Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Sala główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:27, w całości zmieniany 1 raz
25 marca
W biurze aurorów wrzało niczym w kociołku od samego rana.
Do kwatery została przekazana kolejna sprawa martwego mugola bez głowy. Na przestrzeni zaledwie kilkunastu dni był to już siódmy (A może ósmy? Straciłem rachubę.) taki trup. Początkowo padały podejrzenia, że to sprawka seryjnego mordercy, jednak po głębszej analizie, poza brakiem istotnej części ciała we wszystkich przypadkach, trudno było znaleźć wspólny mianownik. Fanatycy zwykle działali w określony sposób, a raporty przekazywały jasny komunikat. Najpewniej były to dzieła różnych osób. Co, rzecz jasna, rodziło tylko więcej pytań, zamiast nasuwać gotową odpowiedź.
Żeby tego było mało, śledztwo zostało przekazane na moje ręce.
Dzień jak co dzień, upłynął mi więc na oglądaniu truchła i wesołych pogawędkach z koronerem, a także szukaniu igły w stogu siana. Z biura wyszedłem chwilę przed północą – ale kroki poniosły mnie w kierunku przeciwnym niż dom. Z pobudek zupełnie sobie nie znanych, które więcej wspólnego miały z intuicją, a może i naiwnością, postanowiłem, że powęszę trochę w dokach. W miejscach takich jak Parszywy Pasażer (przynajmniej właściciel nie zasłaniał się chwytliwą nazwą, rysując wszystko czarno na białym) zawsze słyszało się więcej i widziało nie to, co trzeba. W połowie drogi byłem już bardziej optymistycznie nastawiony do pomysłu rozejrzenia się po drugiej, zaraz po Nokrturnie, najgorszej części magicznego Londynu. Tym bardziej, że ciało mugola wyłowiono w pobliżu portu, a sama ofiara niewątpliwie była związana z wodą, i choć o tych dokach zapewne nie miała pojęcia, ktoś stąd mógł mieć pojęcie o sprawcy.
A może wcale nie o to chodziło. Może po prostu musiałem się napić po ciężkim dniu pracy.
Albo raczej tygodniu.
Siedziałem przygarbiony przy jednym z klejących się od brudu stolików, popijając czystą whisky z lodem, choć biorąc pod uwagę stan pękatej szklanki, nie byłem pewien czy przymiotnik czystą został przeze mnie umiejętnie użyty. Zająłem miejsce takie, które pozwalało mi obserwować jak największą część pomieszczenia, choć na lokal łypałem tylko jednym, szarym okiem. Drugiego pozbawiłem się w procesie magicznej zmiany tożsamości, tworząc szereg blizn po lewej stronie twarzy. Rysy miałem ostre i wyraziste, żuchwę mocno zarysowaną, a krzywy nos zaburzał symetrię mojego oblicza. Niemal białe, przydługie włosy pozostawały w nieładzie, i choć taki wygląd wydawał się ryzykowny, w tym miejscu, pośród oprychów i lichwiarzy, stanowił dla mnie idealny kamuflaż.
W gwarze trudno było nasłuchiwać jakichkolwiek rozmów, głównie więc rozmyślałem, od czasu do czasu unosząc szklankę do góry i zupełnie mimowolnie mieszając jej zawartość. I choć nie była to najlepsza whisky w moim życiu, po dzisiejszym dniu wszystko, co zawierało w sobie alkohol, smakowało niczym ambrozja.
W biurze aurorów wrzało niczym w kociołku od samego rana.
Do kwatery została przekazana kolejna sprawa martwego mugola bez głowy. Na przestrzeni zaledwie kilkunastu dni był to już siódmy (A może ósmy? Straciłem rachubę.) taki trup. Początkowo padały podejrzenia, że to sprawka seryjnego mordercy, jednak po głębszej analizie, poza brakiem istotnej części ciała we wszystkich przypadkach, trudno było znaleźć wspólny mianownik. Fanatycy zwykle działali w określony sposób, a raporty przekazywały jasny komunikat. Najpewniej były to dzieła różnych osób. Co, rzecz jasna, rodziło tylko więcej pytań, zamiast nasuwać gotową odpowiedź.
Żeby tego było mało, śledztwo zostało przekazane na moje ręce.
Dzień jak co dzień, upłynął mi więc na oglądaniu truchła i wesołych pogawędkach z koronerem, a także szukaniu igły w stogu siana. Z biura wyszedłem chwilę przed północą – ale kroki poniosły mnie w kierunku przeciwnym niż dom. Z pobudek zupełnie sobie nie znanych, które więcej wspólnego miały z intuicją, a może i naiwnością, postanowiłem, że powęszę trochę w dokach. W miejscach takich jak Parszywy Pasażer (przynajmniej właściciel nie zasłaniał się chwytliwą nazwą, rysując wszystko czarno na białym) zawsze słyszało się więcej i widziało nie to, co trzeba. W połowie drogi byłem już bardziej optymistycznie nastawiony do pomysłu rozejrzenia się po drugiej, zaraz po Nokrturnie, najgorszej części magicznego Londynu. Tym bardziej, że ciało mugola wyłowiono w pobliżu portu, a sama ofiara niewątpliwie była związana z wodą, i choć o tych dokach zapewne nie miała pojęcia, ktoś stąd mógł mieć pojęcie o sprawcy.
A może wcale nie o to chodziło. Może po prostu musiałem się napić po ciężkim dniu pracy.
Albo raczej tygodniu.
Siedziałem przygarbiony przy jednym z klejących się od brudu stolików, popijając czystą whisky z lodem, choć biorąc pod uwagę stan pękatej szklanki, nie byłem pewien czy przymiotnik czystą został przeze mnie umiejętnie użyty. Zająłem miejsce takie, które pozwalało mi obserwować jak największą część pomieszczenia, choć na lokal łypałem tylko jednym, szarym okiem. Drugiego pozbawiłem się w procesie magicznej zmiany tożsamości, tworząc szereg blizn po lewej stronie twarzy. Rysy miałem ostre i wyraziste, żuchwę mocno zarysowaną, a krzywy nos zaburzał symetrię mojego oblicza. Niemal białe, przydługie włosy pozostawały w nieładzie, i choć taki wygląd wydawał się ryzykowny, w tym miejscu, pośród oprychów i lichwiarzy, stanowił dla mnie idealny kamuflaż.
W gwarze trudno było nasłuchiwać jakichkolwiek rozmów, głównie więc rozmyślałem, od czasu do czasu unosząc szklankę do góry i zupełnie mimowolnie mieszając jej zawartość. I choć nie była to najlepsza whisky w moim życiu, po dzisiejszym dniu wszystko, co zawierało w sobie alkohol, smakowało niczym ambrozja.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wieczorami starała się trzymać jak najdalej od Nokturnu. W ciemności wszystkie jej tęsknoty stawały się silniejsze, bardziej rozpaczliwe. Serce, którego istnienia tak zaciekle zwykła się wypierać, dokuczało jej w takich chwilach najmocniej. Wychodziła więc z domu i gubiła się – już nie na samym Nokturnie, ale w ogólnie pojętym Londynie. Szukała najpaskudniejszych spelun, w których nietrudno było o tani alkohol, bójkę i średnio ładne kobiety, na tle których wydawała się być prawdziwą pięknością. Piła na umór, dawała się adorować, a jeśli wieczór był wyjątkowo dobry miała jeszcze okazję strzelić kogoś klątwą między oczy. W czasie tego wszystkiego z całych sił starała się nie myśleć. O Octaviusie i jego nagłym zniknięciu. O całej gromadzie Mulciberów i związanych z nimi kłopotami. I wreszcie - prawdopodobnie najmocniej - starała się nie myśleć o Cassandrze i o tym jak rozpaczliwie za nią tęskni. Bała się, że z tej dziwnej, trudnej do opanowania tęsknoty zacznie robić bardzo głupie rzeczy. Takie, na które nie mogła sobie pozwolić, bo przecież nie chciała jej stracić.
Dzisiejszego wieczoru zawędrowała do dzielnicy portowej. Zwabiona ochrypłym śpiewem i smrodem kiepskiej jakości piwa bez trudu odnalazła drogę do Parszywego Pasażera. Nie była to jej ulubiona spelunka, oj nie. Biała Wywerna była dużo bliższa jej sercu i sprawiała wrażenie znacznie czystszej, choć znajdowała się w samym sercu Nokturnu. Zazwyczaj bywało tu jednak głośno i tłumnie, a w takich warunkach łatwo o odrobinę zabawy. Przyspieszyła więc korku, a im była bliżej tym bardziej cichy stukot jej obcasów niknął w dźwiękach dobiegających z wnętrza lokalu. Jej uszminkowane na szkarłaty kolor usta wykrzywiły się w niewielkim grymasie, gdy przekraczała próg Pasażera i zanurzała się w jego świecie – tak innym, a jednak tak zbliżonym do Nokturnowej rzeczywistości. Szybko rozpięła płaszcz, pod którym skrywała odważnie wykrojoną szatę – materiał wykończony koronkami był piękny sam w sobie, ale najwięcej uwagi zdecydowanie przyciągał odważny dekolt. Jej skóra była niemal biała i ostro kontrastowała z czernią stroju. Ciemne włosy niedbale przerzuciła przez ramię i skierowała się wprost do baru, by tam zaopatrzyć się w dużą szklaneczkę rumu. Pierwszą kolejkę wypiła jednym haustem, tylko po to by uspokoić żołądek, który ostatnio nieustannie się buntował. Wiedziała, że to nie kwestia ciała, ale głowy. Niepokój zaciskał swoje szpony wokół jej wnętrzności i tylko znaczna ilość alkoholu mogła ten uścisk poluzować. Drugą szklankę ujęła w palce i zaczęła lawirować między stolikami, szukając dla siebie odpowiedniego miejsca (i jeśli szczęście dopisze... ciekawego towarzystwa). Czuła na sobie liczne spojrzenia. Na tle tej paskudnej spelunki wyglądała jak róża kwitnąca w chlewie. A przynajmniej takie odnosiła wrażenie, gdy co poniektórzy marynarze wpatrywali się w nią z niedowierzaniem. A może nawet z pewną czcią? Zaśmiała się pod nosem na samą myśl, jednocześnie odganiając ruchem dłoni pierwszego natręta, który postanowił się zbliżyć. Nie był w jej typie. Szukała kogoś młodszego, przystojniejszego, ciekawszego. Nagle jej wzrok przyciągnął mocno oszpecony, siwy jegomość. Było w nim coś znajomego, choć była pewne, że nie widziała wcześniej jego twarzy. Intuicja jednak nie mogła jej oszukiwać. Znała jej podszepty i ufała im. Kołysząc zalotnie biodrami ruszyła w stronę mężczyzny, a z każdym kolejnym krokiem jej uśmiech był coraz szerszy. Nawet szklanką kręcił w ten sam sposób, auror pożal się Merlinie!
- Tęskniłeś za mną, mój szczwany lisie? - szepnęła mu do ucha, bez pytania dosiadając się obok i znacząco naruszając przy tym jego przestrzeń osobistą. Musnęła ustami pokryty szramami policzek i uśmiechnęła się drapieżnie, bo znajomy zapach wody po goleniu tylko upewnił ją w przekonaniu, że usiadła obok Frederica. Swojego ulubionego aurora. Niech go Morgana ma w opiece z takimi znajomościami! Upiła łyk ze swojej szklanki, a potem odstawiła ją na lepki stół.
- Bo ja tęskniłam straszliwie. - dodała, a jej słowa jak zawsze ociekały drwiną. Oczy błyszczały jej jednak od ekscytacji, bo oto znalazła dla siebie idealne rozproszenie uwagi. Lepiej uważaj, Lisie - Rita desperacko szuka dziś intensywnych doznań i nie będzie się hamować.
Dzisiejszego wieczoru zawędrowała do dzielnicy portowej. Zwabiona ochrypłym śpiewem i smrodem kiepskiej jakości piwa bez trudu odnalazła drogę do Parszywego Pasażera. Nie była to jej ulubiona spelunka, oj nie. Biała Wywerna była dużo bliższa jej sercu i sprawiała wrażenie znacznie czystszej, choć znajdowała się w samym sercu Nokturnu. Zazwyczaj bywało tu jednak głośno i tłumnie, a w takich warunkach łatwo o odrobinę zabawy. Przyspieszyła więc korku, a im była bliżej tym bardziej cichy stukot jej obcasów niknął w dźwiękach dobiegających z wnętrza lokalu. Jej uszminkowane na szkarłaty kolor usta wykrzywiły się w niewielkim grymasie, gdy przekraczała próg Pasażera i zanurzała się w jego świecie – tak innym, a jednak tak zbliżonym do Nokturnowej rzeczywistości. Szybko rozpięła płaszcz, pod którym skrywała odważnie wykrojoną szatę – materiał wykończony koronkami był piękny sam w sobie, ale najwięcej uwagi zdecydowanie przyciągał odważny dekolt. Jej skóra była niemal biała i ostro kontrastowała z czernią stroju. Ciemne włosy niedbale przerzuciła przez ramię i skierowała się wprost do baru, by tam zaopatrzyć się w dużą szklaneczkę rumu. Pierwszą kolejkę wypiła jednym haustem, tylko po to by uspokoić żołądek, który ostatnio nieustannie się buntował. Wiedziała, że to nie kwestia ciała, ale głowy. Niepokój zaciskał swoje szpony wokół jej wnętrzności i tylko znaczna ilość alkoholu mogła ten uścisk poluzować. Drugą szklankę ujęła w palce i zaczęła lawirować między stolikami, szukając dla siebie odpowiedniego miejsca (i jeśli szczęście dopisze... ciekawego towarzystwa). Czuła na sobie liczne spojrzenia. Na tle tej paskudnej spelunki wyglądała jak róża kwitnąca w chlewie. A przynajmniej takie odnosiła wrażenie, gdy co poniektórzy marynarze wpatrywali się w nią z niedowierzaniem. A może nawet z pewną czcią? Zaśmiała się pod nosem na samą myśl, jednocześnie odganiając ruchem dłoni pierwszego natręta, który postanowił się zbliżyć. Nie był w jej typie. Szukała kogoś młodszego, przystojniejszego, ciekawszego. Nagle jej wzrok przyciągnął mocno oszpecony, siwy jegomość. Było w nim coś znajomego, choć była pewne, że nie widziała wcześniej jego twarzy. Intuicja jednak nie mogła jej oszukiwać. Znała jej podszepty i ufała im. Kołysząc zalotnie biodrami ruszyła w stronę mężczyzny, a z każdym kolejnym krokiem jej uśmiech był coraz szerszy. Nawet szklanką kręcił w ten sam sposób, auror pożal się Merlinie!
- Tęskniłeś za mną, mój szczwany lisie? - szepnęła mu do ucha, bez pytania dosiadając się obok i znacząco naruszając przy tym jego przestrzeń osobistą. Musnęła ustami pokryty szramami policzek i uśmiechnęła się drapieżnie, bo znajomy zapach wody po goleniu tylko upewnił ją w przekonaniu, że usiadła obok Frederica. Swojego ulubionego aurora. Niech go Morgana ma w opiece z takimi znajomościami! Upiła łyk ze swojej szklanki, a potem odstawiła ją na lepki stół.
- Bo ja tęskniłam straszliwie. - dodała, a jej słowa jak zawsze ociekały drwiną. Oczy błyszczały jej jednak od ekscytacji, bo oto znalazła dla siebie idealne rozproszenie uwagi. Lepiej uważaj, Lisie - Rita desperacko szuka dziś intensywnych doznań i nie będzie się hamować.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od dłuższego czasu z zaciekawieniem przyglądałem się młodemu czarodziejowi, siedzącemu samotnie przy stoliku w przeciwległym kącie sali . Choć z jego postawy emanowała pewność siebie, wyglądem zupełnie nie wpasowywał się w charakter lokalu, jakby trafił tu przypadkiem, robiąc dobrą minę do złej gry. Przez moment miałem wrażenie, że mężczyzna również mi się przypatruje i już przymierza się do tego, by ruszyć w moją stronę, jednak w ostatniej chwili musiała go powstrzymać jakaś niewidzialna siła. Jak się po chwili okazało, siła ta wcale nie była niewidzialna, a złożona z krwi i kości.
I stroju, który wręcz krzyczał o uwagę.
Z pewnością cała brać męska – rzecz jasna z wyjątkiem mnie, który w teorii powinien być najczujniejszym gościem lokalu - już dawno zarejestrowała obecność kobiety, a buzujący testosteron w jednej chwili uczynił z niej obiekt tanich uciech w myślach klienteli. Wystarczyło jednak przelotnie rzucić okiem na Margeritę Sheridan, by zauważyć, że wszelkiej maści prowokacje były jej specjalnością, a wzbudzanie zainteresowania stanowiło pożywną strawę dla wewnętrznego ego. Najgorsze jednak w tym wszystkim było to, że zupełnie bezkarnie pozwoliłem się zaskoczyć, zdając sobie sprawę z jej obecności dopiero wtedy, gdy jej ciepły oddech musnął moją szyję, a sama Rita ze swoim wymuszonym (a może szczerym?) uśmiechem rozsiadała się obok mnie, tym samym uniemożliwiając dalsze obserwowanie wnętrza Pasażera. Jej prowokujący brak dystansu, który zapewne doprowadziłby każdego gościa do szczytu rozkoszy, pozostawał mi obojętny, zaś czułe powitanie mogło okazać się idealnym pretekstem do rozboju dla jakiegoś zachłannego zakapiora, poszukującego rozrywki na dzisiejszą noc. Impertynencka zachłanność Rity była irytująca, ale jednocześnie trudno było odmówić jej osobliwego uroku. Jakby nie patrzeć, samemu również specjalizowałem się w byciu złodziejem cudzego show. Znajdowanie się w centrum uwagi mi odpowiadało – nawet nie zdajecie sobie sprawy ile samodyscypliny wymagało ode mnie wyciszenie się, ale spędzenie siedmiu miesięcy w Tybecie z pewnością przysłużyło się do okiełznania mojej narwanej osobowości.
Impertynencja jednak została.
Milczałem przez chwilę, beznamiętnie prześwietlając ją tym jednym okiem i pociągając solidny łyk whisky ze szklanki. Mogłem zbyć ją byle pretekstem. Wejść w odgrywaną przez siebie rolę opryszka. Ostatecznie jednak nie miałem ku temu powodów, zwłaszcza, że znajdowaliśmy się z dala od Nokturnu, a Sheridan mogła stanowić intrygujące źródło informacji i urozmaicić mój nudny wieczór.
- Najwyraźniej nie taki szczwany, skoro nieustannie wpadam w twoje sidła i zostaję zdemaskowany. - Darowałem sobie odwzajemnianie czułości, ale nonszalancki uśmiech mimowolnie wpełznął na moje usta. - Gdzie popełniłem błąd? - Uniosłem jedną brew do góry, po czym opróżniłem zawartość swojej szklanki, pozwalając, by palący alkohol rozgrzał mi gardło. Na moment przysunąłem swoją twarz bliżej twojej, jakbym dzięki temu mógł przejrzeć twoje zamiary na wskroś. - Czyżby rozpalała cię wizja spędzenia kilku nocy w Tower, skoro tak bardzo brakowało ci mojego towarzystwa? - Oboje stanowiliśmy przecież dla siebie zagrożenie, jak i furtkę. - Co sprowadza cię na tak odległe od Nokturnu tereny?
Cóż, jakby nie patrzeć – byliśmy trochę jak starzy, dobrzy znajomi, choć nie byliśmy nimi wcale.
I stroju, który wręcz krzyczał o uwagę.
Z pewnością cała brać męska – rzecz jasna z wyjątkiem mnie, który w teorii powinien być najczujniejszym gościem lokalu - już dawno zarejestrowała obecność kobiety, a buzujący testosteron w jednej chwili uczynił z niej obiekt tanich uciech w myślach klienteli. Wystarczyło jednak przelotnie rzucić okiem na Margeritę Sheridan, by zauważyć, że wszelkiej maści prowokacje były jej specjalnością, a wzbudzanie zainteresowania stanowiło pożywną strawę dla wewnętrznego ego. Najgorsze jednak w tym wszystkim było to, że zupełnie bezkarnie pozwoliłem się zaskoczyć, zdając sobie sprawę z jej obecności dopiero wtedy, gdy jej ciepły oddech musnął moją szyję, a sama Rita ze swoim wymuszonym (a może szczerym?) uśmiechem rozsiadała się obok mnie, tym samym uniemożliwiając dalsze obserwowanie wnętrza Pasażera. Jej prowokujący brak dystansu, który zapewne doprowadziłby każdego gościa do szczytu rozkoszy, pozostawał mi obojętny, zaś czułe powitanie mogło okazać się idealnym pretekstem do rozboju dla jakiegoś zachłannego zakapiora, poszukującego rozrywki na dzisiejszą noc. Impertynencka zachłanność Rity była irytująca, ale jednocześnie trudno było odmówić jej osobliwego uroku. Jakby nie patrzeć, samemu również specjalizowałem się w byciu złodziejem cudzego show. Znajdowanie się w centrum uwagi mi odpowiadało – nawet nie zdajecie sobie sprawy ile samodyscypliny wymagało ode mnie wyciszenie się, ale spędzenie siedmiu miesięcy w Tybecie z pewnością przysłużyło się do okiełznania mojej narwanej osobowości.
Impertynencja jednak została.
Milczałem przez chwilę, beznamiętnie prześwietlając ją tym jednym okiem i pociągając solidny łyk whisky ze szklanki. Mogłem zbyć ją byle pretekstem. Wejść w odgrywaną przez siebie rolę opryszka. Ostatecznie jednak nie miałem ku temu powodów, zwłaszcza, że znajdowaliśmy się z dala od Nokturnu, a Sheridan mogła stanowić intrygujące źródło informacji i urozmaicić mój nudny wieczór.
- Najwyraźniej nie taki szczwany, skoro nieustannie wpadam w twoje sidła i zostaję zdemaskowany. - Darowałem sobie odwzajemnianie czułości, ale nonszalancki uśmiech mimowolnie wpełznął na moje usta. - Gdzie popełniłem błąd? - Uniosłem jedną brew do góry, po czym opróżniłem zawartość swojej szklanki, pozwalając, by palący alkohol rozgrzał mi gardło. Na moment przysunąłem swoją twarz bliżej twojej, jakbym dzięki temu mógł przejrzeć twoje zamiary na wskroś. - Czyżby rozpalała cię wizja spędzenia kilku nocy w Tower, skoro tak bardzo brakowało ci mojego towarzystwa? - Oboje stanowiliśmy przecież dla siebie zagrożenie, jak i furtkę. - Co sprowadza cię na tak odległe od Nokturnu tereny?
Cóż, jakby nie patrzeć – byliśmy trochę jak starzy, dobrzy znajomi, choć nie byliśmy nimi wcale.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Spotkania z Foxem w idealnych proporcjach łączyły ze sobą rozrywkę i niebezpieczeństwo. Można było się z nim drażnić, można było z nim pogrywać i wciąż sprawdzać na jak wiele tym razem jej pozwoli. Choć ta znajomość nie zaczęła się najlepiej (Rita jest jak dzikie zwierze i bardzo się złości, gdy ktoś zagania ją w kozi róg), to po upływie pewnego czasu, zaczynała być... opłacalna. I niewiarygodnie interesująca! Sheridan z upodobaniem naginała kolejne granice, nieustannie testując Lisią cierpliwość. Oczywiście wciąż miała z tyłu głowy, że to jednak a u r o r. I to nie taki jak Graham Mulciber - niech mu ziemia lekką będzie - który pozwoliłby jej dosłownie na wszystko. Istniały wszak więzy silniejsze niż służbowy obowiązek. W porównaniu z nim Frederic był w jej oczach niemal służbistą. Kimś kto w razie potrzeby gotów jest ją zawlec do Tower i postawić przed sądem za czyny, które popełniła (a kto wie, gdyby się bardzo postarał to może nawet wylądowałaby w Azkabanie?). I pewnie nie zobaczyłby jej nigdy więcej, gdyby nie fakt, że jej potrzebował. Chciał jej informacji i chciał jej milczenia. A ona była gotowa zaoferować mu to i być może coś ekstra w bonusie, w zamian za swoje bezpieczeństwo. Niewiele było rzeczy, które ceniła wyżej niż swoją skórę. Lojalność Nokturnowym opryszkom zdecydowanie nie była na tej liście.
Jako wytrawna oszustka doskonale wiedziała jak odwracać uwagę. Najłatwiej było to osiągnąć poprzez skupienie jej na czymś innym - umiała czarować, wdzięczyć się, zagadywać - a w międzyczasie bez trudu podmieniała karty i kradła przyciągające oko błyskotki. Stworzyła wokół siebie otoczkę, która miała jej pozwolić na jak najlepsze rozegranie każdej sytuacji. Teraz z uniesioną wysoko głową i uśmiechem na szkarłatnych wargach, wyglądała na pewną siebie. Pławiła się w uwadze tłumu. I któż na pierwszy rzut oka powiedziałby, że przyszłą tu zapijać swoje smutki i tęsknoty? Kto powiedziałby, że od niemal miesiąca nieustannie zmaga się z uczuciami, których nie rozumie, bo zna jedynie język kłamstw i zimnej logiki? Była przecież królową tego paskudnego balu. A jego wybrała dziś na swojego króla.
Rozpromieniła się wyraźnie, gdy okazało się, że i tym razem udało jej się sprawnie rozpoznać jego przebranie. Mało tego, chyba go zaskoczyła. To dopiero wyczyn. Przecież chyba wszyscy zobaczyli jej wielkie wejście?
- Och, kochanie... - zamruczała z dezaprobatą wydymając wymalowane wargi. - Przecież nie mogę Ci zdradzić wszystkich moich sekretów. Zresztą to takie coś, co Cię otacza... - wykonała bliżej nieokreślony ruch ręką, jakby rysowała nad jego głową chmurę albo aurę. - ...ta prawość, oddanie sprawie i odwaga! - zakończyła z teatralną emfazą. Wciąż z tą samą przesadą upiła łyk ze swojej szklanki, a potem zakręciła nią delikatnie, naśladując jego wcześniejszy gest. Była ciekawa czy to zauważy.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy zmniejszył się dystans między ich twarzami. Bez mrugnięcia wpatrywała się w jego szare oko, w myślach przyznając, że tęskni za drugą stalową tęczówką i całokształtem lisiej twarzy. Zawsze miło się na niego patrzyło.
- Jeśli wcześniej zakujesz mnie w kajdanki i dokładnie przeszukasz, mogę się zgodzić. Lubię zabawę w policjantów i złodziei. - odpowiedziała, nawet na moment nie tracąc rezonu, choć wizja Tower jak zawsze nieprzyjemnie zjeżyła jej włosy na karku. Nie miała jednak zamiaru mu tego pokazać, więc tylko sięgnęła do kieszeni płaszcza (który wisiał już od dłuższej chwili na oparciu jej krzesła) i wyciągnęła papierośnicę. Jednego papierosa wsunęła od razu do ust, a potem grzecznie zaproponowała mu, by się poczęstował. Taka z niej dzisiaj miła kobieta!
- Nie mogę spać, więc spaceruję. - odpowiedziała, gdy pierwsza chmurka zielonkawego dymu z szałwii i tytoniu opuściła jej płuca. - Tak się jakoś zdarzyło, że przespacerowałam się dzisiaj, aż tutaj. Wczoraj byłam w okolicach Soho, mówię Ci to dopiero była impreza! - jak zawsze mówiła dużo i jak zawsze nie całkiem szczerze.
- A czemu ty tu jesteś? Podejrzewam, że to jakieś ważne aurorskie sprawy, skoro chowasz swoją śliczną buźkę za tym przebraniem? - dopiła swojego drinka i zamachała w kierunku przechodzącego obok pracownika, bezgłośnie domagając się dolewki dla nich obojga.
Jako wytrawna oszustka doskonale wiedziała jak odwracać uwagę. Najłatwiej było to osiągnąć poprzez skupienie jej na czymś innym - umiała czarować, wdzięczyć się, zagadywać - a w międzyczasie bez trudu podmieniała karty i kradła przyciągające oko błyskotki. Stworzyła wokół siebie otoczkę, która miała jej pozwolić na jak najlepsze rozegranie każdej sytuacji. Teraz z uniesioną wysoko głową i uśmiechem na szkarłatnych wargach, wyglądała na pewną siebie. Pławiła się w uwadze tłumu. I któż na pierwszy rzut oka powiedziałby, że przyszłą tu zapijać swoje smutki i tęsknoty? Kto powiedziałby, że od niemal miesiąca nieustannie zmaga się z uczuciami, których nie rozumie, bo zna jedynie język kłamstw i zimnej logiki? Była przecież królową tego paskudnego balu. A jego wybrała dziś na swojego króla.
Rozpromieniła się wyraźnie, gdy okazało się, że i tym razem udało jej się sprawnie rozpoznać jego przebranie. Mało tego, chyba go zaskoczyła. To dopiero wyczyn. Przecież chyba wszyscy zobaczyli jej wielkie wejście?
- Och, kochanie... - zamruczała z dezaprobatą wydymając wymalowane wargi. - Przecież nie mogę Ci zdradzić wszystkich moich sekretów. Zresztą to takie coś, co Cię otacza... - wykonała bliżej nieokreślony ruch ręką, jakby rysowała nad jego głową chmurę albo aurę. - ...ta prawość, oddanie sprawie i odwaga! - zakończyła z teatralną emfazą. Wciąż z tą samą przesadą upiła łyk ze swojej szklanki, a potem zakręciła nią delikatnie, naśladując jego wcześniejszy gest. Była ciekawa czy to zauważy.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy zmniejszył się dystans między ich twarzami. Bez mrugnięcia wpatrywała się w jego szare oko, w myślach przyznając, że tęskni za drugą stalową tęczówką i całokształtem lisiej twarzy. Zawsze miło się na niego patrzyło.
- Jeśli wcześniej zakujesz mnie w kajdanki i dokładnie przeszukasz, mogę się zgodzić. Lubię zabawę w policjantów i złodziei. - odpowiedziała, nawet na moment nie tracąc rezonu, choć wizja Tower jak zawsze nieprzyjemnie zjeżyła jej włosy na karku. Nie miała jednak zamiaru mu tego pokazać, więc tylko sięgnęła do kieszeni płaszcza (który wisiał już od dłuższej chwili na oparciu jej krzesła) i wyciągnęła papierośnicę. Jednego papierosa wsunęła od razu do ust, a potem grzecznie zaproponowała mu, by się poczęstował. Taka z niej dzisiaj miła kobieta!
- Nie mogę spać, więc spaceruję. - odpowiedziała, gdy pierwsza chmurka zielonkawego dymu z szałwii i tytoniu opuściła jej płuca. - Tak się jakoś zdarzyło, że przespacerowałam się dzisiaj, aż tutaj. Wczoraj byłam w okolicach Soho, mówię Ci to dopiero była impreza! - jak zawsze mówiła dużo i jak zawsze nie całkiem szczerze.
- A czemu ty tu jesteś? Podejrzewam, że to jakieś ważne aurorskie sprawy, skoro chowasz swoją śliczną buźkę za tym przebraniem? - dopiła swojego drinka i zamachała w kierunku przechodzącego obok pracownika, bezgłośnie domagając się dolewki dla nich obojga.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy cię poznałem, byłem przekonany, że jesteś łatwym celem. Scena wprost z ilustrowanego przewodnika dla młodych aurorów po Alei Śmiertelnego Nokturnu: kobieta nieumiejętnie próbująca podtruć jakiegoś rzezimieszka. Namierzyłem cię, i choć tamtego wieczoru uratowałem jedno istnienie w zamian za twoją wolność i garść informacji, dość szybko zrozumiałem, w jak wielkim byłem błędzie. Nie byłaś przypadkową osobą. Miałaś w garści cały Nokturn. A taka znajomość – choć nie popierałem tego, czym parałaś się w życiu – była mi wyjątkowo na rękę. Z łatwością mógłbym posłać cię do Tower, a gdybym się trochę postarał, z pewnością zapewniłbym ci zimną celę w Azkabanie. Nawet, gdybyś zapadła się pod ziemię, aby się przede mną ukryć, znałem cię już za dobrze, by dać się zwieść.
Nie ufałem ci ani trochę. Brzydziłem się wszystkim, w czym maczałaś palce. A jednak wyciąganie od ciebie cennych informacji nigdy nie było dla mnie przykrym doświadczeniem. Zdążyłem nawet polubić twoje towarzystwo – trudno byłoby nie, podczas gdy swoją bezczelnością potrafiłaś grać mi na nosie.
A przecież to mój tupet zwykle bywał nie do zniesienia, jednocześnie działając na ludzi niczym magnes. Nie potrafiłem pozostać obojętny wobec kogoś, kto grał wedle moich zasad.
- Nie możesz. - Powtarzam za tobą jak echo. - Ale brak mojego towarzystwa najwyraźniej ci doskwiera. Jeśli chcesz mnie zatrzymać na dłużej, garść twoich sekretów uznam za uczciwą wymianę. - Przecież w twoim świecie wszystko ma swoją cenę, prawda? - Mówisz tak, jakby w pewien sposób cię to pociągało. To chyba niezbyt popularne zestawienie cech pośród Nokturnowej śmietanki towarzyskiej? - Mrużę oczy, przyglądając ci się z impertynenckim uśmiechem. Wystarczy, że pozwoliłem ci się zakraść obok mnie niepostrzeżenie – drugi raz nie popełnię tego błędu. A przynajmniej nie dzisiaj. - A jednak część informacji przemycasz mi zupełnie za darmo. - Przyznaję, a w tryumfalnym geście kąciki moich ust mimowolnie wyginają się ku górze. Trudno byłoby nie dostrzec tego przerysowanego przez ciebie gestu. Zwłaszcza komuś, kto na spostrzegawczości opierał swój zawód. - Twoja przedsiębiorczość wzięła sobie urlop, czy może rzeczywiście darzysz mnie sympatią?
Oboje wiemy, że tak.
- Lubisz mnie o to prosić. - Zauważam. - Problem w tym, że nie jestem policjantem, a ty masz za dużo za uszami, by kwalifikować się na złodziejkę. Mógłbym cię bardzo dokładnie przeszukać, ale... kto wie. Być może znalazłbym dowód na coś, za co Tower byłoby dla ciebie luksusowym hotelem, na który nie mogłabyś sobie pozwolić. Byłoby szkoda, nie sądzisz? - Ja za to lubię ci przypominać, czym się zajmuję, i że trzymam cię w ryzach. Nawet, jeśli nauczyłaś się mnie rozpoznawać, tak naprawdę poza naszą dwójką nie miało to żadnego znaczenia.
Choć papierosy kojarzyły mi się z niebyt szlachetnym rozdziałem mojego życiorysu, sięgnąłem do papierośnicy. Dym pasował do tego miejsca, tak samo, jak do postaci, którą przecież grałem przed wszystkimi, poza tobą. A jednak - niespodziewanie – pierwsze zaciągnięcie przyniosło ze sobą podejrzaną ulgę, jakby spuszczając ze mnie emocje, które przyniósł dzisiejszy dzień.
- Dlaczego nie możesz spać? - Nie daję sobie zamydlić oczy nadmiarem barwnych informacji, wyciągając z twoich słów to, co najistotniejsze. Może i tym razem zechcesz mi powiedzieć prawdę?
- Dobrze się składa, że pytasz. Być może słyszałaś coś na temat ostatniej mody odcinania mugolom głów? - Przechodzę do sedna, nie zdradzając ci szczegółów. Nie lubię krążyć wokół tematu – wystarcza mi, że z naszej dwójki to ty jesteś specjalistką w tej dziedzinie.
Kiedy zjawia się barman, od razu sięgam do szklanki ponownie wypełnionej Ognistą, nieznacznie unosząc pękatą szklankę ku górze i tym samym proponując ci wzniesienie bezimiennego toastu.
Nie ufałem ci ani trochę. Brzydziłem się wszystkim, w czym maczałaś palce. A jednak wyciąganie od ciebie cennych informacji nigdy nie było dla mnie przykrym doświadczeniem. Zdążyłem nawet polubić twoje towarzystwo – trudno byłoby nie, podczas gdy swoją bezczelnością potrafiłaś grać mi na nosie.
A przecież to mój tupet zwykle bywał nie do zniesienia, jednocześnie działając na ludzi niczym magnes. Nie potrafiłem pozostać obojętny wobec kogoś, kto grał wedle moich zasad.
- Nie możesz. - Powtarzam za tobą jak echo. - Ale brak mojego towarzystwa najwyraźniej ci doskwiera. Jeśli chcesz mnie zatrzymać na dłużej, garść twoich sekretów uznam za uczciwą wymianę. - Przecież w twoim świecie wszystko ma swoją cenę, prawda? - Mówisz tak, jakby w pewien sposób cię to pociągało. To chyba niezbyt popularne zestawienie cech pośród Nokturnowej śmietanki towarzyskiej? - Mrużę oczy, przyglądając ci się z impertynenckim uśmiechem. Wystarczy, że pozwoliłem ci się zakraść obok mnie niepostrzeżenie – drugi raz nie popełnię tego błędu. A przynajmniej nie dzisiaj. - A jednak część informacji przemycasz mi zupełnie za darmo. - Przyznaję, a w tryumfalnym geście kąciki moich ust mimowolnie wyginają się ku górze. Trudno byłoby nie dostrzec tego przerysowanego przez ciebie gestu. Zwłaszcza komuś, kto na spostrzegawczości opierał swój zawód. - Twoja przedsiębiorczość wzięła sobie urlop, czy może rzeczywiście darzysz mnie sympatią?
Oboje wiemy, że tak.
- Lubisz mnie o to prosić. - Zauważam. - Problem w tym, że nie jestem policjantem, a ty masz za dużo za uszami, by kwalifikować się na złodziejkę. Mógłbym cię bardzo dokładnie przeszukać, ale... kto wie. Być może znalazłbym dowód na coś, za co Tower byłoby dla ciebie luksusowym hotelem, na który nie mogłabyś sobie pozwolić. Byłoby szkoda, nie sądzisz? - Ja za to lubię ci przypominać, czym się zajmuję, i że trzymam cię w ryzach. Nawet, jeśli nauczyłaś się mnie rozpoznawać, tak naprawdę poza naszą dwójką nie miało to żadnego znaczenia.
Choć papierosy kojarzyły mi się z niebyt szlachetnym rozdziałem mojego życiorysu, sięgnąłem do papierośnicy. Dym pasował do tego miejsca, tak samo, jak do postaci, którą przecież grałem przed wszystkimi, poza tobą. A jednak - niespodziewanie – pierwsze zaciągnięcie przyniosło ze sobą podejrzaną ulgę, jakby spuszczając ze mnie emocje, które przyniósł dzisiejszy dzień.
- Dlaczego nie możesz spać? - Nie daję sobie zamydlić oczy nadmiarem barwnych informacji, wyciągając z twoich słów to, co najistotniejsze. Może i tym razem zechcesz mi powiedzieć prawdę?
- Dobrze się składa, że pytasz. Być może słyszałaś coś na temat ostatniej mody odcinania mugolom głów? - Przechodzę do sedna, nie zdradzając ci szczegółów. Nie lubię krążyć wokół tematu – wystarcza mi, że z naszej dwójki to ty jesteś specjalistką w tej dziedzinie.
Kiedy zjawia się barman, od razu sięgam do szklanki ponownie wypełnionej Ognistą, nieznacznie unosząc pękatą szklankę ku górze i tym samym proponując ci wzniesienie bezimiennego toastu.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Żyjąc na Nokturnie człowiek przyzwyczajał się, że nie ma czegoś takiego jak bezpieczne znajomości. Każda osoba, z którą ubijało się interes stanowiła potencjalne zagrożenie. Mogła spróbować Cię oszukać, okraść albo zabić. Ryzyko było stałym elementem życia w tej ponoć najgorszej części Londynu i Rita umiała to zaakceptować. Może nawet trochę to lubiła? Ludzi, których obdarzała zaufaniem umiała policzyć na palcach jednej ręki, a zapewne i tak zostałoby jej jeszcze dość wolnych palców, by trzymać między nimi tlącego się papierosa. A znała przecież niemal cały Nokturn i jeszcze, wielu, wielu innych ludzi, z którymi na przestrzeni niemal trzydziestu lat swojego życia skrzyżował drogi. Z tej perspektywy znajomość z praworządnym aurorem nie wydawała się wcale taka znowu niezwykła. On po prostu mógł jej zaszkodzić w inny sposób (co było nawet ciekawą odmianą). Trzeba więc było cały czas mieć się na baczności. Nie dawać mu więcej niż to konieczne; pilnować, by zawsze mieć choć jednego asa w rękawie. Kłamać, zwodzić, oszukiwać. Ale to miała przecież we krwi.
- Nie mogę. - powtarza uparcie, wciąż z tą samą teatralną manierą. Wydaje się niemal oburzona tym, że wątpi w jej słowa. - Jeśli wszystko Ci wyśpiewam, szybko się mną znudzisz i pójdziesz poszukać sobie innej grzesznicy do zabawy w przesłuchania. A na to nie mogę sobie pozwolić, Freddie. Jestem egoistyczna z natury nie lubię się dzielić. - jej teatralność rozmywa się przy tych słowach, w których może nie ma całej prawdy, ale z pewnością jest jakaś jej część. Pieszczotliwe zdrobnienie jego imienia z jakiegoś powodu pozostawia przyjemny posmak na końcu języka, więc Rita uśmiecha się z wyraźnym zadowoleniem.
- Mam słabość do porządnych chłopców. - dodaje jeszcze, a ramiona drżą jej przy tym od bezgłośnego śmiechu. Intuicja podpowiada jej, że choć pan Fox z jej punktu widzenia jest bez wątpienia praworządny, to z pewnością na klasyfikuje się jako porządny. Od dawna kusi ją żeby sprawdzić na własnej skórze czy ma rację. - Spadają z większym hukiem, gdy ciągnę ich na dno. - mruczy niemal pieszczotliwie i puszcza mu perskie oko. Grozi, czy obiecuje? Trudno orzec.
Zauważył jej drobną podpowiedź, co przyjęła z wyraźnym rozbawieniem. Pytanie uznała jednak za retoryczne i nie siliła się na odpowiedź. Oczywiście, że darzyła go sympatią. Miała wszak słabość do niedostępnych mężczyzn i ładnych twarzy, choćby nawet ukrytych pod magicznym kamuflażem. Wyzwania i adrenalina zawsze ją nakręcały. Jej zamiłowanie do hazardu nie wzięło się przecież znikąd.
- Proszę i proszę z nadzieją, że kiedyś się zgodzisz. - wzdycha ciężko, a jej uśmiech nieco przy tym blednie jakby faktycznie czuła się dotknięta nieustanną odmową. Piękne usta wyginają się w podkówkę, a czarne oczy uciekają w bok. Rita korzysta z chwili, by obrzucić wnętrze lokalu czujnym spojrzeniem. Wolała wiedzieć co dzieje się wokół nich. - Wiesz, zawsze możemy się zamienić. Ja będę policjantką, a ty złodziejem. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale jestem całkiem niezła w udawaniu. - dodaje niemal z powagą, bo łatwiej jej w ten sposób ukryć niepokój. Jego groźby zawsze trafiały w cel, choć rzadko kiedy pozwalała mu to dostrzec.
Nie umyka jej uwadze fakt, że kiedy Fox zaciągnął się dymem z jego ramion zniknęła część napięcia. Mimowolnie ona też się trochę rozluźnia. Zarzuca niedbale nogę na nogę i kryje się na moment za gęstą chmurą dymu. Kelner wraca z nowymi szklankami, więc Rita przekłada papierosa do lewej ręki i w prawej leniwie obraca swojego drinka.
- Cóż innego mogłoby spędzać sen z oczu kobiety jeśli nie kłopoty sercowe? - śmieje się drwiąco, więc choć mówi prawdę to jej słowa wcale szczerze nie brzmią. Stuka swoją szklaneczką w jego i upija dwa małe łyki, zdobiąc szkło odciskiem swoich czerwonych warg. Milczy przez chwilę szukając w pamięci informacji na temat jakichś odciętych głów, ale nie znajduje wiele.
- Słyszałam tylko pogłoski. - odpowiada i po raz pierwszy jej ton jest rzeczowy, a twarz pozbawiona prześmiewczego wyrazu. Milknie na chwile, znów się zaciągając, więc kolejnym słowom towarzyszą unoszące się z jej ust chmurki dymu. - Przez miesiąc byłam poza Londynem, więc wiem tylko tyle ile usłyszałam dotąd na ulicy. Ale mogę popytać w kilku miejscach jeśli Ci na tym zależy. - wzrusza niedbale ramionami, bo nie czuje potrzeby, by dodawać "to będzie mieć swoją cenę". Przecież od doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
- Nie mogę. - powtarza uparcie, wciąż z tą samą teatralną manierą. Wydaje się niemal oburzona tym, że wątpi w jej słowa. - Jeśli wszystko Ci wyśpiewam, szybko się mną znudzisz i pójdziesz poszukać sobie innej grzesznicy do zabawy w przesłuchania. A na to nie mogę sobie pozwolić, Freddie. Jestem egoistyczna z natury nie lubię się dzielić. - jej teatralność rozmywa się przy tych słowach, w których może nie ma całej prawdy, ale z pewnością jest jakaś jej część. Pieszczotliwe zdrobnienie jego imienia z jakiegoś powodu pozostawia przyjemny posmak na końcu języka, więc Rita uśmiecha się z wyraźnym zadowoleniem.
- Mam słabość do porządnych chłopców. - dodaje jeszcze, a ramiona drżą jej przy tym od bezgłośnego śmiechu. Intuicja podpowiada jej, że choć pan Fox z jej punktu widzenia jest bez wątpienia praworządny, to z pewnością na klasyfikuje się jako porządny. Od dawna kusi ją żeby sprawdzić na własnej skórze czy ma rację. - Spadają z większym hukiem, gdy ciągnę ich na dno. - mruczy niemal pieszczotliwie i puszcza mu perskie oko. Grozi, czy obiecuje? Trudno orzec.
Zauważył jej drobną podpowiedź, co przyjęła z wyraźnym rozbawieniem. Pytanie uznała jednak za retoryczne i nie siliła się na odpowiedź. Oczywiście, że darzyła go sympatią. Miała wszak słabość do niedostępnych mężczyzn i ładnych twarzy, choćby nawet ukrytych pod magicznym kamuflażem. Wyzwania i adrenalina zawsze ją nakręcały. Jej zamiłowanie do hazardu nie wzięło się przecież znikąd.
- Proszę i proszę z nadzieją, że kiedyś się zgodzisz. - wzdycha ciężko, a jej uśmiech nieco przy tym blednie jakby faktycznie czuła się dotknięta nieustanną odmową. Piękne usta wyginają się w podkówkę, a czarne oczy uciekają w bok. Rita korzysta z chwili, by obrzucić wnętrze lokalu czujnym spojrzeniem. Wolała wiedzieć co dzieje się wokół nich. - Wiesz, zawsze możemy się zamienić. Ja będę policjantką, a ty złodziejem. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale jestem całkiem niezła w udawaniu. - dodaje niemal z powagą, bo łatwiej jej w ten sposób ukryć niepokój. Jego groźby zawsze trafiały w cel, choć rzadko kiedy pozwalała mu to dostrzec.
Nie umyka jej uwadze fakt, że kiedy Fox zaciągnął się dymem z jego ramion zniknęła część napięcia. Mimowolnie ona też się trochę rozluźnia. Zarzuca niedbale nogę na nogę i kryje się na moment za gęstą chmurą dymu. Kelner wraca z nowymi szklankami, więc Rita przekłada papierosa do lewej ręki i w prawej leniwie obraca swojego drinka.
- Cóż innego mogłoby spędzać sen z oczu kobiety jeśli nie kłopoty sercowe? - śmieje się drwiąco, więc choć mówi prawdę to jej słowa wcale szczerze nie brzmią. Stuka swoją szklaneczką w jego i upija dwa małe łyki, zdobiąc szkło odciskiem swoich czerwonych warg. Milczy przez chwilę szukając w pamięci informacji na temat jakichś odciętych głów, ale nie znajduje wiele.
- Słyszałam tylko pogłoski. - odpowiada i po raz pierwszy jej ton jest rzeczowy, a twarz pozbawiona prześmiewczego wyrazu. Milknie na chwile, znów się zaciągając, więc kolejnym słowom towarzyszą unoszące się z jej ust chmurki dymu. - Przez miesiąc byłam poza Londynem, więc wiem tylko tyle ile usłyszałam dotąd na ulicy. Ale mogę popytać w kilku miejscach jeśli Ci na tym zależy. - wzrusza niedbale ramionami, bo nie czuje potrzeby, by dodawać "to będzie mieć swoją cenę". Przecież od doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Żyłem z zapełniania kolejnych cel w Azkabanie. Ale podobno nie to było najgorszym koszmarem tych, którzy wpadli w ręce aurorów. Tym, co łamało nawet największych czarnoksiężników, był pocałunek dementora. Gorszy od tortur, od zatrucia organizmu czarną magią, od samej śmierci. Ile razy miałaś okazję pobyć przez chwilę w Azkabanie, Rito? Ile razy czułaś, że towarzyszący ci świetlisty opiekun jest jedynie wątłą barierą, dzielącą cię od szaleństwa?
Nie chcę wiedzieć, ile dusz masz na sumieniu. Możesz być za to pewna, że za każdą z nich jestem w stanie zagwarantować ci karę znacznie surowszą od szumowin z Nokturnu.
- To, co nazywasz zabawą, jest częścią mojej pracy. - Ja też bywam beztroski, jednak nie lekkomyślny. - Lubię łączyć przyjemne z pożytecznym. To, czy nadal będziemy, jakby to ująć, stanowić dla siebie rozrywkę, zależy tylko od twojej przydatności. - Paradoksalnie: gdyby nie ty, nigdy nie nauczyłbym się, że wszystko ma swoją cenę.
Nawet moje towarzystwo, którego najwyraźniej łakniesz.
- W takim razie powinienem cię ostrzec. Nici z fajerwerków, z huków, z rozrywki. Jakaś wiedźma musiała rzucić na mnie straszliwy urok, bo od każdego dna potrafię się co najwyżej odbić. - Wzruszam ramionami, a na twarzy maluj mi się błogi uśmiech.
Nie musisz wiedzieć, że niedługo po ukończeniu szkoły, z twarzą nie do rozpoznania, błąkałem się po Nokturnie. Że pracowałem w Białej Wywernie. Że pośredniczyłem w kilku niezbyt chwalebnych transakcjach, pomagając niezbyt szlachetnym ludziom. Piłem na umór. Nie musisz wiedzieć, że niewiele brakowało, bym skończył w rynsztoku. Byłem młody, wystraszony, pozbawiony rodziny, domu. Nie posiadałem niczego – czyż nie stanowiłem idealnego materiału na nowego mieszkańca tego plugawego półświatka? Otarłem się o szaleństwo. Dopiero śmierć Dumbledorea przywróciła mi wzrok i trzeźwość umysłu - wtedy uciekłem z Anglii. Przerażony tym, jak nisko pozwoliłem sobie upaść.
Byłem już na dnie. Feniks odradza się w jedną noc, a mnie zajęło to prawie trzy lata. Ale o tym nigdy się nie dowiesz.
- Kiedyś z pewnością. Ale widzisz, podobnie jak ty, za bardzo cenię sobie naszą znajomość. - Podążam w twoje ślady, świetnie wchodząc w swoją rolę, jednocześnie nie pozwalając zasnąć czujności. Pozostaję obojętny na twoje bezpruderyjne gesty, choć ani jeden nie umyka mojemu czujnemu oku. - Czyżby świadomość tego, że nie pociągasz za sznurki, wprawiała cię w dyskomfort? Bo chyba nie szukasz desperacko pretekstu, by móc bezkarnie zbadać najmniejszy kawałek mojej skóry?
Trzeba było czegoś więcej, niż kokieterii, aby role się odmieniły. A jednak odwzajemniam wszystkie twoje uśmiechy, nie uciekam, gdy skracasz dzielący nas dystans, poddaję się wszystkim czułościom, na jakie się zdobywasz, nadając im rangę przyjemnego dodatku do moich obowiązków. Jestem zbyt pewny własnych wartości i przekonań, by twoje wyuczone, ujmujące zachowanie, zaburzyło mój dysonans poznawczy.
- Kłopoty sercowe na Nokturnie brzmią jak oksymoron. - Idę twoim tropem, nie kryjąc rozbawienia. W głowie błyska mi myśl, że próbujesz tylko ukryć zdenerwowanie, ale znika zbyt szybko, bym drążył temat dalej. Oddaję się zapomnieniu, maczając usta w alkoholu i łagodząc jego smak ziołowym suszem.
- Na tę chwilę zadowolę się choćby pogłoskami. - Skrupulatnie gromadzone strzępki informacji często prowadziły do rozwiązania sprawy. - Czego oczekujesz w zamian za konkretne informacje? - Przeszywam cię stalową tęczówką jednego, zdrowego oka. Tym razem pręciki nie odbijają rozbawienia. Są chłodne i stanowcze, tym samym dając ci do zrozumienia, że potrzebuję więcej.
Potrzebuję nazwisk.
Nie chcę wiedzieć, ile dusz masz na sumieniu. Możesz być za to pewna, że za każdą z nich jestem w stanie zagwarantować ci karę znacznie surowszą od szumowin z Nokturnu.
- To, co nazywasz zabawą, jest częścią mojej pracy. - Ja też bywam beztroski, jednak nie lekkomyślny. - Lubię łączyć przyjemne z pożytecznym. To, czy nadal będziemy, jakby to ująć, stanowić dla siebie rozrywkę, zależy tylko od twojej przydatności. - Paradoksalnie: gdyby nie ty, nigdy nie nauczyłbym się, że wszystko ma swoją cenę.
Nawet moje towarzystwo, którego najwyraźniej łakniesz.
- W takim razie powinienem cię ostrzec. Nici z fajerwerków, z huków, z rozrywki. Jakaś wiedźma musiała rzucić na mnie straszliwy urok, bo od każdego dna potrafię się co najwyżej odbić. - Wzruszam ramionami, a na twarzy maluj mi się błogi uśmiech.
Nie musisz wiedzieć, że niedługo po ukończeniu szkoły, z twarzą nie do rozpoznania, błąkałem się po Nokturnie. Że pracowałem w Białej Wywernie. Że pośredniczyłem w kilku niezbyt chwalebnych transakcjach, pomagając niezbyt szlachetnym ludziom. Piłem na umór. Nie musisz wiedzieć, że niewiele brakowało, bym skończył w rynsztoku. Byłem młody, wystraszony, pozbawiony rodziny, domu. Nie posiadałem niczego – czyż nie stanowiłem idealnego materiału na nowego mieszkańca tego plugawego półświatka? Otarłem się o szaleństwo. Dopiero śmierć Dumbledorea przywróciła mi wzrok i trzeźwość umysłu - wtedy uciekłem z Anglii. Przerażony tym, jak nisko pozwoliłem sobie upaść.
Byłem już na dnie. Feniks odradza się w jedną noc, a mnie zajęło to prawie trzy lata. Ale o tym nigdy się nie dowiesz.
- Kiedyś z pewnością. Ale widzisz, podobnie jak ty, za bardzo cenię sobie naszą znajomość. - Podążam w twoje ślady, świetnie wchodząc w swoją rolę, jednocześnie nie pozwalając zasnąć czujności. Pozostaję obojętny na twoje bezpruderyjne gesty, choć ani jeden nie umyka mojemu czujnemu oku. - Czyżby świadomość tego, że nie pociągasz za sznurki, wprawiała cię w dyskomfort? Bo chyba nie szukasz desperacko pretekstu, by móc bezkarnie zbadać najmniejszy kawałek mojej skóry?
Trzeba było czegoś więcej, niż kokieterii, aby role się odmieniły. A jednak odwzajemniam wszystkie twoje uśmiechy, nie uciekam, gdy skracasz dzielący nas dystans, poddaję się wszystkim czułościom, na jakie się zdobywasz, nadając im rangę przyjemnego dodatku do moich obowiązków. Jestem zbyt pewny własnych wartości i przekonań, by twoje wyuczone, ujmujące zachowanie, zaburzyło mój dysonans poznawczy.
- Kłopoty sercowe na Nokturnie brzmią jak oksymoron. - Idę twoim tropem, nie kryjąc rozbawienia. W głowie błyska mi myśl, że próbujesz tylko ukryć zdenerwowanie, ale znika zbyt szybko, bym drążył temat dalej. Oddaję się zapomnieniu, maczając usta w alkoholu i łagodząc jego smak ziołowym suszem.
- Na tę chwilę zadowolę się choćby pogłoskami. - Skrupulatnie gromadzone strzępki informacji często prowadziły do rozwiązania sprawy. - Czego oczekujesz w zamian za konkretne informacje? - Przeszywam cię stalową tęczówką jednego, zdrowego oka. Tym razem pręciki nie odbijają rozbawienia. Są chłodne i stanowcze, tym samym dając ci do zrozumienia, że potrzebuję więcej.
Potrzebuję nazwisk.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Otoczenie nie miało dłużej znaczenia. Wszystko się rozmazywało, kiedy ziemia poddawała się szaleńczemu wirowaniu, nie pozwalając jej już dłużej na rozpoznawanie poszczególnych elementów, które jedynie zlewały się w nie mający sensu zlepek różnych barw i drażniących rozbłysków światła, prowokujących ją do mrużenia oczu. Twarz rudowłosego towarzysza była aż nader wyraźna - na tyle, że podjęła się żmudnej operacji zliczenia każdej pojedynczej piegi na jego nosie. To dopiero było zajmujące wyzwanie! Fale zobojętnienia i tępoty ustępowały chwilowym momentom hiperaktywności, kiedy to z dziecięcą łatwością była w stanie znieść dwie czynności, które obejmowały jednoczesne słuchanie wypowiadanych w jej stronę słów jak i trzymanie liczby dwanaście w pamięci, która to stanęła w momencie, kiedy jej wzrok skupił się na jego lewym płatku nosa, by w końcu wolno dokończyć rachuby. Zachichotała na jego wyzwanie.
-Kasujemy.-zadecydowała hardo, poddając się tej nagłej wesołości, jakby właśnie rozmawiała z czymś zabawnym z najserdeczniejszym przyjacielem. Właściwie to ciężko określić z kim teraz rozmawiała. Czy nierówne kropki, które zdawały się składać z dwóch osobnych ciemnych znamion na jasnej skórze powinna rozbijać na części pierwsze czy też traktować składowo? Jej oczy uniosły się nieco, jakby w odbiciu spojrzenia Weasleya miała znaleźć odpowiedź na swoje pytanie i z przywarą godnej staruszki jej myśl prysnęła niczym bańka, pozostawiając ją tępą jak chińskie noże po dwukrotnym użyciu.
-Pełny sekretów.-zgodziła się, dopełniając ich pasjonującą wymianę zdań uśmiechem półgębkiem, jakby oboje nadawali zgodnie, na tej samej fali, na którą nikt inny nie był w stanie wskoczyć. Jedność umysłów godna największych wirtuozów, nawet jeśli wnioski były tak płytkie, jak londyńskie kałuże po piętnastominutowej mżawce.
Kąciki ust nie opadły ku dołowi, jakby niosąca ich zgodność wprawiła ją w stan euforialny i nawet tak kąśliwe pytanie nie było w stanie strącić jej z tej wyżyny. Nie czuła się zagrożona na swojej pozycji. Nawet, jeśli właśnie zauważył słabość w jej pożal-się-Merlinie groźbie i był raczej pobłażliwy aniżeli pod wrażeniem jej wyznań. Odbierała to w tym czasie zgoła inaczej. A może czuła podświadomie inną nutę - niezależnie od poszkodowanego czynnika, groźba ciągle wisiała w powietrzu.
Groźba wisiała w powietrzu.
Zabawne, że prawda zawsze pozostawała poza zasięgiem jej wzroku, dostrzegając zaledwie ułamek nieistotnych wydarzeń. Pryzmat jednak miał to do siebie, że ograniczał się do filtrów - te były tak obfite i wyśrubowane, że każda niedogodna myśl odrzucana była z góry. Ciekawe jak długo ten schemat pozostanie nienaruszony? Ile da się ignorować świat w pojmowaniu całościowym? Czy kości przesiąknięte egocentryzmem skruszą się pod własnym wpływem czy obcym?
Stawianie kroków okazało się zajęciem, które wymagało od niej ciszy i pełnego skupienia. Bycie marionetką, kiedy ktoś unosił jej ręce z ołowiu i uniemożliwiał jej bez wątpienia spełnienie realnego scenariusza zaplątania się w materiał, wcale nie przeszkadzało jej tak bardzo. O wiele bardziej dokuczające było dudnienie w jej własnej głowie.
Jego słowa szybko przywołały ją do pijackiego humoru, odganiając zachmurzenie związane trudnościami z podstawowymi czynnościami. -Musiałabym to poddać głębszej analizie.-wyznała między czknięciami, które napadły ją niespodziewanie, odpuszczając jednak wstrząsanie jej ciałem kiedy wpadła na jeden ze stołków, próbując wydostać się na zewnątrz.-Nie lubię guzików.-stwierdziła więc jeszcze ze wzruszeniem ramion, z rozbrajającą szczerością nie podejmując się nawet próby złapania choć jednego w niezgrabne palce, by dokończyć aktu zapobiegającemu zamarznięciu.
Zmiana tonu nie była jej w smak. Mimo to zaśmiała się, jakby pozostając w humorze, mimo że brzmiało to nader gorzko.-Uważasz, że mam problem.-to nie było pytanie. Zatrzymała się, by przyglądnąć mu się z frywolnym rozbawieniem, pozwalając wiatru szarpnąć połami płaszcza i zatańczyć materiałowi w rytm podrywów nadwodnej bryzy. Mięśnie twarzy jej jednak dziwnie tężały, a utrzymanie pogodnego wyrazu zdawało się coraz trudniejszym zadaniem.-Względnie szczerze ugryź się w nos, Weasley.-warknęła w końcu, zniechęcona zmianą nastroju, jaką w niej wywołał, dąsając się z prawdziwą klasą przez kilka chwil.
Nie była w stanie odtworzyć całej drogi. Bez wątpienia ją jednak przebyła. Być może we względnie szczerej atmosferze.
/zt
-Kasujemy.-zadecydowała hardo, poddając się tej nagłej wesołości, jakby właśnie rozmawiała z czymś zabawnym z najserdeczniejszym przyjacielem. Właściwie to ciężko określić z kim teraz rozmawiała. Czy nierówne kropki, które zdawały się składać z dwóch osobnych ciemnych znamion na jasnej skórze powinna rozbijać na części pierwsze czy też traktować składowo? Jej oczy uniosły się nieco, jakby w odbiciu spojrzenia Weasleya miała znaleźć odpowiedź na swoje pytanie i z przywarą godnej staruszki jej myśl prysnęła niczym bańka, pozostawiając ją tępą jak chińskie noże po dwukrotnym użyciu.
-Pełny sekretów.-zgodziła się, dopełniając ich pasjonującą wymianę zdań uśmiechem półgębkiem, jakby oboje nadawali zgodnie, na tej samej fali, na którą nikt inny nie był w stanie wskoczyć. Jedność umysłów godna największych wirtuozów, nawet jeśli wnioski były tak płytkie, jak londyńskie kałuże po piętnastominutowej mżawce.
Kąciki ust nie opadły ku dołowi, jakby niosąca ich zgodność wprawiła ją w stan euforialny i nawet tak kąśliwe pytanie nie było w stanie strącić jej z tej wyżyny. Nie czuła się zagrożona na swojej pozycji. Nawet, jeśli właśnie zauważył słabość w jej pożal-się-Merlinie groźbie i był raczej pobłażliwy aniżeli pod wrażeniem jej wyznań. Odbierała to w tym czasie zgoła inaczej. A może czuła podświadomie inną nutę - niezależnie od poszkodowanego czynnika, groźba ciągle wisiała w powietrzu.
Groźba wisiała w powietrzu.
Zabawne, że prawda zawsze pozostawała poza zasięgiem jej wzroku, dostrzegając zaledwie ułamek nieistotnych wydarzeń. Pryzmat jednak miał to do siebie, że ograniczał się do filtrów - te były tak obfite i wyśrubowane, że każda niedogodna myśl odrzucana była z góry. Ciekawe jak długo ten schemat pozostanie nienaruszony? Ile da się ignorować świat w pojmowaniu całościowym? Czy kości przesiąknięte egocentryzmem skruszą się pod własnym wpływem czy obcym?
Stawianie kroków okazało się zajęciem, które wymagało od niej ciszy i pełnego skupienia. Bycie marionetką, kiedy ktoś unosił jej ręce z ołowiu i uniemożliwiał jej bez wątpienia spełnienie realnego scenariusza zaplątania się w materiał, wcale nie przeszkadzało jej tak bardzo. O wiele bardziej dokuczające było dudnienie w jej własnej głowie.
Jego słowa szybko przywołały ją do pijackiego humoru, odganiając zachmurzenie związane trudnościami z podstawowymi czynnościami. -Musiałabym to poddać głębszej analizie.-wyznała między czknięciami, które napadły ją niespodziewanie, odpuszczając jednak wstrząsanie jej ciałem kiedy wpadła na jeden ze stołków, próbując wydostać się na zewnątrz.-Nie lubię guzików.-stwierdziła więc jeszcze ze wzruszeniem ramion, z rozbrajającą szczerością nie podejmując się nawet próby złapania choć jednego w niezgrabne palce, by dokończyć aktu zapobiegającemu zamarznięciu.
Zmiana tonu nie była jej w smak. Mimo to zaśmiała się, jakby pozostając w humorze, mimo że brzmiało to nader gorzko.-Uważasz, że mam problem.-to nie było pytanie. Zatrzymała się, by przyglądnąć mu się z frywolnym rozbawieniem, pozwalając wiatru szarpnąć połami płaszcza i zatańczyć materiałowi w rytm podrywów nadwodnej bryzy. Mięśnie twarzy jej jednak dziwnie tężały, a utrzymanie pogodnego wyrazu zdawało się coraz trudniejszym zadaniem.-Względnie szczerze ugryź się w nos, Weasley.-warknęła w końcu, zniechęcona zmianą nastroju, jaką w niej wywołał, dąsając się z prawdziwą klasą przez kilka chwil.
Nie była w stanie odtworzyć całej drogi. Bez wątpienia ją jednak przebyła. Być może we względnie szczerej atmosferze.
/zt
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pochylali się nad stołem, racząc niewielką mapę alkoholową wonią, wymieszaną z nieprzyjemnymi oddechami. Marszczyli brwi i przyglądali się wskazanemu palcem punktowi - nie było w nim nic specjalnego, ot, puste pole - nawet brud pod paznokciem mężczyzny zwracał większą uwagę niż miejsce mające rzekomo szczególne znaczenie. Ugiął jeszcze trochę plecy, zniżając się do ich poziomu i przebiegł wzrokiem po twarzach oprychów.
- Nie, nic mi się nie omsknęło. Tu, dokładnie tu - wycharczał, odchylając się gwałtownie, aby móc nabrać rozmachu i uderzyć pięścią w stół. Zgromadzone kufle zabrzęczały, a trójka mężczyzn wpatrywała się w niego z mieszanką niedowierzania i podejrzliwości. Sugerował, że ich mapa była fałszywa, ale nie zdążył jeszcze wypluć na nich wszystkich swoich pretensji. Jego dotychczasowe argumenty były warte nie więcej niż kit, który próbował im wcisnąć. Jeden z nich zmarszczył brwi, gotów do podjęcia dyskusji.
- W rzyci mam, co sądzisz - warknięcie wyprzedziło zamiar oponenta, ale sprawnie pogłębiło zmarszczki na jego twarzy. - Znalazł je tu, całe mile od waszego pieprzonego punktu! Gdybym go tylko... on by wam opowiedział, to on wszystko wyliczył, cholerny mózgowiec - zniżył ton, zaciskając drugą pięść. Rozejrzał się po wnętrzu, rozmyślając, jak go dopaść i sam niemalże wpadł mu w łapy. Bezczelnie mierzył go wzrokiem. Usta ułożyłyby mu się w kształtne "O", gdyby nie zacisnął szczęki, wstając od stołu i przemierzając dzielącą ich odległość. Górował nad nim, gromiąc wzrokiem, ignorując jego towarzyszkę. Pokręcił niezadowolony głową, mrużąc oczy zanim gwałtownie zacisnął palce na jego ramieniu i nie pociągnął do góry. Mruczał pod nosem niezrozumiałe obelgi, przypatrując się wciąż, jakby widząc w twarzy coś obcego, ale nie, ostatecznie był zbyt podobny, to światło musiało zmieniać jego rysy. Wytargał go na zewnątrz bez większych problemów - w końcu przerastał mężczyznę prawie dwukrotnie, i dopiero tam, chowając się za beczkami (wyjątkowo silny zapach nieświeżych ryb zdawał się mu nie wadzić), wydusił z siebie cokolwiek zrozumiałego.
- Dalej pewien swego?
- Nie, nic mi się nie omsknęło. Tu, dokładnie tu - wycharczał, odchylając się gwałtownie, aby móc nabrać rozmachu i uderzyć pięścią w stół. Zgromadzone kufle zabrzęczały, a trójka mężczyzn wpatrywała się w niego z mieszanką niedowierzania i podejrzliwości. Sugerował, że ich mapa była fałszywa, ale nie zdążył jeszcze wypluć na nich wszystkich swoich pretensji. Jego dotychczasowe argumenty były warte nie więcej niż kit, który próbował im wcisnąć. Jeden z nich zmarszczył brwi, gotów do podjęcia dyskusji.
- W rzyci mam, co sądzisz - warknięcie wyprzedziło zamiar oponenta, ale sprawnie pogłębiło zmarszczki na jego twarzy. - Znalazł je tu, całe mile od waszego pieprzonego punktu! Gdybym go tylko... on by wam opowiedział, to on wszystko wyliczył, cholerny mózgowiec - zniżył ton, zaciskając drugą pięść. Rozejrzał się po wnętrzu, rozmyślając, jak go dopaść i sam niemalże wpadł mu w łapy. Bezczelnie mierzył go wzrokiem. Usta ułożyłyby mu się w kształtne "O", gdyby nie zacisnął szczęki, wstając od stołu i przemierzając dzielącą ich odległość. Górował nad nim, gromiąc wzrokiem, ignorując jego towarzyszkę. Pokręcił niezadowolony głową, mrużąc oczy zanim gwałtownie zacisnął palce na jego ramieniu i nie pociągnął do góry. Mruczał pod nosem niezrozumiałe obelgi, przypatrując się wciąż, jakby widząc w twarzy coś obcego, ale nie, ostatecznie był zbyt podobny, to światło musiało zmieniać jego rysy. Wytargał go na zewnątrz bez większych problemów - w końcu przerastał mężczyznę prawie dwukrotnie, i dopiero tam, chowając się za beczkami (wyjątkowo silny zapach nieświeżych ryb zdawał się mu nie wadzić), wydusił z siebie cokolwiek zrozumiałego.
- Dalej pewien swego?
I show not your face but your heart's desire
Choć towarzystwo Sheridan mogło wydawać się całkiem zajmujące, jednym, czujnym okiem nieustannie wodziłem po geometrii lokalu, jakbym faktycznie znajdował się w miejscu, do którego zwyczajnie nie pasowałem. Cóż, nie był to klub wypełniony rock'n'rollem i wirującymi w jego rytmie owalami sukienek, ale wizerunek typa spod ciemnej gwiazdy nie rzucał na mnie choćby cienia podejrzeń. Ale – jak się miało dopiero okazać – wybór takiej twarzy nie należał do najbardziej fortunnych. Być może zawinił zbieg okoliczności, a być może zakładając maskę podświadomie przywołałem z odmętów pamięci jakąś twarz, która kojarzyła mi się z Parszywym Pasażerem. W chwili, gdy niedopałek papierosa wylądował w popielniczce ustawionej na stole, rosły mężczyzna, któremu przyglądałem się od dłuższego czasu, ruszył w moją stronę niczym rozjuszony buchorożec, taranując po drodze kilku gości – nikt jednak nie okazał się na tyle lekkomyślny, by z powodu szturchnięcia wszcząć z olbrzymem bójkę. W istocie, jegomość był tak przerośnięty, iż byłem niemal przekonany, że w jego żyłach płynęła krew olbrzymów.
Bez słowa nachylił się nad stolikiem, kładąc potężne łapska na moich ramionach i ciągnąc mnie za sobą. I zanim wywlekł mnie przed lokal, zdążyłem jedynie posłać Sheridan zdawkowe spojrzenie, samemu szykując się na najgorsze. Różdżkę nieustannie obracałem w palcach, ale instynkt podpowiadał mi, by lepiej nie prowokować mężczyzny – jeden ruch jego zamaszystej ręki prawdopodobnie mógł mnie znokautować.
Brawo, Fox. Jak zwykle znalazłeś się nie tam, gdzie powinieneś.
Powietrze na zewnątrz, choć przesiąknięte typowo portowym odorem, wydało mi się przyjemną odmianą od uczucia lepkości w płucach. Gdy olbrzym w końcu mnie puścił, nawet nie przywiązywałem wagi do jego słów. Nie mogłem pozwolić na to, aby ktokolwiek mnie rozpoznał – i choć za aurora miałem się przedniego, doskonale wiedziałem, kiedy należało wiać. Skoro Jamie rozkładał mnie na łopatki bez większego wysiłku, ten tutaj... cóż, Wright przy nim mógł wyglądać na niedożywionego.
Błyskawicznie podniosłem różdżkę, rzucając skutecznego confundusa, po czym z cichym trzaskiem teleportowałem się z dala od doków, żałując jedynie, że nie mogłem wyciągnąć od Sheridan więcej przydatnych informacji.
zt
Bez słowa nachylił się nad stolikiem, kładąc potężne łapska na moich ramionach i ciągnąc mnie za sobą. I zanim wywlekł mnie przed lokal, zdążyłem jedynie posłać Sheridan zdawkowe spojrzenie, samemu szykując się na najgorsze. Różdżkę nieustannie obracałem w palcach, ale instynkt podpowiadał mi, by lepiej nie prowokować mężczyzny – jeden ruch jego zamaszystej ręki prawdopodobnie mógł mnie znokautować.
Brawo, Fox. Jak zwykle znalazłeś się nie tam, gdzie powinieneś.
Powietrze na zewnątrz, choć przesiąknięte typowo portowym odorem, wydało mi się przyjemną odmianą od uczucia lepkości w płucach. Gdy olbrzym w końcu mnie puścił, nawet nie przywiązywałem wagi do jego słów. Nie mogłem pozwolić na to, aby ktokolwiek mnie rozpoznał – i choć za aurora miałem się przedniego, doskonale wiedziałem, kiedy należało wiać. Skoro Jamie rozkładał mnie na łopatki bez większego wysiłku, ten tutaj... cóż, Wright przy nim mógł wyglądać na niedożywionego.
Błyskawicznie podniosłem różdżkę, rzucając skutecznego confundusa, po czym z cichym trzaskiem teleportowałem się z dala od doków, żałując jedynie, że nie mogłem wyciągnąć od Sheridan więcej przydatnych informacji.
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
| 6 maja
Noc była ciemna i pełna strachów; śliska i wilgotna, jak przemoczona peleryna, ciągnąca się po omszałych kamieniach, jak przylepiający się do ciała materiał, wrzynający się niewygodnie w delikatną skórę. Błyszczące gwiazdy raziły przytłumionym przez mgły blaskiem, raczej zwodząc na manowce niż wskazując odpowiednią drogę. Deirdre nie szukała u nich pomocy, nie liczyła na to, że doprowadzą ją do bezpiecznego domu - nie tylko dlatego, że owego domu nie posiadała, bezpańska i bezsilna, zawieszona we wściekłej nicości. Dziś wyruszała na łowy, musiała się pożywić i wzmocnić: musiała odzyskać kontrolę, nad czymkolwiek. Ostatnie dni zdawały się jednym wielkim pasmem porażek; podążała ścieżką wyłożoną szkłem, potykała się, błądziła, jakby coś - k t o ś - co prowadziło ją do tej pory pewnie przez ciemny las, zniknęło bezpowrotnie. Została sama. Tak jak tego chciała, tak jak tego wyczekiwała, pewna, że wyrwanie się spod męskiego jarzma zapewni jej całkowitą wolność. W podejmowaniu decyzji, w kreowaniu siebie samej na własnych warunkach - cóż, powinna uważać na to, o czym marzy, bowiem zrealizowanie się ambitnych planów smakowało czystą goryczą. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że ciąży na niej jakaś paskudna klątwa - im dłużej trwała ta potworna separacja, tym bardziej kręciło się jej w głowie a zebrane z trudem myśli układały się w obraz porażki. Popełniła błąd, przyjmując zaręczyny Asteriona, teraz gnijącego w więzieniu. Popełniła błąd, pojawiając się na progu dawnego domu. Popełniła błąd, przesuwając spragnionymi wargami po ustach Apollinare'a, wiedząc przecież, że tęskni za kimś innym. Popełniła błąd zbyt brutalnie wyrywając się Giovannie, popełniła błąd przyjmując tego konkretnego klienta, naznaczającego ją dopiero gojącymi się bliznami, popełniła błąd ślepo brnąc przed siebie, dalej, w mrok, który już nie fascynował a zwodził.
Zgubiłam się, Tristanie. Odnajdziesz mnie? Dno pustej szklanki trzasnęło o blat w tym samym momencie, w którym zagubiona butelka uderzyła w ścianę za barem, rozsypując się szmaragdowymi odłamkami po brudnej podłodze. Deirdre zacisnęła wargi, czując, jak alkohol drażni jej przełyk. Dobrze. Może wypali całe jej ciało, oczyści ją z tych żałosnych myśli, powracających straceńczym echem coraz częściej. Co za idiotyzm. Poradzi sobie sama, jak zawsze; nie potrzebowała Rosiera, nie potrzebowała nikogo. Uniosła lekko dłoń, barman zrozumiał ją bez słów - chwilę potem pojawiła się przed nią napełnione naczynie, lepkie od brudu niewiadomego pochodzenia. Przesunęła po szkle paznokciem, lecz nieprzyjemny dźwięk rozmywał się w wulgarnych piosenkach, wrzaskach, odgłosach uderzeń, rubasznego śmiechu i dziewczęcych pisków. Pojawiła się przy barze zaledwie przed kwadransem a już zaczynała boleć ją głowa a gojące się rozcięcia na plecach pulsowały gorącem - zrezygnowała z eliksiru znieczulającego, musiała być dzisiaj przytomna, skoncentrowana, czuła, nie mogła jednak odmówić sobie alkoholu. Wydawałoby się to zbyt podejrzane, zresztą ostry smak trunku paradoksalnie pomagał w otrzeźwieniu. Nie lubiła ognistej whisky, więc masochistyczna część jej charakteru powinna być usatysfakcjonowana. Sadystyczna - także.
Przychodziła przecież tutaj dla własnych korzyści, dla przełamania złej passy, dla irracjonalnej zemsty. Potrzebowała mocnego bodźca - zapachu krwi, tężejącego w przerażeniu ciała, ranionego okrutną klątwą; życia ulatującego z tych samych ran, jakie jej zadano, wsiąkającego czerwonym płynem w zakurzone deski. Mężczyzna, który skatował Miu schronił się poza zasięgiem, w arystokratycznym świecie, niedostępny i bezpieczny - lecz czy winy jednego mężczyzny nie przenosiły się automatycznie na cały samczy świat?Odpowiedzialność zbiorowa, wyżycie się na jednostce - Deirdre kierowała się swoją własną sprawiedliwością, wiedząc, że znajdzie w Parszywym Pasażerze wielu osobników zasługujących na najokrutniejszy los. Żałosne stworzenia, pchane najniższymi popędami, kłębiły się wokół wodopoju, wszczynając bójki, zaciągając w ciemne kąty dawno zużyte kobiety i wypatrując następnych ofiar. Dla któregoś z nich przewidziała jednak zabawę w zamianę ról: świat i tak kilka dni temu zwariował, grała więc według nowych zasad, opartych na krwawym chaosie.
Zsunęla kaptur z głowy, przenosząc się na stołek przy końcu baru - najbliżej krętych schodów na piętro. Strategiczna pozycja, idealne miejsce; materiał spłynął z jej głowy, odsłaniając długie, czarne włosy, bladą twarz i krwistoczerwone usta, umalowane szminką, kosztującą zapewne więcej od całego wyposażenia obskurnego wnętrza. Miała kusić, w prymitywny, najniższy sposób i wiedziała, że wystarczy jej do tego ten jeden jedyny element charakteryzacji. Zapięta pod szyję, w czarnej szacie, z peleryną osłaniającą obcisłe ubranie, w niczym nie przypominała tanich dzierlatek, przychodzących tutaj upalnej, majowej nocy, skuszone perspektywą taniej rozrywki i bolesnych doświadczeń. Czyż nie to samo przyciągało Deirdre? Tęskny instynkt przyzywał ją do poniekąd ich budynku. Kto wie, może w pokoju na górze wyczuje jeszcze mdły zapach róż. Może w odbiciu potłuczonego lustra dostrzeże odbicie kpiącego uśmiechu. Może złożenie ofiary w tym miejscu, naznaczonym wspólną przeszłością, przyniesie jej długo wyczekiwaną ulgę.
Zacisnęła palce na szklance i uniosła ją do ust, drugą kolejkę sącząc już powoli, wręcz od niechcenia, pozostawiając na brzegu naczynia krwistoczerwoną pieczęć, po czym sięgnęła do kieszeni peleryny, wyciągając z niej papierośnicę. Wiedziała, że nie będzie musiała długo czekać na ogień i dżentelmena, który potowarzyszy jej tej nocy w upojnej podróży na drugi brzeg sprawiedliwości.
Noc była ciemna i pełna strachów; śliska i wilgotna, jak przemoczona peleryna, ciągnąca się po omszałych kamieniach, jak przylepiający się do ciała materiał, wrzynający się niewygodnie w delikatną skórę. Błyszczące gwiazdy raziły przytłumionym przez mgły blaskiem, raczej zwodząc na manowce niż wskazując odpowiednią drogę. Deirdre nie szukała u nich pomocy, nie liczyła na to, że doprowadzą ją do bezpiecznego domu - nie tylko dlatego, że owego domu nie posiadała, bezpańska i bezsilna, zawieszona we wściekłej nicości. Dziś wyruszała na łowy, musiała się pożywić i wzmocnić: musiała odzyskać kontrolę, nad czymkolwiek. Ostatnie dni zdawały się jednym wielkim pasmem porażek; podążała ścieżką wyłożoną szkłem, potykała się, błądziła, jakby coś - k t o ś - co prowadziło ją do tej pory pewnie przez ciemny las, zniknęło bezpowrotnie. Została sama. Tak jak tego chciała, tak jak tego wyczekiwała, pewna, że wyrwanie się spod męskiego jarzma zapewni jej całkowitą wolność. W podejmowaniu decyzji, w kreowaniu siebie samej na własnych warunkach - cóż, powinna uważać na to, o czym marzy, bowiem zrealizowanie się ambitnych planów smakowało czystą goryczą. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że ciąży na niej jakaś paskudna klątwa - im dłużej trwała ta potworna separacja, tym bardziej kręciło się jej w głowie a zebrane z trudem myśli układały się w obraz porażki. Popełniła błąd, przyjmując zaręczyny Asteriona, teraz gnijącego w więzieniu. Popełniła błąd, pojawiając się na progu dawnego domu. Popełniła błąd, przesuwając spragnionymi wargami po ustach Apollinare'a, wiedząc przecież, że tęskni za kimś innym. Popełniła błąd zbyt brutalnie wyrywając się Giovannie, popełniła błąd przyjmując tego konkretnego klienta, naznaczającego ją dopiero gojącymi się bliznami, popełniła błąd ślepo brnąc przed siebie, dalej, w mrok, który już nie fascynował a zwodził.
Zgubiłam się, Tristanie. Odnajdziesz mnie? Dno pustej szklanki trzasnęło o blat w tym samym momencie, w którym zagubiona butelka uderzyła w ścianę za barem, rozsypując się szmaragdowymi odłamkami po brudnej podłodze. Deirdre zacisnęła wargi, czując, jak alkohol drażni jej przełyk. Dobrze. Może wypali całe jej ciało, oczyści ją z tych żałosnych myśli, powracających straceńczym echem coraz częściej. Co za idiotyzm. Poradzi sobie sama, jak zawsze; nie potrzebowała Rosiera, nie potrzebowała nikogo. Uniosła lekko dłoń, barman zrozumiał ją bez słów - chwilę potem pojawiła się przed nią napełnione naczynie, lepkie od brudu niewiadomego pochodzenia. Przesunęła po szkle paznokciem, lecz nieprzyjemny dźwięk rozmywał się w wulgarnych piosenkach, wrzaskach, odgłosach uderzeń, rubasznego śmiechu i dziewczęcych pisków. Pojawiła się przy barze zaledwie przed kwadransem a już zaczynała boleć ją głowa a gojące się rozcięcia na plecach pulsowały gorącem - zrezygnowała z eliksiru znieczulającego, musiała być dzisiaj przytomna, skoncentrowana, czuła, nie mogła jednak odmówić sobie alkoholu. Wydawałoby się to zbyt podejrzane, zresztą ostry smak trunku paradoksalnie pomagał w otrzeźwieniu. Nie lubiła ognistej whisky, więc masochistyczna część jej charakteru powinna być usatysfakcjonowana. Sadystyczna - także.
Przychodziła przecież tutaj dla własnych korzyści, dla przełamania złej passy, dla irracjonalnej zemsty. Potrzebowała mocnego bodźca - zapachu krwi, tężejącego w przerażeniu ciała, ranionego okrutną klątwą; życia ulatującego z tych samych ran, jakie jej zadano, wsiąkającego czerwonym płynem w zakurzone deski. Mężczyzna, który skatował Miu schronił się poza zasięgiem, w arystokratycznym świecie, niedostępny i bezpieczny - lecz czy winy jednego mężczyzny nie przenosiły się automatycznie na cały samczy świat?Odpowiedzialność zbiorowa, wyżycie się na jednostce - Deirdre kierowała się swoją własną sprawiedliwością, wiedząc, że znajdzie w Parszywym Pasażerze wielu osobników zasługujących na najokrutniejszy los. Żałosne stworzenia, pchane najniższymi popędami, kłębiły się wokół wodopoju, wszczynając bójki, zaciągając w ciemne kąty dawno zużyte kobiety i wypatrując następnych ofiar. Dla któregoś z nich przewidziała jednak zabawę w zamianę ról: świat i tak kilka dni temu zwariował, grała więc według nowych zasad, opartych na krwawym chaosie.
Zsunęla kaptur z głowy, przenosząc się na stołek przy końcu baru - najbliżej krętych schodów na piętro. Strategiczna pozycja, idealne miejsce; materiał spłynął z jej głowy, odsłaniając długie, czarne włosy, bladą twarz i krwistoczerwone usta, umalowane szminką, kosztującą zapewne więcej od całego wyposażenia obskurnego wnętrza. Miała kusić, w prymitywny, najniższy sposób i wiedziała, że wystarczy jej do tego ten jeden jedyny element charakteryzacji. Zapięta pod szyję, w czarnej szacie, z peleryną osłaniającą obcisłe ubranie, w niczym nie przypominała tanich dzierlatek, przychodzących tutaj upalnej, majowej nocy, skuszone perspektywą taniej rozrywki i bolesnych doświadczeń. Czyż nie to samo przyciągało Deirdre? Tęskny instynkt przyzywał ją do poniekąd ich budynku. Kto wie, może w pokoju na górze wyczuje jeszcze mdły zapach róż. Może w odbiciu potłuczonego lustra dostrzeże odbicie kpiącego uśmiechu. Może złożenie ofiary w tym miejscu, naznaczonym wspólną przeszłością, przyniesie jej długo wyczekiwaną ulgę.
Zacisnęła palce na szklance i uniosła ją do ust, drugą kolejkę sącząc już powoli, wręcz od niechcenia, pozostawiając na brzegu naczynia krwistoczerwoną pieczęć, po czym sięgnęła do kieszeni peleryny, wyciągając z niej papierośnicę. Wiedziała, że nie będzie musiała długo czekać na ogień i dżentelmena, który potowarzyszy jej tej nocy w upojnej podróży na drugi brzeg sprawiedliwości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Noc nigdy nie zadawała pytań. Noc nigdy nie prosiła o odpowiedzi. Kryjąc sekrety pod swym ciemnym płaszczem była najwierniejszym sprzymierzeńcem niewymagającym intraty, czy wdzięczności za niespotykaną tajemniczość. Zamykała w swych ramionach najgłośniejszy krzyk, koiła największy ból i sprawiała, że człowiek mógł poczuć się wolny, nierozpoznawalny – zdany tylko na siebie. Wtem nie istniały podziały, zanikały lśniące w pełnym słońcu łatki przyczepione do piersi i beztroska głupota oblana nutą irracjonalizmu, która nie wynosiła na piedestał ludzi zasłużonych, a tych gustowniej ubranych. Zmrok płoszył próżność za ogromne, żywopłotowe mury pozwalając odwadze i sile wydostać się na zewnątrz, do świata pozbawionego reguł i wagi sakiewki dumnie spoczywającej w wewnętrznej kieszeni czarnej, długiej szaty. Tylko naiwni żyli w nadziei, że noc o kogoś dbała i oddając jej hołd wierzyli, że strzeże ich przed złem i brudem teraźniejszości. Ona była równa. Równa wobec wszystkich.
„Na chwilę stajemy się dostatecznie odważni, żeby mówić rzeczy, których nigdy nie powiedzielibyśmy w świetle dnia.”
Macnaira od zawsze fascynowały mieniące się w blasku gwiazd uliczki, których gmachy pokrywał całun ciężkiej, mlecznej mgły i choć cieszył nimi oczy każdego wieczora, to nigdy ów widok nie przyprawił go o nudę. Czuł wolność kryjąc twarz pod kapturem własnej szaty, ale także lawirując w ciemności pełzającej leniwie wzdłuż londyńskiego miasta. Gardził komentarzami oraz spojrzeniami bezczelnie podążającymi za jego czynami i choć właściwie były mu one zupełnie obojętne, to przyprawiając o mdłości nie mogły stać się tym, do czego można było się przyzwyczaić. Nisko cenił osoby, których codzienność opierała się o wierutne dialogi bazujące na plotkach i względnych obserwacjach niemających nic wspólnego z godną i słuszną opinią. Ocenienie zawsze przychodziło najprościej – szczególnie tych, których życie nie było pasmem powodzeń, a błędów których konsekwencje po dziś dzień ponosili mając w pamięci moment powrotu na cierniowej tarczy. Kim jednak byli Ci, którzy ów potknięć w swej historii nie mieli? Czy takowi w ogóle istnieli? Każdy prowadził wewnętrzną walkę ze złymi duchami, każdy miał lęki towarzyszące przy prozaicznym poddaniu się własnym myślom i każdy miał własnego bogina, którego odbicie w lustrze widział przy zamknięciu powiek. Nieustraszony był mitem. Krążącą legendą.
Świat oszalał – dostosował się do ludzi przejmując ich obłęd i postradanie zmysłów, dla których ratunek miał już nigdy nie nadejść. Otwierając swą puszkę Pandory wywołał chaos, wszechobecny nieład będący wynikiem strachu oraz niewiedzy czarodziejów wobec zjawisk fizycznie niewytłumaczalnych, choć właściwie przecież sama magia miała zawikłaną definicję. Uczeni pochylali głowy nad starymi, wielostronicowymi tomami zakurzonych ksiąg, medycy poszukiwali zaklęć na nowe, nieznane schorzenia, wierni z nadzieją słuchali swych Bogów szukając w ów wydarzeniach kar za grzechy, a egoiści nadal dbali o dobry popyt na towar, który choć świata nie mógł zbawić, to chociaż pozornie uszczęśliwić. Macnair wspierał ostatnią grupę całym sobą.
Parszywy pasażer rzeczywiście był cholernie parszywy. Wszem i wobec unoszący się, cuchnący zapach potu i taniej wody kolońskiej uderzał w nozdrza o wiele intensywniej jak ognista tudzież żarzący stibbons, który podobnie jak whisky był jego ulubionym. Głośne krzyki, pijackie śpiewy i półnagie ladacznice pochłonięte obecnością biednego mieszczaństwa, stanowiły niezmienne tło od pierwszej wizyty szatyna, której wspomnienie lawirowało gdzieś daleko w jego umyśle. Tolerował ów miejsce, choć nie należało ono do jego faworytów. Oni mieli w asortymencie alkohol, a on posiadał względny spokój – to stanowiło dla niego najwyższej rangi argument.
Mogło się wydawać, że zerwał kurtynę uszytą z gęstego, tytoniowego dymu, kiedy przeszedł przez jej środek pewnym, szybkim krokiem chcąc tym samym uniknąć uwagi bawiących się gości pubu. Nie stronił od towarzystwa, jednak duże grupy napędzały w nim mechanizmy obronne powodując, iż ograniczał się w ilości zażywanego alkoholu oraz wypowiadanych słów, które najczęściej były czynnikiem zapalnym awantur. W ostatnich dniach nader wiele ran przyszło mu leczyć, o czym wciąż przypominała mu miejscowo sina twarz i obolałe żebra wskutek plądrującej organizm trucizny. Rzekomo ją zwalczyli, jednak jej negatywne skutki czuł po dziś dzień.
Opadł na stołek w oddalonej części baru, gdzie irytujące dźwięki zdawały się być tylko echem i oparłszy dłoń o bar wymownie pokazał palcami, by barman podał od razu podwójną dawkę. Większość klientów smakowała się w piwie toteż obsługa nie trwała nader długo, mimo to nie lubił czekać z pustym szkłem i suchą gębą. Może i kieszeń nie brzdąkała od garści galeonów, ale kilka sykli zawsze się znalazło, więc nie mógł być traktowany gorzej – przynajmniej nie w tym miejscu.
Rozejrzał się. Uwielbiał analizować. Składał w całość najmniejsze szczegóły mogące dawać mu względną wiedzę; malutkiego asa, którego chowając w rękawie pragnął zachować na odpowiedni moment. Przenikliwym wzrokiem wędrował od jednego końca lokalu do drugiego, jakoby szukał towarzysza, choć tak naprawdę osobliwa zapobiegawczość doszukiwała się wrogów. W Londynie był wolny – z dala od problemów i wyciągniętych różdżek, jednak ostatnie wydarzenia sprawiły, iż stał się bardziej ostrożny, mniej lekkomyślny. Już miał wrócić spojrzeniem do trzymanego przez siebie szkła, kiedy nieopodal dostrzegł czarnowłosą kobietę, której seksownie splecione nogi mogły konkurować jedynie z krwistoczerwonymi ustami skutecznie manipulującymi męskimi fantazjami. Wydawała się inna, zupełnie niepasująca do ów parszywego miejsca przypominającego bardziej wychodek, niżeli lokal warty odwiedzenia dla ludzi z jej sfer. Kontrast raził po oczach mnożąc liczbę pytań i choć nie miał zamiaru takowych zadawać, chwycił mocniej szkło przenosząc się na stołek tuż obok niej; bez zbędnych grzeczności, bez szarmanckich uśmiechów i pokłonów. Cały Macnair.
Oparłszy łokcie o kant blatu wyciągnął palce w kierunku trzymanej przez kobietę papierośnicy, a następnie zwinnym ruchem chwycił jeden z papierosów, którego wyciągnąwszy bez namysłu wsunął między wargi. Nie robił niczego z impetem, kuriozalną chęcią ukazania swojej siły i męskiej dumy – zachowywał się iście naturalnie, jakoby właśnie spotkał starego znajomego, z którego imieniem rymował się każdy zakrapiany wieczór. Pocierając wolną dłonią kraniec widocznego tytoniu uwolnił dym, który leniwie zaczął unosić się nad ich głowami i choć w minimalnym stopniu niwelował paskudny smród rybiego odoru. -Wieczór nawet się nie zaczął, a już waćpanna posiada dobry uczynek na swym koncie.- wykrzywił usta w kpiącym uśmiechu, choć nie było w nim ni krzty szeroko pojętej złości, a tym bardziej pogardy. -Czyżby zbłąkana owieczka zgubiła drogę do swojego pałacu? Jak już pewnie zdążyłaś zauważyć to z charakterystycznego, rycerskiego rynsztunku posiadam jedynie jeden element i nie jest nim zbroja.- westchnął zamaczając wargi w ognistej. -Kiepski zatem ze mnie bohater, ale chyba takowego na próżno tutaj szukać.- Dopiero, gdy obrócił głowę w jej stronę, aby wyczytać cokolwiek z mimiki twarzy, dostrzegł delikatne rysy znajdujące swój mocniejszy akcent w czarnych, magnetyzujących oczach. Uniósł nieco jedną z brwi z wyraźnym zaciekawieniem, bo przez moment miał wrażenie, że skądś ją kojarzył, lecz szybko odsunął od siebie ów myśl.
-Byłbym rad, gdyby mojego towarzystwo nie obraziło panienki zbyt bardzo, albowiem odnoszę wrażenie, że nikt poza nami nie pije nic smaczniejszego jak przegnite piwo wymieszane ze szczynami tego barmana. Przecież to niemożliwe, by mieszanka drożdży i chmielu tak paskudnie cuchnęła.- skrzywił się pod nosem momentalnie biorąc większego łyka, bo samo wyobrażenie ów smaku przyprawiało go o mdłości. Język, zachowanie, podejście. Cóż faktycznie – księciem to on nie był.
„Na chwilę stajemy się dostatecznie odważni, żeby mówić rzeczy, których nigdy nie powiedzielibyśmy w świetle dnia.”
Macnaira od zawsze fascynowały mieniące się w blasku gwiazd uliczki, których gmachy pokrywał całun ciężkiej, mlecznej mgły i choć cieszył nimi oczy każdego wieczora, to nigdy ów widok nie przyprawił go o nudę. Czuł wolność kryjąc twarz pod kapturem własnej szaty, ale także lawirując w ciemności pełzającej leniwie wzdłuż londyńskiego miasta. Gardził komentarzami oraz spojrzeniami bezczelnie podążającymi za jego czynami i choć właściwie były mu one zupełnie obojętne, to przyprawiając o mdłości nie mogły stać się tym, do czego można było się przyzwyczaić. Nisko cenił osoby, których codzienność opierała się o wierutne dialogi bazujące na plotkach i względnych obserwacjach niemających nic wspólnego z godną i słuszną opinią. Ocenienie zawsze przychodziło najprościej – szczególnie tych, których życie nie było pasmem powodzeń, a błędów których konsekwencje po dziś dzień ponosili mając w pamięci moment powrotu na cierniowej tarczy. Kim jednak byli Ci, którzy ów potknięć w swej historii nie mieli? Czy takowi w ogóle istnieli? Każdy prowadził wewnętrzną walkę ze złymi duchami, każdy miał lęki towarzyszące przy prozaicznym poddaniu się własnym myślom i każdy miał własnego bogina, którego odbicie w lustrze widział przy zamknięciu powiek. Nieustraszony był mitem. Krążącą legendą.
Świat oszalał – dostosował się do ludzi przejmując ich obłęd i postradanie zmysłów, dla których ratunek miał już nigdy nie nadejść. Otwierając swą puszkę Pandory wywołał chaos, wszechobecny nieład będący wynikiem strachu oraz niewiedzy czarodziejów wobec zjawisk fizycznie niewytłumaczalnych, choć właściwie przecież sama magia miała zawikłaną definicję. Uczeni pochylali głowy nad starymi, wielostronicowymi tomami zakurzonych ksiąg, medycy poszukiwali zaklęć na nowe, nieznane schorzenia, wierni z nadzieją słuchali swych Bogów szukając w ów wydarzeniach kar za grzechy, a egoiści nadal dbali o dobry popyt na towar, który choć świata nie mógł zbawić, to chociaż pozornie uszczęśliwić. Macnair wspierał ostatnią grupę całym sobą.
Parszywy pasażer rzeczywiście był cholernie parszywy. Wszem i wobec unoszący się, cuchnący zapach potu i taniej wody kolońskiej uderzał w nozdrza o wiele intensywniej jak ognista tudzież żarzący stibbons, który podobnie jak whisky był jego ulubionym. Głośne krzyki, pijackie śpiewy i półnagie ladacznice pochłonięte obecnością biednego mieszczaństwa, stanowiły niezmienne tło od pierwszej wizyty szatyna, której wspomnienie lawirowało gdzieś daleko w jego umyśle. Tolerował ów miejsce, choć nie należało ono do jego faworytów. Oni mieli w asortymencie alkohol, a on posiadał względny spokój – to stanowiło dla niego najwyższej rangi argument.
Mogło się wydawać, że zerwał kurtynę uszytą z gęstego, tytoniowego dymu, kiedy przeszedł przez jej środek pewnym, szybkim krokiem chcąc tym samym uniknąć uwagi bawiących się gości pubu. Nie stronił od towarzystwa, jednak duże grupy napędzały w nim mechanizmy obronne powodując, iż ograniczał się w ilości zażywanego alkoholu oraz wypowiadanych słów, które najczęściej były czynnikiem zapalnym awantur. W ostatnich dniach nader wiele ran przyszło mu leczyć, o czym wciąż przypominała mu miejscowo sina twarz i obolałe żebra wskutek plądrującej organizm trucizny. Rzekomo ją zwalczyli, jednak jej negatywne skutki czuł po dziś dzień.
Opadł na stołek w oddalonej części baru, gdzie irytujące dźwięki zdawały się być tylko echem i oparłszy dłoń o bar wymownie pokazał palcami, by barman podał od razu podwójną dawkę. Większość klientów smakowała się w piwie toteż obsługa nie trwała nader długo, mimo to nie lubił czekać z pustym szkłem i suchą gębą. Może i kieszeń nie brzdąkała od garści galeonów, ale kilka sykli zawsze się znalazło, więc nie mógł być traktowany gorzej – przynajmniej nie w tym miejscu.
Rozejrzał się. Uwielbiał analizować. Składał w całość najmniejsze szczegóły mogące dawać mu względną wiedzę; malutkiego asa, którego chowając w rękawie pragnął zachować na odpowiedni moment. Przenikliwym wzrokiem wędrował od jednego końca lokalu do drugiego, jakoby szukał towarzysza, choć tak naprawdę osobliwa zapobiegawczość doszukiwała się wrogów. W Londynie był wolny – z dala od problemów i wyciągniętych różdżek, jednak ostatnie wydarzenia sprawiły, iż stał się bardziej ostrożny, mniej lekkomyślny. Już miał wrócić spojrzeniem do trzymanego przez siebie szkła, kiedy nieopodal dostrzegł czarnowłosą kobietę, której seksownie splecione nogi mogły konkurować jedynie z krwistoczerwonymi ustami skutecznie manipulującymi męskimi fantazjami. Wydawała się inna, zupełnie niepasująca do ów parszywego miejsca przypominającego bardziej wychodek, niżeli lokal warty odwiedzenia dla ludzi z jej sfer. Kontrast raził po oczach mnożąc liczbę pytań i choć nie miał zamiaru takowych zadawać, chwycił mocniej szkło przenosząc się na stołek tuż obok niej; bez zbędnych grzeczności, bez szarmanckich uśmiechów i pokłonów. Cały Macnair.
Oparłszy łokcie o kant blatu wyciągnął palce w kierunku trzymanej przez kobietę papierośnicy, a następnie zwinnym ruchem chwycił jeden z papierosów, którego wyciągnąwszy bez namysłu wsunął między wargi. Nie robił niczego z impetem, kuriozalną chęcią ukazania swojej siły i męskiej dumy – zachowywał się iście naturalnie, jakoby właśnie spotkał starego znajomego, z którego imieniem rymował się każdy zakrapiany wieczór. Pocierając wolną dłonią kraniec widocznego tytoniu uwolnił dym, który leniwie zaczął unosić się nad ich głowami i choć w minimalnym stopniu niwelował paskudny smród rybiego odoru. -Wieczór nawet się nie zaczął, a już waćpanna posiada dobry uczynek na swym koncie.- wykrzywił usta w kpiącym uśmiechu, choć nie było w nim ni krzty szeroko pojętej złości, a tym bardziej pogardy. -Czyżby zbłąkana owieczka zgubiła drogę do swojego pałacu? Jak już pewnie zdążyłaś zauważyć to z charakterystycznego, rycerskiego rynsztunku posiadam jedynie jeden element i nie jest nim zbroja.- westchnął zamaczając wargi w ognistej. -Kiepski zatem ze mnie bohater, ale chyba takowego na próżno tutaj szukać.- Dopiero, gdy obrócił głowę w jej stronę, aby wyczytać cokolwiek z mimiki twarzy, dostrzegł delikatne rysy znajdujące swój mocniejszy akcent w czarnych, magnetyzujących oczach. Uniósł nieco jedną z brwi z wyraźnym zaciekawieniem, bo przez moment miał wrażenie, że skądś ją kojarzył, lecz szybko odsunął od siebie ów myśl.
-Byłbym rad, gdyby mojego towarzystwo nie obraziło panienki zbyt bardzo, albowiem odnoszę wrażenie, że nikt poza nami nie pije nic smaczniejszego jak przegnite piwo wymieszane ze szczynami tego barmana. Przecież to niemożliwe, by mieszanka drożdży i chmielu tak paskudnie cuchnęła.- skrzywił się pod nosem momentalnie biorąc większego łyka, bo samo wyobrażenie ów smaku przyprawiało go o mdłości. Język, zachowanie, podejście. Cóż faktycznie – księciem to on nie był.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Powoli obróciła papierosa pomiędzy palcami, i choć mogła odpalić go w odpowiedni, najszybszy sposób, naprawdę liczyła na błyśnięcie wysokiego płomienia, buchającego z posrebrzanego przedmiotu. Lubiła niemagiczne zapalniczki. Miały w sobie coś eleganckiego, kojarzyły się jej z dusznymi wnętrzami kasyn, drzewnym aromatem cygar, szelestem czarodziejskich kart; z nimbem elitarności i szlacheckim blichtrem, który - mimo feministycznych poglądów - miał w sobie coś pociągającego. Gdy pierwszy raz przekraczała podwoje klubów dżentelmenów, wprowadzona tam przez możnego klienta, z trudem ukrywała fascynację. Nie bogactwem, nie plugawym awansem społecznym; nie była oczarowana siedzącymi na skórzanych fotelach mężczyznami a ich światem. Niedostępnym, odległym - mogła pojawić się w nim wyłącznie na kolanach, jako miła dla oka zabawka, estetyczny rekwizyt, mający podnieść status tego, kto się nim posługiwał. Poczucie niesprawiedliwości i poniżenia gasło jednak w obliczu dziwnej pewności: już wtedy wiedziała, że znajdzie się wśród tych, którzy rządzili magicznym światem, na równych zasadach. Była gotowa oddać za to wiele - a przecierpieć jeszcze więcej - lecz metodyczne przestrzeganie zarysowanego planu finalnie doprowadziły ją do miejsca, w którym chciała być. Do którego należała: naznaczona Mrocznym Znakiem, jedyna kobieta stojąca najbliżej Czarnego Pana, przeklęta i wzmocniona popełnionymi morderstwami. Stała już ponad tymi, którzy ją krzywdzili - i tym razem to ona trzymała w ręku bat.
Musiała myśleć o władzy, jaką posiadła - w innym wypadku ugięłaby się pod ciężarem ostatnich wydarzeń. Pielęgnowała wątły kwiat pewności siebie, brutalnie poszarpany pasmem niefortunnych doświadczeń; było w tym coś żałosnego, miała tego świadomość, lecz nie znała już innego wyjścia, innej przyjemności, mogącej naprawić to, co nadwyrężyła samotność. Personalna wendetta nie należała do czynów chlubnych, lecz przecież była tylko człowiekiem, niezbyt radzącym sobie z upragnioną wolnością. Bez ograniczeń dziczała; to paradoksalnie bez obroży zaciśniętej na szyi zmieniała się z wyszkolonego, niebezpiecznego drapieżnika, w otępiałe zwierzę, uderzające ciągle o pręty niewidocznych krat. Powoli zaczynała być tego świadoma, tak samo jak braku drogi wyjścia. Tak wybrała - a więc poniesie konsekwencje. Tak wybrała - a i w tym koszmarze sobie poradzi, niezależnie, co jeszcze ześle jej rozbawiony niezależnością los.
Dzisiejszego wieczoru zdawał się jednak wyjątkowo łaskawy. Nie czekała długo, ba, nie zdążyła nawet mrugnąć, a już tuż obok niej rozsiadł się cień. W pierwszym momencie nawet nie spojrzała na nowego towarzysza, śledząc jedynie poczynania szorstkiej, nieco brudnej dłoni, sięgającej do papierośnicy. Uśmiechnęła się lekko do siebie - nie, to zdecydowanie nie był szlachcic: ryzyko spotkania tu kogoś o błękitnej krwi, której nie mogła przelać, było niskie, ale jednak istniało, lecz zwinne, nieco zgrabiałe ręce mężczyzny z pewnością nie należały do arystokraty.
Tak samo jak twarz, na którą w końcu przeniosła wzrok. Sine plamy, barwiące szarą skórę, podkreślały tylko dość niechlujny zarost, a cwaniacki uśmieszek dopełniał dzieła. Oto i on, towarzysz tego upojnego wieczoru; idealny w każdym parszywie śmierdzącym calu. Wolała nie wnikać, czy po prostu przesiąknął zapachem Parszywego Pasażera czy to może on sam wydziela trudny do zniesienia aromat, zamiast tego uniosła do góry jaśminowego papierosa, przesunęła po końcówce opuszką palca - jednak nie powinna liczyć tu na dżentelmenów - i zaciągnęła się powoli jaśminowym dymem, nieco łagodzącym węchowy dyskomfort.
- Inne przyjemności też odbierasz gwałtownie i bez pytania o pozwolenie? - spytała z dobrze odegranym rozbawieniem, przemieszanym z niewinnym niepokojem. Dziś grała gdzieś pomiędzy, nie na skrajnościach, a na drżącej nieoczywistości, płynnym przechodzeniu pomiędzy dziewczęcym zdezorientowaniem plugawym miejscem, w którym buntowniczo się zapędziła, a podszytą stalą pewnością siebie. Przez chwilę paliła w milczeniu, po prostu mu się przyglądając. Wysławiał się jak troll podkręcony wróżkowym pyłem, wyglądał nieco lepiej - pewnie przez te przygaszone, zielone oczy, zdające się lśnić w półmroku mętną, szmaragdową poświatą. Będą ładnie prezentować się wyłupione, leżące na brudnej podłodze. Uśmiechnęła się lekko do swoich myśli, co zgrabnie zgrało się z dalszymi słowami mężczyzny. - Od kiedy owieczki mieszkają w pałacach? - zmarszczyła brwi, strzepując popiół prosto na lepiący się od brudu blat. - Może szukam po prostu pasterza, który odprowadzi mnie do domu - zastanowiła się na głos, miękko, trochę niepewnie, przesuwając wzrok z jego twarzy: w dół. Ubranie także pozostawiało wiele do życzenia, chociaż nie wyglądał, tak, jak większość tutejszych bywalców, przeciągniętych przez błota i dokowe latryny. Istotniejsze było jednak to, co kryło się pod szatą - wydawał się umięśniony i silny, cóż, będzie musiała bardzo szybko pozbawić go nie tylko różdżki, ale i zdolności poruszania się. W bezpośrednim, fizycznym starciu, z pewnością nie miałaby z nim sans. Zatrzymała spojrzenie dopiero na pasie, jakby zawstydzona szybko powracając w górę - przedmiotowe traktowanie męskiego ciała w kategorii ofiarnej sprawiało jej dużo przyjemności.
- Masz na myśli miecz? - spytała niewinnie, chcąc wytłumaczyć owinięcie jego ciała uważnym spojrzeniem: szukała atrybutów rycerskości i boleśnie się zawiodła. Subtelna pochwała ognistej whisky ponownie wywołała jej wesołość - zaśmiała się krótko, wewnętrznie nie mogąc wyjść z podziwu nad swoim opanowaniem: najchętniej warknęłaby z rosnącej frustracji, lecz zamiast tego spomiędzy krwistoczerwonych ust wyrwały się przyjemne, lekkie dźwięki radości. - Myślę, że twoje towarzystwo uprzyjemni mi ten wieczór - skomentowała, uparcie zasypując pomiędzy nimi przepaść uprzejmości: nie była panienką, nie była waćpanną, mogła za to zostać jego nową przyjaciółką - ostatnią, jaką pozna.
Musiała myśleć o władzy, jaką posiadła - w innym wypadku ugięłaby się pod ciężarem ostatnich wydarzeń. Pielęgnowała wątły kwiat pewności siebie, brutalnie poszarpany pasmem niefortunnych doświadczeń; było w tym coś żałosnego, miała tego świadomość, lecz nie znała już innego wyjścia, innej przyjemności, mogącej naprawić to, co nadwyrężyła samotność. Personalna wendetta nie należała do czynów chlubnych, lecz przecież była tylko człowiekiem, niezbyt radzącym sobie z upragnioną wolnością. Bez ograniczeń dziczała; to paradoksalnie bez obroży zaciśniętej na szyi zmieniała się z wyszkolonego, niebezpiecznego drapieżnika, w otępiałe zwierzę, uderzające ciągle o pręty niewidocznych krat. Powoli zaczynała być tego świadoma, tak samo jak braku drogi wyjścia. Tak wybrała - a więc poniesie konsekwencje. Tak wybrała - a i w tym koszmarze sobie poradzi, niezależnie, co jeszcze ześle jej rozbawiony niezależnością los.
Dzisiejszego wieczoru zdawał się jednak wyjątkowo łaskawy. Nie czekała długo, ba, nie zdążyła nawet mrugnąć, a już tuż obok niej rozsiadł się cień. W pierwszym momencie nawet nie spojrzała na nowego towarzysza, śledząc jedynie poczynania szorstkiej, nieco brudnej dłoni, sięgającej do papierośnicy. Uśmiechnęła się lekko do siebie - nie, to zdecydowanie nie był szlachcic: ryzyko spotkania tu kogoś o błękitnej krwi, której nie mogła przelać, było niskie, ale jednak istniało, lecz zwinne, nieco zgrabiałe ręce mężczyzny z pewnością nie należały do arystokraty.
Tak samo jak twarz, na którą w końcu przeniosła wzrok. Sine plamy, barwiące szarą skórę, podkreślały tylko dość niechlujny zarost, a cwaniacki uśmieszek dopełniał dzieła. Oto i on, towarzysz tego upojnego wieczoru; idealny w każdym parszywie śmierdzącym calu. Wolała nie wnikać, czy po prostu przesiąknął zapachem Parszywego Pasażera czy to może on sam wydziela trudny do zniesienia aromat, zamiast tego uniosła do góry jaśminowego papierosa, przesunęła po końcówce opuszką palca - jednak nie powinna liczyć tu na dżentelmenów - i zaciągnęła się powoli jaśminowym dymem, nieco łagodzącym węchowy dyskomfort.
- Inne przyjemności też odbierasz gwałtownie i bez pytania o pozwolenie? - spytała z dobrze odegranym rozbawieniem, przemieszanym z niewinnym niepokojem. Dziś grała gdzieś pomiędzy, nie na skrajnościach, a na drżącej nieoczywistości, płynnym przechodzeniu pomiędzy dziewczęcym zdezorientowaniem plugawym miejscem, w którym buntowniczo się zapędziła, a podszytą stalą pewnością siebie. Przez chwilę paliła w milczeniu, po prostu mu się przyglądając. Wysławiał się jak troll podkręcony wróżkowym pyłem, wyglądał nieco lepiej - pewnie przez te przygaszone, zielone oczy, zdające się lśnić w półmroku mętną, szmaragdową poświatą. Będą ładnie prezentować się wyłupione, leżące na brudnej podłodze. Uśmiechnęła się lekko do swoich myśli, co zgrabnie zgrało się z dalszymi słowami mężczyzny. - Od kiedy owieczki mieszkają w pałacach? - zmarszczyła brwi, strzepując popiół prosto na lepiący się od brudu blat. - Może szukam po prostu pasterza, który odprowadzi mnie do domu - zastanowiła się na głos, miękko, trochę niepewnie, przesuwając wzrok z jego twarzy: w dół. Ubranie także pozostawiało wiele do życzenia, chociaż nie wyglądał, tak, jak większość tutejszych bywalców, przeciągniętych przez błota i dokowe latryny. Istotniejsze było jednak to, co kryło się pod szatą - wydawał się umięśniony i silny, cóż, będzie musiała bardzo szybko pozbawić go nie tylko różdżki, ale i zdolności poruszania się. W bezpośrednim, fizycznym starciu, z pewnością nie miałaby z nim sans. Zatrzymała spojrzenie dopiero na pasie, jakby zawstydzona szybko powracając w górę - przedmiotowe traktowanie męskiego ciała w kategorii ofiarnej sprawiało jej dużo przyjemności.
- Masz na myśli miecz? - spytała niewinnie, chcąc wytłumaczyć owinięcie jego ciała uważnym spojrzeniem: szukała atrybutów rycerskości i boleśnie się zawiodła. Subtelna pochwała ognistej whisky ponownie wywołała jej wesołość - zaśmiała się krótko, wewnętrznie nie mogąc wyjść z podziwu nad swoim opanowaniem: najchętniej warknęłaby z rosnącej frustracji, lecz zamiast tego spomiędzy krwistoczerwonych ust wyrwały się przyjemne, lekkie dźwięki radości. - Myślę, że twoje towarzystwo uprzyjemni mi ten wieczór - skomentowała, uparcie zasypując pomiędzy nimi przepaść uprzejmości: nie była panienką, nie była waćpanną, mogła za to zostać jego nową przyjaciółką - ostatnią, jaką pozna.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Powierzchowność nie leżała w jego naturze, lecz kiedy spostrzegł kobietę od razu przyszło mu na myśl, iż jest wysoko urodzona, a w jej żyłach płynie czysta, nieskażona żadnym brudem krew. Zastanawiał go jednak fakt, co robiła w miejscu, gdzie ubogie panie służyły jako wieczorna rozrywka dla mieszczanów, którzy posiadali w kieszeni, choć kilka sykli. Parszywy pasażer nie był miejscem spędów ludzi zamożnych, więc takowi byli dla ulicznic jedyną sposobnością zarobku, ale nie oszukujmy się – nader ekskluzywny towar to nie był, cena zdecydowanie adekwatna do jakości.
Macnairowi daleko było do liczenia galeonów w sakiewce, a bliżej do kolekcjonowania alkoholowych zdobyczy w swoim barku. Nie zwracał uwagi na detale związane z wystrojem, obce mu było zachwycanie się nad ekskluzywnością i bogactwem, które nigdy nie było w jego zasięgu, ale i pragnieniach. Dążył do własnych celów, pogrążał się w zdobywaniu wiedzy i nowych tropów mających go doprowadzić do czegoś więcej jak skrzyni złota i tabunu kobiet, które gdyby tylko takową posiadał, otoczyły go z chęcią zamążpójścia. Życie na obczyźnie nie zmieniło w nim tylko kąta patrzenia, ale całą gamę poglądów związanych z podziałem ról, hierarchią społeczeństwa oraz przede wszystkim wartości tradycji. Powrót okazał się o wiele trudniejszy, jak przypuszczał, gdyż Londyn powitał go tym samym, co żegnał, a on zastając nowego oczekiwał czegoś więcej – znacznie więcej.
Nie odwracał spojrzenia od jej twarzy, choć zapewne wielu wprawiłaby w stan pewnego zawstydzenia aksamitnym pięknem, bijącą elegancją oraz swego rodzaju wyrafinowaniem w sposobie poruszania. Potrzebował dłuższej chwili, aby coś go tknęło, a w głowie zrodziła się myśl, która przecież wydawała się tak absurdalna, że dosłownie niemożliwa. Nietuzinkowa uroda, czarna długa szata i zmysłowo założona noga na nogę odtworzyła w jego myślach spotkanie, kiedy to z nieznaczną pomocą metamorfomagii wkroczył do kręgu w większości obcych mu ludzi. Nie wiedział czego miał się spodziewać, a mroczność i szaleńcza natura jego przyjaciela nie dodawała otuchy podczas przejścia przez próg. Mulciber nie pozostawił mu wyboru i choć obiecując gruszki na wierzbie w jakiś sposób zachęcił, to zbyt wiele niewiadomych i mus pracowania w grupie budził więcej niepewności i obaw, jak nadziei rzekomych korzyści. Było za późno, aby mógł się wycofać, choć w zasadzie nawet nie miał możliwości wyboru, toteż preferując opcje incognito zmienił swój ogólny wygląd nie dbając o szczegóły.
Przykuła wtedy na chwilę jego wzrok, siedząc nieopodal w tej samej pozycji z tą różnicą, że wtem jej twarz wydawała się bardziej zmęczona, przepełniona chęcią przelania krwi i dokonania jednego z najchwalebniejszych aktów – zemsty. Zapewne, gdyby choć odrobinę dbał o emocje, uczucia i sprawy innych zastanowiłby się, co mogło wydarzyć się w życiu ów dziewczyny, jednak tylko przeniósł spojrzenie na prowadzącego ruszając w kierunku swojego miejsca. Był mężczyzną – piękne kobiety skupiały na sobie jego wzrok, pobudzały fantazje i nasilały apetyt, ale nie stanowiły priorytetu, dla którego naraziłby własne zdrowie, a tym bardziej życie. Egoizm, cynizm i instynkt zapobiegawczy wiodły go przez codzienność, choć bywała ona istną sinusoidą nie mającą żadnej litości. Dla nikogo.
Jego dłonie były skażone pracą podobnie jak reszta ciała pokryta licznym bliznami, wciąż gojącymi się ranami lub zrostami będącymi pamiątkami po klątwach, z jakimi musiał się uporać. Ubiór z pewnością daleki był od arystokratycznych ideałów, albowiem niechlujnie wciśnięta za pasek ciemnoszarych spodni, biała koszula zdawała się mieć swoje lata, choć nie była brudna i zaniedbana. Zarzucona na ramiona czarna szata podróżowała wraz z szatynem i choć była zasłużona nie miał ochoty wymieniać jej na nową. Pod tym względem był prosty, wręcz szablonowy, jednakże zupełnie nie obniżał poprzez to własnej samooceny lawirującej gdzieś wysoko ponad ich głowami. Coś, co można było kupić, można było, także sprzedać. Wiedza stała ponad tym.
Węchowy dyskomfort mogła zawdzięczać i samej sobie, kiedy to z dumą przekroczyła progi śmierdzącego baru. Na próżno było tutaj szukać zadbanego kąta, a tym bardziej aksamitnego fotela, przy którym zaraz po zajęciu miejsca pojawiała się liczna służba oraz zielarz dbający o wyjątkowo wyrafinowaną i cieszącą zmysł woń. Nieuprzejmości nie były bronią, ale może po prostu trzymała swą dłoń zbyt blisko nosa i poszukując paskudnego źródła w każdym calu ów pubu winna pogodzić się z tym, że sama przesiąkła stęchniętą rybą na wskroś? Szczęście w tym, że swój swojego już później nie czuje.
Miękki głos otulił jego uszy, a następnie cichy śmiech zmusił do powrotu wzrokiem w kierunku jej twarzy. Był już praktycznie pewny, iż to ta sama kobieta, która zasiadła w przestronnej sali, jednak nie zamierzając się ujawniać nadal ciągnął ów farsę. W zasadzie się nie znali – po prostu przyszło im grać w tej samej drużynie, przyszło im pozbyć się głów tych samych osób. Jak dobra byłaś panno Tsagairt w kooperacji?
-Jeżeli wiąże się to z moją pracą to nie mam skrupułów.- uniósł brew z błyskiem pewności w oczach, bo mówił prawdę. Mogli na niego kląć, mogli traktować jak bezwartościowego robaka, jednak on zawsze osiągnął to, co sobie założył kierując się rozumem, nie emocjami. Był bezlitosny. -Jeżeli ów przyjemności mają jakikolwiek związek z drugim człowiekiem to jestem skłonny do negocjacji. Zuchwałość i pewność siebie stawiana na piedestale jest najprostszą drogą do świata, który daleki jest od wyśnionych ideałów. Tylko głupcy dochodzą do celów i korzyści siłą, a nie rozumem.- rzucił bez namysłu, bo nie traktował ów rozmowę jako zwykły dialog – wymianę poglądów podczas wieczornej ognistej. Preferował samotność, ale to właśnie towarzystwo potrafiło zrzucić wewnętrzne myśli; szalejące i zwiastujące zagładę demony na inny tor. Obcy byli jednak ryzykiem, a dziewczyna układając w swej głowie plan poćwiartowania i zrobienia gulaszu z ciała szatyna, nie stanowiła wyjątku. Czyż nie świadczyło to o fakcie, że tak naprawdę każdy w swej duszy dzierżył znamię próżności i powierzchowności? On, gdyby nie spotkanie, miałby ją za zwykłą dziewkę szukającą wrażeń wśród brudnych, okalanych zwierzęcą skórą ścian, zaś ona go za stałego, pijanego bywalca, którego jedynym życiowym przesłaniem był pełny kufel. Intrygująca hipokryzja.
Przewrócił oczami czując, że specjalnie łapała go za słówka, które przecież były zwykłym porównaniem. -Od kiedy tylko ktoś we wszechświecie uznał, że są gorsze i słabsze przez co potrzebują wyjątkowego nadzoru.- wzruszył bezradnie ramionami, bo był zdania, że zajmowanie się kobietami, jakby były od dziecka chore na plagę koszmarów stanowiło ujmę na ich honorze. Nastały trudne czasy i każdy zdolny winien chwycić różdżkę, a nie chować się w swym zamku czekając, aż wszyscy inni zrobią to za niego. -W takim razie powodzenia w szukaniu pasterza, obawiam się jednak, że tutaj znajdziesz w najlepszym przypadku kulę u nogi, która z uwagi na własne pijaństwo nawet nie będzie w stanie zrobić Ci krzywdy.- rzuciwszy rozejrzał się po brudnych kątach, w których zasiadały podejrzane typy, ale ich ręce były zbyt zajęte piersiami ulicznic, by widzieli, że choć przez moment raczył ich spojrzeniem. -Gdy byłem w Rosji, to poznałem pewną, ciekawą rodzinę...- zaczął, jednak momentalnie urwał bo właściwie uzmysłowił sobie, że nie było sensu zanudzać towarzyszki swoimi historiami. Nie wyglądała na taką, którą w jakikolwiek sposób mogłoby to zainteresować.
Ściągnął brwi widząc, jak wędrowała spojrzeniem po jego ciele. Nie potrafił wyczytać z jej oczu myśli, a co gorsza zamiarów, które miały tu odegrać kluczową rolę. Nie poznała go tego był pewien, jednak czy właśnie ów w as w rękawie nie wyjdzie na jaw zbyt późno? Macnair lubił grać na granicy i to mogło się okazać pierwszym gwoździem do jego trumny.
-Długi i ostry jak brzytwa.- zaśmiał się pod nosem, by po chwili stłumić uśmiech dużym łykiem mocnego trunku. Oczywiście, że nie krył wobec niego pochwał – whisky to było najlepsze, co mu się w życiu przytrafiło i wbrew pozorom pozostało najwierniejsze nie spoczywając na laurach. Mogła szydzić, było mu to obojętne, ale zapewne ów czerwonokrwista szminka, także była czymś w jej życiu najprawdziwszym, czymś czego nikt nie mógł zgnieść i odebrać, bo miała jej stuprocentową pewność. -Rzadko widuję tutaj kobiety, które mają na sobie coś więcej jak bieliznę. Cóż się stało, że demony zaprowadziły Cię do tego miejsca?- spojrzał na nią w zaciekawieniu, bo naprawdę zaskoczyła go wizyta kogoś godnego zdjęcia na pierwszej stronie modowej części proroka codziennego.
Macnairowi daleko było do liczenia galeonów w sakiewce, a bliżej do kolekcjonowania alkoholowych zdobyczy w swoim barku. Nie zwracał uwagi na detale związane z wystrojem, obce mu było zachwycanie się nad ekskluzywnością i bogactwem, które nigdy nie było w jego zasięgu, ale i pragnieniach. Dążył do własnych celów, pogrążał się w zdobywaniu wiedzy i nowych tropów mających go doprowadzić do czegoś więcej jak skrzyni złota i tabunu kobiet, które gdyby tylko takową posiadał, otoczyły go z chęcią zamążpójścia. Życie na obczyźnie nie zmieniło w nim tylko kąta patrzenia, ale całą gamę poglądów związanych z podziałem ról, hierarchią społeczeństwa oraz przede wszystkim wartości tradycji. Powrót okazał się o wiele trudniejszy, jak przypuszczał, gdyż Londyn powitał go tym samym, co żegnał, a on zastając nowego oczekiwał czegoś więcej – znacznie więcej.
Nie odwracał spojrzenia od jej twarzy, choć zapewne wielu wprawiłaby w stan pewnego zawstydzenia aksamitnym pięknem, bijącą elegancją oraz swego rodzaju wyrafinowaniem w sposobie poruszania. Potrzebował dłuższej chwili, aby coś go tknęło, a w głowie zrodziła się myśl, która przecież wydawała się tak absurdalna, że dosłownie niemożliwa. Nietuzinkowa uroda, czarna długa szata i zmysłowo założona noga na nogę odtworzyła w jego myślach spotkanie, kiedy to z nieznaczną pomocą metamorfomagii wkroczył do kręgu w większości obcych mu ludzi. Nie wiedział czego miał się spodziewać, a mroczność i szaleńcza natura jego przyjaciela nie dodawała otuchy podczas przejścia przez próg. Mulciber nie pozostawił mu wyboru i choć obiecując gruszki na wierzbie w jakiś sposób zachęcił, to zbyt wiele niewiadomych i mus pracowania w grupie budził więcej niepewności i obaw, jak nadziei rzekomych korzyści. Było za późno, aby mógł się wycofać, choć w zasadzie nawet nie miał możliwości wyboru, toteż preferując opcje incognito zmienił swój ogólny wygląd nie dbając o szczegóły.
Przykuła wtedy na chwilę jego wzrok, siedząc nieopodal w tej samej pozycji z tą różnicą, że wtem jej twarz wydawała się bardziej zmęczona, przepełniona chęcią przelania krwi i dokonania jednego z najchwalebniejszych aktów – zemsty. Zapewne, gdyby choć odrobinę dbał o emocje, uczucia i sprawy innych zastanowiłby się, co mogło wydarzyć się w życiu ów dziewczyny, jednak tylko przeniósł spojrzenie na prowadzącego ruszając w kierunku swojego miejsca. Był mężczyzną – piękne kobiety skupiały na sobie jego wzrok, pobudzały fantazje i nasilały apetyt, ale nie stanowiły priorytetu, dla którego naraziłby własne zdrowie, a tym bardziej życie. Egoizm, cynizm i instynkt zapobiegawczy wiodły go przez codzienność, choć bywała ona istną sinusoidą nie mającą żadnej litości. Dla nikogo.
Jego dłonie były skażone pracą podobnie jak reszta ciała pokryta licznym bliznami, wciąż gojącymi się ranami lub zrostami będącymi pamiątkami po klątwach, z jakimi musiał się uporać. Ubiór z pewnością daleki był od arystokratycznych ideałów, albowiem niechlujnie wciśnięta za pasek ciemnoszarych spodni, biała koszula zdawała się mieć swoje lata, choć nie była brudna i zaniedbana. Zarzucona na ramiona czarna szata podróżowała wraz z szatynem i choć była zasłużona nie miał ochoty wymieniać jej na nową. Pod tym względem był prosty, wręcz szablonowy, jednakże zupełnie nie obniżał poprzez to własnej samooceny lawirującej gdzieś wysoko ponad ich głowami. Coś, co można było kupić, można było, także sprzedać. Wiedza stała ponad tym.
Węchowy dyskomfort mogła zawdzięczać i samej sobie, kiedy to z dumą przekroczyła progi śmierdzącego baru. Na próżno było tutaj szukać zadbanego kąta, a tym bardziej aksamitnego fotela, przy którym zaraz po zajęciu miejsca pojawiała się liczna służba oraz zielarz dbający o wyjątkowo wyrafinowaną i cieszącą zmysł woń. Nieuprzejmości nie były bronią, ale może po prostu trzymała swą dłoń zbyt blisko nosa i poszukując paskudnego źródła w każdym calu ów pubu winna pogodzić się z tym, że sama przesiąkła stęchniętą rybą na wskroś? Szczęście w tym, że swój swojego już później nie czuje.
Miękki głos otulił jego uszy, a następnie cichy śmiech zmusił do powrotu wzrokiem w kierunku jej twarzy. Był już praktycznie pewny, iż to ta sama kobieta, która zasiadła w przestronnej sali, jednak nie zamierzając się ujawniać nadal ciągnął ów farsę. W zasadzie się nie znali – po prostu przyszło im grać w tej samej drużynie, przyszło im pozbyć się głów tych samych osób. Jak dobra byłaś panno Tsagairt w kooperacji?
-Jeżeli wiąże się to z moją pracą to nie mam skrupułów.- uniósł brew z błyskiem pewności w oczach, bo mówił prawdę. Mogli na niego kląć, mogli traktować jak bezwartościowego robaka, jednak on zawsze osiągnął to, co sobie założył kierując się rozumem, nie emocjami. Był bezlitosny. -Jeżeli ów przyjemności mają jakikolwiek związek z drugim człowiekiem to jestem skłonny do negocjacji. Zuchwałość i pewność siebie stawiana na piedestale jest najprostszą drogą do świata, który daleki jest od wyśnionych ideałów. Tylko głupcy dochodzą do celów i korzyści siłą, a nie rozumem.- rzucił bez namysłu, bo nie traktował ów rozmowę jako zwykły dialog – wymianę poglądów podczas wieczornej ognistej. Preferował samotność, ale to właśnie towarzystwo potrafiło zrzucić wewnętrzne myśli; szalejące i zwiastujące zagładę demony na inny tor. Obcy byli jednak ryzykiem, a dziewczyna układając w swej głowie plan poćwiartowania i zrobienia gulaszu z ciała szatyna, nie stanowiła wyjątku. Czyż nie świadczyło to o fakcie, że tak naprawdę każdy w swej duszy dzierżył znamię próżności i powierzchowności? On, gdyby nie spotkanie, miałby ją za zwykłą dziewkę szukającą wrażeń wśród brudnych, okalanych zwierzęcą skórą ścian, zaś ona go za stałego, pijanego bywalca, którego jedynym życiowym przesłaniem był pełny kufel. Intrygująca hipokryzja.
Przewrócił oczami czując, że specjalnie łapała go za słówka, które przecież były zwykłym porównaniem. -Od kiedy tylko ktoś we wszechświecie uznał, że są gorsze i słabsze przez co potrzebują wyjątkowego nadzoru.- wzruszył bezradnie ramionami, bo był zdania, że zajmowanie się kobietami, jakby były od dziecka chore na plagę koszmarów stanowiło ujmę na ich honorze. Nastały trudne czasy i każdy zdolny winien chwycić różdżkę, a nie chować się w swym zamku czekając, aż wszyscy inni zrobią to za niego. -W takim razie powodzenia w szukaniu pasterza, obawiam się jednak, że tutaj znajdziesz w najlepszym przypadku kulę u nogi, która z uwagi na własne pijaństwo nawet nie będzie w stanie zrobić Ci krzywdy.- rzuciwszy rozejrzał się po brudnych kątach, w których zasiadały podejrzane typy, ale ich ręce były zbyt zajęte piersiami ulicznic, by widzieli, że choć przez moment raczył ich spojrzeniem. -Gdy byłem w Rosji, to poznałem pewną, ciekawą rodzinę...- zaczął, jednak momentalnie urwał bo właściwie uzmysłowił sobie, że nie było sensu zanudzać towarzyszki swoimi historiami. Nie wyglądała na taką, którą w jakikolwiek sposób mogłoby to zainteresować.
Ściągnął brwi widząc, jak wędrowała spojrzeniem po jego ciele. Nie potrafił wyczytać z jej oczu myśli, a co gorsza zamiarów, które miały tu odegrać kluczową rolę. Nie poznała go tego był pewien, jednak czy właśnie ów w as w rękawie nie wyjdzie na jaw zbyt późno? Macnair lubił grać na granicy i to mogło się okazać pierwszym gwoździem do jego trumny.
-Długi i ostry jak brzytwa.- zaśmiał się pod nosem, by po chwili stłumić uśmiech dużym łykiem mocnego trunku. Oczywiście, że nie krył wobec niego pochwał – whisky to było najlepsze, co mu się w życiu przytrafiło i wbrew pozorom pozostało najwierniejsze nie spoczywając na laurach. Mogła szydzić, było mu to obojętne, ale zapewne ów czerwonokrwista szminka, także była czymś w jej życiu najprawdziwszym, czymś czego nikt nie mógł zgnieść i odebrać, bo miała jej stuprocentową pewność. -Rzadko widuję tutaj kobiety, które mają na sobie coś więcej jak bieliznę. Cóż się stało, że demony zaprowadziły Cię do tego miejsca?- spojrzał na nią w zaciekawieniu, bo naprawdę zaskoczyła go wizyta kogoś godnego zdjęcia na pierwszej stronie modowej części proroka codziennego.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Pojawienie się tego wieczoru w Parszywym Pasażerze nie było mądre - doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Serwowana na gorąco zemsta zawsze obracała się przeciwko mścicielowi, zwłaszcza, jeśli ten dobierał ofiary przypadkowo, omijając ofiarę, jakiej powinien zapewnić niezapomniane wrażenia. Patrzyła na swoje błędy z dystansu, logicznie oceniając prawdopodobieństwo powodzenia i stopień żałosności tak chaotycznych działań, lecz nie miała wpływu na zboczenie z uprzednio obranej ścieżki. Stała się wobec siebie samej bezsilna i obca, szarpana wiatrem lekkomyślności na wszelkie strony. Potrzebowała ustabilizowania, kręgosłupa, jasnych zasad - ale te roztrzaskały się w proch, a wraz z nimi świat, jaki znała. Chciała widzieć go w wywołanych własnoręcznie płomieniach a musiała obserwować spektakl wyreżyserowany i zagrany przez kogoś innego. Nie podobało jej się to, tęskniła za poczuciem kontroli, choćby złudnym, za przewidywalną fabułą, za marionetkami poruszającymi się tak, jak im zagra. Zbyt długo była bezwolną ofiarą, by odpuścić nawet ryzykowną przyjemność, którą miał jej zagwarantować przypadkowy mężczyzna.
Ten, który właśnie się do niej dosiadł, nieświadomy zagrożenia, wydawał się spełniać wszelkie kryteria. Prosty cwaniaczek - ach, jakże szybko go oceniła, zaślepiona wewnętrznym głodem - wygadany, odważny, pochodzący z nizin społecznych. Nie stanowiący zagrożenia - chyba, że zanim dotrą do kulminacyjnego punktu tego wieczoru, przesadzi z alkoholem i zwymiotuje na jej buty. W zasadzie - przyjemny dla oka; brzydziłaby się któregoś z tych śmierdzących mętów, pokładających się na brudnych stolikach i równie nieczystych kobietach, chichoczących w tak wysokich rejestrach, że zaczynała boleć ją głowa. A najsłodszym sposobem na migrenę - był zapach czyjejś krwi. Ta nieznajomego zielononokiego z pewnością działała tak samo, jak innych pionków w dawno nierozegranej grze. Uśmiechnęła się, unosząc ponownie szklankę do ust - jeszcze kilka łyków alkoholu nie powinno jej zaszkodzić, przynajmniej znieczuli zmysł węchu.
- A czym zajmuje się mój dzisiejszy rycerz? - spytała z zainteresowaniem; tak, opowiedz mi wspaniałe historię łowcy głów, złodzieja, dilera albo znudzonego urzędnika Ministerstwa: w zasadzie, mężczyzna mógł być każdym. Szkoda tylko, że godząc się na tak szerokie spektrum możliwości, Deirdre pozostawała ślepa na fakt, że mógł być także kimś, kogo znała. Albo - kto znał ją. - Cóż za mądre słowa - skwitowała z mimowolnym poruszeniem. A więc miała do czynienia z kimś o względnie gołębim sercu, doskonale. Negocjacja w odbieraniu przyjemności i względny szacunek do drugiego człowieka - to nic, że podyktowane bezdusznym rachunkiem zysków i strat a nie dobrym serduszkiem - stawiał go znacznie ponad nieprzejmującymi się ewentualnym niebezpieczeństwem mętami. Prawie było jej szkoda - skrzywdzić kogoś, kto tak wielbił rozum i z taką racjonalnością podchodził do dość nieoczywistych moralnie kwestii. Zaśmiała się ponownie, cicho, nie odejmując szklanki od ust, a równe ostre zęby zastukały nieprzyjemnie o szkło. Wychyliła trunek do końca, odkładając brudne naczynie na lepiący się blat. Będzie po tym wieczorze szorować się przed dwie godziny, trudno. - A więc następną kolejkę wypijmy za rozsądek i ostrożność - zaproponowała miękko, strzepując popiół do pustej szklanki, dopiero po sekundzie reflektując się, że zapewne następną porcję alkoholu podadzą jej w tej samej szklance. Uśmiechnęła się kącikiem ust, trudno, jakoś to przełknie.
- Czy więc wyglądam ci na owcę? - spytała niby wesoło, jednak jej spojrzenie pozostawało nieco zimne, prowokujące. Dawno nie toczyła tak przypadkowej rozmowy - te w Wenus rządziły się innymi prawami. Rozejrzała się po sali - nieznajomy miał rację, nikt tutaj nie mógł zrobić jej krzywdy; alkohol lał się zbyt intensywnym strumieniem, by ktokolwiek mógł naprawdę komuś zagrozić: nie licząc, rzecz jasna, obrażeń spowodowanych potłuczonym na głowie szkłem lub nożem wbitym w wnętrzności. Różdżki i tak zdawały się bezużyteczne a zaklęcia kapryśne - zdawała sobie z tego sprawę, ale skoro i tak ryzykowała tej nocy: nie miała nic do stracenia. Na jej twarzy wykwitł teatralny smutek - Mam nadzieję, że mimo wszystko znajdzie się ktoś, kto się mną zaopiekuje - była bliska zamrugania niewinnie oczami, ale zamiast tego uśmiechnęła się ponownie. Nieużywane mięśnie zanikają, a te odpowiedzialne za rozdawanie zachwycających uśmiechów, tworzących w jej policzkach rozkoszne dołeczki, już dawno nie były przydatne. Kąciki ust prawie ją bolały, ale mimo to wyglądała w pełni naturalnie - lata kłamliwej praktyki.
- Rodzinę, która...? - zagadnęła, słysząc początek historii o rosyjskiej rodzinie, ponownie przenosząc wzrok na jego twarz. W blasku gasnących świec - niemożliwą do rozpoznania i umiejscowienia w niedawnym spotkaniu. Chciała, by opowiadał - mężczyźni uwielbiali snuć historie, wystarczyło wtedy słuchać z uśmiechem. Dalej, kontynuuj, mój drogi - objęła krwistoczerwonymi ustami papierosa i zaciągnęła się nim ponownie, głęboko. Jak dobrze poczuć w płucach dym. Jak dobrze będzie - ten dym wepchnąć do jego gardła czarnomagiczną klątwą.
- Zazwyczaj nie wierzę na słowo w podobne zapewnienia - odparła słodko, ponownie mierząc go oceniającym spojrzeniem, już nie mogącym zostać uznanym za przypadkowe czy nieśmiałe. Długość nie miała znaczenia, ostrość także, nie w starciu z czarną magią. Oby tylko była jej tej nocy posłuszna - i oby towarzysz nie spłoszył się zbyt szybko; kto wie, może pod fasadą poobijanego zakapiora kryła się wrażliwa, romantyczna dusza? - Może moje kompletne ubranie to jedynie kwestia czasu? - odparła w nieco poważniejszym zastanowieniu, dopalając papierosa do końca. Nie odrywając spojrzenia od intensywnie zielonych oczu mężczyzny, zgasiła niedopałek na blacie - zostawił czarny ślad, jeden z wielu, znaczących to miejsce. - Albo miejsca - zerknęła przelotnie na schody prowadzące na górę; tak, jeśli wieczór miał skończyć się w zaplanowany sposób, potrzebowała znacznie więcej dyskrecji. Zignorowała drugie pytanie, roztargniona subtelną prowokacją: jeśli będzie miał wystarczająco dużo odwagi - bo przecież nie szczęścia - pozna jej demony aż zbyt dokładnie.
Ten, który właśnie się do niej dosiadł, nieświadomy zagrożenia, wydawał się spełniać wszelkie kryteria. Prosty cwaniaczek - ach, jakże szybko go oceniła, zaślepiona wewnętrznym głodem - wygadany, odważny, pochodzący z nizin społecznych. Nie stanowiący zagrożenia - chyba, że zanim dotrą do kulminacyjnego punktu tego wieczoru, przesadzi z alkoholem i zwymiotuje na jej buty. W zasadzie - przyjemny dla oka; brzydziłaby się któregoś z tych śmierdzących mętów, pokładających się na brudnych stolikach i równie nieczystych kobietach, chichoczących w tak wysokich rejestrach, że zaczynała boleć ją głowa. A najsłodszym sposobem na migrenę - był zapach czyjejś krwi. Ta nieznajomego zielononokiego z pewnością działała tak samo, jak innych pionków w dawno nierozegranej grze. Uśmiechnęła się, unosząc ponownie szklankę do ust - jeszcze kilka łyków alkoholu nie powinno jej zaszkodzić, przynajmniej znieczuli zmysł węchu.
- A czym zajmuje się mój dzisiejszy rycerz? - spytała z zainteresowaniem; tak, opowiedz mi wspaniałe historię łowcy głów, złodzieja, dilera albo znudzonego urzędnika Ministerstwa: w zasadzie, mężczyzna mógł być każdym. Szkoda tylko, że godząc się na tak szerokie spektrum możliwości, Deirdre pozostawała ślepa na fakt, że mógł być także kimś, kogo znała. Albo - kto znał ją. - Cóż za mądre słowa - skwitowała z mimowolnym poruszeniem. A więc miała do czynienia z kimś o względnie gołębim sercu, doskonale. Negocjacja w odbieraniu przyjemności i względny szacunek do drugiego człowieka - to nic, że podyktowane bezdusznym rachunkiem zysków i strat a nie dobrym serduszkiem - stawiał go znacznie ponad nieprzejmującymi się ewentualnym niebezpieczeństwem mętami. Prawie było jej szkoda - skrzywdzić kogoś, kto tak wielbił rozum i z taką racjonalnością podchodził do dość nieoczywistych moralnie kwestii. Zaśmiała się ponownie, cicho, nie odejmując szklanki od ust, a równe ostre zęby zastukały nieprzyjemnie o szkło. Wychyliła trunek do końca, odkładając brudne naczynie na lepiący się blat. Będzie po tym wieczorze szorować się przed dwie godziny, trudno. - A więc następną kolejkę wypijmy za rozsądek i ostrożność - zaproponowała miękko, strzepując popiół do pustej szklanki, dopiero po sekundzie reflektując się, że zapewne następną porcję alkoholu podadzą jej w tej samej szklance. Uśmiechnęła się kącikiem ust, trudno, jakoś to przełknie.
- Czy więc wyglądam ci na owcę? - spytała niby wesoło, jednak jej spojrzenie pozostawało nieco zimne, prowokujące. Dawno nie toczyła tak przypadkowej rozmowy - te w Wenus rządziły się innymi prawami. Rozejrzała się po sali - nieznajomy miał rację, nikt tutaj nie mógł zrobić jej krzywdy; alkohol lał się zbyt intensywnym strumieniem, by ktokolwiek mógł naprawdę komuś zagrozić: nie licząc, rzecz jasna, obrażeń spowodowanych potłuczonym na głowie szkłem lub nożem wbitym w wnętrzności. Różdżki i tak zdawały się bezużyteczne a zaklęcia kapryśne - zdawała sobie z tego sprawę, ale skoro i tak ryzykowała tej nocy: nie miała nic do stracenia. Na jej twarzy wykwitł teatralny smutek - Mam nadzieję, że mimo wszystko znajdzie się ktoś, kto się mną zaopiekuje - była bliska zamrugania niewinnie oczami, ale zamiast tego uśmiechnęła się ponownie. Nieużywane mięśnie zanikają, a te odpowiedzialne za rozdawanie zachwycających uśmiechów, tworzących w jej policzkach rozkoszne dołeczki, już dawno nie były przydatne. Kąciki ust prawie ją bolały, ale mimo to wyglądała w pełni naturalnie - lata kłamliwej praktyki.
- Rodzinę, która...? - zagadnęła, słysząc początek historii o rosyjskiej rodzinie, ponownie przenosząc wzrok na jego twarz. W blasku gasnących świec - niemożliwą do rozpoznania i umiejscowienia w niedawnym spotkaniu. Chciała, by opowiadał - mężczyźni uwielbiali snuć historie, wystarczyło wtedy słuchać z uśmiechem. Dalej, kontynuuj, mój drogi - objęła krwistoczerwonymi ustami papierosa i zaciągnęła się nim ponownie, głęboko. Jak dobrze poczuć w płucach dym. Jak dobrze będzie - ten dym wepchnąć do jego gardła czarnomagiczną klątwą.
- Zazwyczaj nie wierzę na słowo w podobne zapewnienia - odparła słodko, ponownie mierząc go oceniającym spojrzeniem, już nie mogącym zostać uznanym za przypadkowe czy nieśmiałe. Długość nie miała znaczenia, ostrość także, nie w starciu z czarną magią. Oby tylko była jej tej nocy posłuszna - i oby towarzysz nie spłoszył się zbyt szybko; kto wie, może pod fasadą poobijanego zakapiora kryła się wrażliwa, romantyczna dusza? - Może moje kompletne ubranie to jedynie kwestia czasu? - odparła w nieco poważniejszym zastanowieniu, dopalając papierosa do końca. Nie odrywając spojrzenia od intensywnie zielonych oczu mężczyzny, zgasiła niedopałek na blacie - zostawił czarny ślad, jeden z wielu, znaczących to miejsce. - Albo miejsca - zerknęła przelotnie na schody prowadzące na górę; tak, jeśli wieczór miał skończyć się w zaplanowany sposób, potrzebowała znacznie więcej dyskrecji. Zignorowała drugie pytanie, roztargniona subtelną prowokacją: jeśli będzie miał wystarczająco dużo odwagi - bo przecież nie szczęścia - pozna jej demony aż zbyt dokładnie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Sala główna
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer