Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata :: Próby Zakonników
Frederick Fox
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
| 12.04.1956
Cisza kwietniowego wieczoru wydawała się wręcz nierealna. jeszcze dzień wcześniej pogoda przypominała bardziej mroźny garniec, niż jakiekolwiek wiosenne przebudzenie. Ale wokół Kwatery panował spokój, chociaż Frederick mógł przypuszczać, że jest to cisza przez burzą, szept zwiastujący zmianę. Wszystko przez jedną decyzję. I poświęcenie.
Biały kot siedzący w wejściu był pierwszy, co dostrzegł Frederick. Bieluśkie futro lśniło, a bijące z wnętrza, ciepłe światło - zapraszało. Zwierzak poruszył się niespokojnie, przyglądając mężczyźnie i z wyraźnym zaciekawieniem obserwowało. wystarczył krok, a kot zgrabnie podniósł się i odwrócił, by truchtem pognać w stronę kolejnego pomieszczenia i źródła światła. Nie trudno było zgadnąć, gdzie kierować kroki. W salonie, na miękkim fotelu siedziała Bathilda. Dłonie oparte na kolanach, przechylona na bok głowa i półprzymknięte powieki mogły przez moment sugerować, że spała. Ale z chwilą, gdy Frederick zatrzymał się w salonie, na kobiecej twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
- Jesteś - głos miała ciepły, spokojny, chociaż poważny - Przeszedłeś długą drogę, żeby się tu dostać. Długą ścieżkę, która wyznaczyła ci cel. Cieszę się, że trafiłeś właściwie, ale....muszę ci kilka rzeczy wyjaśnić. Zanim zapytam jeszcze raz, czy jesteś gotów - kobieta uniosła się w fotelu, wyciągając przed siebie dłoń - Usiądź proszę i posłuchaj - w drugim ręku Profesor pojawiła się różdżka, by gestem przysunąć stolik i dwa parujące już kubki herbaty - Fredericku, czy może..Lycusie - Bathilda odłożyła różdżkę obok siebie. Spoglądała badawczo na przybyłego, ale w tęczówkach nie można było znaleźć nagany - Zdążyłeś poświęcić już wiele. To trudna droga, którą przebyłeś i...jeszcze trudniejsza będzie cię czekać. Próba, to ciężkie wyzwanie, które zweryfikuje co rzeczywiście znajduje się w twoim sercu. Będziesz musiał zmierzyć się z tym, czego boisz się najbardziej, z drzemiącymi demonami i pragnieniami, bólem i tajemnicami, które otoczył cień - przerwała na moment mrożąc oczy - każda decyzja ma swoje konsekwencje, a Próba nie jest w tym względzie różna. Twój wybór, będzie niósł ze sobą odpowiedzialność, będzie wymagał rzeczywistego poświęcenie i...może cię nawet zabić. Tam nie ma miejsca dla beztroski - kąciku ust uniosły się, by zagościł smutny uśmiech - ale wierzę w ciebie. Widzę w tobie siłę - tym razem to biały kot przerwał płynące słowa. Wskoczył na kolana starszej kobiety i cicho mrucząc ułożył się na jej kolanach - Dlatego pytam jeszcze raz. Jesteś gotów? To moment, w którym możesz się wycofać - nim mężczyzna odpowiedział, wyciągnęła ku niemu dłoń, by z typowym dla siebie ciepłem, pogładzić wierzch dłoni aurora, jakby tym drobnym gestem chciała przekazać odrobinę swej pewności.
| Na odpis masz 48h
Cisza kwietniowego wieczoru wydawała się wręcz nierealna. jeszcze dzień wcześniej pogoda przypominała bardziej mroźny garniec, niż jakiekolwiek wiosenne przebudzenie. Ale wokół Kwatery panował spokój, chociaż Frederick mógł przypuszczać, że jest to cisza przez burzą, szept zwiastujący zmianę. Wszystko przez jedną decyzję. I poświęcenie.
Biały kot siedzący w wejściu był pierwszy, co dostrzegł Frederick. Bieluśkie futro lśniło, a bijące z wnętrza, ciepłe światło - zapraszało. Zwierzak poruszył się niespokojnie, przyglądając mężczyźnie i z wyraźnym zaciekawieniem obserwowało. wystarczył krok, a kot zgrabnie podniósł się i odwrócił, by truchtem pognać w stronę kolejnego pomieszczenia i źródła światła. Nie trudno było zgadnąć, gdzie kierować kroki. W salonie, na miękkim fotelu siedziała Bathilda. Dłonie oparte na kolanach, przechylona na bok głowa i półprzymknięte powieki mogły przez moment sugerować, że spała. Ale z chwilą, gdy Frederick zatrzymał się w salonie, na kobiecej twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
- Jesteś - głos miała ciepły, spokojny, chociaż poważny - Przeszedłeś długą drogę, żeby się tu dostać. Długą ścieżkę, która wyznaczyła ci cel. Cieszę się, że trafiłeś właściwie, ale....muszę ci kilka rzeczy wyjaśnić. Zanim zapytam jeszcze raz, czy jesteś gotów - kobieta uniosła się w fotelu, wyciągając przed siebie dłoń - Usiądź proszę i posłuchaj - w drugim ręku Profesor pojawiła się różdżka, by gestem przysunąć stolik i dwa parujące już kubki herbaty - Fredericku, czy może..Lycusie - Bathilda odłożyła różdżkę obok siebie. Spoglądała badawczo na przybyłego, ale w tęczówkach nie można było znaleźć nagany - Zdążyłeś poświęcić już wiele. To trudna droga, którą przebyłeś i...jeszcze trudniejsza będzie cię czekać. Próba, to ciężkie wyzwanie, które zweryfikuje co rzeczywiście znajduje się w twoim sercu. Będziesz musiał zmierzyć się z tym, czego boisz się najbardziej, z drzemiącymi demonami i pragnieniami, bólem i tajemnicami, które otoczył cień - przerwała na moment mrożąc oczy - każda decyzja ma swoje konsekwencje, a Próba nie jest w tym względzie różna. Twój wybór, będzie niósł ze sobą odpowiedzialność, będzie wymagał rzeczywistego poświęcenie i...może cię nawet zabić. Tam nie ma miejsca dla beztroski - kąciku ust uniosły się, by zagościł smutny uśmiech - ale wierzę w ciebie. Widzę w tobie siłę - tym razem to biały kot przerwał płynące słowa. Wskoczył na kolana starszej kobiety i cicho mrucząc ułożył się na jej kolanach - Dlatego pytam jeszcze raz. Jesteś gotów? To moment, w którym możesz się wycofać - nim mężczyzna odpowiedział, wyciągnęła ku niemu dłoń, by z typowym dla siebie ciepłem, pogładzić wierzch dłoni aurora, jakby tym drobnym gestem chciała przekazać odrobinę swej pewności.
| Na odpis masz 48h
Podróż do kwatery Zakonu Feniksa jak zwykle przebiegała podobnie – zanim teleportowałem się w okolice otaczającego chatę lasu, zmieniałem tożsamość, kilkakrotnie upewniając się, czy nikt nie podąża w moje ślady. Już na miejscu powtarzałem czynność trzykrotnie, by w końcu podjąć marsz w stronę drzwi. Nawet potężne zaklęcie strzegące drewnianego budynku przed niepożądanymi gośćmi nie zwalniało mnie z ostrożności.
Po przekroczeniu progu, wracałem do swojej prawdziwej twarzy. Chata była ostatnim bastionem w Londynie, który uważałem za miejsce całkowicie bezpieczne – a jednak tego wieczoru towarzyszyło mi napięcie. Znajomy kot zwiastował obecność Bathildy, przez moment stając się moim przewodnikiem, choć dobrze wiedziałem, gdzie powinienem skierować swoje kroki.
Skinąłem staruszce w geście powitania, a pod moim nosem, niczym nieodłączny, boski atrybut, zabłąkał się uśmiech.
- Wolę swoje imię, pani profesor. - Podkreśliłem, zajmując sąsiedni fotel. Wspomnienie Lycusa Malfoya, jak zwykle, wywołało u mnie niespokojną reakcję. Moje wargi wygięły się jednak w lekkim uśmiechu, choć zupełnie innym od tego, który zwykł gościć na mojej twarzy. Dało się dostrzec w nim cień powagi i jakiegoś nieprzeniknionego smutku.
Słuchałem kobiety w niepodobnym do siebie milczeniu, rozkładając na czynniki pierwsze każde jej słowo. Nie wątpiłem, że kryje się w nich klucz do przejścia próby. I choć byłem przyuczony do nieustannego ryzykowania życia, komórki pod moją skórą tańczyły niespokojnie. Dobrowolnie oddawałem się w ręce wielkiej niewiadomej, prawdopodobnie nawet nie będąc w stanie wyobrazić sobie tego, co na mnie czekało. Poddałem się więc ślepej wierze. Intuicji, która nie pozwalała mi na to, aby się wycofać. By – podobnie jak przez całe dotychczasowe życie – iść pod wiatr, stawiając czoła wszystkim przeciwieństwom.
Porzucenie beztroski było wysoką zapłatą, jednak tę radę uznałem za wyjątkowo cenną.
- Zakon Feniksa mnie potrzebuje. - Zacząłem po chwili milczenia, które wykorzystałem na uporządkowanie myśli. - Nie mam niczego do stracenia, a moje nagłe odejście nie wypali dziury w niczyim sercu. - Choć łudziłem się, że kilkoro Zakonników być może odczułoby chwilową pustkę – chwilową, bo przecież wszyscy walczyliśmy o jedną sprawę, świadomi najwyższej ceny, świadomi kruchości naszych żyć, czego aż nazbyt dobitnie dowiodły ostatnie miesiące. - Jestem gotowy.
Byłem od momentu, gdy Fawkes pozostawił na mojej poduszce pióro. Z miesiąca na miesiąc sprawy Zakonu pochłaniały mnie coraz bardziej, uświadamiając, że pracą aurora nie jestem w stanie zmienić niczego.
Chciałem zmienić wszystko.
Po przekroczeniu progu, wracałem do swojej prawdziwej twarzy. Chata była ostatnim bastionem w Londynie, który uważałem za miejsce całkowicie bezpieczne – a jednak tego wieczoru towarzyszyło mi napięcie. Znajomy kot zwiastował obecność Bathildy, przez moment stając się moim przewodnikiem, choć dobrze wiedziałem, gdzie powinienem skierować swoje kroki.
Skinąłem staruszce w geście powitania, a pod moim nosem, niczym nieodłączny, boski atrybut, zabłąkał się uśmiech.
- Wolę swoje imię, pani profesor. - Podkreśliłem, zajmując sąsiedni fotel. Wspomnienie Lycusa Malfoya, jak zwykle, wywołało u mnie niespokojną reakcję. Moje wargi wygięły się jednak w lekkim uśmiechu, choć zupełnie innym od tego, który zwykł gościć na mojej twarzy. Dało się dostrzec w nim cień powagi i jakiegoś nieprzeniknionego smutku.
Słuchałem kobiety w niepodobnym do siebie milczeniu, rozkładając na czynniki pierwsze każde jej słowo. Nie wątpiłem, że kryje się w nich klucz do przejścia próby. I choć byłem przyuczony do nieustannego ryzykowania życia, komórki pod moją skórą tańczyły niespokojnie. Dobrowolnie oddawałem się w ręce wielkiej niewiadomej, prawdopodobnie nawet nie będąc w stanie wyobrazić sobie tego, co na mnie czekało. Poddałem się więc ślepej wierze. Intuicji, która nie pozwalała mi na to, aby się wycofać. By – podobnie jak przez całe dotychczasowe życie – iść pod wiatr, stawiając czoła wszystkim przeciwieństwom.
Porzucenie beztroski było wysoką zapłatą, jednak tę radę uznałem za wyjątkowo cenną.
- Zakon Feniksa mnie potrzebuje. - Zacząłem po chwili milczenia, które wykorzystałem na uporządkowanie myśli. - Nie mam niczego do stracenia, a moje nagłe odejście nie wypali dziury w niczyim sercu. - Choć łudziłem się, że kilkoro Zakonników być może odczułoby chwilową pustkę – chwilową, bo przecież wszyscy walczyliśmy o jedną sprawę, świadomi najwyższej ceny, świadomi kruchości naszych żyć, czego aż nazbyt dobitnie dowiodły ostatnie miesiące. - Jestem gotowy.
Byłem od momentu, gdy Fawkes pozostawił na mojej poduszce pióro. Z miesiąca na miesiąc sprawy Zakonu pochłaniały mnie coraz bardziej, uświadamiając, że pracą aurora nie jestem w stanie zmienić niczego.
Chciałem zmienić wszystko.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Staruszka poruszyła się w fotelu i odwzajemniła uśmiech aurora. Nie mogła mu odmówić podobnego gestu - Rozumiem, aczkolwiek...pamiętaj kim jesteś. Kim rzeczywiście jesteś. To będzie ważne - powiedziała tylko. Wiedziała, że czekać go będzie najważniejsza w jego życiu przeprawa. A moment zapalny rozpoczął się z chwilą, gdy padły słowa o gotowości. Kiwnęła głową, przyjmując decyzję.
- Nie bądź zbyt pochopny w ocenach. Starta...może być większa, niż ci się wydaje - nie karciła, przypominała - Gdy minie czas Próby i do mnie wrócisz, zostaniesz na zawsze złączony z magią Zakonu. Do tego czasu - możesz się wycofać, a teraz....sięgnij po światło - to mówiąc odłożyła różdżkę, a dłoń wsunęła w kieszeń. W pomarszczonych palcach pojawił się znajomy artefakt - wygaszacz. Ten sam, który jaśniał podczas spotkania, ten sam obleczony ciepłem i niezidentyfikowaną magią. Ten sam, który skupiał na sobie spojrzenia, niby kalejdoskop mieniąc w sobie blask i tajemnicę.
Bathilda wypuściła rękę aura, pozwalając by sam sięgnął po przedmiot emanujący coraz jaśniejszym światłem. Wygaszacz uniósł się w górę, lewitując tuż nad głową mężczyzny, a im dłużej Frederick spoglądał w rosnącą nad nim jasność, tym bardziej obraz rozmywał się wokół niego.
To było ważne. Nie było innego wyjścia, niż sięgnąć jego istoty. Niewypowiedziana zachęta i groźba jednocześnie. Innej drogi nie było.
| Na odpis masz 24h
- Nie bądź zbyt pochopny w ocenach. Starta...może być większa, niż ci się wydaje - nie karciła, przypominała - Gdy minie czas Próby i do mnie wrócisz, zostaniesz na zawsze złączony z magią Zakonu. Do tego czasu - możesz się wycofać, a teraz....sięgnij po światło - to mówiąc odłożyła różdżkę, a dłoń wsunęła w kieszeń. W pomarszczonych palcach pojawił się znajomy artefakt - wygaszacz. Ten sam, który jaśniał podczas spotkania, ten sam obleczony ciepłem i niezidentyfikowaną magią. Ten sam, który skupiał na sobie spojrzenia, niby kalejdoskop mieniąc w sobie blask i tajemnicę.
Bathilda wypuściła rękę aura, pozwalając by sam sięgnął po przedmiot emanujący coraz jaśniejszym światłem. Wygaszacz uniósł się w górę, lewitując tuż nad głową mężczyzny, a im dłużej Frederick spoglądał w rosnącą nad nim jasność, tym bardziej obraz rozmywał się wokół niego.
To było ważne. Nie było innego wyjścia, niż sięgnąć jego istoty. Niewypowiedziana zachęta i groźba jednocześnie. Innej drogi nie było.
| Na odpis masz 24h
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 02.01.17 21:55, w całości zmieniany 1 raz
Spędziłem niemal trzy lata życia umierając, by kolejne trzy odradzać się niczym feniks z popiołów. Spaliłem za sobą wszystkie mosty, choć widok pogorzeliska złamał mi serce. Obiecałem sobie wtedy, że nigdy więcej nie powtórzę tego czynu – ale krótka rozmowa z Bathildą uświadomiła mnie, że być może będę musiał złamać własne postanowienie. Z moich ust padła jednak deklaracja – że jestem gotów. Zgodziłem się. Zapłacić każdym skrawkiem mojej egzystencji. I choć podporządkowywanie się zasadom nie leżało w mojej naturze, tym razem byłem pewien, że nie zmienię reguł gry.
Nie planowałem odwrotu. Słusznie zostało już zauważone, że cała moja pokrętna ścieżka życiowa przywiodła mnie właśnie do tej chwili. I wierzyłem, że nie był to jeszcze ostateczny cel tej ziemskiej wędrówki. Nie zwykłem obierać drogi na skróty. Zawsze przecierałem najtrudniejsze szlaki, nie mogłem być więc przygotowany bardziej. A gdzieś tam, jeszcze daleko, poza linią horyzontu, wstawał nowy dzień, w nowym świecie, bez sztucznych podziałów, bez terroru Grindelwalda.
Tam właśnie zamierzałem się udać.
Pulsujące światło, które rozjaśniało wraz z pojawieniem się wygaszacza, znów zadziałało hipnotyzująco, spowijając salon w enigmatycznej poświacie. I choć wokół tańczyły promienie, spomiędzy nich wyłaniał się nieprzenikniony mrok, skrywający najgłębsze zakamarki mojej duszy, szczerząc się szyderczo niczym wilkołak w czasie pełni.
- Wrócę. - Złożyłem obietnicę, nim twarz Bathildy zdążyła zupełnie rozmyć się w blasku. A kiedy sięgałem po wygaszacz, staruszka mogła ponownie dostrzec zbłąkany uśmiech na mojej twarzy.
Tej broni nikt nie mógł mi odebrać – a przynajmniej uparcie wierzyłem, że tak było.
Nie planowałem odwrotu. Słusznie zostało już zauważone, że cała moja pokrętna ścieżka życiowa przywiodła mnie właśnie do tej chwili. I wierzyłem, że nie był to jeszcze ostateczny cel tej ziemskiej wędrówki. Nie zwykłem obierać drogi na skróty. Zawsze przecierałem najtrudniejsze szlaki, nie mogłem być więc przygotowany bardziej. A gdzieś tam, jeszcze daleko, poza linią horyzontu, wstawał nowy dzień, w nowym świecie, bez sztucznych podziałów, bez terroru Grindelwalda.
Tam właśnie zamierzałem się udać.
Pulsujące światło, które rozjaśniało wraz z pojawieniem się wygaszacza, znów zadziałało hipnotyzująco, spowijając salon w enigmatycznej poświacie. I choć wokół tańczyły promienie, spomiędzy nich wyłaniał się nieprzenikniony mrok, skrywający najgłębsze zakamarki mojej duszy, szczerząc się szyderczo niczym wilkołak w czasie pełni.
- Wrócę. - Złożyłem obietnicę, nim twarz Bathildy zdążyła zupełnie rozmyć się w blasku. A kiedy sięgałem po wygaszacz, staruszka mogła ponownie dostrzec zbłąkany uśmiech na mojej twarzy.
Tej broni nikt nie mógł mi odebrać – a przynajmniej uparcie wierzyłem, że tak było.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Krótka chwila wystarczyła, by blask objął całe pomieszczenie. I nie było wiadomo, gdzie kończy się światło, a gdzie...zaczyna cokolwiek innego. Powoli obraz rozmazywał się, wirował w tańcu barw i świateł, które pulsowały niby dziwna, rozkloszowana tarcza. Szarpnięcie w okolicach pępka i lekkie mdłości było kolejnym doświadczeniem, które ogarnęło ciało, nim zatopiło się w bezwładnej ciszy i nagłym mroku.
Frederick miał wrażenie, że ciało opada bezwładnie, pozostawiając wokół nienaganną ciemność. Z każdą chwila, pomiędzy cieniami poruszały się kolory, mieszały z mgłą. Coraz silniej pulsowały i wirowały - zupełnie jak na samym początku, ale - utkwione w mroku. I w jednym momencie wszystko zamarło. Cienie przestały się poruszać, rysy wyostrzały, a kolory nabierały kształtów.
Frederick w końcu mógł rozpoznać gdzie się znajdował. Ogród. Ten sam, w który kiedyś bawiła się jego siostra, ten sam otulony zielenią i ciepłem, ten sam...spowity coraz silniejszą mgłą. A w oddali śmiech dziecięcy przeradzający się w łaknie i wrzask zakończony urwanym śmiechem. Obcym, okrutnym, znienawidzonym. I zanim Frederick mógł podnieść się, poczuł pod palcami zimno. Wcześniej zielona trawa, teraz oszroniona. I wszystko wokół otulał coraz silniejszy chłód. Liście na krzewach więdły, trwa czerniała, a ziemia stawała się mroźną breją, lepiącą do ubrań.
Najgorszy był jednak smutek. Nie ten zwyczajny, szepczący cicho gdzieś z tyłu głowy, nie ten delikatny szczypiący policzki i wargi. Smutek okrutny, malujący się rozpaczą, szarpiącą serce i celujący w rany - zapomniane, chociaż wciąż widoczne. Każde złe słowo, które Frederick usłyszał, każdy krzyk, gdy nie potrafił pomóc, każde doświadczone i widziane okrucieństwo - wszystko to zlewało się w szyderczą groźbę upadku i porażki. Wszystko na nic?...ale auror wiedział, co było jego źródłem.
Ciemne postaci, kaptury i czerń kryjąca bezdenną pustkę oczodołów, mgła i mróz rozsiewana przy każdym poruszeniu i strach tak wielki, że paraliżował. Dementorzy. Z każdej ze stron, tak liczni, że ucieczka nie była możliwa. I z każdą chwilą byli coraz bliżej, wyciągali kościste szpony odnajdując swój cel. Znacząc powietrze strachem i smutkiem.
Czy potrafisz Fredericku obronić się przed nimi? Czy potrafisz zignorować ciche łkanie, które wciąż w oddali znaczyło ciszę? Potrafisz walczyć?
| Na odpis masz 24h
Frederick miał wrażenie, że ciało opada bezwładnie, pozostawiając wokół nienaganną ciemność. Z każdą chwila, pomiędzy cieniami poruszały się kolory, mieszały z mgłą. Coraz silniej pulsowały i wirowały - zupełnie jak na samym początku, ale - utkwione w mroku. I w jednym momencie wszystko zamarło. Cienie przestały się poruszać, rysy wyostrzały, a kolory nabierały kształtów.
Frederick w końcu mógł rozpoznać gdzie się znajdował. Ogród. Ten sam, w który kiedyś bawiła się jego siostra, ten sam otulony zielenią i ciepłem, ten sam...spowity coraz silniejszą mgłą. A w oddali śmiech dziecięcy przeradzający się w łaknie i wrzask zakończony urwanym śmiechem. Obcym, okrutnym, znienawidzonym. I zanim Frederick mógł podnieść się, poczuł pod palcami zimno. Wcześniej zielona trawa, teraz oszroniona. I wszystko wokół otulał coraz silniejszy chłód. Liście na krzewach więdły, trwa czerniała, a ziemia stawała się mroźną breją, lepiącą do ubrań.
Najgorszy był jednak smutek. Nie ten zwyczajny, szepczący cicho gdzieś z tyłu głowy, nie ten delikatny szczypiący policzki i wargi. Smutek okrutny, malujący się rozpaczą, szarpiącą serce i celujący w rany - zapomniane, chociaż wciąż widoczne. Każde złe słowo, które Frederick usłyszał, każdy krzyk, gdy nie potrafił pomóc, każde doświadczone i widziane okrucieństwo - wszystko to zlewało się w szyderczą groźbę upadku i porażki. Wszystko na nic?...ale auror wiedział, co było jego źródłem.
Ciemne postaci, kaptury i czerń kryjąca bezdenną pustkę oczodołów, mgła i mróz rozsiewana przy każdym poruszeniu i strach tak wielki, że paraliżował. Dementorzy. Z każdej ze stron, tak liczni, że ucieczka nie była możliwa. I z każdą chwilą byli coraz bliżej, wyciągali kościste szpony odnajdując swój cel. Znacząc powietrze strachem i smutkiem.
Czy potrafisz Fredericku obronić się przed nimi? Czy potrafisz zignorować ciche łkanie, które wciąż w oddali znaczyło ciszę? Potrafisz walczyć?
| Na odpis masz 24h
W ułamku sekundy rzeczywistość zmyła się w jeden, bezkształtny obraz, a stopy zostały pozbawione stabilnego podłoża. Światło ustąpiło cieniom, a ja dryfowałem pośród bezkresnego oceanu nicości. Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim z mroku, pośród przygaszonych barw, zaczął wyłaniać się niepokojąco znajomy krajobraz, znacznie bardziej ponury od tego, który wyrył się w mojej pamięci. A jednak nie poddawałem wątpliwościom tego, że znalazłem się w miejscu, do którego poprzysiągłem sobie wracać jedynie we wspomnieniach. Leżałem na trawie. Tylko w Wilton ścinano ją z tak pedantyczną dokładnością – choć barwą w zupełności nie przypominała tej, która rosła w rodowej posiadłości Malfoyów.
Pomimo mgły, która zdawała się gęstnieć z każdą chwilą, z odmętów pamięci wyłaniał się plan ogrodu, w którym zwykłem spędzać czas z Megarą i Leandrą. I, jakby za dotknięciem różdżki, na samo ich wspomnienie, nieprzeniknioną, mleczną perzynę, przeciął dziecięcy śmiech. Śmiech? A może płacz? Czy jednak krzyk? Głosy zaczęły zlewać się ze sobą w chaotycznej kakofonii upiornego dyrygenta. Im bardziej nie chciałem ich słyszeć, tym mocniej przedzierały się przez cienką membranę mojego umysłu.
Zdrajca.
Zostawiłeś nas, Lycusie.
Do chóru, który składał się z głosów moich sióstr i kuzynki, zaczęły dołączać inne. Wykrzykiwały najgorsze oskarżenia, których nie potrafiłem odeprzeć. Tylko jeden głos był zupełnie obcy, jakby fikcyjny, nie należący do nikogo, choć dobrze wiedziałem, że miał właścicielkę. Spokojny, cichy głos, którego barwy nigdy nie poznałem, a który rozbrzmiewał w moich najgorszych koszmarach.
Spóźniłeś się, Fredericku.
Próbowałem się podnieść, ale moje ciało wydało się cięższe, niż przypuszczałem. Ogarnął je przenikliwy chłód i pustka, które, promieniując wokół, pozbawiły przyrodę witalności. Jednak to nie ja stanowiłem źródło tych anomalii. Tylko najplugawsze istoty, jakie istniały w tym wymiarze, były zdolne do takiego okrucieństwa. Spotykałem je w Azkabanie – tam jednak zwykł towarzyszyć mi srebrny lis, stojący na straży moich wspomnień.
Było ich zbyt wielu, a przeraźliwe głosy przewiercały mi czaszkę, skutecznie utrudniając działanie. Wiedziałem jednak, że muszę sięgnąć po różdżkę. Przywołać obraz ogrodu takim, jakim go zapamiętałem. Zamienić piekielne jazgoty w dziecięcy śmiech. Na przekór wszystkiemu. Tak, jak zawsze.
Rękojeść ślizgała mi się pod palcami, zacisnąłem jednak dłoń tak silnie, jak to tylko było możliwe. Zamknąłem oczy, próbując rozgonić mgłę i pogłębiający się mrok. Potrzebowałem światła. Potrzebowałem lisa. Obiecałem przecież, że wrócę. Inkantacja drżała mi na końcu języka.
- Expecto Patronum!
Pomimo mgły, która zdawała się gęstnieć z każdą chwilą, z odmętów pamięci wyłaniał się plan ogrodu, w którym zwykłem spędzać czas z Megarą i Leandrą. I, jakby za dotknięciem różdżki, na samo ich wspomnienie, nieprzeniknioną, mleczną perzynę, przeciął dziecięcy śmiech. Śmiech? A może płacz? Czy jednak krzyk? Głosy zaczęły zlewać się ze sobą w chaotycznej kakofonii upiornego dyrygenta. Im bardziej nie chciałem ich słyszeć, tym mocniej przedzierały się przez cienką membranę mojego umysłu.
Zdrajca.
Zostawiłeś nas, Lycusie.
Do chóru, który składał się z głosów moich sióstr i kuzynki, zaczęły dołączać inne. Wykrzykiwały najgorsze oskarżenia, których nie potrafiłem odeprzeć. Tylko jeden głos był zupełnie obcy, jakby fikcyjny, nie należący do nikogo, choć dobrze wiedziałem, że miał właścicielkę. Spokojny, cichy głos, którego barwy nigdy nie poznałem, a który rozbrzmiewał w moich najgorszych koszmarach.
Spóźniłeś się, Fredericku.
Próbowałem się podnieść, ale moje ciało wydało się cięższe, niż przypuszczałem. Ogarnął je przenikliwy chłód i pustka, które, promieniując wokół, pozbawiły przyrodę witalności. Jednak to nie ja stanowiłem źródło tych anomalii. Tylko najplugawsze istoty, jakie istniały w tym wymiarze, były zdolne do takiego okrucieństwa. Spotykałem je w Azkabanie – tam jednak zwykł towarzyszyć mi srebrny lis, stojący na straży moich wspomnień.
Było ich zbyt wielu, a przeraźliwe głosy przewiercały mi czaszkę, skutecznie utrudniając działanie. Wiedziałem jednak, że muszę sięgnąć po różdżkę. Przywołać obraz ogrodu takim, jakim go zapamiętałem. Zamienić piekielne jazgoty w dziecięcy śmiech. Na przekór wszystkiemu. Tak, jak zawsze.
Rękojeść ślizgała mi się pod palcami, zacisnąłem jednak dłoń tak silnie, jak to tylko było możliwe. Zamknąłem oczy, próbując rozgonić mgłę i pogłębiający się mrok. Potrzebowałem światła. Potrzebowałem lisa. Obiecałem przecież, że wrócę. Inkantacja drżała mi na końcu języka.
- Expecto Patronum!
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Ciemność pęczniała mroźnym oddechem Dementorów. Wszystko wokół bladło, więdło - umierało, tak jak płacz gdzieś w oddali, jak jęk tłumiony krzykiem bólu, jak szepty tańczące w umyśle, od nowa oskarżając, wytykając niewidzialnymi palcami, szarpiąc serce przeraźliwym smutkiem, który narastał. A jednak drżąca dłoń Fredericka uniosła się na przekór wszystkiemu, wbrew głosom, które wieściły zdradę i koniec, pogrążając się w wiecznym smutku. Palce zaciskały się na drewienku różdżki, a nikłe ciepło zadrgało, gdy z gardła Foxa wydobyła się inkantacja.
Mroźna mgiełka oddechu zakończyła czar, a dłoń wciąż wyciągnięta przed siebie - nagle opadła. Tylko światło zatańczyło na brzegu trzymanej broni - rozścielając się mgiełka, zwiastującą srebrzystą postać - tak znajomą, ale...rozpływająca się, gdy tylko szponiasta łapa przecięła jej lot. Wspomnienie Fredericka - chociaż wciąż żywe, chociaż...nadal łaskoczące wspomnieniowe ciepło - umknęło, a fala smutku na nowo zalała umysł aurora.
- To nie jest właściwa ścieżka - cichy głos przebił się przez wycia otaczających mężczyznę głosów - To nie jest właściwy cel. Lis potrzebuje silniejszego wspomnienia. Znajdź je. Lis potrzebuje ognia - Głos, ledwie szept, wciąż umykał cieniom strachu, niby płomyk szarpanym nocnym wiatrem, niby...pieśń, zasłyszana, nucona głosem feniksa. To poświęcenie, determinacja i prawdziwa ścieżka wyboru stanowiły odpowiedź, na którą - nie było wiele czasu. Ciemne, świdrująco puste oblicza zbliżały się - i wystarczyła chwila, by zawładnęły ciałem atakowanego aurora. Czy było za późno?
| Masz 24h na odpis
Mroźna mgiełka oddechu zakończyła czar, a dłoń wciąż wyciągnięta przed siebie - nagle opadła. Tylko światło zatańczyło na brzegu trzymanej broni - rozścielając się mgiełka, zwiastującą srebrzystą postać - tak znajomą, ale...rozpływająca się, gdy tylko szponiasta łapa przecięła jej lot. Wspomnienie Fredericka - chociaż wciąż żywe, chociaż...nadal łaskoczące wspomnieniowe ciepło - umknęło, a fala smutku na nowo zalała umysł aurora.
- To nie jest właściwa ścieżka - cichy głos przebił się przez wycia otaczających mężczyznę głosów - To nie jest właściwy cel. Lis potrzebuje silniejszego wspomnienia. Znajdź je. Lis potrzebuje ognia - Głos, ledwie szept, wciąż umykał cieniom strachu, niby płomyk szarpanym nocnym wiatrem, niby...pieśń, zasłyszana, nucona głosem feniksa. To poświęcenie, determinacja i prawdziwa ścieżka wyboru stanowiły odpowiedź, na którą - nie było wiele czasu. Ciemne, świdrująco puste oblicza zbliżały się - i wystarczyła chwila, by zawładnęły ciałem atakowanego aurora. Czy było za późno?
| Masz 24h na odpis
Nie wiedziałem, gdzie rysuje się granica między szaleństwem a rzeczywistością, a jednak różdżka zawibrowała mi pod palcami. Na jej końcu, niczym zwiastun nadziei, zaczął formować się srebrzysty lis, jeżąc się z wściekłości przed watahą dementorów. Mrok ustępował, uderzając ze zdwojoną siłą, kiedy tylko porośnięta liszajami, nienaturalnie smukła dłoń zaatakowała świetlistego towarzysza.
Znów znajdowałem się w zimnym ogrodzie pełnym jęków, w swoim prywatnym piekle, w najszczelniejszej klatce, z której nie istniała żadna droga ucieczki. Miałem wrażenie, że morze zeschniętej trawy powoli mnie połyka, a splatające się ze sobą źdźbła formują zielony nagrobek. Było ich zbyt wielu – i zdawali się okrutniejsi niż kiedykolwiek. Czy naprawdę godziłem się na taką śmierć? Na bezkresną pustkę? Głosy rozbrzmiewające pod kopułą czaszki jednogłośnie podały wyrok. Tylko jeden z nich, choć w chaosie dźwięków ledwie słyszalny, sprzeciwiał się temu osądowi. I to jego chciałem słuchać. Tak, jak czyniłem to zawsze – na przekór większości, wbrew utartym schematom, musiałem poszukać własnej ścieżki. Ścieżki przez ogień, tak, jak podszeptywał drogowskaz.
Przeraźliwą kakofonię wrzasków zaczęła przecinać znajoma melodia, początkowo dobiegając jakby zza ściany – może z pobliskiego dworku – niedbale mieszająca się z głosami, a jednak coraz bardziej wyraźna i czysta. W poszukiwaniu płomieni, z odmętów pamięci wydobyłem obraz migoczących piór Fawkesa, który nieustannie wznosił się nade mną w snach, zawsze zwiastując zmiany. Wraz z feniksem zaczęły pojawiać się rozweselone twarze Zakonników. Bena, który zajmował za stołem dwa miejsca i rzucał sprośnymi żartami. Cynthii, kładącej obok niego świeżo wypieczone babeczki. Leonarda, rzucającego mi wyzwanie w piciu na umór. Garretta, który ukradkowo spoglądał na Margaux. Minnie o czerwonych policzkach (trudno było orzec, czy powodem był alkohol, czy może zawstydzenie), bełkoczącego Cassiana i... zdałem sobie sprawę, że wróciłem wspomnieniami do świątecznego wieczoru w starej chacie. Do wieczoru, podczas którego poczułem, że posiadam rodzinę. Taką prawdziwą. Dbającą o siebie, wyznającą wspólne wartości, darzącą się ciepłem i w imię ideałów gotową stanąć za sobą murem. Rodzinę, która nie musiała tkać kolejnych kłamstw, aby utrzymać się w sieci powinności.
Dementorzy zbliżali się nieodwołalnie, ale dopóki różdżka spoczywała w mojej dłoni, wierzyłem, że nie był mi pisany taki koniec. Dźwięcząca w uszach pieśń feniksa pomogła wypełnić każdą komórkę wspomnieniem, które strawiło wszystkie inne na popiół. To była moja jedyna szansa. Lis musiał przybyć. Silniejszy niż kiedykolwiek.
Nie byłem w stanie wznieć różdżki wyżej, niż o kilka cali, kiedy znalazłem w sobie resztki sił, aby drżącym głosem przywołać srebrzystego opiekuna.
- Expecto patronum! -
Znów znajdowałem się w zimnym ogrodzie pełnym jęków, w swoim prywatnym piekle, w najszczelniejszej klatce, z której nie istniała żadna droga ucieczki. Miałem wrażenie, że morze zeschniętej trawy powoli mnie połyka, a splatające się ze sobą źdźbła formują zielony nagrobek. Było ich zbyt wielu – i zdawali się okrutniejsi niż kiedykolwiek. Czy naprawdę godziłem się na taką śmierć? Na bezkresną pustkę? Głosy rozbrzmiewające pod kopułą czaszki jednogłośnie podały wyrok. Tylko jeden z nich, choć w chaosie dźwięków ledwie słyszalny, sprzeciwiał się temu osądowi. I to jego chciałem słuchać. Tak, jak czyniłem to zawsze – na przekór większości, wbrew utartym schematom, musiałem poszukać własnej ścieżki. Ścieżki przez ogień, tak, jak podszeptywał drogowskaz.
Przeraźliwą kakofonię wrzasków zaczęła przecinać znajoma melodia, początkowo dobiegając jakby zza ściany – może z pobliskiego dworku – niedbale mieszająca się z głosami, a jednak coraz bardziej wyraźna i czysta. W poszukiwaniu płomieni, z odmętów pamięci wydobyłem obraz migoczących piór Fawkesa, który nieustannie wznosił się nade mną w snach, zawsze zwiastując zmiany. Wraz z feniksem zaczęły pojawiać się rozweselone twarze Zakonników. Bena, który zajmował za stołem dwa miejsca i rzucał sprośnymi żartami. Cynthii, kładącej obok niego świeżo wypieczone babeczki. Leonarda, rzucającego mi wyzwanie w piciu na umór. Garretta, który ukradkowo spoglądał na Margaux. Minnie o czerwonych policzkach (trudno było orzec, czy powodem był alkohol, czy może zawstydzenie), bełkoczącego Cassiana i... zdałem sobie sprawę, że wróciłem wspomnieniami do świątecznego wieczoru w starej chacie. Do wieczoru, podczas którego poczułem, że posiadam rodzinę. Taką prawdziwą. Dbającą o siebie, wyznającą wspólne wartości, darzącą się ciepłem i w imię ideałów gotową stanąć za sobą murem. Rodzinę, która nie musiała tkać kolejnych kłamstw, aby utrzymać się w sieci powinności.
Dementorzy zbliżali się nieodwołalnie, ale dopóki różdżka spoczywała w mojej dłoni, wierzyłem, że nie był mi pisany taki koniec. Dźwięcząca w uszach pieśń feniksa pomogła wypełnić każdą komórkę wspomnieniem, które strawiło wszystkie inne na popiół. To była moja jedyna szansa. Lis musiał przybyć. Silniejszy niż kiedykolwiek.
Nie byłem w stanie wznieć różdżki wyżej, niż o kilka cali, kiedy znalazłem w sobie resztki sił, aby drżącym głosem przywołać srebrzystego opiekuna.
- Expecto patronum! -
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : rzut kością
'k100' : 34
'k100' : 34
Wciąż za mało Lisie - szept wiercił umysł, na zmianę to charcząc, to piskliwe wznosić się, próbując przebić przez narastająca - także w umyśle - ciemność - Potrzebujesz ognia, nie ciepła. Sięgnij po siłę, nie słabość - zdawało się, że mroczne oblicza, skryte w czerni kapturów, przysłaniają widok. Już nie było ogrodu, nawet martwego, nawet umierającego. Umierał sam Frederick, przebijany coraz silniejszych chłodem, przenikającym najmniejsze cząstki. Tylko trwała świadomość trzymanej w dłoni różdżki odrywała od niekończącego (jak się zdawało), pożerającego go strachu.
Ciepło zapełgało w dłoni tylko na chwilę. Moment, w którym zarys ognistego feniksa zawitał w umyśle Foxa, moment ulatujących piór i skrzydeł, które chroniły, wieściły zmiany, gwałtownie poruszyło świadomość różdżki. Gorąco przemknęło przez palce i już, wydawało się że świetlista mgła w końcu odzyska formę lisa. A jednak, gdy tylko myśli powędrowały dalej, wspomnienie poczęło się zmieniać. Zakonnicy, niby posagi sczerniały, trwały nieruchomo pośród zakonnej kuchni. Wystarczyło delikatne tchnienie, by każdy z szarych posągów - rozsypał się, niosąc spopielone fragmenty na ziemię, zmieszane z błotem.
Melodia, pieśń, która zakołatała się powtórnie - ledwie słyszalnie - znowu wzmogła ciepło, jakby przypominała, wołała, przygarniała i...paliła - Wróć do tego co ważne. Wróć do ognia. Znajdź prawdę - szept przebił się przez mur, który toczył truciznę, przebił się przez szpony Dementorów, przez przeraźliwe zimno, które osadzało się szronem na jasnych włosach, raniło usta, rysowało pęknięcia tam, gdzie być ich nie powinno. Frederick musiał odnaleźć w sobie głębsze wspomnie, które wciąż lawirowało pomiędzy innymi. Wciąż dobrymi, ale niewystarczającymi. Musiał skupić się na tym co najistotniejsze.
- Wszystko się rozpadnie - tym razem głos był inny, grobowy, okrutny i pusty. Poszarpana szata jednego z sunących stworów - zawisała nad głową Frederica. Wystarczyła chwila, a gęsta ciemność na zawsze miała wchłonąć aurora.
Pożreć Lisa.
| Na odpis masz 24h
Ciepło zapełgało w dłoni tylko na chwilę. Moment, w którym zarys ognistego feniksa zawitał w umyśle Foxa, moment ulatujących piór i skrzydeł, które chroniły, wieściły zmiany, gwałtownie poruszyło świadomość różdżki. Gorąco przemknęło przez palce i już, wydawało się że świetlista mgła w końcu odzyska formę lisa. A jednak, gdy tylko myśli powędrowały dalej, wspomnienie poczęło się zmieniać. Zakonnicy, niby posagi sczerniały, trwały nieruchomo pośród zakonnej kuchni. Wystarczyło delikatne tchnienie, by każdy z szarych posągów - rozsypał się, niosąc spopielone fragmenty na ziemię, zmieszane z błotem.
Melodia, pieśń, która zakołatała się powtórnie - ledwie słyszalnie - znowu wzmogła ciepło, jakby przypominała, wołała, przygarniała i...paliła - Wróć do tego co ważne. Wróć do ognia. Znajdź prawdę - szept przebił się przez mur, który toczył truciznę, przebił się przez szpony Dementorów, przez przeraźliwe zimno, które osadzało się szronem na jasnych włosach, raniło usta, rysowało pęknięcia tam, gdzie być ich nie powinno. Frederick musiał odnaleźć w sobie głębsze wspomnie, które wciąż lawirowało pomiędzy innymi. Wciąż dobrymi, ale niewystarczającymi. Musiał skupić się na tym co najistotniejsze.
- Wszystko się rozpadnie - tym razem głos był inny, grobowy, okrutny i pusty. Poszarpana szata jednego z sunących stworów - zawisała nad głową Frederica. Wystarczyła chwila, a gęsta ciemność na zawsze miała wchłonąć aurora.
Pożreć Lisa.
| Na odpis masz 24h
Znów pojawiło się drżenie różdżki, znów srebrzysta mgła zatańczyła na jej końcu – ale okazała się tak samo słaba, jak poprzednia. Lis nie przyszedł, a ja zostałem sam w więzieniu bezkresnej pustki. Siły opuszczały moje ciało, ulatniając się z każdym oddechem, a przenikliwe zimno paraliżowało do szpiku kości. Serce zwolniło swój rytm. Głosy ucichły.
Ocierałem się o śmierć. A może już umarłem? Zupełnie jak kiedyś. Niespełna czternaście lat temu. Pogrzeb Lycusa Malfoya. Rodzina była moją słabością od zarania. Drzemał we mnie głód krwi, nigdy niezaspokojony. Już raz się jej wyrzekłem. I najwyraźniej musiałem przebyć tę drogę jeszcze raz: bo wystarczył oddech, aby skruszyć siłę wspomnienia. Oddech, by w drobny mak rozbić twarze przyjaciół. To nie oni, choć ważni, mieli prowadzić mnie ku światłości. Tę drogę musiałem przebyć sam, tak jak dotychczas. Bliskość dementorów była nie do zniesienia – a jednak ciepło znów przeszyło moje skostniałe ciało, dając znak, że część moich komórek była jeszcze w stanie stawiać opór.
Porzucić wszystko - to wszystko odzyskać.
Wskazówka Bathildy okazała się nieoceniona. Byłem Frederickiem Foxem, który spędził życie na skrupulatnym przekuwaniu wszystkich swoich słabości w siłę. Zrozumiałem, że za chorobliwą potrzebą posiadania rodziny nie było żadnych twarzy - a przynajmniej nie konkretnych, lecz tysiące bezimiennych, każdego wieczoru zasypiających z niepewnością o jutro. Że istotę moich pragnień nie stanowiły więzy, lecz wspólnie wyznawane wartości. Ambicja do zwalczania mroków, z których wyłaniało się coraz więcej cieni. Chciałem walczyć – musiałem walczyć – o tę niezliczoną rodzinę - z feniksem w herbie, z hymnem, który nawet w obliczu dementorów rozbrzmiewał niczym róg bojowy - gotowy zginąć dla wyznawanych przez nią ideałów. Ale ryzyko było wyryte w moim życiorysie grubą linią.
Myślałem o ogniu. Trawiącym przeszłość, niszczycielskim, a jednocześnie oczyszczającym. To w nim drzemała największa moc. Towarzyszył mi od pierwszej chwili, w której przekroczyłem próg starej chaty, dostając znacznie więcej, niż kiedykolwiek mógłbym prosić. Płomień nadziei, który rozbuchał, nadając życiu głębszy sens. Obietnicę zmian. Coraz bardziej realnych, rozpiętych na najśmielsze granice. Jeszcze pół roku temu trwałem w przekonaniu, że Grindelwald jest nietykalny, a śmierć Dumbledore'a była najgorszym, co mogło spotkać Anglię. A jednak działania Zakonu Feniksa doprowadziły do tego, że położenie kresu dyktatowi czarnoksiężnika stało się r e a l n e.
Dlatego nie mogłem umrzeć teraz. Jeszcze nie. Nie w momencie, gdy ważyły się przyszłe losy ludzkości. Wiedziałem, że będę potrzebny – bo byłem gotowy poświęcić wszystko. Ulotne ciepło ustępowało; nie odnalazłem już sił, aby otworzyć powieki, wiedząc, że za ich kurtyną odnajdę jedynie przeraźliwy smutek i własny koniec. Myśli, choć rozproszone, krążyły wokół znajomej melodii. Pozwoliłem, aby pieśń feniksa całkowicie mną zawładnęła.
- Expecto patronum – wyrwało się z moich ust w gwałtownie schwyconym oddechu.
Ocierałem się o śmierć. A może już umarłem? Zupełnie jak kiedyś. Niespełna czternaście lat temu. Pogrzeb Lycusa Malfoya. Rodzina była moją słabością od zarania. Drzemał we mnie głód krwi, nigdy niezaspokojony. Już raz się jej wyrzekłem. I najwyraźniej musiałem przebyć tę drogę jeszcze raz: bo wystarczył oddech, aby skruszyć siłę wspomnienia. Oddech, by w drobny mak rozbić twarze przyjaciół. To nie oni, choć ważni, mieli prowadzić mnie ku światłości. Tę drogę musiałem przebyć sam, tak jak dotychczas. Bliskość dementorów była nie do zniesienia – a jednak ciepło znów przeszyło moje skostniałe ciało, dając znak, że część moich komórek była jeszcze w stanie stawiać opór.
Porzucić wszystko - to wszystko odzyskać.
Wskazówka Bathildy okazała się nieoceniona. Byłem Frederickiem Foxem, który spędził życie na skrupulatnym przekuwaniu wszystkich swoich słabości w siłę. Zrozumiałem, że za chorobliwą potrzebą posiadania rodziny nie było żadnych twarzy - a przynajmniej nie konkretnych, lecz tysiące bezimiennych, każdego wieczoru zasypiających z niepewnością o jutro. Że istotę moich pragnień nie stanowiły więzy, lecz wspólnie wyznawane wartości. Ambicja do zwalczania mroków, z których wyłaniało się coraz więcej cieni. Chciałem walczyć – musiałem walczyć – o tę niezliczoną rodzinę - z feniksem w herbie, z hymnem, który nawet w obliczu dementorów rozbrzmiewał niczym róg bojowy - gotowy zginąć dla wyznawanych przez nią ideałów. Ale ryzyko było wyryte w moim życiorysie grubą linią.
Myślałem o ogniu. Trawiącym przeszłość, niszczycielskim, a jednocześnie oczyszczającym. To w nim drzemała największa moc. Towarzyszył mi od pierwszej chwili, w której przekroczyłem próg starej chaty, dostając znacznie więcej, niż kiedykolwiek mógłbym prosić. Płomień nadziei, który rozbuchał, nadając życiu głębszy sens. Obietnicę zmian. Coraz bardziej realnych, rozpiętych na najśmielsze granice. Jeszcze pół roku temu trwałem w przekonaniu, że Grindelwald jest nietykalny, a śmierć Dumbledore'a była najgorszym, co mogło spotkać Anglię. A jednak działania Zakonu Feniksa doprowadziły do tego, że położenie kresu dyktatowi czarnoksiężnika stało się r e a l n e.
Dlatego nie mogłem umrzeć teraz. Jeszcze nie. Nie w momencie, gdy ważyły się przyszłe losy ludzkości. Wiedziałem, że będę potrzebny – bo byłem gotowy poświęcić wszystko. Ulotne ciepło ustępowało; nie odnalazłem już sił, aby otworzyć powieki, wiedząc, że za ich kurtyną odnajdę jedynie przeraźliwy smutek i własny koniec. Myśli, choć rozproszone, krążyły wokół znajomej melodii. Pozwoliłem, aby pieśń feniksa całkowicie mną zawładnęła.
- Expecto patronum – wyrwało się z moich ust w gwałtownie schwyconym oddechu.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
Jedna myśl. Jedna melodia. Wartość. Siła - to wszystko splotło się w jedno wspomnienie. Pióro na poduszce i ognisty feniks wiszący nad głową jako prawdziwy zwiastun prawdy oraz idei, które są źródłem Zakonu. To wszystko - skumulowane, otulone ogniem pieśni - w końcu zajaśniało obejmując swym jestestwem cały umysł Fredericka. I chociaż wydawało się, że ciało aurora nie zniesie więcej - różdżka uniosła się wraz z inkantacją na ustach - słabą w głosie, ale to nie ton niósł siłę zaklęcia. Jasny promień popłynął, ciepło zalało dłoń, a srebrzysty lis pomknął niby strzała w kierunku pierwszego Dementora - tego samego, który zawisł nad głową mężczyzny, szykując się do zadania ostatecznego ciosu. Ten nie nadszedł, a szkaradna ciemność umknęła, gdy uformowany Patronus rozpoczną świetlistą walkę, odpychając i szarpiąc zgromadzonych wokół istot. I to wystarczyło, by wokół Frederika chłód się zmniejszył, a ciało, chociaż osłabione, poranione mrozem, z popękana skórą, mogło się podnieść.
Ogród zniknął. I tylko niejasne zarysy sugerowały, że jeszcze przed momentem znajdował się w...domu?. Wokół panowała ciemność, a jedynym źródłem nikłego światła pozostał rudy lis. Czekał. Nie przypominał tego, który zajadle atakował Dementorów. Siedział na środku ścieżki przyglądając się podnoszącemu z ziemi mężczyźnie. W końcu stworzenie uniosło się na łapach, odwróciło i w nagłym zrywie pognało przed siebie, wciąż pozostawiając po sobie smugę czerwieniejącego światła. Frederick mógł ruszyć za nim, ale - musiał się śpieszyć. Jasny punkt oddalał się, a zarys biegnącego zwierzęcia stapiał się z bezmiarem otaczającego mroku. Powietrze wydawało się duszne i coraz bardziej lepkie, grożąc przy dłuższym kontakcie - uduszeniem.
Dwa rzuty k100: na wytrzymałość i bieg jednocześnie. Musisz po zsumowaniu osiągnąć st minimum 100. Do rzutu dolicza się biegłość silnej woli.
1 - wytrzymałość
2 - bieg
Ogród zniknął. I tylko niejasne zarysy sugerowały, że jeszcze przed momentem znajdował się w...domu?. Wokół panowała ciemność, a jedynym źródłem nikłego światła pozostał rudy lis. Czekał. Nie przypominał tego, który zajadle atakował Dementorów. Siedział na środku ścieżki przyglądając się podnoszącemu z ziemi mężczyźnie. W końcu stworzenie uniosło się na łapach, odwróciło i w nagłym zrywie pognało przed siebie, wciąż pozostawiając po sobie smugę czerwieniejącego światła. Frederick mógł ruszyć za nim, ale - musiał się śpieszyć. Jasny punkt oddalał się, a zarys biegnącego zwierzęcia stapiał się z bezmiarem otaczającego mroku. Powietrze wydawało się duszne i coraz bardziej lepkie, grożąc przy dłuższym kontakcie - uduszeniem.
Dwa rzuty k100: na wytrzymałość i bieg jednocześnie. Musisz po zsumowaniu osiągnąć st minimum 100. Do rzutu dolicza się biegłość silnej woli.
1 - wytrzymałość
2 - bieg
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 06.01.17 13:46, w całości zmieniany 2 razy
Odpływałem. Do krainy wiecznego snu, gdzieś hen za Styks. Widziałem światło na końcu tunelu – a przynajmniej tak mi się wydawało. Tak naprawdę to srebrny lis w końcu odpowiedział na moje wołania, pomagając zachować świadomość i ze wściekłością drapieżnika rozganiając kolejnych dementorów, którzy w końcu rozpierzchli się w mroku. Przyjemne ciepło otuliło moje ciało, przyspieszając pracę krwiobiegu, a skóra – choć szorstka i spękana – zaczęła odzyskiwać naturalny kolor. Nie przestając wodzić wzrokiem za mglistą smugą, w końcu odnalazłem w sobie siły, aby stanąć na nogach. Zahipnotyzowany widokiem nie zauważyłem, kiedy ogród rozpościerający się wokół mnie zaczął blednąć, formując się w wyrastające znikąd mury, które spowiła nieprzenikniona ciemność. Dementorzy odeszli, nic jednak nie wskazywało na to, aby lis również zamierzał mnie opuścić. Odniosłem wrażenie, że czekał, a nim zdążyłem zebrać myśli, zerwał się do biegu. Bijąca od niego poświata pulsowała pośród czerni, pozostając jedynym źródłem światła, coraz bardziej odległym. Czułem, że pomimo utraty energii, którą wydarły ze mnie cieniste istoty, muszę za nim podążyć.
Moje stopy zapłonęły żywym ogniem, a krew zaczęła agresywnie pulsować w tętnicach, gdy porwałem się do biegu, jak szalony goniąc za patronusem. Nie wiedziałem, dokąd mnie prowadził. Pod skórą drgał mi jednak niepokój, szepcząc, że jeśli tylko lis zniknie z mojego pola widzenia, ciemność całkowicie mnie pochłonie.
Moje stopy zapłonęły żywym ogniem, a krew zaczęła agresywnie pulsować w tętnicach, gdy porwałem się do biegu, jak szalony goniąc za patronusem. Nie wiedziałem, dokąd mnie prowadził. Pod skórą drgał mi jednak niepokój, szepcząc, że jeśli tylko lis zniknie z mojego pola widzenia, ciemność całkowicie mnie pochłonie.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Frederick Fox
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata :: Próby Zakonników