć pani dużo czasu, proszę nie zwlekać – inaczej zacznę się niepokoić – dodał z naciskiem. Później westchnął. – Co do pani męża, pani Boyle, nie miałem na myśli tego, gdzie przebywa teraz, tylko gdzie przebywa zazwyczaj. Gdzieś musi sypiać, prawda? Nie zamieszkujecie razem? – zapytał, unosząc wyżej brwi. – Proszę o adres – wyjaśnił, wymawiając słowa powoli i wyraźnie; zastukał palcem w notes. Pani Boyle, przyglądając się jego dłoniom, nie dostrzegła wiele – były duże, poznaczone siatką żyłek, z dwoma srebrnymi obrączkami na palcu serdecznym i wskazującym; na prawej dłoni, u nasady kciuka, rozciągała się stara, długa na kilka centymetrów blizna. – I chętnie napiłbym się kawy, pani urocza pracownica może mi ją podać, kiedy pani będzie szukała nazwisk. Przy okazji utniemy sobie pogawędkę, hm? – zasugerował, znów przenosząc spojrzenie na barmankę; dziewczynka zbladła jeszcze bardziej, ale kiwnęła głową i od razu schyliła się, szukając czegoś pod ladą. Dłonie trzęsły jej się tak bardzo, że przesuwane przez nią naczynia szczękały głośno.
Arnold Montague, chwilowo straciwszy zainteresowanie tym, co działo się za barem, odwrócił się w stronę Corneliusa i Jamesa, temu pierwszemu dając znać gestem, by kontynuował. Ugryzł kawałek drożdżówki, nie zwracając uwagi na prawie błagalne słowa Marceliusa; Celine było mu jednak zignorować trudno. Przeniósł spojrzenie na półwilę, gdy ta najpierw opadła na posadzkę, a później rzuciła się do przodu; unieruchamiające kostki i nadgarstki kajdany nie pozwalały jej na poruszanie się z gracją, wiła się po brudnej posadzce, plamiąc wilgotną sukienkę i jasną skórę burymi plamami naniesionego przez marynarzy błota i kurzu. Komendant przełknął powoli kęs, wolną dłonią dotykając przy tym okolicy mostka. – Panno Lovegood, na Merlina, proszę zlitować się nad sobą i nie pogarszać własnej sytuacji. A jeśli naprawdę chce pani pomóc temu młodzieńcowi, to proszę zacząć mówić z sensem. Kto pannie pomagał w ataku na pana Sallowa? Kto był tego dnia w lokalu? – rzucił ostro; tym razem nie wyglądało na to, by pokaz mu zaimponował. Spojrzał na Philippę. – Żaden z moich ludzi nie podniósł na pannę Lovegood ręki, największe zagrożenie zdaje się stanowić dla siebie sama. Proszę. – Wykonał gest, sugerujący, by Philippa podeszła do półleżącej na posadzce półwili. – Proszę ją uspokoić – dodał. Policjant pilnujący Philippy podążył za nią spojrzeniem, ale nie zrobił nic więcej, najwyraźniej nie chcąc pozostawiać bez nadzoru ani drzwi prowadzących do bocznej sali, ani półolbrzyma. Jego bezruch trwał jednak tylko chwilę – gdy po pomieszczeniu poniósł się ponownie donośny głos Johnatana, starającego się w oczywisty sposób zdekoncentrować Corneliusa, Arnold Montague wbił w niego zimne spojrzenie, a jego usta zacisnęły się w wąską kreskę; tym razem nie było na nich śladu rozbawienia ani uśmiechu. – Otrzymał pan już dzisiaj ostrzeżenie – odezwał się. Nie poruszył głową, ale wzrok na sekundę przeniósł się to na funkcjonariusza stojącego pod ścianą, to na drugiego, pilnującego do tej pory drzwi. Ci zareagowali natychmiast, przechodząc przez salę, wymijając Rubeusa, Celine i Philippę, i zatrzymując się tuż za Johnatanem. Ten, uwięziony pomiędzy nimi a długą ladą, nie miał gdzie uskoczyć; jeden z mężczyzn mocno złapał go z tyłu za ręce, podczas gdy drugi wprawnym ruchem podciął mu nogi. Bojczuk stracił równowagę, upadając na kolana – boleśnie, kości stuknęły twardo o kamienną posadzkę, posyłając wzdłuż nóg fale bólu; ramiona, przytrzymywane przez drugiego funkcjonariusza, wykręciły się do góry, a czarodziej miał wrażenie, że za moment zostaną wyrwane ze stawów. Komendant również się poruszył, ledwie zauważalnym ruchem pociągając za górę przytroczonej do pasa laski, która okazała się chować w sobie elegancką różdżkę; jej koniec skierował na obezwładnionego Johnatana i machnął – a promień zaklęcia pomknął prosto ku mężczyźnie, trafiając go w klatkę piersiową; jeśli spróbuje odezwać się ponownie, odkryje, że zaklęcie pozbawiło go głosu. Jeden z policjantów, ten, który podciął Bojczukowi nogi, obszedł go dookoła, zatrzymując się tuż przed nim i spoglądając na niego z góry. – Dokumenty – rzucił; nie zwracając uwagi ani na to, że czarodziej nie mógł mówić, ani na fakt, że jego ręce wciąż pozostawały unieruchomione za jego plecami, przy każdym szerszym ruchu pociągając za sobą nowe fale bólu. Stojąca z tyłu Yvette została – póki co – pozostawiona sama sobie, wciąż widziala jednak doskonale leżący na podłodze portfel – tak samo jak bez trudu mogła dostrzec, że nikt nie pilnował już drzwi do bocznej sali.
Błagalne prośby pozostałych zgromadzonych w sali czarodziejów zdawały się nie docierać do Corneliusa; gdy tylko przywołani przez niego funkcjonariusze usłuchali polecenia, przytrzymując Jamesa za ramiona i włosy, polityk przytknął różdżkę do skroni młodzieńca, wypowiadając doskonale sobie znaną inkantację. Niemal w tej samej chwili James poczuł pod czaszką przenikliwy ból – przeszywający, ostry, niepodobny do niczego, czego przyszło mu doświadczyć wcześniej; jakaś siła, obca, brutalna, wdzierała się do jego myśli – zdolna dotrzeć do wszystkich, nawet tych najbardziej prywatnych. Twarz Corneliusa, Parszywy Pasażer, uścisk na ramionach, wszystko to się rozmyło, zamiast tego wpychając go do wewnątrz, do umysłu, w którym nie był już sam; ktoś włamał się tam bez subtelności i bez pozwolenia, wyciągając na wierzch migawkę wspomnień, które przesunęły się przed oczami obu mężczyzn w postaci barwnej smugi dźwięków, kolorów i emocji, żeby zatrzymać się na korytarzu Ministerstwa Magii, który obaj rozpoznali bez trudu: James dlatego, iż było to jego własne wspomnienie; Cornelius – ponieważ w Biurze Rejestracji Różdżek zdarzało mu się bywać już wcześniej. Rozpoznał biurko, siedzącą za nim kobietę, charakterystyczną atmosferę zdenerwowania i wyczekiwania, która towarzyszyła też jemu samemu. Stał na przodzie kolejki, w dłoniach trzymając wypełniony formularz, spojrzenie zawieszając na twarzy czarownicy w okularach-połówkach, która ponaglająco zastukała paznokciem w blat. Wyciągnął rękę, odkładając złożony na pół pergamin i przyglądając się, jak sięga po niego pomarszczona lekko dłoń, ale nim zdążyłaby zacisnąć na nim palce, coś odwróciło uwagę Sallowa. Po korytarzu poniósł się szmer, na krawędzi jego pola widzenia pojawiło się dwóch mężczyzn ubranych w urzędnicze szaty; James ich nie rozpoznał – ale Cornelius, a przynajmniej ta jego część, która nie była połączona z myślami przesłuchiwanego młodzieńca, już tak: widywał ich na korytarzach ministerstwa, choć nie kojarzył ich nazwisk. – TY! – wykrzyknął starszy z mężczyzn, z włosami przyprószonymi siwizną; na jego twarzy malowała się złość, oskarżycielski palec wycelował w Corneliusa. – Co, myślałeś, że cię nie rozpoznam? To złodziej! – krzyczał dalej; pozostali czarodzieje obecni w biurze, interesanci i pracownicy, zaczęli spoglądać w stronę powstałego zamieszania, wyciągając szyje, żeby lepiej widzieć. Cornelius poczuł pot skraplający się na jego karku, zdenerwowanie przybrało na sile – choć nie dlatego, że czuł się winny czynu zarzuconego mu przez urzędnika; wpatrując się w niego, starał się przypomnieć sobie, czy kiedyś go widział. Nie podobała mu się uwaga skupiona na jego osobie.
– Pan chyba żartuje – odpowiedział, brzmiąc bardziej stanowczo i pewniej niż się czuł. – Naprawdę myśli pan, że jakbym był złodziejem to przyszedłbym do Ministerstwa Magii zarejestrować różdżkę? Po co? By działać bardziej legalnie? – zapytał. Przyglądając się czarodziejowi, splótł ręce za sobą, następnie odwracając się w stronę kobiety siedzącej za biurkiem. Chciał umknąć przed spojrzeniami gapiów, uciec przed ich wzrokiem, skupionym nagle na jego twarzy. – Tak mi przykro, że spotkało to panią, ale to jakaś okropna pomyłka. Ten mężczyzna jest pod wpływem gwałtownych emocji, nie wie, co mówi – zwrócił się do czarownicy przepraszającym tonem, ale urzędnik nie dawał za wygraną. Zrobił krok w stronę Corneliusa, wpatrując się w niego oskarżycielsko.
– Złodziej, ledwie parę dni temu wyrwał mi stary medalion matki, gdy schodziłem ze statku! Co z nim zrobiłeś, co?! – warknął, upierając się, sprawiając, że Cornelius nie był już pewien: czy mógł mówić prawdę? Wydawało mu się, że rozpoznał twarz starszego mężczyzny, jego spojrzenie przemknęło też po złotym zegarku, który wystawał mu z kieszeni, wysuwając się mocniej, gdy urzędnik wyciągnął rękę, by chwycić Sallowa za połę szaty: porządnej, eleganckiej.
– Hej! – zaprotestował natychmiast, próbując odtrącić jego dłoń. – Proszę natychmiast zabrać rękę, gniecie mi pan szatę. I proszę zostawić mnie w spokoju, inaczej będę zmuszony złożyć na pana skargę. Wie pan kim jestem? – zapytał z pewnością siebie dźwięczącą pomiędzy sylabami. – Nie obchodzi mnie, że się pan ośmiesza, ale nie pozwolę ośmieszać mnie w tym miejscu – dodał, ściszając głos. – Chcę dokończyć rejestrację i opuścić ministerstwo, a pan marnuje mój cenny czas. Nazwisko Goyle coś panu mówi? Caelan Goyle. Jest zarządcą portu, szanowanym czarodziejem. Zna go pan? Niedawno schwytał terrorystkę na placu egzekucyjnym. To mój serdeczny przyjaciel. I zapewniam pana, że nie miał dla niej żadnej litości po tym, jak ją stamtąd wyprowadził. Jeśli ma mi pan coś do zarzucenia to kiedy skończę udamy się prosto do niego. Jestem pewien, że jeśli jestem złodziejem to zwróci panu co ukradłem – ciągnął dalej. Zdawał sobie sprawę, że kłamał – nie znał Goyle'a, wyczytał jego nazwisko w gazecie – ale chciał przede wszystkim pozbyć się przeklętego urzędnika. – Niech pan zabiera ode mnie łapy – dodał, mierząc czarodzieja spojrzeniem i próbując się cofnąć. Ten wypuścił szatę, ale zamiast odejść, zwrócił się do stojących nieopodal strażników.
– Na co czekacie? Aresztujcie go! – warknął w ich stronę; ci jednak pozostali na swoim miejscu, jakby niepewni, co powinni zrobić.
Zbiorowisko ludzi gromadzących się na środku sali póki co wciąż skutecznie odwracało uwagę od Zlaty i chowającego się pod stołem chłopaka; jego ręka, wyciągnięta w stronę ramienia czarownicy, zacisnęła się na rękawie płaszcza, ale szybki ruch wykonany przez Zlatę sprawił, że zamiast przyciągnąć ją do siebie, zsunął jej okrycie z ramion. Opadło na zakurzoną posadzkę, a chłopak, pozbawiony nagle oparcia, zachwiał się wyraźnie na ugiętych nogach; wypuścił materiał, opierając się dłońmi o ziemię i odzyskując w ten sposób równowagę, wzrok cały czas wbijając w półgoblinkę. Wydawał się wściekły, choć Zlata mogła mieć wrażenie, że ta złość nie była skierowana w nią; dostrzegając jej spojrzenie, twarde, gniewne, skulił się jakby w sobie, wycofując się nieznacznie. Palce miał nadal zaciśnięte na rękojeści noża, dłoń poznaczoną licznymi bliznami; te, przypominające ślady po poparzeniach, wyzierały także zza kołnierza brudnej koszuli, miejscami sięgając żuchwy. Przełknął ślinę. – Wszyscy trafimy na tortury do Tower – wycharczał cicho w odpowiedzi na padającą z ust Zlaty groźbę. Chociaż twarz miał młodą, jego głos wydawał się zniszczony, zachrypnięty, kojarzący się z nienaoliwionymi zawiasami, skrzypiącymi nieprzyjemnie przy każdej sylabie. – Wywloką nas stąd jedno po drugim. Nabrałaś się na jego uśmiech? Do mnie też się tak uśmiechał. Zza krat. Skurwysyn – wyszeptał; ostatnie słowo wypowiedział z taką pogardą, że zabrzmiało jak splunięcie. – Unieruchom go, ja go dorwę. Nie wzięli ze sobą magomedyków. Nie pomogą mu, ale spróbują. Wtedy zwiejemy – powiedział, rzucając spojrzenie przez ramię; prawdopodobnie patrząc w stronę komendanta. Nie próbował już przy tym wykonać żadnego ruchu w kierunku Zlaty, a mówiąc, spoglądał na nią spod byka, jakby spodziewając się ataku.
Rain ruszyła w stronę schodów, idąc kilka kroków przed funkcjonariuszem magicznej policji. Im bardziej zbliżała się do wyjścia na piętro, tym wyraźniejsze stawały się dźwięki dobiegające ze zlokalizowanych na górze pokojów; dwóch policjantów przeszukujących pomieszczenia zdawało się nie silić na ostrożność, gdzieś z końca korytarza do uszu czarownicy dobiegało szuranie i huk przewracanych mebli. Te same odgłosy, tylko stłumione, mogli usłyszeć wszyscy obecni w głównej sali.
Mężczyzna idący za Rain, śledził ją spojrzeniem uważnie; gdy się odwróciła, była w stanie dostrzec, że nie był obojętny na jej wdzięki – jego wzrok wodził za nią, choć nie był mętny ani nieprzytomny. Kiedy czarownica weszła do pokoju, przystanął w otwartych drzwiach; nie odpowiedział na zawieszone w powietrzu pytanie, przyglądając się jej w milczeniu, jak przeszukiwała sakiewkę, wyraźnie grając na czas. Gdy wreszcie się wyprostowała, uniósł wyżej brwi, a jego spojrzenie przesunęło się między butelką alkoholu a rozpiętym guzikiem koszuli. – Jestem żonaty, a my nie jesteśmy sami – odpowiedział twardo, choć Rain bez trudu mogła wychwycić, że w jego głosie brakowało przekonania; jeśli coś trzymało go w ryzach, to prawdopodobnie była to obecność reszty oddziału i siedzącego piętro niżej dowódcy, któremu nie miała umknąć przedłużająca się nieobecność jego ludzi. Odwrócił na moment spojrzenie, przenosząc je w kierunku drugiego końca korytarza, skąd wciąż dobiegał huk i okazjonalne inkantacje zaklęć, po czym zrobił krok do przodu, wchodząc do pokoju. Popchnął drzwi, przymykając je, tak, że pomiędzy ich krawędzią a ościeżnicą pozostała jedynie wąska szpara.
[część ukryta]*
Wolną rękę wyciągnął w stronę drzwi, zahaczając o nie palcem i uchylając nieco; odwrócił głowę w ich kierunku. – Proszę się pospieszyć z tymi kocami, nie mamy całego dnia! – wykrzyknął zdecydowanie głośniej, po czym znów przeniósł spojrzenie na Rain, w oczywisty sposób czekając na jej odpowiedź.
Reggie, wciąż pozostając w większości nieświadomym toczących się za ścianą wydarzeń, skupiony był na wydostaniu się z własnych tarapatów, na błysk rozbrajającego zaklęcia reagując instynktownie; pomimo rozlewającego się na wysokości żeber bólu, zdołał poprawnie wypowiedzieć inkantację i wznieść przed sobą tarczę: magiczna bariera wyrosła przed nim w samą porę, by wchłonąć mknący w jego stronę czar, ale na tym nie skończyły się problemy Weasleya. Zaklęcie kameleona otoczyło jego ciało chłodem, częściowo stapiając go ze ścianą za jego plecami, miał jednak świadomość, że nim się to stało, górujący nad nim policjant z pewnością go dostrzegł. A zaraz po tym – jego organizm zbuntował się znowu. Chociaż zdecydowanie nie próbował w tamtej chwili zmienić swojej aparycji, poczuł w kościach i mięśniach pulsujący ból, a następnie zorientował się, że jego ciało się przemienia: kończyny wydłużają się nieznacznie i stają smuklejsze, a rysy łagodnieją; rzucone na samego siebie zaklęcie uniemożliwiło mu ocenę zmian, spoglądając w lustro, dostrzegał zaledwie zarysy upodobnionej do tła za plecami sylwetki, mógł jednak stwierdzić na pewno, że nie wyglądał już jak Mały Jim. A co gorsza – nie był w stanie powrócić do poprzedniej postaci; nawet jeśli spróbował to zrobić, jego dar odmawiał mu posłuszeństwa, nie pozwalając nawet na najdrobniejsze przemiany.
– Gdzie się podziałeś, szczurze? – warknął policjant, starając się dostrzec Reggiego, ale nie będąc w stanie; skierował różdżkę na ślepo, w miejsce, w którym stał do tej pory. – Aeris – rzucił, a potężny, szeroki podmuch wiatru pomknął w stronę czarodzieja. W międzyczasie u boku pierwszego funkcjonariusza pojawił się drugi, najwidoczniej przywołany jego okrzykiem. Rozejrzał się po łazience – i coś musiało zwrócić jego uwagę, bo skierował różdżkę w stronę Reggiego. – Tam! Expelliarmus – wypowiedział, lecz chybił; promień pomknął zbyt wysoko, trafiając w ścianę za plecami Weasleya.
Wykonane rzuty: silencio, dostrzeżenie Reggiego (mistrz gry uznał, że policjanci mają spostrzegawczość I), aeris, expelliarmus
Reggie – przez 3 kolejne tury nie jesteś w stanie korzystać z metamorfomagii, tj. zmienić w żaden sposób swojego wyglądu
Cornelius – jeśli chcesz podtrzymać legilimencję, wykonujesz rzut zgodnie z mechaniką, nie możesz też wtedy wykonać żadnej innej akcji w trwającej turze
Celine – mistrz gry pragnie zwrócić uwagę, że zachowanie Twojej postaci w obecnej kolejce niewiele ma wspólnego z kokietowaniem; nie było ono więc rozpatrywane pod kątem biegłości kokieterii, która z zasady musi zostać odegrana
*Ze względu na to, że Rain i policjant znajdują się za zamkniętymi drzwiami, mistrz gry pozwolił sobie utajnić część posta i przesłać go drogą prywatnej wiadomości; Rain – jeśli chcesz, możesz również część odpowiedzi przesłać drogą prywatną
Jeśli kogokolwiek pominęłam, kajam się i proszę o informację.
Poniżej znajduje się (poglądowa) mapa głównej sali. Kropki fioletowe oznaczają funkcjonariuszy magicznej policji. Kropki żółte to pozostałe postacie npc, wskazane w poście. W sali znajdują się trzy pary drzwi: na dole, wychodzące na portową alejkę; na górze, prowadzące do bocznej sali, z której następnie można przejść do toalety (w której znajduje się aktualnie Reggie - stąd brak na mapce); za barem, prowadzące na zaplecze. Na ścianie po lewej stronie oraz na dolnej zaznaczone są okna. Jeśli jakieś oznaczenia są nieczytelne lub niekompletne, proszę o informację.
Na sali jest na tyle jasno, że wszyscy widzicie swoje twarze i jeśli się znacie, jesteście w stanie się rozpoznać.
Aktualnie działające substancje i zaklęcia:
Celine - esposas
Hagrid - esposas
Reggie - zaklęcie kameleona (1/5, ST dostrzeżenia: 52)
Johnatan - silencio
Rain - wróżkowy pył (3/3)
Celine - wróżkowy pył (3/3)
Yvette - upojenie alkoholowe (-10 do rzutów; kara będzie zmniejszała się w miarę trzeźwienia)
Johnatan - upojenie alkoholowe (-5 do rzutów; kara będzie zmniejszała się w miarę trzeźwienia)
Żywotność:
Reggie - 199/219 (20 - złamane żebro) (zablokowana zdolność do przemiany: 1/3)
Celine - 207/227 (20 - wychłodzenie)
Rain - 185/205 (20 - wychłodzenie)
Yvette - 200/210 (10 - wychłodzenie)
James - 210/220 (10 - psychiczne)
Johnatan - 188/208 (20 - tłuczone)
Czas na odpis wynosi 72 godziny, ale jeśli potrzebujecie z jakiegokolwiek powodu rozbić swoje działanie na dwa posty oddzielone postem uzupełniającym, to jest taka możliwość - dajcie mi tylko znać, że takie uzupełnienie jest potrzebne.
Wszelkie błędy, pominięcia, potknięcia, wątpliwości zgłaszajcie proszę do mnie drogą prywatnej wiadomości (na konto Williama) lub na discordzie.
Zdecydowanie nie wiedział, co się działo, jakby emocji z wczorajszego dnia było zbyt mało, żeby mógł się tym nasycić, a przecież miał już zwyczajnie dość! Skupiając się na magicznej policji w drzwiach, poczuł kolejne dziwne, mniej bolesne szarpnięcie, które wywołało przemiany w jego ciele. Z rozszerzonymi oczami spoglądał na mknące zaklęcie w jego kierunku i ponownie niczym natchniony machnął różdżką, zdradzając swoją pozycję zwyczajnym - Protego
Tarcza uchroniła go przed podmuchem wiatru, jednak nie był to koniec dziwacznego spotkania w najbardziej śmierdzącej części lokalu! Zamiast jednak atakować mężczyzn, skierował różdżkę tuż na ścianę obok, próbując utworzyć przejście na zakręcający korytarz Parszywego - Porta Creare - Musiał się uwolnić od towarzystwa tej jakże niespodziewanej dwójki, a najrozsądniej było wykorzystać swoją niewidoczność!
Co się dzieje w głównej sali. Przemknęło mu przez myśl, niemalże od razu mrożąc całą klatkę piersiową z trwogi.
| k6 na skutki
| k100 na Porta Creare ST 65-13=52
Tarcza uchroniła go przed podmuchem wiatru, jednak nie był to koniec dziwacznego spotkania w najbardziej śmierdzącej części lokalu! Zamiast jednak atakować mężczyzn, skierował różdżkę tuż na ścianę obok, próbując utworzyć przejście na zakręcający korytarz Parszywego - Porta Creare - Musiał się uwolnić od towarzystwa tej jakże niespodziewanej dwójki, a najrozsądniej było wykorzystać swoją niewidoczność!
Co się dzieje w głównej sali. Przemknęło mu przez myśl, niemalże od razu mrożąc całą klatkę piersiową z trwogi.
| k6 na skutki
| k100 na Porta Creare ST 65-13=52
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 1
--------------------------------
#2 'k100' : 65
#1 'k6' : 1
--------------------------------
#2 'k100' : 65
Sala główna
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer