Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Sala główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:27, w całości zmieniany 1 raz
Kręcę głową z irytacją i jednym haustem opróżniam szklankę z jej rumem. Ponoć alkoholi nie należy mieszać - cóż, jak zwykle spluwam na zasady, robiąc to, na co mam żywnie ochotę. W sumie... czemu tak się unoszę? Dlaczego drażni mnie obecność tej małolaty? Powinnam ją zignorować, skupiając się na sobie, ale... chyba deprymuje mnie właśnie to, że to nie ja znajduję się w centrum samczej uwagi obleśnych marynarzy. Ukradła mi zainteresowanie, więc powinna za to odpokutować. Utrata drinka to nic, w porównaniu z tym, co czeka ją tutaj z rąk tych facetów. Albo z moich, jeśli dorwę ją w najbliższym zaułku. Zastanawiam się, czy ma przy sobie pieniądze. Ile. Nie wygląda na taką, która śmierdzi groszem, lecz czasami się przecież zdarza, że pierwsze wrażenie są mylne, prawda?
-Za chwilę to cię stąd wyniosą - warczę usłużnie, bo już dwóch typków przysuwa się do nas na swych stołkach, nieprzyjemnie nas zakleszczając. Robi się coraz ciaśniej i coraz nieprzyjemniej. Z bliska czuję nieświeży oddech jednego z mężczyzn oraz zepsute zęby drugiego, szczerzącego się w uroczym uśmiechu - ostrzegałam - dodaję śpiewnie, prawie że zrelaksowana. W spokoju piję swoje piwo, niczym się nie denerwując. Mam swoje sposoby na radzenie sobie z takimi oblechami... Ciekawe, jak ona sobie z nimi poradzi.
-Za chwilę to cię stąd wyniosą - warczę usłużnie, bo już dwóch typków przysuwa się do nas na swych stołkach, nieprzyjemnie nas zakleszczając. Robi się coraz ciaśniej i coraz nieprzyjemniej. Z bliska czuję nieświeży oddech jednego z mężczyzn oraz zepsute zęby drugiego, szczerzącego się w uroczym uśmiechu - ostrzegałam - dodaję śpiewnie, prawie że zrelaksowana. W spokoju piję swoje piwo, niczym się nie denerwując. Mam swoje sposoby na radzenie sobie z takimi oblechami... Ciekawe, jak ona sobie z nimi poradzi.
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Nie mogło być przecież za pięknie. Przez tydzień od powrotu właściwie wszystko, co się działo w życiu Lily możnaby sklasyfikować jako miłe, przyjemne, czy wręcz piękne. Lęki musiały w końcu wrócić, tylko czemu przygnały ją właśnie w to miejsce, do tej dziewczyny, do tych obleśnych typów? Drży jeszcze bardziej i jeszcze bardziej chciałaby uciec. Tylko potwornie boi się wyjść. Może złapie Rycerza? Tylko żeby to zrobić, musi wyjść.
Ale nie może tu zostać. Choć cholernie wiele wysiłku sprawiał jej najmniejszy choćby ruch.
Kiedy ktoś zaczął się zbliżać, zrozumiała, że musi. Nie zamierzała sprawdzać, czego chce ten człowiek. Był dość przerażający, by przed nim uciekać. Tylko dokąd? Zsunęła się z krzesła i zaczęła cofać. Nie obchodziły jej śmiechy dookoła. Nie obchodzili jej ci ludzie. Chciała tylko spokoju. Pierwszy raz od dawna cieszyła się, że jest w mugolskiej okolicy. Miałą przewagę nad nimi i starała się tym pocieszać, choć żadne logiczne pocieszenia w tej chwili jakoś uparcie nie chciały do niej dotrzeć. Powtarzała je, ale jakby nie przyswajała.
To z resztą bez znaczenia. Zaraz stąd ucieknie i znajdzie się w Rycerzu. Musi.
Ale nie może tu zostać. Choć cholernie wiele wysiłku sprawiał jej najmniejszy choćby ruch.
Kiedy ktoś zaczął się zbliżać, zrozumiała, że musi. Nie zamierzała sprawdzać, czego chce ten człowiek. Był dość przerażający, by przed nim uciekać. Tylko dokąd? Zsunęła się z krzesła i zaczęła cofać. Nie obchodziły jej śmiechy dookoła. Nie obchodzili jej ci ludzie. Chciała tylko spokoju. Pierwszy raz od dawna cieszyła się, że jest w mugolskiej okolicy. Miałą przewagę nad nimi i starała się tym pocieszać, choć żadne logiczne pocieszenia w tej chwili jakoś uparcie nie chciały do niej dotrzeć. Powtarzała je, ale jakby nie przyswajała.
To z resztą bez znaczenia. Zaraz stąd ucieknie i znajdzie się w Rycerzu. Musi.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Znowu wygrywam. W milczeniu obserwuję, jak dziewczątko chyłkiem się wycofuje, nie dołączając się jednak go gromkiego wybuchu rubasznego śmiechu. Zakładam za to nogi na świeżo zwolnione krzesło, oddychając głęboko, jakbym próbowała przefiltrować zapaskudzone powietrze z nieprzyjemnego odoru tych wszystkich mężczyzn. Przechylam lekko ciemny kufel; jeszcze trochę w nim zostało. Po krótkim namyśle zamawiam kolejne u brodatego barmana, choć brudna szmata, jaką ściska w ręku aż nazbyt wyraźnie sugeruje ucieczkę. Nie przeszkadzają mi bakterie hasające po olbrzymim kubku - błagam, niezbyt sterylne igły oraz syf w mieszkaniu Benjamina sprawia, że doprawdy nic nie jest mi już straszne. Mrugam szelmowsko do jednego z mężczyzn, do tego, który jeszcze ma wszystkie zęby i natychmiastowo przysuwa się bliże mnie, kładąc mi rękę na ramieniu. Zsuwając ją niżej. Uśmiecham się kokieteryjnie i w tym samym momencie, obuchem walę w jego szczękę. Sypią się zęby. Teraz bardziej pasuje do swych towarzyszy, z gracją zeskakuję ze stołka i nie uregulowawszy rachunku czmycham, ścigana przez kilku olbrzymów. Gubię ich w jednej z ciemnych alejek, stosunkowo zadowolona z dzisiejszego dnia. Po przypływie adrenaliny potrzebuję jednak czegoś bardziej... iskrzącego, zatem zaglądam na Nokturn i od znajomego odbieram niewielką fiolkę Złotej Rybki. Starczy na dwie porcje, więc podzielę się z Jamiem. O ile będzie się dobrze sprawował.
|zt Blicz
|zt Blicz
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Wyszła byle szybciej, prawie nie słysząc śmiechów dookoła. Przed drzwiami kucnęła jeszcze na chwilę. Zupełnie jakby nie odczuwała mocno siekącego śniegu, starała się uspokoić, dojść do siebie. Jeszcze przez chwilę nasłuchiwała szczekania psa. Ale go nie było. A co, jeśli specjalnie jest cicho i czai się gdzieś tam? A co, jeśli któryś z tych... z tych osób wyjdzie za nią?
Zaraz jednak na prawdę drzwi trzasnęły i kilka osób wybiegło, goniąc tę dziewczynę. Wyglądała na całkiem zadowoloną, Lily za to czmychnęła na tył budynku, gdzie spędziła trochę czasu. Nie wiedziała, ile. Nie ruszała się prawie wcale i nie zaczepiana przez nikogo powoli dochodziła do siebie.
Kiedy w końcu stanęła na nogach, była pewna, że przez najbliższy czas nie wyjdzie z domu. Pocieszające mogło się wydawać jedynie to, że i tak dość długo omijał ją ten stan. Tak, czy inaczej czym prędzej machnęła na Rycerza, by jak najszybciej znaleźć się już bezpiecznie w domu. Z daleka od szczekających psów i nieprzyjemnych pijaków.
zt
Zaraz jednak na prawdę drzwi trzasnęły i kilka osób wybiegło, goniąc tę dziewczynę. Wyglądała na całkiem zadowoloną, Lily za to czmychnęła na tył budynku, gdzie spędziła trochę czasu. Nie wiedziała, ile. Nie ruszała się prawie wcale i nie zaczepiana przez nikogo powoli dochodziła do siebie.
Kiedy w końcu stanęła na nogach, była pewna, że przez najbliższy czas nie wyjdzie z domu. Pocieszające mogło się wydawać jedynie to, że i tak dość długo omijał ją ten stan. Tak, czy inaczej czym prędzej machnęła na Rycerza, by jak najszybciej znaleźć się już bezpiecznie w domu. Z daleka od szczekających psów i nieprzyjemnych pijaków.
zt
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
| luty? <3
Już żałował, że znowu nie wziął rękawiczek. Chłód nawet nie kąsał go w pobladłe od mrozu dłonie, przeżerał je na wylot. Pierwsze przekleństwo, drugie, trzecie; żadne nie przyniosło mu ulgi, a ich dźwięk i tak zagubił się w symfonii śniegu skrzypiącego pod butami.
Gdy wreszcie wszedł do tawerny, rozprostował zziębnięte palce. Powitał go powiew ciepłego powietrza przesyconego wonią brudu i męskiego potu. Zabrzmiał fałsz mamrotanych szant; pijackie głosy, śmiechy i szmery rozmów zlewały się w raczej nieprzyjemną całość.
Zmarszczył brwi o wiele lżej, niż miał w zamiarze.
Nie rzucał się w oczy. Gubił się wśród niezliczonych gromad spowitych w czerń czarodziejów, którzy przyszli tu z zamiarem ubicia nielegalnych interesów. Nikt nie zwracał na nich uwagi, pijani marynarze kołysali się na boki, ktoś walczył w kącie lokalu, nikogo nie obchodził drugi człowiek. Nie było lepszego miejsca na zachowanie pozorów. Garrett słyszał dzwoniące mieszki galeonów, domyślał się, że ten brodaty mężczyzna stojący tuż obok niego miał coś za uszami - dzisiaj nie przyszedł tu jednak po to, by szlachetnie zaaresztować wszystkich parających się brudnymi, lepkimi sprawkami.
Tak lepkimi jak drewniany słup, o który przypadkiem oparł się ramieniem.
Skrzywił się jeszcze mocniej, ale ten grymas zagubił się w cieniu rzucanym na jego twarz przez kaptur; miejsca takie jak to kojarzyły mu się wyłącznie z pracą, nigdy nie odwiedzał ich z własnej woli. Nie wytrzymałby tu za długo. Naleciałości z pracy wygrywały ze zdrowym rozsądkiem - gdy szukał spojrzeniem jednego z informatorów, który powinien kręcić się nieopodal baru, mimowolnie przyglądał się twarzom innych bywalców przybytku, każdemu z nich przypisując całą kolekcję potencjalnych grzechów.
Przemytnik o dłoniach splamionych sinicą - narażony na ciągły kontakt z klątwami, zajmuje się czarnomagicznymi artefaktami? Może pracuje dla znanego sklepu na Nokturnie?
Wielgachny mężczyzna wyjący marynarskie przyśpiewki najgłośniej ze wszystkich, wyglądał, jakby lata świetności miał już za sobą; kołysał się pijacko kompletnie nie do rytmu - jeżeli o jakimkolwiek rytmie można było mówić - nieświadomie wylewając piwo z trzymanego w dłoni kufla. Zwykły pijak i awanturnik.
Chłystek spode łba rozglądający się po wnętrzu tawerny. W jego spojrzeniu drżała jednak jakaś niepewność, jakiś strach; handlował czymś? Był w posiadaniu ważnych sekretów? Obawiał się dekonspiracji i zdrady w świecie, który dopiero poznawał?
Mieniące się złotem włosy kompletnie niewpasowujące się w cały obraz - zbyt czyste, zbyt lśniące, jak to możliwe, że ktoś o takiej aparycji zapuścił się w te strony? Kobieta. Zgrabna. Tkwiąca jakoś niezdarnie na barowym stołku, może pogrążona w rozmowie, może izolująca się od otaczających ją, kompletnie nietrzeźwych ludzi.
Coś zaczynało świtać mu w umyśle, jakieś fragmenty układanki przestawały zgrzytać, nałożyły się na siebie dość zgrabnie. Garrett rozejrzał się raz jeszcze, a gdy utwierdził się w przekonaniu, że informatora wciąż nigdzie nie było widać, zdecydował się choć w części pokonać dzielący go od kobiety dystans, by odkryć, że...
...że przeczucie go wcale nie myliło. I że Selina Lovegood ponownie potrzebowała pomocy.
Kolejne kontrolne spojrzenie; westchnął. Wciąż nie zrzucając z głowy kaptura - nie wyróżniał się, parę innych osób w przybytku też skrywało swoje oblicze - podszedł jeszcze bliżej, brutalnie przepchnął się ramionami przez ścianę pijanych marynarzy i oparł się o bar tuż koło Seliny. Zamówił piwo, choć wcale nie miał zamiaru go pić.
- Która to już? - spytał znikąd, znacząco zerkając na stojącą przed kobietą szklankę.
Już żałował, że znowu nie wziął rękawiczek. Chłód nawet nie kąsał go w pobladłe od mrozu dłonie, przeżerał je na wylot. Pierwsze przekleństwo, drugie, trzecie; żadne nie przyniosło mu ulgi, a ich dźwięk i tak zagubił się w symfonii śniegu skrzypiącego pod butami.
Gdy wreszcie wszedł do tawerny, rozprostował zziębnięte palce. Powitał go powiew ciepłego powietrza przesyconego wonią brudu i męskiego potu. Zabrzmiał fałsz mamrotanych szant; pijackie głosy, śmiechy i szmery rozmów zlewały się w raczej nieprzyjemną całość.
Zmarszczył brwi o wiele lżej, niż miał w zamiarze.
Nie rzucał się w oczy. Gubił się wśród niezliczonych gromad spowitych w czerń czarodziejów, którzy przyszli tu z zamiarem ubicia nielegalnych interesów. Nikt nie zwracał na nich uwagi, pijani marynarze kołysali się na boki, ktoś walczył w kącie lokalu, nikogo nie obchodził drugi człowiek. Nie było lepszego miejsca na zachowanie pozorów. Garrett słyszał dzwoniące mieszki galeonów, domyślał się, że ten brodaty mężczyzna stojący tuż obok niego miał coś za uszami - dzisiaj nie przyszedł tu jednak po to, by szlachetnie zaaresztować wszystkich parających się brudnymi, lepkimi sprawkami.
Tak lepkimi jak drewniany słup, o który przypadkiem oparł się ramieniem.
Skrzywił się jeszcze mocniej, ale ten grymas zagubił się w cieniu rzucanym na jego twarz przez kaptur; miejsca takie jak to kojarzyły mu się wyłącznie z pracą, nigdy nie odwiedzał ich z własnej woli. Nie wytrzymałby tu za długo. Naleciałości z pracy wygrywały ze zdrowym rozsądkiem - gdy szukał spojrzeniem jednego z informatorów, który powinien kręcić się nieopodal baru, mimowolnie przyglądał się twarzom innych bywalców przybytku, każdemu z nich przypisując całą kolekcję potencjalnych grzechów.
Przemytnik o dłoniach splamionych sinicą - narażony na ciągły kontakt z klątwami, zajmuje się czarnomagicznymi artefaktami? Może pracuje dla znanego sklepu na Nokturnie?
Wielgachny mężczyzna wyjący marynarskie przyśpiewki najgłośniej ze wszystkich, wyglądał, jakby lata świetności miał już za sobą; kołysał się pijacko kompletnie nie do rytmu - jeżeli o jakimkolwiek rytmie można było mówić - nieświadomie wylewając piwo z trzymanego w dłoni kufla. Zwykły pijak i awanturnik.
Chłystek spode łba rozglądający się po wnętrzu tawerny. W jego spojrzeniu drżała jednak jakaś niepewność, jakiś strach; handlował czymś? Był w posiadaniu ważnych sekretów? Obawiał się dekonspiracji i zdrady w świecie, który dopiero poznawał?
Mieniące się złotem włosy kompletnie niewpasowujące się w cały obraz - zbyt czyste, zbyt lśniące, jak to możliwe, że ktoś o takiej aparycji zapuścił się w te strony? Kobieta. Zgrabna. Tkwiąca jakoś niezdarnie na barowym stołku, może pogrążona w rozmowie, może izolująca się od otaczających ją, kompletnie nietrzeźwych ludzi.
Coś zaczynało świtać mu w umyśle, jakieś fragmenty układanki przestawały zgrzytać, nałożyły się na siebie dość zgrabnie. Garrett rozejrzał się raz jeszcze, a gdy utwierdził się w przekonaniu, że informatora wciąż nigdzie nie było widać, zdecydował się choć w części pokonać dzielący go od kobiety dystans, by odkryć, że...
...że przeczucie go wcale nie myliło. I że Selina Lovegood ponownie potrzebowała pomocy.
Kolejne kontrolne spojrzenie; westchnął. Wciąż nie zrzucając z głowy kaptura - nie wyróżniał się, parę innych osób w przybytku też skrywało swoje oblicze - podszedł jeszcze bliżej, brutalnie przepchnął się ramionami przez ścianę pijanych marynarzy i oparł się o bar tuż koło Seliny. Zamówił piwo, choć wcale nie miał zamiaru go pić.
- Która to już? - spytał znikąd, znacząco zerkając na stojącą przed kobietą szklankę.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Była kontrastem. Ciemne, brudne pomieszczenie, zakapturzone, podejrzane zbiry, które cuchnęły gorzałką i potem. Wibrujący testosteron prowokujący towarzyszy do rozbijania sobie kufli na głowie i wszczynania burd. Mroczne interesy, tłukące się szkło, rozlewający się alkohol, wymiociny i szczyny pod murem. Każdy płyn ustrojowy miał tu swoje miejsce. Pośród tego chaosu, ogłuszającego gwaru, w której ciche szepty były najistotniejszymi głosami, wśród postawnych sylwetek, przy których jej własna była żartem, między tym wszystkim wpasowywała się idealnie. Nie była tego częścią, pozostając na marginesie, a jednak jako niepasujący element wyróżniała się na tyle, by zęby przeskakiwały nierówno, nie potrafiąc dopasować się do nowej układanki.
Wrzosowy materiał zwisał luźno z obdrapanego, barowego stołka. Nogi kołysały się niemalże w beztroskim ruchu. Lewa dłoń obracała w znudzonym geście brudną szklankę, ignorując jej wątpliwą czystość. Prawa ręka spoczywała na kolanie, a rękaw materiału starannie ją zakrywał, zupełnie tak, jakby coś w nim skrywała. Może to przestroga, by jej nie przeszkadzać? Czyżby jej palce ciągle zaciskały się na trzonie różdżki, która już trzeszczała od iskier zaklęć, które miałyby rozświetlić izbę? Jej mina jednak nie wyglądała na groźną. A jednak nie przeszkadzano jej zbytnio, jakby wyczuwano deszczowe chmury, które zbierały jej się nad głową. Tylko wariatka pchałaby się dobrowolnie w jaskinię pełną lwów, prawda?
Nie rozglądała się wokół. Nic nie interesowało ją to wnętrze ani ludzie je wypełniający. Nie warci jej uwagi. A mimo to zdawała się całkiem miło spędzać czas. Uniosła szklankę z bujającą się cieczą od flanki do flanki, przez chwilę patrząc na swoje miniaturowe, bursztynowe morze. Co w nim dzisiaj topiła?
-Nie ostatnia.-odpowiedziała pewnie, nieco z satysfakcją zauważając, jak zamawia trunek, jakby odnosząc się też do jego przyszłego towarzystwa. Zaraz jednak roześmiała się, niemalże perliście, jakby zapomniała, w jakim miejscu się znajdywała i nie była w zapchlonym pubie, a w otoczeniu satynowych, lśniących poduszek i spływających tiulowych baldachimów. Z zadziwiającą zdolnością zasymilowała ten klejący się bar na swoje potrzeby, ignorując jego oczywiste braki.
Tak odmienna w porównaniu do ich ostatniego spotkania, kiedy niemalże tarzała się w błocie, które zdawało się być okrutnym uosobieniem jej wewnętrznych przeżyć - wtedy kompletnie złamana, na skraju, zagubiona i przestraszona. Aktualnie jej otoczenie nie prezentowało się lepiej, ale jej ekspresja była kompletnie odmienna. Selina Lovegood ponownie stanęła na deskach swojego mini-teatrzyku w swej najwspanialszej roli, gdzie próbuje wmówić każdemu, że czarne to białe. I była mistrzynią w swoim fachu. Zwłaszcza, jeśli chodziło o oszukiwanie samej siebie. Odrzucała niewygodne fakty, znieczulając ból mocnymi drinkami, mimo że prawdopodobnie nie powinna ich zażywać wraz z eliksirami na zrośnięcie się kości. Doprawdy, piękną pamiątkę nosiła ze sobą. Nie wracała jednak do niej myślami. Dyskomfort to ostatnie co lubiła, czyż nie?
Miało być miło. Alkohol był miły. Rozciągał uśmiech na jej twarzy. Uspokajał. Koił. Był nieco zdradliwą opoką. Ale działał. Choćby na chwilę.
Obróciła się przodem do swojego świeżo upieczonego rozmówcy, pochylając się chwiejnie, by potem wrócić tym samym, niezbyt kontrolowanym ruchem na swoją pozycję. Lewy łokieć kontrolnie oparł się o bar. I od razu równowaga wydawała się łatwiejszym zadaniem do wykonania!
-Nie wyglądasz jakbyś był zachwycony tym miejscem.-zauważyła, przyglądając mu się z lekkim rozbawieniem. Ruszyła się nagle, wpadając na jakąś myśl, odlepiając z obrzydliwym dźwiękiem rękę od blatu. Definitywnie nie planowała, by prawie na niego wpaść. Jej oczy rozszerzyły się do nienormowanej wielkości ni to w wyniku szoku ni podniecenia, gdy prawie dotknęła się z nim nosem. Albo jej się tylko wydawało, że było blisko, bo w końcu nie można wierzyć miarom pijanych. Zaraz jednak ściągnęła w niepokoju brwi, zamierając w połowie ruchu. Zapomniała. Najwyraźniej to wcale nie było takie ważne. Zaraz jednak powieki ponownie się rozwarły.-Chyba nie opijasz swojej porażki związanej z próbą zadowolenia wszystkich wokół siebie, co?-kontrolne spojrzenie i uśmiech czający się na twarzy.
Jej pijany umysł nigdy nie pozwalał jej niczego zapomnieć. Zupełnie tak, jakby ją chciał potem ze wszystkiego rozliczać. Pamiętała jego wyciągniętą dłoń. I pokrętną dyskusję, która zdawała się nie mieć sensu.
-Jak twoja wojna, Garrett?-zapytała po chwili ściszonym głosem, nie odsuwając się od niego jeszcze. Kolejny przebłysk.
Wrzosowy materiał zwisał luźno z obdrapanego, barowego stołka. Nogi kołysały się niemalże w beztroskim ruchu. Lewa dłoń obracała w znudzonym geście brudną szklankę, ignorując jej wątpliwą czystość. Prawa ręka spoczywała na kolanie, a rękaw materiału starannie ją zakrywał, zupełnie tak, jakby coś w nim skrywała. Może to przestroga, by jej nie przeszkadzać? Czyżby jej palce ciągle zaciskały się na trzonie różdżki, która już trzeszczała od iskier zaklęć, które miałyby rozświetlić izbę? Jej mina jednak nie wyglądała na groźną. A jednak nie przeszkadzano jej zbytnio, jakby wyczuwano deszczowe chmury, które zbierały jej się nad głową. Tylko wariatka pchałaby się dobrowolnie w jaskinię pełną lwów, prawda?
Nie rozglądała się wokół. Nic nie interesowało ją to wnętrze ani ludzie je wypełniający. Nie warci jej uwagi. A mimo to zdawała się całkiem miło spędzać czas. Uniosła szklankę z bujającą się cieczą od flanki do flanki, przez chwilę patrząc na swoje miniaturowe, bursztynowe morze. Co w nim dzisiaj topiła?
Kiedy rum zaszumi w głowie,
Cały świat nabiera treści
Czy faktycznie rzeczywistość nie zyskiwała pod wpływem? Myśli dryfowały wolniej, dając ukojenie skatowanemu umysłowi. Ciało rozluźniało się, spięte mięśnie puszczały, krew krążyła szybciej, pompując truciznę do każdej tkanki. Zbawiennie. Czy było inne wyjście? Z czasem stało się to jej jedyną ucieczką.Cały świat nabiera treści
Zakochał się John w pięknej Sally
Łej hej, w babie ze stali
Spał z nią nawet, gdy inni się bali
Potem popłynął w rejs.
Łej hej opowiem wam o Sally
Łej hej o babie ze stali
Intruz. Głucha, brzęcząca cisza została naruszona. Cień pojawił się na jej policzku, zabierając dostęp do światła. Zmarszczyła czoło, mrużąc nieco oczy, by przyzwyczaić je do nowych warunków. Nie była najlepsza w natychmiastowej adaptacji do zmiennego środowiska. Niezbyt elastyczny kręgosłup i te sprawy. Obcy wydawał się jednak całkiem znajomy, mimo że wiedziała o nim zaledwie kilka suchych faktów. Szczątki danych. A mimo to nie przeszkadzało jej to zbytnio.Łej hej, w babie ze stali
Spał z nią nawet, gdy inni się bali
Potem popłynął w rejs.
Łej hej opowiem wam o Sally
Łej hej o babie ze stali
-Nie ostatnia.-odpowiedziała pewnie, nieco z satysfakcją zauważając, jak zamawia trunek, jakby odnosząc się też do jego przyszłego towarzystwa. Zaraz jednak roześmiała się, niemalże perliście, jakby zapomniała, w jakim miejscu się znajdywała i nie była w zapchlonym pubie, a w otoczeniu satynowych, lśniących poduszek i spływających tiulowych baldachimów. Z zadziwiającą zdolnością zasymilowała ten klejący się bar na swoje potrzeby, ignorując jego oczywiste braki.
Tak odmienna w porównaniu do ich ostatniego spotkania, kiedy niemalże tarzała się w błocie, które zdawało się być okrutnym uosobieniem jej wewnętrznych przeżyć - wtedy kompletnie złamana, na skraju, zagubiona i przestraszona. Aktualnie jej otoczenie nie prezentowało się lepiej, ale jej ekspresja była kompletnie odmienna. Selina Lovegood ponownie stanęła na deskach swojego mini-teatrzyku w swej najwspanialszej roli, gdzie próbuje wmówić każdemu, że czarne to białe. I była mistrzynią w swoim fachu. Zwłaszcza, jeśli chodziło o oszukiwanie samej siebie. Odrzucała niewygodne fakty, znieczulając ból mocnymi drinkami, mimo że prawdopodobnie nie powinna ich zażywać wraz z eliksirami na zrośnięcie się kości. Doprawdy, piękną pamiątkę nosiła ze sobą. Nie wracała jednak do niej myślami. Dyskomfort to ostatnie co lubiła, czyż nie?
Miało być miło. Alkohol był miły. Rozciągał uśmiech na jej twarzy. Uspokajał. Koił. Był nieco zdradliwą opoką. Ale działał. Choćby na chwilę.
Obróciła się przodem do swojego świeżo upieczonego rozmówcy, pochylając się chwiejnie, by potem wrócić tym samym, niezbyt kontrolowanym ruchem na swoją pozycję. Lewy łokieć kontrolnie oparł się o bar. I od razu równowaga wydawała się łatwiejszym zadaniem do wykonania!
-Nie wyglądasz jakbyś był zachwycony tym miejscem.-zauważyła, przyglądając mu się z lekkim rozbawieniem. Ruszyła się nagle, wpadając na jakąś myśl, odlepiając z obrzydliwym dźwiękiem rękę od blatu. Definitywnie nie planowała, by prawie na niego wpaść. Jej oczy rozszerzyły się do nienormowanej wielkości ni to w wyniku szoku ni podniecenia, gdy prawie dotknęła się z nim nosem. Albo jej się tylko wydawało, że było blisko, bo w końcu nie można wierzyć miarom pijanych. Zaraz jednak ściągnęła w niepokoju brwi, zamierając w połowie ruchu. Zapomniała. Najwyraźniej to wcale nie było takie ważne. Zaraz jednak powieki ponownie się rozwarły.-Chyba nie opijasz swojej porażki związanej z próbą zadowolenia wszystkich wokół siebie, co?-kontrolne spojrzenie i uśmiech czający się na twarzy.
Jej pijany umysł nigdy nie pozwalał jej niczego zapomnieć. Zupełnie tak, jakby ją chciał potem ze wszystkiego rozliczać. Pamiętała jego wyciągniętą dłoń. I pokrętną dyskusję, która zdawała się nie mieć sensu.
-Jak twoja wojna, Garrett?-zapytała po chwili ściszonym głosem, nie odsuwając się od niego jeszcze. Kolejny przebłysk.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przez chwilę wsłuchiwał się jeszcze w panujący w spelunie hałas - pijackie szanty splatały się naturalnie ze szmerem niewyraźnych rozmów. Powiódł spojrzeniem ku źródłu stłumionych trzasków i cierpiętniczych syknięć; akurat ktoś rzucił współtowarzyszem o stół, zrzucając z niego trzy wypełnione piwem kufle. Łupnięcie, pięść trzasnęła w czyjąś twarz, kilka osób krzyknęło coś zagrzewającego do walki. Garrett zerknął z ukosa na barmana, ale ten jak gdyby nic wciąż wycierał kufel szmatką tak zapaskudzoną, że zamiast go czyścić, brudził go jeszcze bardziej - nawet nie pofatygował się, by ogarnąć wzrokiem zamieszanie.
Podobne ekscesy musiały być tu codziennością.
W jego mniemaniu Selina wcale nie była w lepszym stanie, niż wtedy, gdy spotkał ją w błocie; szczęśliwi ludzie nie przychodzili do obskurnych barów, by wlewać w siebie hektolitry alkoholu i zapominać o świecie pędzącym wokół. Ale, prawdę mówiąc, nawet nie podejrzewał jej o szczęście. Zionęła pustką, bolesnymi sprzecznościami, kryła się za zasłoną pozorów i zaprzeczeń, która wcale nie była tak szczelna, jak najpewniej jej się zdawało. Zapierając się rękoma i nogami przed dekonspiracją ze strony drugiej osoby, mimowolnie skazywała się na emocjonalny ekshibicjonizm; patrząc na nią, podskórnie przeczuwał, co chciała ukryć, choć nie mieli w przeszłości zbyt wiele okazji, by wymienić się największymi sekretami.
Jesteśmy tak samo żenującymi ludźmi, Selino, przechodziło mu przez myśl, ale nie powiedział tego na głos, bo jego maska pozorów była jeszcze grubsza.
- Jakie rany próbujesz tym razem zasklepić? - spytał lekko, jakby opowiadał jej żart, choć dobrze wiedział, że właśnie to Lovegood próbuje zrobić - nieudolnie przełamać fatum, zapewnić sobie iluzję beztroski i tego, że było w porządku. Oszukiwał się dokładnie tak samo, dlatego powstrzymywał się od prawienia morałów nasuwających się na język.
Odwrócił ponownie spojrzenie - czy na pewno kilka stolików dalej nie kręcił się jego informator? nie, to tylko pijany, stary marynarz, który wciąż marzył o pieprzeniu innej narzeczonej z każdym z portów - a gdy wrócił nim do Seliny, ta znajdowała się niebezpiecznie blisko. Prywatna grawitacja ciągnęła ją w dół o wiele mocniej niż wszystkich wokół; sprzeciwił się prawom fizyki, instynktownie chwycił ją za ramiona i pomógł jej odnaleźć utraconą równowagę. - Zaraz spadniesz z tego stołka - stwierdził najprostszy z faktów, bardziej oczywisty byłby tylko wtedy, gdyby powiedział jej wprost, że jest kompletnie pijana. I że nie powinna pić więcej.
Uśmiechnął się lekko na jej kolejne słowa, wpatrując się w milczeniu w klejący się blat i odrywający się z niego z mlaśnięciem łokieć.
- Skąd ten pomysł? - rzucił z powagą, choć nawet gdyby nie zdołał zdusić rozbawienia, Selina pewnie nie byłaby w stanie tego dostrzec. - Brud, smród i stęchlizna idealnie wpisują się w moje gusta. - A potem oddał się oględzinom swojego kufla, którego krawędzie były wręcz czarne, wyglądały na lepkie, a na powierzchni ciemnego piwa coś pływało - Garrett wolał nie zastanawiać się, co. Odchylił się od baru, znów spojrzał na Selinę, stłumił ciężej wypuszczony oddech.
- Nie, zmieniłem priorytety - rzucił, mając na myśli o wiele więcej, niż zdawało się na pierwszy rzut oka. Na nowy rok ludzie pragnęli stawać się lepszymi ludźmi - w Garrym zmiany wymusiły okoliczności, płynący czas, dławiące rozczarowanie tymi, o których myślał, że ich znał. Mylił się. A błędów nie lubił popełniać.
Wojny nie skomentował. Nie spodziewał się, że rozdrażniony alkoholem umysł Lovegood będzie o tym pamiętać; jego własne wspomnienia oscylujące wkoło przybrzeżnej ścieżyny nad Tamizą też zaczynały płowieć. Trwał w ciszy odrobinę dłużej, niż robiłby to, jakby nie miał nic do ukrycia, po czym nieznacznie uniósł jeden z kącików ust, choć w spojrzeniu wcale nie zatańczyły mu drobne iskierki beztroski.
- Pewnie jest w dokładnie tym samym stadium, co twoja - wymijająco odpowiedział, jednocześnie zadając nieme pytanie: jak bardzo popieprzone jest twoje życie, Selino?
Podobne ekscesy musiały być tu codziennością.
W jego mniemaniu Selina wcale nie była w lepszym stanie, niż wtedy, gdy spotkał ją w błocie; szczęśliwi ludzie nie przychodzili do obskurnych barów, by wlewać w siebie hektolitry alkoholu i zapominać o świecie pędzącym wokół. Ale, prawdę mówiąc, nawet nie podejrzewał jej o szczęście. Zionęła pustką, bolesnymi sprzecznościami, kryła się za zasłoną pozorów i zaprzeczeń, która wcale nie była tak szczelna, jak najpewniej jej się zdawało. Zapierając się rękoma i nogami przed dekonspiracją ze strony drugiej osoby, mimowolnie skazywała się na emocjonalny ekshibicjonizm; patrząc na nią, podskórnie przeczuwał, co chciała ukryć, choć nie mieli w przeszłości zbyt wiele okazji, by wymienić się największymi sekretami.
Jesteśmy tak samo żenującymi ludźmi, Selino, przechodziło mu przez myśl, ale nie powiedział tego na głos, bo jego maska pozorów była jeszcze grubsza.
- Jakie rany próbujesz tym razem zasklepić? - spytał lekko, jakby opowiadał jej żart, choć dobrze wiedział, że właśnie to Lovegood próbuje zrobić - nieudolnie przełamać fatum, zapewnić sobie iluzję beztroski i tego, że było w porządku. Oszukiwał się dokładnie tak samo, dlatego powstrzymywał się od prawienia morałów nasuwających się na język.
Odwrócił ponownie spojrzenie - czy na pewno kilka stolików dalej nie kręcił się jego informator? nie, to tylko pijany, stary marynarz, który wciąż marzył o pieprzeniu innej narzeczonej z każdym z portów - a gdy wrócił nim do Seliny, ta znajdowała się niebezpiecznie blisko. Prywatna grawitacja ciągnęła ją w dół o wiele mocniej niż wszystkich wokół; sprzeciwił się prawom fizyki, instynktownie chwycił ją za ramiona i pomógł jej odnaleźć utraconą równowagę. - Zaraz spadniesz z tego stołka - stwierdził najprostszy z faktów, bardziej oczywisty byłby tylko wtedy, gdyby powiedział jej wprost, że jest kompletnie pijana. I że nie powinna pić więcej.
Uśmiechnął się lekko na jej kolejne słowa, wpatrując się w milczeniu w klejący się blat i odrywający się z niego z mlaśnięciem łokieć.
- Skąd ten pomysł? - rzucił z powagą, choć nawet gdyby nie zdołał zdusić rozbawienia, Selina pewnie nie byłaby w stanie tego dostrzec. - Brud, smród i stęchlizna idealnie wpisują się w moje gusta. - A potem oddał się oględzinom swojego kufla, którego krawędzie były wręcz czarne, wyglądały na lepkie, a na powierzchni ciemnego piwa coś pływało - Garrett wolał nie zastanawiać się, co. Odchylił się od baru, znów spojrzał na Selinę, stłumił ciężej wypuszczony oddech.
- Nie, zmieniłem priorytety - rzucił, mając na myśli o wiele więcej, niż zdawało się na pierwszy rzut oka. Na nowy rok ludzie pragnęli stawać się lepszymi ludźmi - w Garrym zmiany wymusiły okoliczności, płynący czas, dławiące rozczarowanie tymi, o których myślał, że ich znał. Mylił się. A błędów nie lubił popełniać.
Wojny nie skomentował. Nie spodziewał się, że rozdrażniony alkoholem umysł Lovegood będzie o tym pamiętać; jego własne wspomnienia oscylujące wkoło przybrzeżnej ścieżyny nad Tamizą też zaczynały płowieć. Trwał w ciszy odrobinę dłużej, niż robiłby to, jakby nie miał nic do ukrycia, po czym nieznacznie uniósł jeden z kącików ust, choć w spojrzeniu wcale nie zatańczyły mu drobne iskierki beztroski.
- Pewnie jest w dokładnie tym samym stadium, co twoja - wymijająco odpowiedział, jednocześnie zadając nieme pytanie: jak bardzo popieprzone jest twoje życie, Selino?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
To nie była równa walka. Alkohol mamił jej zmysły, rozmazywał obraz przed oczami, najmniejszy ruch wiązał się u niej z ćmieniem w głowie i ogromnymi problemami z błędnikiem. Czasem zdarzało się tak, że raz siadając przy barze nie była już w stanie przesunąć się do bardziej ustronnego miejsca, bardzo rozsądnie uznając, że bezpieczniej będzie zostać na tym twardym stołku. W końcu zaoszczędzała sobie drogi do źródła zbawiennych trunków. Więc siedziała tak, tuż przy drogim kraniku, nie znając umiaru. A jej nowo upieczony towarzysz był kompletnie trzeźwy. I jak tu trzymać pion poziom?
Procent szemranych typów na metr kwadratowy przewyższał średnią kilkunastokrotnie. Ludzie handlowali tu nie tylko nielegalnymi używkami, ale też innym produktami, które nigdy nie powinny pójść w obieg. Wśród nich był pewnie niejeden nikczemnik powiązany ze sprzedażą Śnieżki. Tu wszystko było do kupienia. Nawet czyjeś życie. I pewnie nawet nie przeszło jej na myśl, że jej też mogłoby być zagrożone. Bo przecież nie robiła tego specjalnie, prawda? Nie kusiłaby tak nagminnie losu. Nie chadzałaby w takie miejsca. Ona po prostu nie chciała czuć krytycznych spojrzeń tych lepszych ludzi, więc chodziła tam, gdzie sama mogła patrzeć na kogoś z góry. Przecież była taka zapatrzona w siebie, że nie mogłaby nienawidzić swojego życia na tyle, by miałaby się z nim tak lekkomyślnie obchodzić, jakby nie miało to większego znaczenia. Bo w końcu miała jakiś cel, czyż nie? Swoje ambicje. Dążenia. Dziesięć lat temu była prawdopodobnie najbardziej zmotywowaną, entuzjastyczną i wzniosłą osobą, która sukcesywnie miała doprowadzić do tego, by jej marzenia stały się rzeczywistością. Stawiała zawsze na swoim. Wiedziała czego chciała i nie dawała się strącić ze swojego toru. Priorytety miała bardzo jasno ustawione - nauka nigdy jej zbytnio nie leżała, ale świat ekscytacji, czyli sport, podróżowanie, wszystko to, co mogło ją poruszyć - odkrywanie nowych miejsc, historii, kultury, legend czy rzucanie się w wir chaosu. Adrenalina i jakaś wewnętrzna radość były jej napędem. Ale... chyba nic się nie zmieniło? Czy nie była utytułowaną zawodniczką? Czy jej temperament nie był wyznacznikiem wszystkiego, nie raz wpuszczając ją przy tym w maliny? Ciągle czuła, a krew w jej żyłach ciągle się gotowała. Ale miała wrażenie, jakby ktoś jej zawiązał przepaskę na oczach i wykorzystał ten fakt, wyrywając jej serce z piersi.
Ostatnio wydawało jej się, że czuła ponownie jego bicie. A może to kolejna gra, która ma ją rzucić na kolana, a krew znowu odbiła się na posadzce?
Podświadomie zdawała sobie ze wszystkiego sprawę. Chowała to jednak przed sobą, niezdolna do zmierzenia się z okrutną prawdą. Nienawidziła tego brutalnego autentyzmu, mimo że sama z pełną hipokryzją odsłaniała przed innymi karty, które zakrywali przed sobą.
Garrett Weasley wydawał jej się niesamowicie smutnym człowiekiem. Takim, któremu bezradność odebrała siłę. Lubiła go. Był na tyle pustym naczyniem, że nie znalazłby w sobie ikry, by w nią uderzyć. Przypominał jej psa. Takiego brudnego, samotnego, siedzącego pod rynną w trakcie deszczu. Znała takich. Budzili sympatię. I multum innych emocji, które czasem popychały ją do aktów barbarzyństwa wobec nich. Zupełnie tak, jak ostatnio.
Zbił jej uśmiech z twarzy tym jednym pytaniem. Obruszyła się, chowając nos w szklance. Zzezowała do jej środka, zauważając z pewną rozpaczą, że chyba wpadła jej do środka mucha. A tak bardzo ją suszyło w tym momencie. Walczyła ze sobą dłuższą chwilę, aż w końcu odsunęła od siebie szkło z rezygnacją.
-O czym ty pieprzysz, Weasley?-skrzywiła się, mamrocząc słowa, jednak nie włożyła w nie zbyt dużo przekonywującego zirytowania.-A to podobno Lovegoodom poprzestawiały się klepki.-burknęła pod nosem, nie mając zamiaru nawet poddać pod zastanowienie ran, o jakich mówił, ignorując rozdarcie, jakie poczuła w środku.
Jeszcze chwila, a nosem wyrżnęłaby o blat, niezdolna do odchylenia się do tyłu. Dłonie zaciskające się na jej ramionach, ustawiające jej na powrót w prawowitej pozycji, na moment sprawiły, że wszystko jej się rozmazało przed oczami, jakby ktoś nagle pomieszał wszystkie kolory albo zapomniał o narysowaniu konturów. Mimo wszystko, jakże wdzięcznie, poruszyła rękoma, próbując go odepchnąć.
-Trzymam się świetnie!-zaprzeczyła więc stanowczo, by na dowód swojej zdolności pójść nawet o poziom wyżej i postanowiła wstać. To był prawdopodobnie największy błąd na kuli ziemskiej, bo nogi się pod nią ugięły, a ona sama prawie wpadła na blat, tracąc na moment dech. Zabandażowana dłoń odezwała się nagle, wyginając jej usta w krzywym grymasie. W końcu jednak jej kończyny dolne przypomniały sobie o posiadaniu mięśni. Zadziwiające, że aparat mowy działał bez rażących zarzutów. Jak dobrze, że angielski jest takim sepleniącym językiem.
Przez moment wpatrywała się w niego w osłupieniu. Źle sobie to wyobrażała? Komentarz na temat wystroju tego miejsca wywołał na niej niemalże błogi uśmiech.
-Nie wiedziałam, że masz poczucie humoru.-już zapomniała o niewygodnym pytaniu, jakie jej zadał. Nie chciała się z nim dzisiaj bawić w szczerość. Jeszcze nie pogodziła się z rzeczywistością. Za świeżo. Za wcześnie.
Jego wyznanie sprawiło, że wyglądała, jakby nagle wytrzeźwiała. Wzrok miała zadziwiająco skupiony, gdy tak marszczyła czoło, zdając się patrzeć na wskroś niego. Milczała chwilę.
-Harriett też tak powiedziała.-podzieliła się z nim głosem, który brzmiał nadzwyczaj miękko. Oczy zalśniły w tym świetle, gdy kąciki ust unosiły się wolno.-Tak się cieszę.-powiedziała jeszcze przez ściśnięte gardło, ni to odnosząc się do jego zmian życiowych ni do własnej kuzynki.-To zabrało tak dużo czasu... myślisz, że da się tak zmienić?-spojrzała na niego z lekkim zgubieniem, gdy wyrażała wątpliwość.
Pamięć była przekleństwem. A może przeciwnie? Gdyby miała sumienie, to miałoby ono olbrzymią potrawkę z tych wszystkich wspomnień, wypowiedzianych bez zastanowienia słów... nie dałoby jej żyć ze sobą. Zmusiłoby ją do najniższych środków. Jak na przykład do alkoholizmu. Ale na szczęście go nie miała, więc nie było tego ryzyka!
Cisza niosła ze sobą niepokój. Poruszyła wargami, gdy odpowiedział jej w ten sposób. A potem raz jeszcze. Była zgubiona. Ale jego słowa miały w sobie coś ze złudnej nadziei.
-Nie do wygrania?-zgadła, przełykając ślinę, gdy odwracała wzrok.
Procent szemranych typów na metr kwadratowy przewyższał średnią kilkunastokrotnie. Ludzie handlowali tu nie tylko nielegalnymi używkami, ale też innym produktami, które nigdy nie powinny pójść w obieg. Wśród nich był pewnie niejeden nikczemnik powiązany ze sprzedażą Śnieżki. Tu wszystko było do kupienia. Nawet czyjeś życie. I pewnie nawet nie przeszło jej na myśl, że jej też mogłoby być zagrożone. Bo przecież nie robiła tego specjalnie, prawda? Nie kusiłaby tak nagminnie losu. Nie chadzałaby w takie miejsca. Ona po prostu nie chciała czuć krytycznych spojrzeń tych lepszych ludzi, więc chodziła tam, gdzie sama mogła patrzeć na kogoś z góry. Przecież była taka zapatrzona w siebie, że nie mogłaby nienawidzić swojego życia na tyle, by miałaby się z nim tak lekkomyślnie obchodzić, jakby nie miało to większego znaczenia. Bo w końcu miała jakiś cel, czyż nie? Swoje ambicje. Dążenia. Dziesięć lat temu była prawdopodobnie najbardziej zmotywowaną, entuzjastyczną i wzniosłą osobą, która sukcesywnie miała doprowadzić do tego, by jej marzenia stały się rzeczywistością. Stawiała zawsze na swoim. Wiedziała czego chciała i nie dawała się strącić ze swojego toru. Priorytety miała bardzo jasno ustawione - nauka nigdy jej zbytnio nie leżała, ale świat ekscytacji, czyli sport, podróżowanie, wszystko to, co mogło ją poruszyć - odkrywanie nowych miejsc, historii, kultury, legend czy rzucanie się w wir chaosu. Adrenalina i jakaś wewnętrzna radość były jej napędem. Ale... chyba nic się nie zmieniło? Czy nie była utytułowaną zawodniczką? Czy jej temperament nie był wyznacznikiem wszystkiego, nie raz wpuszczając ją przy tym w maliny? Ciągle czuła, a krew w jej żyłach ciągle się gotowała. Ale miała wrażenie, jakby ktoś jej zawiązał przepaskę na oczach i wykorzystał ten fakt, wyrywając jej serce z piersi.
Ostatnio wydawało jej się, że czuła ponownie jego bicie. A może to kolejna gra, która ma ją rzucić na kolana, a krew znowu odbiła się na posadzce?
Podświadomie zdawała sobie ze wszystkiego sprawę. Chowała to jednak przed sobą, niezdolna do zmierzenia się z okrutną prawdą. Nienawidziła tego brutalnego autentyzmu, mimo że sama z pełną hipokryzją odsłaniała przed innymi karty, które zakrywali przed sobą.
Garrett Weasley wydawał jej się niesamowicie smutnym człowiekiem. Takim, któremu bezradność odebrała siłę. Lubiła go. Był na tyle pustym naczyniem, że nie znalazłby w sobie ikry, by w nią uderzyć. Przypominał jej psa. Takiego brudnego, samotnego, siedzącego pod rynną w trakcie deszczu. Znała takich. Budzili sympatię. I multum innych emocji, które czasem popychały ją do aktów barbarzyństwa wobec nich. Zupełnie tak, jak ostatnio.
Zbił jej uśmiech z twarzy tym jednym pytaniem. Obruszyła się, chowając nos w szklance. Zzezowała do jej środka, zauważając z pewną rozpaczą, że chyba wpadła jej do środka mucha. A tak bardzo ją suszyło w tym momencie. Walczyła ze sobą dłuższą chwilę, aż w końcu odsunęła od siebie szkło z rezygnacją.
-O czym ty pieprzysz, Weasley?-skrzywiła się, mamrocząc słowa, jednak nie włożyła w nie zbyt dużo przekonywującego zirytowania.-A to podobno Lovegoodom poprzestawiały się klepki.-burknęła pod nosem, nie mając zamiaru nawet poddać pod zastanowienie ran, o jakich mówił, ignorując rozdarcie, jakie poczuła w środku.
Jeszcze chwila, a nosem wyrżnęłaby o blat, niezdolna do odchylenia się do tyłu. Dłonie zaciskające się na jej ramionach, ustawiające jej na powrót w prawowitej pozycji, na moment sprawiły, że wszystko jej się rozmazało przed oczami, jakby ktoś nagle pomieszał wszystkie kolory albo zapomniał o narysowaniu konturów. Mimo wszystko, jakże wdzięcznie, poruszyła rękoma, próbując go odepchnąć.
-Trzymam się świetnie!-zaprzeczyła więc stanowczo, by na dowód swojej zdolności pójść nawet o poziom wyżej i postanowiła wstać. To był prawdopodobnie największy błąd na kuli ziemskiej, bo nogi się pod nią ugięły, a ona sama prawie wpadła na blat, tracąc na moment dech. Zabandażowana dłoń odezwała się nagle, wyginając jej usta w krzywym grymasie. W końcu jednak jej kończyny dolne przypomniały sobie o posiadaniu mięśni. Zadziwiające, że aparat mowy działał bez rażących zarzutów. Jak dobrze, że angielski jest takim sepleniącym językiem.
Przez moment wpatrywała się w niego w osłupieniu. Źle sobie to wyobrażała? Komentarz na temat wystroju tego miejsca wywołał na niej niemalże błogi uśmiech.
-Nie wiedziałam, że masz poczucie humoru.-już zapomniała o niewygodnym pytaniu, jakie jej zadał. Nie chciała się z nim dzisiaj bawić w szczerość. Jeszcze nie pogodziła się z rzeczywistością. Za świeżo. Za wcześnie.
Jego wyznanie sprawiło, że wyglądała, jakby nagle wytrzeźwiała. Wzrok miała zadziwiająco skupiony, gdy tak marszczyła czoło, zdając się patrzeć na wskroś niego. Milczała chwilę.
-Harriett też tak powiedziała.-podzieliła się z nim głosem, który brzmiał nadzwyczaj miękko. Oczy zalśniły w tym świetle, gdy kąciki ust unosiły się wolno.-Tak się cieszę.-powiedziała jeszcze przez ściśnięte gardło, ni to odnosząc się do jego zmian życiowych ni do własnej kuzynki.-To zabrało tak dużo czasu... myślisz, że da się tak zmienić?-spojrzała na niego z lekkim zgubieniem, gdy wyrażała wątpliwość.
Pamięć była przekleństwem. A może przeciwnie? Gdyby miała sumienie, to miałoby ono olbrzymią potrawkę z tych wszystkich wspomnień, wypowiedzianych bez zastanowienia słów... nie dałoby jej żyć ze sobą. Zmusiłoby ją do najniższych środków. Jak na przykład do alkoholizmu. Ale na szczęście go nie miała, więc nie było tego ryzyka!
Cisza niosła ze sobą niepokój. Poruszyła wargami, gdy odpowiedział jej w ten sposób. A potem raz jeszcze. Była zgubiona. Ale jego słowa miały w sobie coś ze złudnej nadziei.
-Nie do wygrania?-zgadła, przełykając ślinę, gdy odwracała wzrok.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gwar, pomruki, nieprzyjemne szelesty; w przeciwległej części tawerny znów rozbrzmiewały podejrzane głosy zagrzewające do kłótni będącej zapowiedzią potencjalnych walk. Jeszcze tego brakowało - pięści znów idących w ruch, zaklęć chaotycznie trzaskających w całej przestrzeni lokalu, które trafiałyby tylko i wyłącznie w osoby niezaangażowane w spór.
Czyli właśnie w nich.
Leniwie sięgnął do kieszeni, wyjął z niej papierosa i zapalił go zaklęciem. Wkrótce w i tak gęstniejącym od podejrzeń powietrzu zadrżał jeszcze kłębiący się dym; musiał czymś zająć ręce, skoro nie oplatał palców wokół kufla wypełnionego piwem (po pierwsze, był w pracy; po drugie, odczuwał opory przed przyklejeniem się do szkła).
Paskudztwo, jak ludzie mogli spędzać w takich miejscach swój wolny czas? W miejscach, w których wysoko stężony alkohol musieli wlewać w siebie głównie dlatego, by zamordować wszechobecne drobnoustroje?
Wiedział jednak zbyt dobrze, że nie tylko po to Selina zamawiała kolejne szklanki.
Nie chciała o tym rozmawiać, więc nie drążył tematu; spoglądając na nią z dużą dozą wyrozumiałości, wypuścił z ust kolejny kłąb dymu. Nie tylko on palił, zdawało mu się, że w tawernie zawisła już trwała nikotynowa mgiełka. Jej kojący zapach łagodził odór potu, czegoś przypominającego nieco mocz i rozlewanej po blatach stołów whisky.
Może dlatego to właśnie w tym miejscu gromadził się licznie margines społeczny (coś huknęło, Garrett podążył tam spojrzeniem - rozpoczęła się kolejna bójka, w ruch poszła pięść, potem kolejna, ktoś ryknął, uderzył rozmówcę głową). Tutaj nikt pochopnie nie oceniał drugiego człowieka, nie zaglądał mu do szklanki, za uszy, w biografię; nie było ważne pochodzenie, wszystko ścierało się w całość przypieczętowaną smrodem różnych płynów ustrojowych (nikt nie reagował na to, jak jeden z awanturników złapał drugiego za szatę i z impetem trzasnął nim o ścianę). Wypuszczał z ust kolejną chmurę dymu, gdy Selina popełniała całą kolekcję błędów na raz, chybocząc się, tracąc równowagę i niemal wywracając się na bar, gdy próbowała za wszelką cenę udowodnić własną niezależność (mężczyźni w tle obijali się pięściami już trochę lżej, w końcu jeden z nich z łoskotem upadł na podłogę i zamarł w bezruchu; barman polerował kufle, nawet nie spojrzał w tamtym kierunku). Garrett poczuł niepowstrzymaną potrzebę uratowania Lovegood przed samą sobą (i przed tym nieciekawym miejscem), ale nie mając pojęcia, jak, rozważał tylko przewieszenie jej wpół przez ramię i wyniesienie gdzieś, gdzie zaistnieje mniejsze prawdopodobieństwo jej przypadkowej śmierci.
- Właśnie widzę - mruknął, odwracając na chwilę wzrok, by nie przyglądać się natrętnie selinowej walce z prawem grawitacji. Gdy powrócił do niej spojrzeniem, miała już kompletnie inny wyraz twarzy - bardziej trzeźwy, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. - Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz - rzucił w odpowiedzi, ale w jeszcze zabrzmiało echo żartu; oboje wiedzieli, jak działała ich relacja, nie poznawali się, nigdy nie przyjdzie im odkryć przed sobą wszystkich kart. Zdradzali najgłębiej skrywane obawy i sekrety, jednocześnie nie poruszając tematu rzeczy prozaicznych.
Nie sądził, żeby kiedykolwiek miało to ulec zmianie.
Nie był pewien, o czym mówiła, ale pozwolił jej ciągnąć temat - padło przecież imię osoby, którą dobrze znał. Narzeczona Bena. Żona Zaima. Matka Charlesa. Jego drogi w dziwny sposób splatały się ze wszystkimi mężczyznami jej życia.
- Harriett zdecydowała się ruszyć do przodu? - właściwie nie do końca zależało mu na opowieści o półwili, teraz liczyło się tylko to, żeby Selina mogła mówić; całe jej ciało, spojrzenie, gesty i sposób wypowiadania słów wykrzykiwał, że potrzebowała zrzucić z siebie ciężar. A skoro Garrett i tak musiał tu czekać, równie dobrze mógł poświęcić trochę czasu na rozmowę, aby nieco jej ulżyć. - Prawdopodobnie - bo dobrze (a przynajmniej tak mu się kiedyś zdawało) znał przecież osoby, które przechodziły znienacka przemiany, choć zazwyczaj nie była to przemiana na lepsze. - Wszystko zależy od tej osoby - dodał ciszej, bardzo chcąc wierzyć w prawdziwość własnych słów.
Miała oczy dziecka przerażonego ogromem świata. Wagą decyzji, które przyjdzie jej podjąć. Nie wiedział, czy obawy w jej źrenicach były wyłącznie urojeniem, czy rzeczywistym cieniem przestrachu; pobudzający myśli alkohol uwypuklił jej skrywane głęboko uczucia czy utworzył trafną parodię realnych emocji?
Zaśmiał się, żadna inna reakcja nie zdawała mu się odpowiednia.
- Każdą wojnę da się wygrać. Nawet tę beznadziejną - skwitował lekko (?), mając nadzieję, że Selina była wystarczająco trzeźwa, by wyciągnąć morał z bajki. - Ale czasem warto sobie odpuścić. - Warto? Zawahał się. - Przynajmniej tak mówią mądrzy ludzie. - Bo on sam nie odpuszczał nigdy.
Czyli właśnie w nich.
Leniwie sięgnął do kieszeni, wyjął z niej papierosa i zapalił go zaklęciem. Wkrótce w i tak gęstniejącym od podejrzeń powietrzu zadrżał jeszcze kłębiący się dym; musiał czymś zająć ręce, skoro nie oplatał palców wokół kufla wypełnionego piwem (po pierwsze, był w pracy; po drugie, odczuwał opory przed przyklejeniem się do szkła).
Paskudztwo, jak ludzie mogli spędzać w takich miejscach swój wolny czas? W miejscach, w których wysoko stężony alkohol musieli wlewać w siebie głównie dlatego, by zamordować wszechobecne drobnoustroje?
Wiedział jednak zbyt dobrze, że nie tylko po to Selina zamawiała kolejne szklanki.
Nie chciała o tym rozmawiać, więc nie drążył tematu; spoglądając na nią z dużą dozą wyrozumiałości, wypuścił z ust kolejny kłąb dymu. Nie tylko on palił, zdawało mu się, że w tawernie zawisła już trwała nikotynowa mgiełka. Jej kojący zapach łagodził odór potu, czegoś przypominającego nieco mocz i rozlewanej po blatach stołów whisky.
Może dlatego to właśnie w tym miejscu gromadził się licznie margines społeczny (coś huknęło, Garrett podążył tam spojrzeniem - rozpoczęła się kolejna bójka, w ruch poszła pięść, potem kolejna, ktoś ryknął, uderzył rozmówcę głową). Tutaj nikt pochopnie nie oceniał drugiego człowieka, nie zaglądał mu do szklanki, za uszy, w biografię; nie było ważne pochodzenie, wszystko ścierało się w całość przypieczętowaną smrodem różnych płynów ustrojowych (nikt nie reagował na to, jak jeden z awanturników złapał drugiego za szatę i z impetem trzasnął nim o ścianę). Wypuszczał z ust kolejną chmurę dymu, gdy Selina popełniała całą kolekcję błędów na raz, chybocząc się, tracąc równowagę i niemal wywracając się na bar, gdy próbowała za wszelką cenę udowodnić własną niezależność (mężczyźni w tle obijali się pięściami już trochę lżej, w końcu jeden z nich z łoskotem upadł na podłogę i zamarł w bezruchu; barman polerował kufle, nawet nie spojrzał w tamtym kierunku). Garrett poczuł niepowstrzymaną potrzebę uratowania Lovegood przed samą sobą (i przed tym nieciekawym miejscem), ale nie mając pojęcia, jak, rozważał tylko przewieszenie jej wpół przez ramię i wyniesienie gdzieś, gdzie zaistnieje mniejsze prawdopodobieństwo jej przypadkowej śmierci.
- Właśnie widzę - mruknął, odwracając na chwilę wzrok, by nie przyglądać się natrętnie selinowej walce z prawem grawitacji. Gdy powrócił do niej spojrzeniem, miała już kompletnie inny wyraz twarzy - bardziej trzeźwy, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. - Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz - rzucił w odpowiedzi, ale w jeszcze zabrzmiało echo żartu; oboje wiedzieli, jak działała ich relacja, nie poznawali się, nigdy nie przyjdzie im odkryć przed sobą wszystkich kart. Zdradzali najgłębiej skrywane obawy i sekrety, jednocześnie nie poruszając tematu rzeczy prozaicznych.
Nie sądził, żeby kiedykolwiek miało to ulec zmianie.
Nie był pewien, o czym mówiła, ale pozwolił jej ciągnąć temat - padło przecież imię osoby, którą dobrze znał. Narzeczona Bena. Żona Zaima. Matka Charlesa. Jego drogi w dziwny sposób splatały się ze wszystkimi mężczyznami jej życia.
- Harriett zdecydowała się ruszyć do przodu? - właściwie nie do końca zależało mu na opowieści o półwili, teraz liczyło się tylko to, żeby Selina mogła mówić; całe jej ciało, spojrzenie, gesty i sposób wypowiadania słów wykrzykiwał, że potrzebowała zrzucić z siebie ciężar. A skoro Garrett i tak musiał tu czekać, równie dobrze mógł poświęcić trochę czasu na rozmowę, aby nieco jej ulżyć. - Prawdopodobnie - bo dobrze (a przynajmniej tak mu się kiedyś zdawało) znał przecież osoby, które przechodziły znienacka przemiany, choć zazwyczaj nie była to przemiana na lepsze. - Wszystko zależy od tej osoby - dodał ciszej, bardzo chcąc wierzyć w prawdziwość własnych słów.
Miała oczy dziecka przerażonego ogromem świata. Wagą decyzji, które przyjdzie jej podjąć. Nie wiedział, czy obawy w jej źrenicach były wyłącznie urojeniem, czy rzeczywistym cieniem przestrachu; pobudzający myśli alkohol uwypuklił jej skrywane głęboko uczucia czy utworzył trafną parodię realnych emocji?
Zaśmiał się, żadna inna reakcja nie zdawała mu się odpowiednia.
- Każdą wojnę da się wygrać. Nawet tę beznadziejną - skwitował lekko (?), mając nadzieję, że Selina była wystarczająco trzeźwa, by wyciągnąć morał z bajki. - Ale czasem warto sobie odpuścić. - Warto? Zawahał się. - Przynajmniej tak mówią mądrzy ludzie. - Bo on sam nie odpuszczał nigdy.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nie zwracała uwagi na otoczenie, przejawiając bliźniacze zainteresowanie nim co barman, który ze znudzeniem wycierał szklanki tą samą szmatą co od godziny. I pewnie tygodnia, ale za to nie dałaby sobie już uciąć własnej ręki. Tłuczenie, brzęk rozbijanego szkła, krzyki, jakiś kobiecy pisk, głuche uderzenie o blat, brzęczenie monet, to wszystko było gdzieś w tle, tworząc piękną harmonię dźwięków. Nic z tego nie prowokowało jej wzdrygnięcia, jakby podczas swojego pobytu tutaj zdołała do tego przywyknąć, a nawet w pewien sposób polubić.
Jedyne, co jej przeszkadzało to dym. Nie cierpiała tego duszącego, gryzącego uczucia. Na początku usiadła tak, by nie musieć co chwila kasłać przez czyjeś wydechy dwutlenku węgla zmieszanego z innymi truciznami. Potem jednak było jej to obojętne. Ale mimo to zmarszczyła czoło, kiedy jego ręce sięgnęły po paczkę i wcisnęły między usta papierosa. I nawet miała się zamachnąć na niego, ale potem potoczyła się seria wydarzeń związanych z traceniem kontaktu z podłożem i prawie wyplucia wnętrzności na blat po spotkaniu żołądka z jego brzegiem, i jakoś straciła wątek. Złapała się go jak kotwicy, mimo to bujając się jak podczas ostrych przechyłów.
-Jestem trzeźwa jak poranek.-wymruczała po chwili, dalej ciągnąc swoją wersję. Trzeźwa, rześka, co za różnica. Faktem było, że na drugi dzień patrzyło się na świat o wiele ostrzejszym wzrokiem, a umysł pracował na wyższych obrotach, kiedy nie spowalniało się go tak trunkami. Czasem ten ranek przesuwał się o kilka godzin do popołudnia lub wieczora jeśli późne posiedzenia przy szklance się przeciągnęły. Ale to szczegóły.
Wydała z siebie zduszone westchnięcie, kiedy znów skupił na niej swoje spojrzenie. Jakby nie chciał na nią patrzeć kiedy jest w takim stanie. To kazało jej tylko w to brnąć. Udowodnić mu, jaka jest brzydka i zepsuta w środku. Zniechęcić. A potem on rzucał taką niemalże sentymentalną uwagą. Błysnęła oczami, jakby przez moment bystrzej i ze zrozumieniem. To była prawda. Bez kompletnego kontekstu wypluwali z siebie zdania, które w żadnej innej sytuacji nie przeszłyby im przez gardło. Ubierali się w niedopowiedzenia, kompletnie akceptując niepełną informację, jaką sobie przekazywali, ale mimo braku pełnego obrazu, w jakiś dziwny, szalony sposób spotykali się ze... zrozumieniem?
-O ile nie utopię się w międzyczasie w Tamizie jak omsknie mi się noga, chciałeś powiedzieć.-poprawiła go, jakby robiąc żart z własnej destruktywności. Nie chciała tego mówić. Zabrzmiało jakoś czarno, mrocznie. A przecież miała być pogodnym pozorem. Zawiesiła się na moment, nie patrząc na niego.-Wywal to.-wypluła z siebie wreszcie, zezując na tlącego się papierosa.-Nie chcesz ryzykować mnie rzucającej na oślep Reducto.-zauważyła, mrużąc nieco oczy, by okazać swoją determinację w zniszczeniu irytującego papierosa.
Gdzieś jej się tliło w głowie, że jej towarzysz znał wspomnianą osobę. Nie mówiła jednak tego wierząc w ten drobny szczegół. To nie miało znaczenia czy zdawał sobie sprawę z tego, o czym traktowała. Najmniejszego.
Pokiwała głową żywo, a na jej twarzy wypłynęło najczystsze szczęście.
-Napisała mi o tym w liście. Wyjechała.-mówiła nagle natchniona, przepełniona ulgą i nadzieją, kompletnie obca, jakby naiwnie wierzyła, że to się uda. Że jej kochana, dobra kuzynka w końcu zmieni priorytety i stare nawyki.-Zostawiła wszystko za sobą.-wybuchnęła nawet śmiechem, falą nieposkromionej radości, jakby cały jej świat ograniczał się do tej pojedynczej wiadomości. A potem zamilkła, dając mu odpowiedzieć. I usta jej zadrżały, kiedy zdała sobie sprawę o kim mówili. Hattie nie mogłaby się stać taka jak ona. Przestałaby być sobą.-Nie...-wypowiedziała cicho, tracąc całą wiarę, jaką posiadała. Złapała go za rękę i potrząsnęła nim, chcąc wymusić na nim inną odpowiedź, bardziej jej odpowiadającą. Szybko jednak porzuciła ten pomysł. Odchyliła się do tyłu, by wpaść na stołek, na którym siedziała jeszcze niedawno i przewrócić go. Podparła się klejącego baru, by nie upaść.
Patrzyła na niego bez przerywania kontaktu, rozważając coś. Nie zadała jednak osobistego pytania, nie łamiąc ich niewysłowionego traktatu.
Uśmiechnęła się, gdy zaczął się śmiać.
-Nie wierzę w naiwne mrzonki.-powiedziała pewnie, przez uśmiech, choć słowa były gorzkie w smaku. Zmrużyła nieco oczy na jego kolejne zdanie.-Da się?-zdziwiła się, nie kryjąc nawet szoku.
Jedyne, co jej przeszkadzało to dym. Nie cierpiała tego duszącego, gryzącego uczucia. Na początku usiadła tak, by nie musieć co chwila kasłać przez czyjeś wydechy dwutlenku węgla zmieszanego z innymi truciznami. Potem jednak było jej to obojętne. Ale mimo to zmarszczyła czoło, kiedy jego ręce sięgnęły po paczkę i wcisnęły między usta papierosa. I nawet miała się zamachnąć na niego, ale potem potoczyła się seria wydarzeń związanych z traceniem kontaktu z podłożem i prawie wyplucia wnętrzności na blat po spotkaniu żołądka z jego brzegiem, i jakoś straciła wątek. Złapała się go jak kotwicy, mimo to bujając się jak podczas ostrych przechyłów.
-Jestem trzeźwa jak poranek.-wymruczała po chwili, dalej ciągnąc swoją wersję. Trzeźwa, rześka, co za różnica. Faktem było, że na drugi dzień patrzyło się na świat o wiele ostrzejszym wzrokiem, a umysł pracował na wyższych obrotach, kiedy nie spowalniało się go tak trunkami. Czasem ten ranek przesuwał się o kilka godzin do popołudnia lub wieczora jeśli późne posiedzenia przy szklance się przeciągnęły. Ale to szczegóły.
Wydała z siebie zduszone westchnięcie, kiedy znów skupił na niej swoje spojrzenie. Jakby nie chciał na nią patrzeć kiedy jest w takim stanie. To kazało jej tylko w to brnąć. Udowodnić mu, jaka jest brzydka i zepsuta w środku. Zniechęcić. A potem on rzucał taką niemalże sentymentalną uwagą. Błysnęła oczami, jakby przez moment bystrzej i ze zrozumieniem. To była prawda. Bez kompletnego kontekstu wypluwali z siebie zdania, które w żadnej innej sytuacji nie przeszłyby im przez gardło. Ubierali się w niedopowiedzenia, kompletnie akceptując niepełną informację, jaką sobie przekazywali, ale mimo braku pełnego obrazu, w jakiś dziwny, szalony sposób spotykali się ze... zrozumieniem?
-O ile nie utopię się w międzyczasie w Tamizie jak omsknie mi się noga, chciałeś powiedzieć.-poprawiła go, jakby robiąc żart z własnej destruktywności. Nie chciała tego mówić. Zabrzmiało jakoś czarno, mrocznie. A przecież miała być pogodnym pozorem. Zawiesiła się na moment, nie patrząc na niego.-Wywal to.-wypluła z siebie wreszcie, zezując na tlącego się papierosa.-Nie chcesz ryzykować mnie rzucającej na oślep Reducto.-zauważyła, mrużąc nieco oczy, by okazać swoją determinację w zniszczeniu irytującego papierosa.
Gdzieś jej się tliło w głowie, że jej towarzysz znał wspomnianą osobę. Nie mówiła jednak tego wierząc w ten drobny szczegół. To nie miało znaczenia czy zdawał sobie sprawę z tego, o czym traktowała. Najmniejszego.
Pokiwała głową żywo, a na jej twarzy wypłynęło najczystsze szczęście.
-Napisała mi o tym w liście. Wyjechała.-mówiła nagle natchniona, przepełniona ulgą i nadzieją, kompletnie obca, jakby naiwnie wierzyła, że to się uda. Że jej kochana, dobra kuzynka w końcu zmieni priorytety i stare nawyki.-Zostawiła wszystko za sobą.-wybuchnęła nawet śmiechem, falą nieposkromionej radości, jakby cały jej świat ograniczał się do tej pojedynczej wiadomości. A potem zamilkła, dając mu odpowiedzieć. I usta jej zadrżały, kiedy zdała sobie sprawę o kim mówili. Hattie nie mogłaby się stać taka jak ona. Przestałaby być sobą.-Nie...-wypowiedziała cicho, tracąc całą wiarę, jaką posiadała. Złapała go za rękę i potrząsnęła nim, chcąc wymusić na nim inną odpowiedź, bardziej jej odpowiadającą. Szybko jednak porzuciła ten pomysł. Odchyliła się do tyłu, by wpaść na stołek, na którym siedziała jeszcze niedawno i przewrócić go. Podparła się klejącego baru, by nie upaść.
Patrzyła na niego bez przerywania kontaktu, rozważając coś. Nie zadała jednak osobistego pytania, nie łamiąc ich niewysłowionego traktatu.
Uśmiechnęła się, gdy zaczął się śmiać.
-Nie wierzę w naiwne mrzonki.-powiedziała pewnie, przez uśmiech, choć słowa były gorzkie w smaku. Zmrużyła nieco oczy na jego kolejne zdanie.-Da się?-zdziwiła się, nie kryjąc nawet szoku.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zaczynał lekko się niepokoić; zerknął z ukosa na zapięty na lewym nadgarstku zegarek, analizując ułożenie wskazówek na cyferblacie. Powędrował spojrzeniem po ginących w cieniu kaptura twarzach osób gromadzących się nieopodal baru. Żaden z nich nie był mężczyzną, z którym miał się dzisiaj spotkać, by uzyskać niezbędne informacje - czy coś go zatrzymało? Po drodze przytrafiło mu się coś niebezpiecznego? Czy powinien jakoś zareagować, upewnić się, że wszystko było tak naprawdę w porządku?
Wyprostował się na barowym stołku, z niechęcią dając sobie jeszcze trochę czasu na oczekiwanie. Za oknami już dawno zapadł zmrok, był zmęczony po całodziennym ślęczeniu w Ministerstwie; otrzymanie raportu stanowiło ostatni punkt do odhaczenia na dłużącej się liście obowiązków. Najchętniej rzuciłby to wszystko w cholerę, wrócił już do domu, wyspał się pierwszy raz od niepamiętnych czasów.
Zamiast tego znów spojrzał na Selinę - trudno stwierdzić, czy ze zrozumieniem, czy krytycznie - walczącą z grawitacją i niekontrolowanymi ruchami własnych mięśni. Wyglądała żałośnie, jak wrak człowieka, jak ktoś, kogo przygniatał ciężar życia; nie powiedział tego na głos, bo i tak niczego by to nie zmieniło.
- Wszystko się zgadza - rzucił, spoglądając najpierw na barmana, potem na stojącą przed Lovegood szklankę i naprawdę zastanawiał się, ile alkoholu zdążyła w siebie wlać, zanim odnalazł ją pół-leżącą na barze. - Bo twój jutrzejszy poranek z pewnością nie będzie trzeźwy. - Krótka przerwa, słaby uśmiech, uważny, badawczy - i... na pewien sposób troskliwy? - wzrok ulokowany na twarzy pijanej Osy.
Dlaczego to sobie robisz?, chciał spytać, ale nie taka była ich niema, zawarta w milczeniu umowa. Czemu sama spychasz się na margines, czy myślisz, że ucieczka od problemów sprawi, że wszystkie znikną jak po rzuceniu magicznego, tajemniczego zaklęcia?
Nie odrywał od niej spojrzenia, wydawała mu się na swój sposób fascynująca, choć jednocześnie do cna zniszczona, przesiąknięta goryczą - doświadczona przez życie? Nie potrafił do końca obiektywnie patrzeć na to, jak Selina kruszyła się u podstaw, nie po tym wszystkim, co ostatnio przeszedł on sam; śmierć zebrała okrutne żniwo pośród jego bliskich, zawodziła go rodzina, osoby, którym ufał, okazywały się kimś kompletnie innym, niż za jakich uważał ich na początku. A mimo wszystko trzymał się na nogach, nie kapitulował, nie spędzał każdego wieczoru na zapijaniu własnych smutków w podrzędnych, śmierdzących stęchlizną barach.
Selina Lovegood pod maską pozorów oraz sztucznej obojętności musiała skrywać fakt, jaka była słaba; niszczyły ją przecież małe, prywatne wojny, które z perspektywy innej osoby znaczyły tyle, co nic. Jednak powiedzenie "słuchaj, kobieto, dopiero walka o większe cele pokazałaby ci, jak małe i wydumane są twoje dylematy" najpewniej niewiele by zdziałało, za późno było na terapię szokową.
Uśmiechnął się szeroko, ale nie zgasił papierosa - przecież i tak już go kończył. Odwrócił się od rozmówczyni na tyle, żeby nikotynowy dym nie kąsał jej po twarzy ani nie wdzierał się w jej nozdrza. Tę chwilę wykorzystał na ponowne zlustrowanie pomieszczenia uważnym spojrzeniem. Potem zgniótł niedopałek o powierzchnię barowego blatu, zupełnie tak, jak robili to wszyscy wkoło.
- Wiesz w ogóle, gdzie jest twoja różdżka? - mruknął pod nosem z pewną dozą szydery w głosie, właściwie tylko po to, by zrobić Selinie na złość. Skoro sama nie chciała wytrzeźwieć, może on ją do tego zmusi - wściekłością i podniesionym ciśnieniem.
W głowie przebiegło mu kilka myśli - jak to: wyjechała? Co z Charliem? Co ze wszystkimi rzeczami, które zostawiła za sobą? Jak znalazła w sobie siłę, by sprzeciwić się oczekiwaniom wszystkich wkoło i tak po prostu... zniknąć? Zazdrościł jej tego, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę, że on sam nie potrafiłby rozpłynąć się w powietrzu, skazać innych na walkę w bataliach, w których na co dzień walczył bez niczyjej pomocy.
Inna sprawa, że szef prędzej by zdechł, niż pozwolił mu na urlop.
Poczuł, jak Selina rozpaczliwie zacisnęła palce na jego ręce, a zanim zdążył zareagować i zagwarantować jej oparcie, runęła w tył. Podniosła się sama, a Garrett wykorzystał tę chwilę roztargnienia kobiety, żeby przesunąć jej szklankę bliżej barmana.
- Choćby nie wiadomo co, nie dawaj jej już więcej - rzucił cicho w stronę wycierającego kufle mężczyzny, jednocześnie kładąc na blacie kilka brzęczących monet. Jako rekompensatę za wszystkie szkody i zapłatę za alkohol, którego kobieta już nie dostanie.
Słysząc kolejne słowa Lovegood, uniósł tylko lekko jeden z kącików ust; nie było dobrej odpowiedzi na jej pytanie, dlatego wybrał wymowne milczenie.
- Chodź, Selino, zrób mi tę przyjemność i przespaceruj się ze mną - powiedział zamiast tego po krótkiej chwili milczenia, oczekując całego wachlarza reakcji - zdziwienia, niechęci, zaskoczenia, oburzenia, gorzkiego śmiechu. A przecież dla obu stron byłoby to korzystne: Lovegood miałaby okazję trochę ochłonąć, a on rozejrzałby się za zagubionym informatorem.
A przy okazji mogliby w spokoju wymienić parę słów.
Wyprostował się na barowym stołku, z niechęcią dając sobie jeszcze trochę czasu na oczekiwanie. Za oknami już dawno zapadł zmrok, był zmęczony po całodziennym ślęczeniu w Ministerstwie; otrzymanie raportu stanowiło ostatni punkt do odhaczenia na dłużącej się liście obowiązków. Najchętniej rzuciłby to wszystko w cholerę, wrócił już do domu, wyspał się pierwszy raz od niepamiętnych czasów.
Zamiast tego znów spojrzał na Selinę - trudno stwierdzić, czy ze zrozumieniem, czy krytycznie - walczącą z grawitacją i niekontrolowanymi ruchami własnych mięśni. Wyglądała żałośnie, jak wrak człowieka, jak ktoś, kogo przygniatał ciężar życia; nie powiedział tego na głos, bo i tak niczego by to nie zmieniło.
- Wszystko się zgadza - rzucił, spoglądając najpierw na barmana, potem na stojącą przed Lovegood szklankę i naprawdę zastanawiał się, ile alkoholu zdążyła w siebie wlać, zanim odnalazł ją pół-leżącą na barze. - Bo twój jutrzejszy poranek z pewnością nie będzie trzeźwy. - Krótka przerwa, słaby uśmiech, uważny, badawczy - i... na pewien sposób troskliwy? - wzrok ulokowany na twarzy pijanej Osy.
Dlaczego to sobie robisz?, chciał spytać, ale nie taka była ich niema, zawarta w milczeniu umowa. Czemu sama spychasz się na margines, czy myślisz, że ucieczka od problemów sprawi, że wszystkie znikną jak po rzuceniu magicznego, tajemniczego zaklęcia?
Nie odrywał od niej spojrzenia, wydawała mu się na swój sposób fascynująca, choć jednocześnie do cna zniszczona, przesiąknięta goryczą - doświadczona przez życie? Nie potrafił do końca obiektywnie patrzeć na to, jak Selina kruszyła się u podstaw, nie po tym wszystkim, co ostatnio przeszedł on sam; śmierć zebrała okrutne żniwo pośród jego bliskich, zawodziła go rodzina, osoby, którym ufał, okazywały się kimś kompletnie innym, niż za jakich uważał ich na początku. A mimo wszystko trzymał się na nogach, nie kapitulował, nie spędzał każdego wieczoru na zapijaniu własnych smutków w podrzędnych, śmierdzących stęchlizną barach.
Selina Lovegood pod maską pozorów oraz sztucznej obojętności musiała skrywać fakt, jaka była słaba; niszczyły ją przecież małe, prywatne wojny, które z perspektywy innej osoby znaczyły tyle, co nic. Jednak powiedzenie "słuchaj, kobieto, dopiero walka o większe cele pokazałaby ci, jak małe i wydumane są twoje dylematy" najpewniej niewiele by zdziałało, za późno było na terapię szokową.
Uśmiechnął się szeroko, ale nie zgasił papierosa - przecież i tak już go kończył. Odwrócił się od rozmówczyni na tyle, żeby nikotynowy dym nie kąsał jej po twarzy ani nie wdzierał się w jej nozdrza. Tę chwilę wykorzystał na ponowne zlustrowanie pomieszczenia uważnym spojrzeniem. Potem zgniótł niedopałek o powierzchnię barowego blatu, zupełnie tak, jak robili to wszyscy wkoło.
- Wiesz w ogóle, gdzie jest twoja różdżka? - mruknął pod nosem z pewną dozą szydery w głosie, właściwie tylko po to, by zrobić Selinie na złość. Skoro sama nie chciała wytrzeźwieć, może on ją do tego zmusi - wściekłością i podniesionym ciśnieniem.
W głowie przebiegło mu kilka myśli - jak to: wyjechała? Co z Charliem? Co ze wszystkimi rzeczami, które zostawiła za sobą? Jak znalazła w sobie siłę, by sprzeciwić się oczekiwaniom wszystkich wkoło i tak po prostu... zniknąć? Zazdrościł jej tego, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę, że on sam nie potrafiłby rozpłynąć się w powietrzu, skazać innych na walkę w bataliach, w których na co dzień walczył bez niczyjej pomocy.
Inna sprawa, że szef prędzej by zdechł, niż pozwolił mu na urlop.
Poczuł, jak Selina rozpaczliwie zacisnęła palce na jego ręce, a zanim zdążył zareagować i zagwarantować jej oparcie, runęła w tył. Podniosła się sama, a Garrett wykorzystał tę chwilę roztargnienia kobiety, żeby przesunąć jej szklankę bliżej barmana.
- Choćby nie wiadomo co, nie dawaj jej już więcej - rzucił cicho w stronę wycierającego kufle mężczyzny, jednocześnie kładąc na blacie kilka brzęczących monet. Jako rekompensatę za wszystkie szkody i zapłatę za alkohol, którego kobieta już nie dostanie.
Słysząc kolejne słowa Lovegood, uniósł tylko lekko jeden z kącików ust; nie było dobrej odpowiedzi na jej pytanie, dlatego wybrał wymowne milczenie.
- Chodź, Selino, zrób mi tę przyjemność i przespaceruj się ze mną - powiedział zamiast tego po krótkiej chwili milczenia, oczekując całego wachlarza reakcji - zdziwienia, niechęci, zaskoczenia, oburzenia, gorzkiego śmiechu. A przecież dla obu stron byłoby to korzystne: Lovegood miałaby okazję trochę ochłonąć, a on rozejrzałby się za zagubionym informatorem.
A przy okazji mogliby w spokoju wymienić parę słów.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nawet nie spostrzegła, że jest rozproszony, mimo że tak często rozglądał się na boki, badał otoczenie, sprawdzał godzinę, wykazywał nerwowość. Gdyby tylko przyszedł 4 szklanki temu, prawdopodobnie rzuciłaby żart na temat randki w takim miejscu, wiążąc go z niespełnianiem niczyich oczekiwań, nawet własnych - w końcu kogo tutaj mógłby spotkać? Jaki typ osoby zapuszcza się w takie miejsce? Postawny marynarz z kotwicą na ramieniu i wizerunkiem słodkiej Sally zaraz pod spodem, bezzębny chudy machlojarz, niepozorny handlarz Śnieżką, zakapturzony czarodziej, któremu ręce się trzęsą, kiedy wymienia sakiewkę galeonów z jakimś dryblasem, człowiek misji, niemalże cichy anioł, którego Bóg pokarał i zafarbował mu włosy na kolor czerwieni, tak podobnej do rdzy i krwi - symbolów zepsucia i cierpienia.
I była tam też ona. O kilka kilogramów lżejsza od grudnia, nie do końca obecna, nie posiadająca żadnego realnego powodu, dla którego miałaby się zapuszczać w takie rejony. Nie przeżyła żadnej wielkiej życiowej tragedii, a jedynie kilka drobnych porażek, do których była tak nieprzywykła - i to może ich gorzki smak kazał jej rekompensować go tym ostrzejszym, by zmyć ten posmak z języka? Może po prostu z czasem stało się to jedynym rozwiązaniem, czymś, nad czym nawet nie musiała myśleć, tylko uciekała się do tego instynktownie? W chwilach, kiedy żołądek ściskała żelazna obręcz, a po plecach zakradała się histeria, ratowała się przed słabością swoim uzależnieniem - bo alkohol zaraz rozluźniał spięte mięśnie, usuwał to gorące poczucie zwątpienia, rozmazywał dokuczliwe wspomnienia. I wszystko było takie, jakie miało być - proste. Bo poczucie winy zmuszałoby ją do przeprosin, odkręcania wykonanych akcji, do plątania swojej cieniutkiej linii, która przez tyle czasu szła idealnie prosto, a przecież tak nie lubiła jej naginać. Więc tego nie robiła. Usuwała przeszkadzający element. Topiła bez litości niewygodne uczucia w kolejnych szklankach. Bo przecież nigdy nie myślała o widmach, które nad nią stały. Nie wspominała rzeczywistości bez ojca, bo nie doświadczyła takiej, w której on by był, a przecież nie zwykła żyć w marzeniach, które miały się nie spełnić - więc zwyczajnie uznała, że nie potrzebuje pełnej, szczęśliwej rodziny jak inni. Więc kiedy inne dzieci żegnały z łzami w oczach swoich bliskich, ona krzywiła usta i wyrywała matce bagaże z ręki, unosząc brodę do góry i jako pierwsza wskakiwała do środka transportu, który zabierał ich do szkoły. Z wyższością traktowała okaz tęsknoty za domem, wyśmiewając go bez litości, mimo że sama nie raz przełykała krokodyle łzy, nie pozwalając jednak żadnej spłynąć po policzku, kiedy borykała się z barierą językową - nie mogła nikomu nawet pomyśleć, że jest gorsza, bo jej tato nie całował jej w czoło na pożegnanie ani nie przepędzał adoratorów sprzed okna córki. Sama to wszystko robiła. I nigdy nawet nie wspominała kompletnie zaprzepaszczonej relacji z siostrą - od początku w końcu walczyła o to, by się jej pozbyć ze swojego otoczenia, aż w końcu posunęła się do zepchnięcia jej z miotły. Nawet nie mrugnęła. A ona z porażonym kręgosłupem miała w końcu spore trudności w tym, by ponownie wejść z butami do jej życia. Zostawiła to za sobą, nawet nie czytając listów, jakie przysyłała jej matka - od razu trafiały do kominka. Od zawsze charakteryzowała się wybiórczością. Rodzinnego domu nie odwiedzała Merlin-wie-jak-długo, ale nie odcinała się od innych gałęzi Lovegoodów, zdolna do spędzenia z nimi świąt. Zamiast tego myślała o rzeczach prostszych, ale i tak piętna tych problemów powodowały u niej nieprzyjemne pieczenie. Ale kompletnie abstrakcyjnie tych małych dylematów nie potrafiła potraktować z podobną bezlitosną i ostateczną okrutnością, ograniczając się do użycia słabszych środków zaradczych - kompletnie nieskutecznych albo działających na krótki okres czasu.
-Więc go odwołam!-zarządziła, wpatrując się przez moment w barmana, który stał na przeciwko niej, za jej ukochanym blatem, który był jej kotwicą do nie opuszczenia pionu. Nie potrzebowała poranku, jeśli miał zamiar być taki problematyczny!
Miała nadzieję, że je wytłumi. Uciszy. I w końcu jak świeczka trzymana pod wiekiem szklanki - same zgasną. Nie miało znaczenia, że jej problemy w skali kraju czy świata były zwyczajnie śmieszne - nie obchodziło jej to. Ale i tak się ubezpieczała, zwyczajnie nigdy nie wypowiadając ich na głos, by nie usłyszeć śmiechu, który musiałby się odbić o jej kruszejącą maskę. Nie dbała o to ilu mugoli zginęło we wszczętych przez nich wojnach tak długo, jak nie musiała potykać się o ich zwłoki. Nie interesowały ją też nastroje antymugolskie, kiedy niejako sama przejawiała neutralność, która jednak dosyć chaotycznie przechylała się na tą szalę - ten problem nie dotyczył jej personalnie, więc nie było powodu, dla którego miałaby się angażować. Nawet ostatni okres, kiedy Grindewald trząsł czarodziejskim światem nie odbijał się na niej bezpośrednio, więc wypychała go z umysłu, nie dając się zawładnąć przez strach. W końcu ten uzurpator atakował warstwy, do których nie należała - arystokrację, starych ludzi tak przyzwyczajonych do swoich tradycji, że i bez nich ten nurt snobizmu będzie kontynuowany, bo tak mocno wryty jest w kulturę. Ani razu nie został poddany zamachowi żaden mecz, jej sąsiedztwo było całe - więc żyła w swoim prostym świecie, nie wychylając szyi poza niego, namiętnie zakładając klapki na cokolwiek poza nim. Bo co, jeśli zrobi się niewygodnie? Trwoga ogarnie jej serce? Czy taka osoba jak ona - pozornie silna, prawie niezniszczalna, przeżyje tak ogromny szok, jakim byłoby zobaczenie prawdziwego zniszczenia?
Była jeszcze kruchsza od jej drogiej kuzynki, którą tak zacięcie broniła przed złem świata. Selina sama zakładała klosz, kryjąc się przed wszystkim, co mogłoby ją dotknąć. Jej sztuczny twór nie dopuszczał prawdziwej szkody i jedynie niewielkie ciosy przechodziły przez jej szczelny filtr. Czy potrafiłaby oddychać po jego zdjęciu? A może zwyczajnie upadłaby na kolana, obdarta ze swoich kłamstw i nigdy się nie podniosła, pozostając czystą definicją żałosności?
Jego uśmiech, oczywiście, rozdrażnił ją. Ale dziwna fascynacja, nagłe, jakże spóźnione spostrzeżenie, uciszyło gniew. Garrett Weasley wyglądał strasznie smutno z uśmiechem na twarzy. Kąciki ust nigdy nie dosięgały jego oczu, które miały w sobie coś obcego. Pochłonięta obserwacją jego miny, z dziwnym niepokojem zauważyła zmianę, ledwo dosłysząc jego słowa. Poruszała ustami, odtwarzając je raz jeszcze, kompletnie się na nich nie skupiając. Zapomniała o czym mówili wcześniej. Papieros zniknął z jego ust i nie było nic, co miałoby raz jeszcze tchnąć w nią ten sam motyw, który wcześniej sprowokował ją do gróźb związanymi z rzucaniem zaklęć. Dlatego nie zrozumiała dlaczego pytał o jej różdżkę. Z zagubioną, zaskoczoną miną, zaczęła obmacywać kieszenie, zupełnie posłusznie natrafiając w końcu na drewniany przedmiot, ale w połowie procesu wyplątywania go z połów materiału zaprzestała tego nagle, marszcząc brwi.
-Wiem gdzie moja różdżka.-powiedziała, mimo że to właśnie udowodniła.-Strasznie mnie dzisiaj drażnisz.-zauważyła z niechęcią, otrzepując się kompletnie z tej umysłowej nieobecności sprzed chwili.-Chyba nie chcesz, bym ci pokazała, że jestem ciągle w stanie wyszeptać jakąś ohydną inkantację?-nie pamiętała, że przed chwilą użyła tej samej karty.
Auror nie strząsł jej obawy przed tym, że Harriett może się jednak nie udać. Przejęło ją to do cna. I nie miało znaczenia, że robi z siebie kompletne pośmiewisko, niezdolna do utrzymania się na nogach. Mimo, że widziała, jak jej aktualny obrońca przed światem, jej chwilowy, zupełnie prywatny klosz na krzywdy otoczenia rozmawia z barmanem, nie domyśliła się tematu, ciągle pochłonięta smutkiem, który ją przejął.
Kolejna wątpliwość nie została rozwiana, każąc jej sądzić, że jednak nie da się odpuścić. Więc tylko się uśmiechnęła, jakby wdzięczna za szczerość, że nie wciska jej słowa, które powtarzali wszyscy tak namiętnie, jakby wierząc, że kłamstwo powtarzane tysiąc razy w końcu stanie się prawdą. Nie w tej sytuacji.
-Nad Tamizę?-zapytała zaraz, nie będąc w stanie wychwycić tej naiwności w głosie, która jednak wybrzmiała. Biedny Weasley miał dziwną zdolność pacyfikowania krnąbrnej Lovegood swoimi słowami. Przynajmniej tyle miał od życia, że nie musiał szarpać się z rozwścieczoną, gryzącą i drapiącą wariatką. Nie w tej chwili.
I była tam też ona. O kilka kilogramów lżejsza od grudnia, nie do końca obecna, nie posiadająca żadnego realnego powodu, dla którego miałaby się zapuszczać w takie rejony. Nie przeżyła żadnej wielkiej życiowej tragedii, a jedynie kilka drobnych porażek, do których była tak nieprzywykła - i to może ich gorzki smak kazał jej rekompensować go tym ostrzejszym, by zmyć ten posmak z języka? Może po prostu z czasem stało się to jedynym rozwiązaniem, czymś, nad czym nawet nie musiała myśleć, tylko uciekała się do tego instynktownie? W chwilach, kiedy żołądek ściskała żelazna obręcz, a po plecach zakradała się histeria, ratowała się przed słabością swoim uzależnieniem - bo alkohol zaraz rozluźniał spięte mięśnie, usuwał to gorące poczucie zwątpienia, rozmazywał dokuczliwe wspomnienia. I wszystko było takie, jakie miało być - proste. Bo poczucie winy zmuszałoby ją do przeprosin, odkręcania wykonanych akcji, do plątania swojej cieniutkiej linii, która przez tyle czasu szła idealnie prosto, a przecież tak nie lubiła jej naginać. Więc tego nie robiła. Usuwała przeszkadzający element. Topiła bez litości niewygodne uczucia w kolejnych szklankach. Bo przecież nigdy nie myślała o widmach, które nad nią stały. Nie wspominała rzeczywistości bez ojca, bo nie doświadczyła takiej, w której on by był, a przecież nie zwykła żyć w marzeniach, które miały się nie spełnić - więc zwyczajnie uznała, że nie potrzebuje pełnej, szczęśliwej rodziny jak inni. Więc kiedy inne dzieci żegnały z łzami w oczach swoich bliskich, ona krzywiła usta i wyrywała matce bagaże z ręki, unosząc brodę do góry i jako pierwsza wskakiwała do środka transportu, który zabierał ich do szkoły. Z wyższością traktowała okaz tęsknoty za domem, wyśmiewając go bez litości, mimo że sama nie raz przełykała krokodyle łzy, nie pozwalając jednak żadnej spłynąć po policzku, kiedy borykała się z barierą językową - nie mogła nikomu nawet pomyśleć, że jest gorsza, bo jej tato nie całował jej w czoło na pożegnanie ani nie przepędzał adoratorów sprzed okna córki. Sama to wszystko robiła. I nigdy nawet nie wspominała kompletnie zaprzepaszczonej relacji z siostrą - od początku w końcu walczyła o to, by się jej pozbyć ze swojego otoczenia, aż w końcu posunęła się do zepchnięcia jej z miotły. Nawet nie mrugnęła. A ona z porażonym kręgosłupem miała w końcu spore trudności w tym, by ponownie wejść z butami do jej życia. Zostawiła to za sobą, nawet nie czytając listów, jakie przysyłała jej matka - od razu trafiały do kominka. Od zawsze charakteryzowała się wybiórczością. Rodzinnego domu nie odwiedzała Merlin-wie-jak-długo, ale nie odcinała się od innych gałęzi Lovegoodów, zdolna do spędzenia z nimi świąt. Zamiast tego myślała o rzeczach prostszych, ale i tak piętna tych problemów powodowały u niej nieprzyjemne pieczenie. Ale kompletnie abstrakcyjnie tych małych dylematów nie potrafiła potraktować z podobną bezlitosną i ostateczną okrutnością, ograniczając się do użycia słabszych środków zaradczych - kompletnie nieskutecznych albo działających na krótki okres czasu.
-Więc go odwołam!-zarządziła, wpatrując się przez moment w barmana, który stał na przeciwko niej, za jej ukochanym blatem, który był jej kotwicą do nie opuszczenia pionu. Nie potrzebowała poranku, jeśli miał zamiar być taki problematyczny!
Miała nadzieję, że je wytłumi. Uciszy. I w końcu jak świeczka trzymana pod wiekiem szklanki - same zgasną. Nie miało znaczenia, że jej problemy w skali kraju czy świata były zwyczajnie śmieszne - nie obchodziło jej to. Ale i tak się ubezpieczała, zwyczajnie nigdy nie wypowiadając ich na głos, by nie usłyszeć śmiechu, który musiałby się odbić o jej kruszejącą maskę. Nie dbała o to ilu mugoli zginęło we wszczętych przez nich wojnach tak długo, jak nie musiała potykać się o ich zwłoki. Nie interesowały ją też nastroje antymugolskie, kiedy niejako sama przejawiała neutralność, która jednak dosyć chaotycznie przechylała się na tą szalę - ten problem nie dotyczył jej personalnie, więc nie było powodu, dla którego miałaby się angażować. Nawet ostatni okres, kiedy Grindewald trząsł czarodziejskim światem nie odbijał się na niej bezpośrednio, więc wypychała go z umysłu, nie dając się zawładnąć przez strach. W końcu ten uzurpator atakował warstwy, do których nie należała - arystokrację, starych ludzi tak przyzwyczajonych do swoich tradycji, że i bez nich ten nurt snobizmu będzie kontynuowany, bo tak mocno wryty jest w kulturę. Ani razu nie został poddany zamachowi żaden mecz, jej sąsiedztwo było całe - więc żyła w swoim prostym świecie, nie wychylając szyi poza niego, namiętnie zakładając klapki na cokolwiek poza nim. Bo co, jeśli zrobi się niewygodnie? Trwoga ogarnie jej serce? Czy taka osoba jak ona - pozornie silna, prawie niezniszczalna, przeżyje tak ogromny szok, jakim byłoby zobaczenie prawdziwego zniszczenia?
Była jeszcze kruchsza od jej drogiej kuzynki, którą tak zacięcie broniła przed złem świata. Selina sama zakładała klosz, kryjąc się przed wszystkim, co mogłoby ją dotknąć. Jej sztuczny twór nie dopuszczał prawdziwej szkody i jedynie niewielkie ciosy przechodziły przez jej szczelny filtr. Czy potrafiłaby oddychać po jego zdjęciu? A może zwyczajnie upadłaby na kolana, obdarta ze swoich kłamstw i nigdy się nie podniosła, pozostając czystą definicją żałosności?
Jego uśmiech, oczywiście, rozdrażnił ją. Ale dziwna fascynacja, nagłe, jakże spóźnione spostrzeżenie, uciszyło gniew. Garrett Weasley wyglądał strasznie smutno z uśmiechem na twarzy. Kąciki ust nigdy nie dosięgały jego oczu, które miały w sobie coś obcego. Pochłonięta obserwacją jego miny, z dziwnym niepokojem zauważyła zmianę, ledwo dosłysząc jego słowa. Poruszała ustami, odtwarzając je raz jeszcze, kompletnie się na nich nie skupiając. Zapomniała o czym mówili wcześniej. Papieros zniknął z jego ust i nie było nic, co miałoby raz jeszcze tchnąć w nią ten sam motyw, który wcześniej sprowokował ją do gróźb związanymi z rzucaniem zaklęć. Dlatego nie zrozumiała dlaczego pytał o jej różdżkę. Z zagubioną, zaskoczoną miną, zaczęła obmacywać kieszenie, zupełnie posłusznie natrafiając w końcu na drewniany przedmiot, ale w połowie procesu wyplątywania go z połów materiału zaprzestała tego nagle, marszcząc brwi.
-Wiem gdzie moja różdżka.-powiedziała, mimo że to właśnie udowodniła.-Strasznie mnie dzisiaj drażnisz.-zauważyła z niechęcią, otrzepując się kompletnie z tej umysłowej nieobecności sprzed chwili.-Chyba nie chcesz, bym ci pokazała, że jestem ciągle w stanie wyszeptać jakąś ohydną inkantację?-nie pamiętała, że przed chwilą użyła tej samej karty.
Auror nie strząsł jej obawy przed tym, że Harriett może się jednak nie udać. Przejęło ją to do cna. I nie miało znaczenia, że robi z siebie kompletne pośmiewisko, niezdolna do utrzymania się na nogach. Mimo, że widziała, jak jej aktualny obrońca przed światem, jej chwilowy, zupełnie prywatny klosz na krzywdy otoczenia rozmawia z barmanem, nie domyśliła się tematu, ciągle pochłonięta smutkiem, który ją przejął.
Kolejna wątpliwość nie została rozwiana, każąc jej sądzić, że jednak nie da się odpuścić. Więc tylko się uśmiechnęła, jakby wdzięczna za szczerość, że nie wciska jej słowa, które powtarzali wszyscy tak namiętnie, jakby wierząc, że kłamstwo powtarzane tysiąc razy w końcu stanie się prawdą. Nie w tej sytuacji.
-Nad Tamizę?-zapytała zaraz, nie będąc w stanie wychwycić tej naiwności w głosie, która jednak wybrzmiała. Biedny Weasley miał dziwną zdolność pacyfikowania krnąbrnej Lovegood swoimi słowami. Przynajmniej tyle miał od życia, że nie musiał szarpać się z rozwścieczoną, gryzącą i drapiącą wariatką. Nie w tej chwili.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zerknął przelotem na wciąż stojące przed nim, nietknięte piwo; po mętnej, ciemnej powierzchni osnutej zapadającą się pianą coś uporczywie pływało. Lub próbowało pływać. Kręcący się samotnie po tawernie owad nie miał za wiele szczęścia; zanurkował w najmniej fortunnym momencie, by ostatecznie dokończyć żywota w rozcieńczonym, obrzydliwym alkoholu podanym w klejącej się szklance. A teraz skłaniał Merlinowi ducha winnego Garretta do snucia kolejnych dekadenckich metafor naznaczonych nutą marazmu; wypowiedziałby je na głos, obrócił żart, ale za dobrze wiedział, że tylko on by się z niego zaśmiał. Selina zdawała się zbyt pijana, by chwytać w lot cyniczną grę słów, więc, żeby poczuć się w pełni doceniony, musiałby zaklaskać sobie sam.
- Kolejny poniedziałek też umiałabyś odwołać? - powiedział zamiast tego, znów z ukosa na nią zerkając, by nienachalnie upewnić się, że Lovegood nie zrobi sobie krzywdy. Nie był do końca pewien, czy zdawała sobie sprawę z tego, co działo się wkoło; o zachowanie równowagi i sprawnie działający błędnik nawet jej nie posądzał. Był gotów w każdej chwili zareagować - tym razem nie chciał już przyczyniać się do jej upadków, lądowań na oklejonych brudem blatach lub, co jeszcze gorsze, na żądnych kobiecych kształtów kolanach kompletnie nietrzeźwych marynarzy.
Raz jeszcze zastanowił się, czego Selina mogła szukać w tak podłych miejscach jak to, ale odpowiedź nasuwała się sama: zapomnienia. Nie winił jej za to, ale nie potrafił też nie dostrzec tego, co uparcie próbowała skryć pod grubymi warstwami woal - pod zaprzeczeniem, pod obojętnością, pod reakcjami obronnymi i agresją. Nie znali się, ale oboje doskonale wiedzieli - musieliby być ślepcami, by tego nie dostrzec - jak bardzo stali się do siebie podobni; Garrett widział to szczególnie teraz, gdy alkohol wymusił na Selinie mimowolny emocjonalny ekshibicjonizm.
Po prostu wyrzuć z siebie to, co cię dręczy - chciał znowu powiedzieć, ale bojąc się nagięcia reguł, które sam ustalił, wybrał bezpieczniejsze milczenie.
Drzwi do karczmy otworzyły się z charakterystycznym, ciężkim skrzypnięciem; Garrett czym prędzej powędrował tam spojrzeniem, by zanalizować sylwetkę ukrytą pod czarnym płaszczem. Kaptur rzucał cień na twarz przybysza, która zgubiła się w mroku, ale łatwo było domyślić się, że nie był on tym, na kogo czekał auror - zbyt pewnie czuł się w kryminalistycznym półświatku, zbyt zdecydowanym krokiem ruszył natychmiast w kierunku handlarza, w którego kieszeniach dzwoniły mieszki z galeonami.
Martwił się coraz mocniej; co z informatorem, co z ważnymi wieściami, które miał rychło otrzymać? Zbyt wiele miało zależeć od zasłyszanych dziś nowin, nie mógł zawieść, nie mógł zrównać z ziemią wszystkich dotychczasowych planów na najbliższą misję. Z poddenerwowaniem wyprostował się na barowym stołku, wybębnił palcami o blat nieokreślony rytm, nie przejmując się nawet tym, że opuszki przyklejały się do próchniejącego drewna.
Ledwo powstrzymując się od tego, by natychmiast ruszyć w kierunku wyjścia z karczmy i rzucić kontrolne zaklęcie Patronusa, znów odwrócił spojrzenie, by przykuć pełną (lub prawie pełną - wciąż nasłuchiwał) uwagę do Seliny.
- Aż taka jesteś drażliwa? - skwitował z lekkim, nieodłącznym uśmiechem jej dalsze słowa; nie widział z jej strony zagrożenia, doskonale wiedział, że i tak byłby w stanie obronić się przed pijackim atakiem. - Zaskocz mnie - prowokował, choć zdawał sobie sprawę, że nie powinien tego robić, zależało mu raczej na uniknięciu zwrócenia na siebie uwagi. Rozpoczęcie otwartej potyczki na nieudolnie rzucane zaklęcia przyniosłoby jednak zgoła inne rezultaty, na które nie mógł sobie pozwolić.
Podniósł się z miejsca - skoro w pobliżu nie dostrzegał informatora, najrozsądniejszym rozwiązaniem było natychmiastowe opuszczenie Parszywego Pasażera.
- Nie bój się - ostrzegł cicho, zaskakująco ciepło, zanim lekko uchwycił jej nadgarstek - nie miał pojęcia, jak reagowała na dotyk, więc nie naciskał, zostawiając jej otwartą furtkę na ucieczkę i dając pełne prawo do wyrwania ręki z uścisku. - Kto wie, może i nad Tamizę. Póki co do przodu - rzucił, spodziewając się, że Selina nie zacznie drążyć tematu; i tak zdawała się odrętwiała, bierna (nawet mimo ewentualnych protestów), bezwolna. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że każda komórka jej ciała rozpaczliwie wołała o pomoc. - Masz co na siebie zarzucić? Jest zimno - dodał, na tym etapie gotów nawet poświęcić własny płaszcz i ewentualne zdrowie; kilka herbat i eliksir wzmacniający doprowadziłby do ładu, a nie chciał mieć na sumieniu Seliny zmarłej z powodu mugolskiej infekcji. Jeszcze jacyś jej nadgorliwi fani zapragnęliby w ramach odwetu żywcem go ukamienować. - Selina, jesteś w stanie mi coś obiecać? - zaczął po chwili milczenia, jednocześnie za wszelką cenę próbując zachęcić ją do opuszczenia zatęchłej tawerny.
- Kolejny poniedziałek też umiałabyś odwołać? - powiedział zamiast tego, znów z ukosa na nią zerkając, by nienachalnie upewnić się, że Lovegood nie zrobi sobie krzywdy. Nie był do końca pewien, czy zdawała sobie sprawę z tego, co działo się wkoło; o zachowanie równowagi i sprawnie działający błędnik nawet jej nie posądzał. Był gotów w każdej chwili zareagować - tym razem nie chciał już przyczyniać się do jej upadków, lądowań na oklejonych brudem blatach lub, co jeszcze gorsze, na żądnych kobiecych kształtów kolanach kompletnie nietrzeźwych marynarzy.
Raz jeszcze zastanowił się, czego Selina mogła szukać w tak podłych miejscach jak to, ale odpowiedź nasuwała się sama: zapomnienia. Nie winił jej za to, ale nie potrafił też nie dostrzec tego, co uparcie próbowała skryć pod grubymi warstwami woal - pod zaprzeczeniem, pod obojętnością, pod reakcjami obronnymi i agresją. Nie znali się, ale oboje doskonale wiedzieli - musieliby być ślepcami, by tego nie dostrzec - jak bardzo stali się do siebie podobni; Garrett widział to szczególnie teraz, gdy alkohol wymusił na Selinie mimowolny emocjonalny ekshibicjonizm.
Po prostu wyrzuć z siebie to, co cię dręczy - chciał znowu powiedzieć, ale bojąc się nagięcia reguł, które sam ustalił, wybrał bezpieczniejsze milczenie.
Drzwi do karczmy otworzyły się z charakterystycznym, ciężkim skrzypnięciem; Garrett czym prędzej powędrował tam spojrzeniem, by zanalizować sylwetkę ukrytą pod czarnym płaszczem. Kaptur rzucał cień na twarz przybysza, która zgubiła się w mroku, ale łatwo było domyślić się, że nie był on tym, na kogo czekał auror - zbyt pewnie czuł się w kryminalistycznym półświatku, zbyt zdecydowanym krokiem ruszył natychmiast w kierunku handlarza, w którego kieszeniach dzwoniły mieszki z galeonami.
Martwił się coraz mocniej; co z informatorem, co z ważnymi wieściami, które miał rychło otrzymać? Zbyt wiele miało zależeć od zasłyszanych dziś nowin, nie mógł zawieść, nie mógł zrównać z ziemią wszystkich dotychczasowych planów na najbliższą misję. Z poddenerwowaniem wyprostował się na barowym stołku, wybębnił palcami o blat nieokreślony rytm, nie przejmując się nawet tym, że opuszki przyklejały się do próchniejącego drewna.
Ledwo powstrzymując się od tego, by natychmiast ruszyć w kierunku wyjścia z karczmy i rzucić kontrolne zaklęcie Patronusa, znów odwrócił spojrzenie, by przykuć pełną (lub prawie pełną - wciąż nasłuchiwał) uwagę do Seliny.
- Aż taka jesteś drażliwa? - skwitował z lekkim, nieodłącznym uśmiechem jej dalsze słowa; nie widział z jej strony zagrożenia, doskonale wiedział, że i tak byłby w stanie obronić się przed pijackim atakiem. - Zaskocz mnie - prowokował, choć zdawał sobie sprawę, że nie powinien tego robić, zależało mu raczej na uniknięciu zwrócenia na siebie uwagi. Rozpoczęcie otwartej potyczki na nieudolnie rzucane zaklęcia przyniosłoby jednak zgoła inne rezultaty, na które nie mógł sobie pozwolić.
Podniósł się z miejsca - skoro w pobliżu nie dostrzegał informatora, najrozsądniejszym rozwiązaniem było natychmiastowe opuszczenie Parszywego Pasażera.
- Nie bój się - ostrzegł cicho, zaskakująco ciepło, zanim lekko uchwycił jej nadgarstek - nie miał pojęcia, jak reagowała na dotyk, więc nie naciskał, zostawiając jej otwartą furtkę na ucieczkę i dając pełne prawo do wyrwania ręki z uścisku. - Kto wie, może i nad Tamizę. Póki co do przodu - rzucił, spodziewając się, że Selina nie zacznie drążyć tematu; i tak zdawała się odrętwiała, bierna (nawet mimo ewentualnych protestów), bezwolna. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że każda komórka jej ciała rozpaczliwie wołała o pomoc. - Masz co na siebie zarzucić? Jest zimno - dodał, na tym etapie gotów nawet poświęcić własny płaszcz i ewentualne zdrowie; kilka herbat i eliksir wzmacniający doprowadziłby do ładu, a nie chciał mieć na sumieniu Seliny zmarłej z powodu mugolskiej infekcji. Jeszcze jacyś jej nadgorliwi fani zapragnęliby w ramach odwetu żywcem go ukamienować. - Selina, jesteś w stanie mi coś obiecać? - zaczął po chwili milczenia, jednocześnie za wszelką cenę próbując zachęcić ją do opuszczenia zatęchłej tawerny.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nie była dziś najlepszym towarzystwem. Jej błyskotliwość została zatopiona gdzieś między szóstą a dziewiątą szklaneczką, a potem liczenie już nie miało sensu. Albo liczby przedstawiały się kompletnie inaczej? Rachuby w takim stanie nie były najlepszym pomysłem.
-Byłabym w stanie zrobić to z każdym poniedziałkiem, Garrecie Weasleyu.-odparła mu bardzo poważnie, prostując się wraz ze swoją deklaracją, by się do niego przysunąć bliżej (a raczej niekontrolowanie zachwiać w jego kierunku).-Pytasz, bo masz jakieś do odwołania?-zapytała, unosząc brwi do góry i uśmiechając się całkiem zachęcająco, jakby dla niego mogła zrobić wyjątek i pójść mu na rękę.
Spojrzała do góry, bo wraz ze zmniejszonym dystansem, musiała niestety ustąpić faktowi, że nie górowała nad mężczyznami. Palce przykleiły się do blatu, który niejako zakotwiczał ją niemalże w miejscu i tylko kołysała się jak łódka pod wpływem lekko wzburzonego jeziora, nie oddalając się jednak daleko od kei.
Była w stanie wyczuć to milczenie, to niedoprecyzowanie, to nie nazwanie czegoś i nie wypowiedzenie na głos. Coś przykleiło się do języka, było na jego krańcu, ale nie zostało wysłowione. Chyba powinna czuć ulgę. Pytania były w końcu takie niewygodne.
Z opóźnionym refleksem podążyła za nim wzrokiem, patrząc jak drzwi się uchylają i wpuszczają do pomieszczenia podmuchy zimna. Chyba na samą myśl nią wstrząsnęło, choć była na tyle znieczulona, że nie była w stanie tego nawet poczuć.
-Na kogoś czekasz.-zgadła w końcu, choć poszlak na taki wniosek miała aż nazbyt wiele.-Tutaj?-uniosła brwi, by parsknąć śmiechem. Dla efektu odchyliła się do tyłu, tym razem jednak mocno trzymając się blatu, który pozwolił jej na tą niemalże taneczną pozę, kiedy praktycznie zawiesiła ciężar ciała na ręce.-Myślałam, że stać się na więcej.-ukuła delikatnie.
Tylko kogo on mógł tutaj oczekiwać? Taniej panienki? Jakiegoś brudnego interesu? Tym się tak stresował? A może kryła się w tym jakaś mroczniejsza tajemnica? Och, jakże chciałaby wiedzieć! Oczy zalśniły jej ponownie, podniecane ciekawością.
Ale wcale nie mrowiły ją palce do rzucania ohydnych klątw. A mimo to była prowokowana.
-Ostatnim razem, kiedy potraktowałam kogoś zaklęciem na własne życzenie, obróciło się to dosyć słono przeciwko mnie.-przypomniała sobie, mrużąc delikatnie oczy, jakby to wyjawienie sekretu miało pomóc jej wyjść z sytuacji z twarzą. I musiała mówić dalej, bo przywołanie do siebie tego wspomnienia definitywnie nie było dobre, bo mina zaczynała jej rzednąć. Powracające poczucie porażki i zawiedzenie samym sobą było czymś, czego nie chciało się czuć. Więc broniła się wypowiadaniem tego, co niosło jej się na język - każde rozproszenie zadziała. -Nie wiem skąd u wszystkich takie wisielcze nastroje.-powiedziała nagle lekko, jakby ona sama tryskała energią i szczęściem.-Życie ci niemiłe, Weasley?-ściszyła głos, by się roześmiać, jakby byli w tym momencie nieziemsko prywatni.-Poza tym słyszałeś kiedyś o efekcie domino? Oni lubią takie rzeczy. Lepiej ich nie prowokować.-poradziła mu jak stara, dobra koleżanka, kiwając sobie głową, że mówi prawdę i tylko prawdę, wskazując palcem na otoczenie. Takiemu towarzystwu nie potrzeba było wiele by rozpętać regularną burdę!
Nie rozumiała czego miała się nie bać, ale już po chwili mogła poczuć, kiedy poczuła uścisk na nadgarstku. Syknęła, jakby jego palce były żarzącą się stalą, świeżo wyciągniętą z ognia. Podciągnęła do góry rękę, ale nie wyszarpnęła jej. Tym razem chyba nikt nie miał zamiaru jej nic złamać. Choć dalej była nieco tkliwa. Chyba nie była do końca sprawna, ale poza tą jedną wizytą w Mungu nie zapuszczała się tam więcej.
Mimo to skierowała w jego kierunku spojrzenie pełne wyrzutu.
-To brzmi emocjonująco.-wypowiedziała, ponownie urządzając sobie z jego słów festiwal zabawy, a światu mówiła: witaj, przygodo! Szli w nieznany Londyn. Bo po alkoholu wyglądał kompletnie obco. I czasem tylko nogi zdawały się wiedzieć gdzie właściwie prowadzą.
Pokiwała gorliwie głową, wskazując stolik, na którego blacie leżała błękitna szata, kompletnie osamotniona. Lovegood najwyraźniej musiała się przenieść z tamtego miejsca bliżej wodopoju. Whiskeypoju. No, czegokolwiek. Nie powinno być jednak tutaj żadnego zdziwienia, jeśli materiał okaże się kompletnie umoczony w taniej podróbie piwa, jakie tutaj rozlewali. Ale może los był łaskawy?
-Mmmm?-podniosła na niego wzrok, zapewne - z jego pomocą - kierując się w stronę swojej części garderoby.-Czy to jedna z tych obietnic, na które się zgodzę, byś miał spokojniejsze sumienie, podczas gdy ja będę robić dalej swoje?-zapytała, dopadając się do płaszcza.
-Byłabym w stanie zrobić to z każdym poniedziałkiem, Garrecie Weasleyu.-odparła mu bardzo poważnie, prostując się wraz ze swoją deklaracją, by się do niego przysunąć bliżej (a raczej niekontrolowanie zachwiać w jego kierunku).-Pytasz, bo masz jakieś do odwołania?-zapytała, unosząc brwi do góry i uśmiechając się całkiem zachęcająco, jakby dla niego mogła zrobić wyjątek i pójść mu na rękę.
Spojrzała do góry, bo wraz ze zmniejszonym dystansem, musiała niestety ustąpić faktowi, że nie górowała nad mężczyznami. Palce przykleiły się do blatu, który niejako zakotwiczał ją niemalże w miejscu i tylko kołysała się jak łódka pod wpływem lekko wzburzonego jeziora, nie oddalając się jednak daleko od kei.
Była w stanie wyczuć to milczenie, to niedoprecyzowanie, to nie nazwanie czegoś i nie wypowiedzenie na głos. Coś przykleiło się do języka, było na jego krańcu, ale nie zostało wysłowione. Chyba powinna czuć ulgę. Pytania były w końcu takie niewygodne.
Z opóźnionym refleksem podążyła za nim wzrokiem, patrząc jak drzwi się uchylają i wpuszczają do pomieszczenia podmuchy zimna. Chyba na samą myśl nią wstrząsnęło, choć była na tyle znieczulona, że nie była w stanie tego nawet poczuć.
-Na kogoś czekasz.-zgadła w końcu, choć poszlak na taki wniosek miała aż nazbyt wiele.-Tutaj?-uniosła brwi, by parsknąć śmiechem. Dla efektu odchyliła się do tyłu, tym razem jednak mocno trzymając się blatu, który pozwolił jej na tą niemalże taneczną pozę, kiedy praktycznie zawiesiła ciężar ciała na ręce.-Myślałam, że stać się na więcej.-ukuła delikatnie.
Tylko kogo on mógł tutaj oczekiwać? Taniej panienki? Jakiegoś brudnego interesu? Tym się tak stresował? A może kryła się w tym jakaś mroczniejsza tajemnica? Och, jakże chciałaby wiedzieć! Oczy zalśniły jej ponownie, podniecane ciekawością.
Ale wcale nie mrowiły ją palce do rzucania ohydnych klątw. A mimo to była prowokowana.
-Ostatnim razem, kiedy potraktowałam kogoś zaklęciem na własne życzenie, obróciło się to dosyć słono przeciwko mnie.-przypomniała sobie, mrużąc delikatnie oczy, jakby to wyjawienie sekretu miało pomóc jej wyjść z sytuacji z twarzą. I musiała mówić dalej, bo przywołanie do siebie tego wspomnienia definitywnie nie było dobre, bo mina zaczynała jej rzednąć. Powracające poczucie porażki i zawiedzenie samym sobą było czymś, czego nie chciało się czuć. Więc broniła się wypowiadaniem tego, co niosło jej się na język - każde rozproszenie zadziała. -Nie wiem skąd u wszystkich takie wisielcze nastroje.-powiedziała nagle lekko, jakby ona sama tryskała energią i szczęściem.-Życie ci niemiłe, Weasley?-ściszyła głos, by się roześmiać, jakby byli w tym momencie nieziemsko prywatni.-Poza tym słyszałeś kiedyś o efekcie domino? Oni lubią takie rzeczy. Lepiej ich nie prowokować.-poradziła mu jak stara, dobra koleżanka, kiwając sobie głową, że mówi prawdę i tylko prawdę, wskazując palcem na otoczenie. Takiemu towarzystwu nie potrzeba było wiele by rozpętać regularną burdę!
Nie rozumiała czego miała się nie bać, ale już po chwili mogła poczuć, kiedy poczuła uścisk na nadgarstku. Syknęła, jakby jego palce były żarzącą się stalą, świeżo wyciągniętą z ognia. Podciągnęła do góry rękę, ale nie wyszarpnęła jej. Tym razem chyba nikt nie miał zamiaru jej nic złamać. Choć dalej była nieco tkliwa. Chyba nie była do końca sprawna, ale poza tą jedną wizytą w Mungu nie zapuszczała się tam więcej.
Mimo to skierowała w jego kierunku spojrzenie pełne wyrzutu.
-To brzmi emocjonująco.-wypowiedziała, ponownie urządzając sobie z jego słów festiwal zabawy, a światu mówiła: witaj, przygodo! Szli w nieznany Londyn. Bo po alkoholu wyglądał kompletnie obco. I czasem tylko nogi zdawały się wiedzieć gdzie właściwie prowadzą.
Pokiwała gorliwie głową, wskazując stolik, na którego blacie leżała błękitna szata, kompletnie osamotniona. Lovegood najwyraźniej musiała się przenieść z tamtego miejsca bliżej wodopoju. Whiskeypoju. No, czegokolwiek. Nie powinno być jednak tutaj żadnego zdziwienia, jeśli materiał okaże się kompletnie umoczony w taniej podróbie piwa, jakie tutaj rozlewali. Ale może los był łaskawy?
-Mmmm?-podniosła na niego wzrok, zapewne - z jego pomocą - kierując się w stronę swojej części garderoby.-Czy to jedna z tych obietnic, na które się zgodzę, byś miał spokojniejsze sumienie, podczas gdy ja będę robić dalej swoje?-zapytała, dopadając się do płaszcza.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
taka ze mnie lama, przepraszam
Pozwolił sobie jeszcze na krótkie sekundy analizy chłodnego szkła - odnotował w myśli (zupełnie jakby miał tu ochotę kiedykolwiek wracać w sprawach niesłużbowych), żeby nigdy więcej nie zamawiać w tym parszywym miejscu alkoholu; wstrzymywał własne myśli przed oscylowaniem wokół pytania, skąd wzięły się na szklance te dziwne, szarozielone smugi, bo wolał nie znać odpowiedzi.
Tak samo starał się nie myśleć o wszystkich otaczających go ludziach - o marynarzach tak pijanych, że nawet jeżeli nie dopuścili się jeszcze wykroczeń i gwałtów, to pewnie pokuszą się o to zaraz, o milczących i skrywających się w cieniu handlarzach, którzy rozprzestrzeniali najpewniej czarnomagiczne artefakty i obłożone morderczymi klątwami, niepozorne drobiazgi, o całej plączącej się tu siatce przestępczej. Gdyby nie odgórne polecenia i prośby o dyskrecję, nie mógłby powstrzymać się od lekkomyślnych prób egzekwowania prawa - pragnienie walki z niesprawiedliwością miał zakrzewione tak głęboko, że za nic nie potrafiłby go wyplenić. Nawet pomimo usilnych starań.
- Właściwie to każdy, poniedziałki są u mnie dniem kontrolowania pracy kursantów - i kolejny przypadkowy, nic nieznaczący szczegół z życia, który zadrży w powietrzu wyłącznie przez chwilę, a potem bezpowrotnie przepadnie. Coraz mocniej chciał napić się tego obrzydliwego piwa nawet pomimo lepkiej szklanki, ale z jakiegoś powodu odwodziła go od tego myśl o beztrosko pływającej w nim musze.
Więc znów przez moment poddał się bezcelowej analizie martwego stworzenia; przeniósł wzrok na barmana czyszczącego brudne naczynie jeszcze brudniejszą ścierką, potem na rozpościerającą się za jego plecami kolekcję kolorowych butelek. Dziwnie załamywało się w nich liche światło przybytku, tworząc witrażową mozaikę wielobarwnych odblasków.
Aluzyjna świętość wysokoprocentowych trunków?
- Mówiłem, że jestem pełen sekretów - rzucił jakby od niechcenia, ale w głosie tańczył mu pogłos rozbawienia przeplatającego się z cynizmem. Nie dodał nic więcej; wierzył, że cały urok (czy to słowo miało rację bytu?) chwili prysnęłaby jak mydlana bańka, gdyby odarł ją z niedopowiedzeń. Najwyraźniej było coś pięknego w snuciu domysłów i w dowolności interpretacji.
Uśmiechnął się półgębkiem, może trochę bardziej kąśliwie, niż zamierzał.
- Kogo ostrzegasz - mnie czy siebie? - rzucił beztrosko, ale i tak nie miało to znaczenia; żadne z nich nie wydawało się osobą, która kiedykolwiek troszczyłaby się o przestrogi i napomnienia. Nie pozwalał im na to upór, nie pozwalała duma; w obliczu możliwości udowodnienia komuś swojej racji gotowi byli brnąć nawet w najgorsze decyzje, żeby tylko uniknąć kompromitacji.
Nie, nie różnili się wcale.
Być może to właśnie dlatego potrafił zrozumieć, jak się czuła, i właśnie dlatego zacisnął palce na jej nadgarstku, poniekąd dziwiąc się, że nie napotkał żadnego oporu. Niespiesznym (bo ostrożnym - nie chciał pozwolić Lovegood przewrócić się na skrzypiącą, pokrytą grubą warstwą brudu posadzkę) krokiem powiódł ją we wskazanym kierunku, upewniając się, że (względnie?) prosto i stabilnie stawia kroki. Nie pozwolił jej na samotną walkę z materiałem płaszcza, poniekąd obawiając się, że w jakiś sposób poskutkowałoby to katastrofą; nawet nie czuł się dziwnie, pomagając półnieznajomej - bo nie wiedział, jak określić ich relację - narzucić na siebie wierzchnie okrycie.
- Oczywiście, że brzmi emocjonująco - rzucił pewnie, w głosie zabrzmiała mu nawet subtelna nuta teatralnego oburzenia - czy kiedykolwiek pozwoliłem ci nudzić się w moim towarzystwie? - dokończył, z pewnego rodzaju zrezygnowaniem zerkając na niezapiętą selinową szatę barwy urokliwego błękitu. Lovegood półprzytomnie wdziewająca na siebie kolorowe wdzianko z nieokreślonej przyczyny zdawała mu się zjawiskiem kontrastowo absurdalnym. - Z guzikami musisz poradzić sobie sama - bo nawet on miał opory przed przekraczaniem co poniektórych sfer, szczególnie tych prywatnych; zostanie osądzonym o molestowanie pijanej, bezbronnej kobiety w parszywym przybytku było ostatnim, czego mógłby sobie wymarzyć.
Powoli kierując się w stronę drzwi, zastanawiał się, jak dobrać słowa.
- To już zależy od ciebie - rzucił, tym razem wyjątkowo poważnie i z niepowstrzymaną, sporą dozą troski. - Rano, kiedy... kiedy już wytrzeźwiejesz - z początku chciał ująć to subtelniej, ale szybko uznał to za bezcelowe - porozmawiaj z kimś. Względnie szczerze. Bo wiesz, to pomaga.
Hipokryzja użyta w dobrej wierze nie jest hipokryzją, prawda?
Nawet nie czekał na odpowiedź, nie czekał na potwierdzenie - wiedział, że i tak go nie otrzyma. Liczył jedynie na to, że dziwnym trafem zdoła poruszyć w Selinie już od dawna milczącą strunę. Popchnął mocno drzwi, prowadząc za sobą towarzyszkę.
Gdy owiał ich chłodny jęzor nocnego, zimowego powietrza, myślami był już daleko stamtąd.
| zt? <3
Pozwolił sobie jeszcze na krótkie sekundy analizy chłodnego szkła - odnotował w myśli (zupełnie jakby miał tu ochotę kiedykolwiek wracać w sprawach niesłużbowych), żeby nigdy więcej nie zamawiać w tym parszywym miejscu alkoholu; wstrzymywał własne myśli przed oscylowaniem wokół pytania, skąd wzięły się na szklance te dziwne, szarozielone smugi, bo wolał nie znać odpowiedzi.
Tak samo starał się nie myśleć o wszystkich otaczających go ludziach - o marynarzach tak pijanych, że nawet jeżeli nie dopuścili się jeszcze wykroczeń i gwałtów, to pewnie pokuszą się o to zaraz, o milczących i skrywających się w cieniu handlarzach, którzy rozprzestrzeniali najpewniej czarnomagiczne artefakty i obłożone morderczymi klątwami, niepozorne drobiazgi, o całej plączącej się tu siatce przestępczej. Gdyby nie odgórne polecenia i prośby o dyskrecję, nie mógłby powstrzymać się od lekkomyślnych prób egzekwowania prawa - pragnienie walki z niesprawiedliwością miał zakrzewione tak głęboko, że za nic nie potrafiłby go wyplenić. Nawet pomimo usilnych starań.
- Właściwie to każdy, poniedziałki są u mnie dniem kontrolowania pracy kursantów - i kolejny przypadkowy, nic nieznaczący szczegół z życia, który zadrży w powietrzu wyłącznie przez chwilę, a potem bezpowrotnie przepadnie. Coraz mocniej chciał napić się tego obrzydliwego piwa nawet pomimo lepkiej szklanki, ale z jakiegoś powodu odwodziła go od tego myśl o beztrosko pływającej w nim musze.
Więc znów przez moment poddał się bezcelowej analizie martwego stworzenia; przeniósł wzrok na barmana czyszczącego brudne naczynie jeszcze brudniejszą ścierką, potem na rozpościerającą się za jego plecami kolekcję kolorowych butelek. Dziwnie załamywało się w nich liche światło przybytku, tworząc witrażową mozaikę wielobarwnych odblasków.
Aluzyjna świętość wysokoprocentowych trunków?
- Mówiłem, że jestem pełen sekretów - rzucił jakby od niechcenia, ale w głosie tańczył mu pogłos rozbawienia przeplatającego się z cynizmem. Nie dodał nic więcej; wierzył, że cały urok (czy to słowo miało rację bytu?) chwili prysnęłaby jak mydlana bańka, gdyby odarł ją z niedopowiedzeń. Najwyraźniej było coś pięknego w snuciu domysłów i w dowolności interpretacji.
Uśmiechnął się półgębkiem, może trochę bardziej kąśliwie, niż zamierzał.
- Kogo ostrzegasz - mnie czy siebie? - rzucił beztrosko, ale i tak nie miało to znaczenia; żadne z nich nie wydawało się osobą, która kiedykolwiek troszczyłaby się o przestrogi i napomnienia. Nie pozwalał im na to upór, nie pozwalała duma; w obliczu możliwości udowodnienia komuś swojej racji gotowi byli brnąć nawet w najgorsze decyzje, żeby tylko uniknąć kompromitacji.
Nie, nie różnili się wcale.
Być może to właśnie dlatego potrafił zrozumieć, jak się czuła, i właśnie dlatego zacisnął palce na jej nadgarstku, poniekąd dziwiąc się, że nie napotkał żadnego oporu. Niespiesznym (bo ostrożnym - nie chciał pozwolić Lovegood przewrócić się na skrzypiącą, pokrytą grubą warstwą brudu posadzkę) krokiem powiódł ją we wskazanym kierunku, upewniając się, że (względnie?) prosto i stabilnie stawia kroki. Nie pozwolił jej na samotną walkę z materiałem płaszcza, poniekąd obawiając się, że w jakiś sposób poskutkowałoby to katastrofą; nawet nie czuł się dziwnie, pomagając półnieznajomej - bo nie wiedział, jak określić ich relację - narzucić na siebie wierzchnie okrycie.
- Oczywiście, że brzmi emocjonująco - rzucił pewnie, w głosie zabrzmiała mu nawet subtelna nuta teatralnego oburzenia - czy kiedykolwiek pozwoliłem ci nudzić się w moim towarzystwie? - dokończył, z pewnego rodzaju zrezygnowaniem zerkając na niezapiętą selinową szatę barwy urokliwego błękitu. Lovegood półprzytomnie wdziewająca na siebie kolorowe wdzianko z nieokreślonej przyczyny zdawała mu się zjawiskiem kontrastowo absurdalnym. - Z guzikami musisz poradzić sobie sama - bo nawet on miał opory przed przekraczaniem co poniektórych sfer, szczególnie tych prywatnych; zostanie osądzonym o molestowanie pijanej, bezbronnej kobiety w parszywym przybytku było ostatnim, czego mógłby sobie wymarzyć.
Powoli kierując się w stronę drzwi, zastanawiał się, jak dobrać słowa.
- To już zależy od ciebie - rzucił, tym razem wyjątkowo poważnie i z niepowstrzymaną, sporą dozą troski. - Rano, kiedy... kiedy już wytrzeźwiejesz - z początku chciał ująć to subtelniej, ale szybko uznał to za bezcelowe - porozmawiaj z kimś. Względnie szczerze. Bo wiesz, to pomaga.
Hipokryzja użyta w dobrej wierze nie jest hipokryzją, prawda?
Nawet nie czekał na odpowiedź, nie czekał na potwierdzenie - wiedział, że i tak go nie otrzyma. Liczył jedynie na to, że dziwnym trafem zdoła poruszyć w Selinie już od dawna milczącą strunę. Popchnął mocno drzwi, prowadząc za sobą towarzyszkę.
Gdy owiał ich chłodny jęzor nocnego, zimowego powietrza, myślami był już daleko stamtąd.
| zt? <3
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Sala główna
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer