Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata :: Próby Zakonników
Hereward Bartius
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
|06 IV 1956
Bathilda stała oparta pomarszczonymi dłońmi o parapet, wyglądając przez okno na zapuszczony ogródek otaczający starą chatę. Nuciła cicho pod nosem pieśń feniksa, a mimo wieku głos nie drżał jej aż tak, jak można by się tego było spodziewać. Czekała. Hereward Bartius miał stawić się właśnie dziś - wieczorną godziną szóstego dnia kwietnia. Był piątek, zajęcia w szkole dobiegły już końca, a profesorowie mogli udać się do innych spraw. Wydawać by się mogło, że nie ma dla jakiegokolwiek nauczyciela z powołania nic ważniejszego czy też bardziej odpowiedzialnego niż edukacja młodych pokoleń - jednak "wydawania się" mają to do siebie, że nigdy nie są pewne.
Usłyszała skrzypnięcie otwieranych podwoi domku i ruch. Siedzący na fotelu biały kot uniósł głowę, ślepiami wpatrując się w wąską szparę między futryną a drzwiami prowadzącymi do salonu. Ogon drgnął mu lekko, gdy wychynęła z niej najpierw ruda czupryna, a następnie cała sylwetka profesora. Bathilda uśmiechnęła się i tak odwróciła się do młodzieńca - bo, na brodę Merlina, jak inaczej mogła go ze swoim stażem życiowym postrzegać? - obdarzając go jednocześnie ni to smutnym, ni to zamyślonym spojrzeniem.
- Dobry wieczór, Herewardzie. Nie wątpiłam, że będę miała przyjemność dziś cię zobaczyć - przywitała go i podeszła parę kroków w stronę fotela, w którym już poprzednio Bartius ją widział. Kot zwinnie zeskoczył z siedziska, robiąc miejsce dla swej pani, sam zaś podszedł do rudowłosego i jął ocierać się o jego nogi szukając pieszczot. - Usiądź, proszę, jeśli masz ochotę. O, i mam to, o co prosiłeś mnie przy okazji naszego pierwszego spotkania - z tajemniczym uśmiechem gestem wskazała mu sofę, a następnie wymownie przeniosła wzrok na stolik, gdzie leżała zapieczętowana koperta. W niej zaś znalazły się dwie krótkie notatki opatrzone autografami, zarówno do samego Bartiusa jak i jego asystentki. Sama z cichym strzyknięciem stawów usiadła wygodnie w fotelu. - Ach, mam już swoje lata, Herewardzie. Wiele bym dała, by móc znów być tak młodą jak ty. Jesteś pewien, że chcesz to porzucić? Wyrzec się tego co kochasz i co posiadasz w imię nowego, lepszego jutra? - jej spojrzenie było poważne, a uśmiech zniknął na chwilę z twarzy noszącej znaki mądrości, czyli tak zwane inaczej zmarszczki. - Podejmujesz właśnie decyzję, która diametralnie wpłynie na twoje życie, młody profesorze. Jesteś tu, wierzę że sobie poradzisz - jednak i ty musisz w to uwierzyć i podołać temu, co przyniesie ci próba. Nie będzie łatwo ni przyjemnie. Wybory, które cię tam czekają wiążące będą nie tylko dla ciebie ale i dla tych, których nosisz w sercu. A konsekwencje nie są błahe, mój drogi. Jedną z nich jest sama śmierć - gdy wypowiedziała ostatnie słowo w pomieszczeniu nastała cisza, przerywana jedynie oznaką bezlitośnie umykającego czasu - cichym tykaniem zegara.
- Herewardzie, czy jesteś gotów pokonać w imię idei kogoś więcej niż wrogów? Czy jesteś gotów stoczyć najgorszą walkę z możliwych, walkę z samym sobą, z tym kim byłeś, kim jesteś i kim mógłbyś się stać? I czy po tej bitwie będziesz gotów na to, że twoje życie i twoja magia nierozerwalnie zwiążą się z istnieniem Zakonu aż po wieczność? - zapytała, z uwagą wpatrując się oczy Herewarda, a w jej spojrzeniu była niesamowita siła i szczerość, a także wiele, wiele troski.
|Na odpis masz 48 godzin.
|06 IV 1956
Bathilda stała oparta pomarszczonymi dłońmi o parapet, wyglądając przez okno na zapuszczony ogródek otaczający starą chatę. Nuciła cicho pod nosem pieśń feniksa, a mimo wieku głos nie drżał jej aż tak, jak można by się tego było spodziewać. Czekała. Hereward Bartius miał stawić się właśnie dziś - wieczorną godziną szóstego dnia kwietnia. Był piątek, zajęcia w szkole dobiegły już końca, a profesorowie mogli udać się do innych spraw. Wydawać by się mogło, że nie ma dla jakiegokolwiek nauczyciela z powołania nic ważniejszego czy też bardziej odpowiedzialnego niż edukacja młodych pokoleń - jednak "wydawania się" mają to do siebie, że nigdy nie są pewne.
Usłyszała skrzypnięcie otwieranych podwoi domku i ruch. Siedzący na fotelu biały kot uniósł głowę, ślepiami wpatrując się w wąską szparę między futryną a drzwiami prowadzącymi do salonu. Ogon drgnął mu lekko, gdy wychynęła z niej najpierw ruda czupryna, a następnie cała sylwetka profesora. Bathilda uśmiechnęła się i tak odwróciła się do młodzieńca - bo, na brodę Merlina, jak inaczej mogła go ze swoim stażem życiowym postrzegać? - obdarzając go jednocześnie ni to smutnym, ni to zamyślonym spojrzeniem.
- Dobry wieczór, Herewardzie. Nie wątpiłam, że będę miała przyjemność dziś cię zobaczyć - przywitała go i podeszła parę kroków w stronę fotela, w którym już poprzednio Bartius ją widział. Kot zwinnie zeskoczył z siedziska, robiąc miejsce dla swej pani, sam zaś podszedł do rudowłosego i jął ocierać się o jego nogi szukając pieszczot. - Usiądź, proszę, jeśli masz ochotę. O, i mam to, o co prosiłeś mnie przy okazji naszego pierwszego spotkania - z tajemniczym uśmiechem gestem wskazała mu sofę, a następnie wymownie przeniosła wzrok na stolik, gdzie leżała zapieczętowana koperta. W niej zaś znalazły się dwie krótkie notatki opatrzone autografami, zarówno do samego Bartiusa jak i jego asystentki. Sama z cichym strzyknięciem stawów usiadła wygodnie w fotelu. - Ach, mam już swoje lata, Herewardzie. Wiele bym dała, by móc znów być tak młodą jak ty. Jesteś pewien, że chcesz to porzucić? Wyrzec się tego co kochasz i co posiadasz w imię nowego, lepszego jutra? - jej spojrzenie było poważne, a uśmiech zniknął na chwilę z twarzy noszącej znaki mądrości, czyli tak zwane inaczej zmarszczki. - Podejmujesz właśnie decyzję, która diametralnie wpłynie na twoje życie, młody profesorze. Jesteś tu, wierzę że sobie poradzisz - jednak i ty musisz w to uwierzyć i podołać temu, co przyniesie ci próba. Nie będzie łatwo ni przyjemnie. Wybory, które cię tam czekają wiążące będą nie tylko dla ciebie ale i dla tych, których nosisz w sercu. A konsekwencje nie są błahe, mój drogi. Jedną z nich jest sama śmierć - gdy wypowiedziała ostatnie słowo w pomieszczeniu nastała cisza, przerywana jedynie oznaką bezlitośnie umykającego czasu - cichym tykaniem zegara.
- Herewardzie, czy jesteś gotów pokonać w imię idei kogoś więcej niż wrogów? Czy jesteś gotów stoczyć najgorszą walkę z możliwych, walkę z samym sobą, z tym kim byłeś, kim jesteś i kim mógłbyś się stać? I czy po tej bitwie będziesz gotów na to, że twoje życie i twoja magia nierozerwalnie zwiążą się z istnieniem Zakonu aż po wieczność? - zapytała, z uwagą wpatrując się oczy Herewarda, a w jej spojrzeniu była niesamowita siła i szczerość, a także wiele, wiele troski.
|Na odpis masz 48 godzin.
Barty dał radę wykrzesać z siebie dość siły, by powstać z ziemi i postawić kolejne kroki w bliżej nieokreślonym kierunku. Wydawało się, że targający nim żywioł zaczął jakby słabnąć, wciąż jednak piasek siekał go boleśnie po dłoniach i głowie. Choć Hereward nic nie widział parł dalej do przodu, aż w końcu nie zatrzymał się... uderzając głową w pień. Udało mu się. Właściwie to zaszedł dość daleko, bowiem wiatr i piach nie atakowały go już tak zajadle jak wcześniej. Nadal w powietrzu wirowały ziarenka, ale było ich o wiele mniej, nie wywoływały już bólu, a tylko odbijały się od niego by następnie smętnie opaść w dół. Po chwili wszystko uspokoiło się całkowicie, a jedyne wspomnienia burzy piaskowej stanowił piach zalegający tu i tam między drzewami, w butach, ubraniach i włosach Herewarda. Najgorszy był właśnie ten w obuwiu - napiętek otarł tylną część stopy Herewarda, miejscami aż do krwi. Mężczyzna był też wychłodzony wiatrem, najdotkliwiej odczuwając jego skutki w stawach i uszach; jeszcze przez jakiś czas jego słuch miał być przytłumiony, nadwyrężony wcześniejszym zajadłym świszczeniem powietrza.
Las wydawał się być spokojny, jednocześnie jednak sprawiał wrażenie wymarłego. Gdy ucichł wiatr nie dało się słyszeć dookoła nic prócz oddechu profesora. Po poprzedniej pozornej ciszy należało spodziewać się, że za moment znów świat ryknie, zsyłając na Bartiusa kolejne nieszczęście. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Zamiast katastrofy usłyszał szelest i trzask gałązki, a następnie kroki wśród zieleni. I wtedy znów usłyszał głos - tym razem nie w nieludzkim krzyku.
- Braciszku, gdzie się schowałeś? - Bella wyłoniła się spomiędzy drzew na lewo od Herewarda. Gdy go zobaczyła uśmiechnęła się szeroko. - Mam cię! - jej oczy zabłyszczały, a włosy wymknęły się zza ucha, opadając rudą kaskadą na ramię, gdy przechyliła głowę. - Wygrałeś, wiesz? Znalazłam cię jako ostatniego - wyglądała tak, jak pamiętał ją z dnia, którego do dziś używał jako swojego najszczęśliwszego wspomnienia. - W sumie to wszyscy cię szukali, już myśleliśmy, że wpadłeś do jakiejś dziury - powiedziała, a spomiędzy drzew wychynęły inne postacie, zamykając Herewarda w okręgu. Była Eileen ze stokrotką we włosach, Garrett trochę umorusany ziemią, ale ogólnie wydawał się być zadowolony; Betty, prowadzona za rękę przez ich ojca, a zaraz obok nich matka - radosna, pełna energii i tak samo szczęśliwa jak ojciec. Pojawiło się jeszcze parę innych postaci, w tym też zakonnicy: wielkolud Ben spierający się o coś żartobliwym tonem z młodym Alexem, a przy nich Lyra z Glaucusem. Wszyscy jednak utkwili w nim spojrzenia, gdy tylko dołączyli do okręgu, a ich radosne wyrazy twarzy zniknęły, zastąpione nieodgadnioną maską pozbawioną emocji.
- No tak, wygrałeś... ale trochę cię to kosztowało, prawda? - Bella zapytała, smutniejąc nagle. Po chwili w jej oczach zabłyszczały łzy. Spojrzenia ludzi stojących wkoło zamieniły się na pełne wyrzutu, a gdy Bella postąpiła jeden krok bliżej Herewarda, ruszyli, krążąc wokół dwójki zamkniętej wewnątrz, niczym stado drapieżników wpatrując się w Herewarda. Z nienawiścią.
- Ale poświęcenie paru... nastu, albo parudziesięciu osób to chyba odpowiednia cena za resztę świata, prawda? - zadała kolejne pytanie, rozedrganym głosem przepełnionym smutkiem. Łza opuściła kącik oka by stoczyć się po policzku, a następnie skapnąć na sweterek otulający ramiona jego siostry. Jednak w miejscu, gdzie łza spotkała się z materiałem zamiast mokrej plamki pojawił się płomień, który zaczął szybko rozprzestrzeniać się po ramionach Belli, przechodząc zaraz na pierwszy kosmyk włosów. Na ciałach pozostałych również pojawił się ogień, gdy krążyli w równym tempie wokół dwójki rodzeństwa.
Był w pułapce, a z piersi Belli wyrwał się pierwszy, krótki okrzyk bólu.
| Na odpis masz 48 godzin.
Las wydawał się być spokojny, jednocześnie jednak sprawiał wrażenie wymarłego. Gdy ucichł wiatr nie dało się słyszeć dookoła nic prócz oddechu profesora. Po poprzedniej pozornej ciszy należało spodziewać się, że za moment znów świat ryknie, zsyłając na Bartiusa kolejne nieszczęście. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Zamiast katastrofy usłyszał szelest i trzask gałązki, a następnie kroki wśród zieleni. I wtedy znów usłyszał głos - tym razem nie w nieludzkim krzyku.
- Braciszku, gdzie się schowałeś? - Bella wyłoniła się spomiędzy drzew na lewo od Herewarda. Gdy go zobaczyła uśmiechnęła się szeroko. - Mam cię! - jej oczy zabłyszczały, a włosy wymknęły się zza ucha, opadając rudą kaskadą na ramię, gdy przechyliła głowę. - Wygrałeś, wiesz? Znalazłam cię jako ostatniego - wyglądała tak, jak pamiętał ją z dnia, którego do dziś używał jako swojego najszczęśliwszego wspomnienia. - W sumie to wszyscy cię szukali, już myśleliśmy, że wpadłeś do jakiejś dziury - powiedziała, a spomiędzy drzew wychynęły inne postacie, zamykając Herewarda w okręgu. Była Eileen ze stokrotką we włosach, Garrett trochę umorusany ziemią, ale ogólnie wydawał się być zadowolony; Betty, prowadzona za rękę przez ich ojca, a zaraz obok nich matka - radosna, pełna energii i tak samo szczęśliwa jak ojciec. Pojawiło się jeszcze parę innych postaci, w tym też zakonnicy: wielkolud Ben spierający się o coś żartobliwym tonem z młodym Alexem, a przy nich Lyra z Glaucusem. Wszyscy jednak utkwili w nim spojrzenia, gdy tylko dołączyli do okręgu, a ich radosne wyrazy twarzy zniknęły, zastąpione nieodgadnioną maską pozbawioną emocji.
- No tak, wygrałeś... ale trochę cię to kosztowało, prawda? - Bella zapytała, smutniejąc nagle. Po chwili w jej oczach zabłyszczały łzy. Spojrzenia ludzi stojących wkoło zamieniły się na pełne wyrzutu, a gdy Bella postąpiła jeden krok bliżej Herewarda, ruszyli, krążąc wokół dwójki zamkniętej wewnątrz, niczym stado drapieżników wpatrując się w Herewarda. Z nienawiścią.
- Ale poświęcenie paru... nastu, albo parudziesięciu osób to chyba odpowiednia cena za resztę świata, prawda? - zadała kolejne pytanie, rozedrganym głosem przepełnionym smutkiem. Łza opuściła kącik oka by stoczyć się po policzku, a następnie skapnąć na sweterek otulający ramiona jego siostry. Jednak w miejscu, gdzie łza spotkała się z materiałem zamiast mokrej plamki pojawił się płomień, który zaczął szybko rozprzestrzeniać się po ramionach Belli, przechodząc zaraz na pierwszy kosmyk włosów. Na ciałach pozostałych również pojawił się ogień, gdy krążyli w równym tempie wokół dwójki rodzeństwa.
Był w pułapce, a z piersi Belli wyrwał się pierwszy, krótki okrzyk bólu.
| Na odpis masz 48 godzin.
Nie mógł złapać powietrza. Każda próba nabrania głębszego oddechu kończyła się zakrztuszeniem piaskiem. Nie miał już też sił iść, ale mimo wszystko parł naprzód. Wiedział, że jeśli teraz się zatrzyma, to umrze. Skraj lasu był niedaleko. Wiedział to, czuł. Tyle razy do niego biegał, znał drogę na pamięć, potrafiłby do niego trafić nawet z zamkniętymi oczami. Albo pochłonięty przez burzę piaskową. I wreszcie mu się udało. Choć zwątpił, stracił pewność, że da radę uciec od pogrzebania żywcem. Drzewo jakby wyrosło tuż przed nim i zatrzymało jego męczący marsz. Oparł się o jego pień i osunął na ziemię. Chował się przed wiatrem, nawet jeśli niewiele miało mu to dać. Ale burza zaczęła się uspokajać. Coraz łatwiej było złapać oddech. Piasek przestał ranić jego skórę. Skorzystał więc z chwili spokoju i zdjął buty, żeby wytrzepać z nich pył, który bardzo nieprzyjemnie go poobcierał. Do tego przenikający chłód połączony z potem sprawił, że Hereward miał wrażenie jakby znalazł się na biegunie, a nie w szkockim lesie. Oddychał ciężko oparty o pień drzewa, kiedy burza słabła. Coraz wyraźniej słyszał swój oddech, wszystko inne milkło. Spodziewał się wszystkiego, bandy inferiusów, napadu wilkołaków, a nawet samego Grindelwalda. Tylko nie jej. Stała przed nim dokładnie taka, jaką ją zapamiętał. Piękna, uśmiechnięta, żywa. Głos uwiązł mu w gardle. Nie potrafił powiedzieć nawet słowa. Nie wiedział, kiedy wstał, ale już po chwili patrzył na nią i wyciągał dłoń, żeby pogładzić ją po policzku.
- Bella - z jego ust wydobył się wreszcie szept cichszy od szmeru wiatru. Obraz przed jego oczami dziwnie rozmazał się, kiedy przysłoniły go łzy. Nie wiedział, co dokładnie do niego mówiła, sam miał jej tyle do przekazania.
- Tak mi ciebie brakowało - kiedy jego gardło się odblokowało, słowa poleciały niepowstrzymanym strumieniem. - Mam twoją różdżkę, wybrała mnie. Skończyłem już Hogwart, wiesz? Jestem teraz profesorem transmutacji. Tak strasznie za tobą tęskniłem.
W jednej chwili znowu był pięcioletnim Herewardem tulącym swoją siostrę. Wdychał jej zapach, czuł pod palcami fakturę włosów. Zamknął oczy przytulając ją coraz mocniej jakby nie chciał pozwolić jej uciec, nie chciał wypuszczać jej z ramion już nigdy, nie zamierzał pozwolić jej odejść po raz kolejny. Kątem oka widział gromadzących się ludzi, czuł na sobie ich wzrok, ale nie odwracał się do nich, Liczyła się tylko jego starsza siostra. Odsunął się odrobinę, kiedy w jej głosie zabrzmiał smutek. Co wygrał? Przecież niczego nie zrobił, niczego nie osiągnął. Patrzył na nią marszcząc czoło w niezrozumieniu. Nie zwracał uwagi na pełne wyrzutu spojrzenia, jakie posyłali mu zgromadzeni wokół ludzie.
- Nigdy nie poświęciłem więcej niż musiałem - szepnął doszukując się w jej wzroku potępienia. Nie, ona musiała go zrozumieć. Ze wszystkich na świecie wystarczy, jeśli tylko ona zaakceptuje jego wybory. Inni mogą go znienawidzić, tylko nie jego Bella.
Uniósł rękę, żeby wytrzeć łzę z jej policzka. Nie zdążył. Kapnęła na jej sweter w tym samym momencie, w którym on położył dłoń na jej policzku. Poczuł ciepło. Pojedynczy płomień zaczął rozrastać się w przerażającym tempie. Za szybko. Tak jak wtedy, gdy stał oniemiały, gdy nie mógł nic zrobić. Ale teraz już potrafił ją uratować. Chwycił różdżkę mocniej, gdy zauważył, że wszyscy stają w ogniu. Nie pozwoli, żeby koszmar się powtórzył. Nie da nikomu więcej zginąć na jego oczach w tak okrutny, bezsensowny sposób. Nie dopuści, żeby zniszczono jeszcze czyjeś życie.
- Nebula exstiguere - trząsł się cały z emocji, gdy przez łzy w oczach sylwetki wszystkich przyjaciół zamieniały się w chodzące słupy zbudowane z płomieni. Słyszał krzyk. Ten, który prześladował go po nocach. Wytrzymaj, Bello, tym razem nie dam ci umrzeć. Nikomu z was nie dam.
- Bella - z jego ust wydobył się wreszcie szept cichszy od szmeru wiatru. Obraz przed jego oczami dziwnie rozmazał się, kiedy przysłoniły go łzy. Nie wiedział, co dokładnie do niego mówiła, sam miał jej tyle do przekazania.
- Tak mi ciebie brakowało - kiedy jego gardło się odblokowało, słowa poleciały niepowstrzymanym strumieniem. - Mam twoją różdżkę, wybrała mnie. Skończyłem już Hogwart, wiesz? Jestem teraz profesorem transmutacji. Tak strasznie za tobą tęskniłem.
W jednej chwili znowu był pięcioletnim Herewardem tulącym swoją siostrę. Wdychał jej zapach, czuł pod palcami fakturę włosów. Zamknął oczy przytulając ją coraz mocniej jakby nie chciał pozwolić jej uciec, nie chciał wypuszczać jej z ramion już nigdy, nie zamierzał pozwolić jej odejść po raz kolejny. Kątem oka widział gromadzących się ludzi, czuł na sobie ich wzrok, ale nie odwracał się do nich, Liczyła się tylko jego starsza siostra. Odsunął się odrobinę, kiedy w jej głosie zabrzmiał smutek. Co wygrał? Przecież niczego nie zrobił, niczego nie osiągnął. Patrzył na nią marszcząc czoło w niezrozumieniu. Nie zwracał uwagi na pełne wyrzutu spojrzenia, jakie posyłali mu zgromadzeni wokół ludzie.
- Nigdy nie poświęciłem więcej niż musiałem - szepnął doszukując się w jej wzroku potępienia. Nie, ona musiała go zrozumieć. Ze wszystkich na świecie wystarczy, jeśli tylko ona zaakceptuje jego wybory. Inni mogą go znienawidzić, tylko nie jego Bella.
Uniósł rękę, żeby wytrzeć łzę z jej policzka. Nie zdążył. Kapnęła na jej sweter w tym samym momencie, w którym on położył dłoń na jej policzku. Poczuł ciepło. Pojedynczy płomień zaczął rozrastać się w przerażającym tempie. Za szybko. Tak jak wtedy, gdy stał oniemiały, gdy nie mógł nic zrobić. Ale teraz już potrafił ją uratować. Chwycił różdżkę mocniej, gdy zauważył, że wszyscy stają w ogniu. Nie pozwoli, żeby koszmar się powtórzył. Nie da nikomu więcej zginąć na jego oczach w tak okrutny, bezsensowny sposób. Nie dopuści, żeby zniszczono jeszcze czyjeś życie.
- Nebula exstiguere - trząsł się cały z emocji, gdy przez łzy w oczach sylwetki wszystkich przyjaciół zamieniały się w chodzące słupy zbudowane z płomieni. Słyszał krzyk. Ten, który prześladował go po nocach. Wytrzymaj, Bello, tym razem nie dam ci umrzeć. Nikomu z was nie dam.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Hereward Bartius' has done the following action : rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
Hereward musiał przekonać się, że chcieć nie zawsze znaczyło to samo, co móc. Bella stała przed nim, jak wszyscy inni, żywa, materialna, prawdziwa. Nie mógł przecież wątpić w to, że ją widział, uśmiechała się gdy opowiadał te strzępki ze swojego życia, czuł dotyk jej skóry, zapach, miękkość włosów - była tam, niezaprzeczalnie. I równie oczywistym było, że jeżeli nikt nic nie zrobi to za chwilę umrze.
Barty bardzo chciał, może odrobinę zbyt mocno. Z uniesionej różdżki, różdżki zarówno jego jak i Belli, nie wydobył się dym, którego pragnął, ani jedna smużka. Zupełnie jakby przestała go słuchać, jakby nie był jej panem. Może była to tylko chwilowa słabość? A może to obecność Bellatrix wpływała negatywnie na możliwości różdżki w rękach Herewarda? Na pewno nie był w stanie w obecnym momencie jednoznacznie potwierdzić którejkolwiek z tez. Powietrze zaczęło wypełniać się krzykiem płonących żywcem ludzi, ciepłem otaz smrodem palonych ciał i włosów. Krąg jednak nie przestawał się poruszać, ludzkie pochodnie miarowo, agonalnie kroczyły, opętane tańcem śmierci. Ogień mimo to nadal pozostawał głodny, pożywka z ciał przyjaciół i bliskich Barty'ego najwyraźniej nie była wystarczająca, by go nasycić. Płomienie momentalnie, niby na zadany przez dyrygenta znak zaczęły zajmować otaczającą ich trawę, krzewy, drzewa. Promieniujące z kiełkującego pożaru ciepło z każdą chwilą przybierało na intensywności, przemieniając się w gorąco.
Bella popatrzyła na swoje płonące dłonie ze szczerym przerażeniem, by znów rzucić Herewardowi przepełnione bólem spojrzenie. Ogień dochodził już do jej bioder, zaczynał opadać niżej i niżej.
- Poświęciłeś więcej. Jesteś tu przecież, poświęciłeś nas! Poświęciłeś wszystko i wszystkich w imię słowaaaa - ostatnia sylaba narastała, aż przerodziła się w przerywany szlochem dziki i niepohamowany wrzask. Bella postąpiła parę kroków do tyłu, będąc na granicy kręgu. Złapała jeszcze oddech, gdy skóra na jej twarzy zaczynała nabrzmiewać pęcherzami, pękać, łuszczyć się i ostatecznie czernieć. Jak u wszystkich pozostałych, wołających... Herewarda. By im pomógł.
Jednak już chyba zaczynało być zbyt późno.
- Będziesz w stanie z tym żyć? - zapytała jeszcze ostatnim, gorącym tchnieniem. Las zajmował się ogniem, temperatura wciąż rosła. Bella wyciągnęła płonącą rękę w kierunku Herewarda, jakby chcąc mu wraz z błagalnym spojrzeniem ukazać inną możliwość.
Chodź z nami; chodź ze mną. Tak będzie łatwiej.
Z każdą mijającą chwilą było coraz goręcej. Jeszcze trochę, a w lesie żywy nie pozostanie nikt - ogień zbliżał się już bowiem do stóp Barty'ego.
|Na odpis masz 48 godzin.
Barty bardzo chciał, może odrobinę zbyt mocno. Z uniesionej różdżki, różdżki zarówno jego jak i Belli, nie wydobył się dym, którego pragnął, ani jedna smużka. Zupełnie jakby przestała go słuchać, jakby nie był jej panem. Może była to tylko chwilowa słabość? A może to obecność Bellatrix wpływała negatywnie na możliwości różdżki w rękach Herewarda? Na pewno nie był w stanie w obecnym momencie jednoznacznie potwierdzić którejkolwiek z tez. Powietrze zaczęło wypełniać się krzykiem płonących żywcem ludzi, ciepłem otaz smrodem palonych ciał i włosów. Krąg jednak nie przestawał się poruszać, ludzkie pochodnie miarowo, agonalnie kroczyły, opętane tańcem śmierci. Ogień mimo to nadal pozostawał głodny, pożywka z ciał przyjaciół i bliskich Barty'ego najwyraźniej nie była wystarczająca, by go nasycić. Płomienie momentalnie, niby na zadany przez dyrygenta znak zaczęły zajmować otaczającą ich trawę, krzewy, drzewa. Promieniujące z kiełkującego pożaru ciepło z każdą chwilą przybierało na intensywności, przemieniając się w gorąco.
Bella popatrzyła na swoje płonące dłonie ze szczerym przerażeniem, by znów rzucić Herewardowi przepełnione bólem spojrzenie. Ogień dochodził już do jej bioder, zaczynał opadać niżej i niżej.
- Poświęciłeś więcej. Jesteś tu przecież, poświęciłeś nas! Poświęciłeś wszystko i wszystkich w imię słowaaaa - ostatnia sylaba narastała, aż przerodziła się w przerywany szlochem dziki i niepohamowany wrzask. Bella postąpiła parę kroków do tyłu, będąc na granicy kręgu. Złapała jeszcze oddech, gdy skóra na jej twarzy zaczynała nabrzmiewać pęcherzami, pękać, łuszczyć się i ostatecznie czernieć. Jak u wszystkich pozostałych, wołających... Herewarda. By im pomógł.
Jednak już chyba zaczynało być zbyt późno.
- Będziesz w stanie z tym żyć? - zapytała jeszcze ostatnim, gorącym tchnieniem. Las zajmował się ogniem, temperatura wciąż rosła. Bella wyciągnęła płonącą rękę w kierunku Herewarda, jakby chcąc mu wraz z błagalnym spojrzeniem ukazać inną możliwość.
Chodź z nami; chodź ze mną. Tak będzie łatwiej.
Z każdą mijającą chwilą było coraz goręcej. Jeszcze trochę, a w lesie żywy nie pozostanie nikt - ogień zbliżał się już bowiem do stóp Barty'ego.
|Na odpis masz 48 godzin.
Nie udało mu się. Co z tego, że nie był już małym, bezradnym chłopcem? Po co mu ta cała magia? Po co w ogóle mu różdżka, skoro nie potrafi ocalić najbliższych? I on chciał być Gwardzistą, walczyć z Grindelwaldem, zaprowadzać na świecie pokój i porządek. Nie mógł nawet zgasić ognia, który trawił jego siostrę, który zabijał wszystkie bliskie mu osoby. Widział, jak znowu ją traci. Tym razem bolało nawet bardziej niż wtedy, kiedy był dzieckiem. Teraz rozumiał aż za dobrze, co oznacza śmierć, jakie zniszczenia potrafi przynieść nawet tym, którzy przecież żyją. Czuł znajomy swąd palonego ciała. Był bezradny. Z przerażeniem obserwował, jak ogień pochłaniał Bellę coraz bardziej. Schodził niżej, muskał jej biodra, zajmował stopy.
- Nie poświęciłem cię, Bello - jego głos brzmiał głucho pomimo spływających po policzkach łez. - Po prostu umarłaś.
Patrzył na jej twarz przesłoniętą przez płomienie, jej krzyk wwiercał się w jego głowę zapowiadając kolejne nocne koszmary, z którymi znów nie będzie dawał sobie rady. A potem zobaczył jak pożar się rozrasta, jak pochłania wszystko wokół. Ogień wszystko, czego dotknął, spopielał. Hereward miał wrażenie, że w tym jego. Chociaż sam nie płonął, chociaż czuł coraz silniejszy żar, ale wciąż jako jedyny nie zamieniał się w żywą pochodnię, miał wrażenie, że spala się od środka. Wszystko w nim stawało w płomieniach, które pochłaniały każdą myśl, każdą emocję, jaka tylko się w nim pojawiała.
- Całe życie radziłem sobie z wyrzutami sumienia - wyszeptał. - Całe życie spędziłem na żałobie. Powiedz mi, czego więcej jeszcze miałbym żałować? Poznałem każdą możliwą formę żalu, nie ma w nim już dla mnie nic nowego.
Widział ogień, który nieubłaganie się do niego zbliżał. Skoro i tak miał spłonąć, skoro tak jak i wszyscy ma się zamienić w żywą pochodnię, skoro i tak ma poświęcić siebie... Zrobił krok w stronę Belli i ponownie wyciągnął różdżkę.
- Pluviasso - tym razem musiało mu się udać. Popatrzył na rękę Belli. Tak byłoby łatwiej - poddać się, odejść. Zawsze tak robił. Ale tym razem zamierzał walczyć o utrzymanie i jej, i innych przy życiu.
- Nie poświęciłem cię, Bello - jego głos brzmiał głucho pomimo spływających po policzkach łez. - Po prostu umarłaś.
Patrzył na jej twarz przesłoniętą przez płomienie, jej krzyk wwiercał się w jego głowę zapowiadając kolejne nocne koszmary, z którymi znów nie będzie dawał sobie rady. A potem zobaczył jak pożar się rozrasta, jak pochłania wszystko wokół. Ogień wszystko, czego dotknął, spopielał. Hereward miał wrażenie, że w tym jego. Chociaż sam nie płonął, chociaż czuł coraz silniejszy żar, ale wciąż jako jedyny nie zamieniał się w żywą pochodnię, miał wrażenie, że spala się od środka. Wszystko w nim stawało w płomieniach, które pochłaniały każdą myśl, każdą emocję, jaka tylko się w nim pojawiała.
- Całe życie radziłem sobie z wyrzutami sumienia - wyszeptał. - Całe życie spędziłem na żałobie. Powiedz mi, czego więcej jeszcze miałbym żałować? Poznałem każdą możliwą formę żalu, nie ma w nim już dla mnie nic nowego.
Widział ogień, który nieubłaganie się do niego zbliżał. Skoro i tak miał spłonąć, skoro tak jak i wszyscy ma się zamienić w żywą pochodnię, skoro i tak ma poświęcić siebie... Zrobił krok w stronę Belli i ponownie wyciągnął różdżkę.
- Pluviasso - tym razem musiało mu się udać. Popatrzył na rękę Belli. Tak byłoby łatwiej - poddać się, odejść. Zawsze tak robił. Ale tym razem zamierzał walczyć o utrzymanie i jej, i innych przy życiu.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Hereward Bartius' has done the following action : rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Była już centymetry od linii wyznaczonej przez płonący krąg ludzkich istnień, gdy Hereward się odezwał. Wzrok Belli nagle oprzytomnia, a ręka opadła bezwiednie wzdłuż tułowia kobiety. Choć płomienie nadal trawiły każdą postać w zasięgu wzroku Bartiusa to w momencie, gdy ten wypowiadał zaklęcie krzyki wokół ustały. I choć czar nie zadziałał, to sytuacja zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Wszyscy odwrócili się w stronę profesora - w różnym stadium spalania - a na ich twarzach dało się dostrzec spokój, taki sam jaki zagościł na obliczu Belli. Pożar wciąż ryczał i pożerał dookoła, jednak nie on przyciągał spojrzenie. Robiły to oczy Belli, z niezwykłą, magnetyczną siłą.
- Zapamiętaj to, co powiem, braciszku - odezwała się, a z jej ust wydobyły się smużki dymu. - Nigdy nie żałuj zmarłych. Żałuj żywych. Żałuj żywych przede wszystkim wtedy, gdy koniec jest im pisany nie z własnej woli. Ratuj ich - powiedziała, a gdy ostatnie słowa wyszły z jej ust, wzrok Herewarda zaczął szwankować. Mroczki jęły jawić mu się przed oczami, a nogi się pod nim ugięły. Świat stał się czarny, a grawitacja zniknęła ponownie, pozostawiając mężczyznę w niebycie omdlenia - czy to od dymu, czy też temperatury, a może od nadmiaru emocji - ciężko było to stwierdzić.
Czas mijał w bliżej nieokreślonej jednostce. Może były to minuty, może niezliczone ilości godzin. Było cicho, do czasu aż nie poczuł szarpnięcia w ramieniu. A później kolejnego i jeszcze jednego, aż w końcu najpierw jakby zza grubej tafli szkła dobiegł go głos. Hereward... Hereward...
- HEREWARD! - Eileen szarpnęła go za ramię raz jeszcze. Jej twarz, umorusaną czymś na lewym policzku, z zaschłą krwią na skroni, oświetlał blask ognia. Coraz więcej dźwięków docierało do Barty'ego z otoczenia - trzask pękających w pożarze gałęzi, szum płomieni, odległe krzyki ludzi. Czy to co widział wcześniej naprawdę miało miejsce? Znajdował się dokładnie tam, gdzie widział Bellę i innych. Jednak Eileen była tu, może nie cała i zdrowa, ale zdecydowanie nie wyglądała, jakby dopiero co płonęła żywcem.
- Musimy stąd uciec, szybko - rozejrzała się wokół, po czym złapała go za rękę i pomogła Bartiusowi dźwignąć się na nogi. - Sytuacja wymknęła się spod kontroli, nie wiem gdzie są pozostali, myślałam, że Ty... - podała mężczyźnie jego różdżkę podniesioną z ziemi, przestraszonym wzrokiem wpatrując się w jego oczy. Zaraz jednak wyraźnie zestresowana rozejrzała się znów po otaczającym ich lesie, nadal trzymając go za rękę.
- Tam - wskazała przerwę między zajętymi ogniem drzewami, którą mogliby spróbować się wydostać. W ułamku sekundy usłyszeli głośny trzask, a płonąca, masywna gałąź uderzyła w ziemię ledwie ze dwie i pół stopy od miejsca, w którym stali. Robiło się coraz bardziej niebezpiecznie.
| Rzucasz kością k100. ST bezpiecznego wydostania się z polany razem z Eileen wynosi 70. Jeżeli postanowisz puścić jej dłoń ST spadnie do 50.
- Zapamiętaj to, co powiem, braciszku - odezwała się, a z jej ust wydobyły się smużki dymu. - Nigdy nie żałuj zmarłych. Żałuj żywych. Żałuj żywych przede wszystkim wtedy, gdy koniec jest im pisany nie z własnej woli. Ratuj ich - powiedziała, a gdy ostatnie słowa wyszły z jej ust, wzrok Herewarda zaczął szwankować. Mroczki jęły jawić mu się przed oczami, a nogi się pod nim ugięły. Świat stał się czarny, a grawitacja zniknęła ponownie, pozostawiając mężczyznę w niebycie omdlenia - czy to od dymu, czy też temperatury, a może od nadmiaru emocji - ciężko było to stwierdzić.
Czas mijał w bliżej nieokreślonej jednostce. Może były to minuty, może niezliczone ilości godzin. Było cicho, do czasu aż nie poczuł szarpnięcia w ramieniu. A później kolejnego i jeszcze jednego, aż w końcu najpierw jakby zza grubej tafli szkła dobiegł go głos. Hereward... Hereward...
- HEREWARD! - Eileen szarpnęła go za ramię raz jeszcze. Jej twarz, umorusaną czymś na lewym policzku, z zaschłą krwią na skroni, oświetlał blask ognia. Coraz więcej dźwięków docierało do Barty'ego z otoczenia - trzask pękających w pożarze gałęzi, szum płomieni, odległe krzyki ludzi. Czy to co widział wcześniej naprawdę miało miejsce? Znajdował się dokładnie tam, gdzie widział Bellę i innych. Jednak Eileen była tu, może nie cała i zdrowa, ale zdecydowanie nie wyglądała, jakby dopiero co płonęła żywcem.
- Musimy stąd uciec, szybko - rozejrzała się wokół, po czym złapała go za rękę i pomogła Bartiusowi dźwignąć się na nogi. - Sytuacja wymknęła się spod kontroli, nie wiem gdzie są pozostali, myślałam, że Ty... - podała mężczyźnie jego różdżkę podniesioną z ziemi, przestraszonym wzrokiem wpatrując się w jego oczy. Zaraz jednak wyraźnie zestresowana rozejrzała się znów po otaczającym ich lesie, nadal trzymając go za rękę.
- Tam - wskazała przerwę między zajętymi ogniem drzewami, którą mogliby spróbować się wydostać. W ułamku sekundy usłyszeli głośny trzask, a płonąca, masywna gałąź uderzyła w ziemię ledwie ze dwie i pół stopy od miejsca, w którym stali. Robiło się coraz bardziej niebezpiecznie.
| Rzucasz kością k100. ST bezpiecznego wydostania się z polany razem z Eileen wynosi 70. Jeżeli postanowisz puścić jej dłoń ST spadnie do 50.
Słowa Belli uderzyły go wyrywając jakby ze snu, w którym się znalazł. Jego siostra była martwa. Umarła wiele lat temu, nie wróci już nigdy. Dał się nabrać jak głupiec. Powinien ratować tych, których miał jeszcze szansę ocalić. Miała rację, jak zwykle. Chciał ją przeprosić, chciał przeprosić wszystkich wokół, ale ciemność, która przesłoniła mu widok zaplątała mu też język, który nie potrafił wymówić odpowiednich słów. Nigdy więcej nie popełni już tego błędu. Nie będzie już gonił za cieniami przeszłości, która uwiązała go do siebie silniej niż teraźniejszość. Bella nie wróci. Najwyższy czas, żeby się z tym pogodzić, pogodzić się z całym swoim życiem. Przez niemalże trzydzieści lat gonił nieuchwytny dym licząc na to, że wskrzesi przeszłość. Żył nią, pragnął jej i do niej tęsknił. Wpływała na niego bardziej niż wszystko, co działo się wokół. I zdał sobie sprawę z tego teraz, gdy odrzucał oferowaną przez siostrę dłoń. A wraz z nią, świadomie bądź nie, odrzucał także swój żal i sentyment, które ciążyły mu kulą u nogi przez wiele lat. Ratuj ich. Odwrócił się od siostry gotów rzucać się w ogień dla innych, dla żywych, dla tych, których jeszcze mógł ocalić. Ale przed nim nie było już nikogo. Zaniknęły drzewa, płomienie, przyjaciele. I poczuł jak osuwa się na ziemię, zatapia w mroku. Czyżby jednak zawiódł?
Nie wiedział, jak wiele czasu minęło nim znajomy głos przywołał go z powrotem do świadomości. Przedzierał się przez ciemność zanim udało mu się odnaleźć właściwą drogę i otworzyć oczy. Ciągle był w lesie, a pożar szalał wokół w dalszym ciągu. Słyszał szum płomieni i krzyki. Przede wszystkim widział jednak Eileen. Ranną. Dało mu to siłę, by podnieść się z ziemi, żeby znowu zmusić się do myślenia. Nie może jej znowu zawieść. Nie zastanawiał się, dlaczego nie płonęła, nie pytał, co stało się, gdy był nieprzytomny. Nie miał na to czasu.
- Tak, uciekajmy stąd - przyjął od niej różdżkę uśmiechając się z wdzięcznością. Jeszcze nie udało mu się całkowicie obudzić. Jego umysł działał ciężko, jakby nie był naoliwiony. Ale pomału dochodził do siebie. Pozwolił Eileen znaleźć wyjście. Podążył wzrokiem w kierunku, który wskazała. Nie myśląc wiele, ruszył w miejsce, w którym znajdowała się jeszcze możliwość przejścia przez ogień. W samą porę, podpalona gałąź spadła im niemalże na głowy. Ciągnąc za sobą kobietę, Hereward zerwał się do biegu. Musieli stąd uciekać. Musiał ją uratować przed ogniem. Przed losem, którego nie życzył nawet największemu wrogowi. Wystarczyło, że jego starsza siostra spłonęła żywcem, nie pozwoli by spotkało to kolejną ważną w jego życiu kobietę.
Nie wiedział, jak wiele czasu minęło nim znajomy głos przywołał go z powrotem do świadomości. Przedzierał się przez ciemność zanim udało mu się odnaleźć właściwą drogę i otworzyć oczy. Ciągle był w lesie, a pożar szalał wokół w dalszym ciągu. Słyszał szum płomieni i krzyki. Przede wszystkim widział jednak Eileen. Ranną. Dało mu to siłę, by podnieść się z ziemi, żeby znowu zmusić się do myślenia. Nie może jej znowu zawieść. Nie zastanawiał się, dlaczego nie płonęła, nie pytał, co stało się, gdy był nieprzytomny. Nie miał na to czasu.
- Tak, uciekajmy stąd - przyjął od niej różdżkę uśmiechając się z wdzięcznością. Jeszcze nie udało mu się całkowicie obudzić. Jego umysł działał ciężko, jakby nie był naoliwiony. Ale pomału dochodził do siebie. Pozwolił Eileen znaleźć wyjście. Podążył wzrokiem w kierunku, który wskazała. Nie myśląc wiele, ruszył w miejsce, w którym znajdowała się jeszcze możliwość przejścia przez ogień. W samą porę, podpalona gałąź spadła im niemalże na głowy. Ciągnąc za sobą kobietę, Hereward zerwał się do biegu. Musieli stąd uciekać. Musiał ją uratować przed ogniem. Przed losem, którego nie życzył nawet największemu wrogowi. Wystarczyło, że jego starsza siostra spłonęła żywcem, nie pozwoli by spotkało to kolejną ważną w jego życiu kobietę.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Hereward Bartius' has done the following action : rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
Eileen ścisnęła jego dłoń, a w jej oczach zabłyszczała nadzieja. Tylko, albo też aż jego słowa potrafiły sprawić, by w tak tragicznym położeniu jak to, w którym się znaleźli, znalazła w sobie siłę. Mężczyzna, nie puszczając ręki czarownicy ruszył w kierunku jedynego w miarę bezpiecznego wyjścia z polany. Jednak w chwili gdy rozpędził się bardziej, będąc już tuż-tuż przed wyrwą, płomienie wygięły się, na chwilę przesłaniając otwór. Było zbyt późno, by wyhamować. Z pełnym impetem Hereward wbiegł w to miejsce, a choć płomienie zaczęły już się cofać, to jego ciało otoczył ogień, gorący i głodny. Pociągnął za sobą Eileen, która cicho krzyknęła gdy jęzor żywiołu polizał ich złączone dłonie. Bartius przyjął jednak na siebie większość uderzenia. Panna Wilde przeszła więc przez tunel, który wytworzył się za Herewardem bez jakichkolwiek innych obrażeń. Profesor jednak nie mógł liczyć na taką łaskawość natury - na prawym rękawie tańczyły już płomienie, jednak okropny wzrost temperatury był niczym w porównaniu z tym, co działo się na jego głowie. Nazywanie go wcześniej płomiennowłosym było jakimś nieporozumieniem. Okropny ból przeszył jego ciało, od skroni aż po miednicę, elektryzującym impulsem rozchodząc się od kręgosłupa ku kończynom. Dłoń Eileen wyślizgnęła się z jego, jednak mało co potrafiło się przebić przez okropny ból i smród, który pochodził z płonącej głowy Herewarda, swoje skupisko mając jednak na prawym uchu mężczyzny.
Roztrzęsiony głos Eileen niósł ze sobą jakieś słowa i magię - z jej różdżki trysnęła woda. Była jednak zbyt przejęta, a oparzona ręka nie była stuprocentowo sprawna i ugasiła jedynie rękaw mężczyzny, a nie jak zamierzała zarówno rękaw, jak i głowę. Jedynym plusem obecnej sytuacji było to, że płomienie pożaru nie były tu tak gęste jak te, które otaczały polanę.
| Szanse na ugaszenie ognia wynoszą obecnie 50% - oznacza to, że ST jest równe 50 (100 - szanse = ST). Masz -8 do rzutu z powodu stanu, w jakim znajduje się Hereward. Z każdą kolejką, z którą nie uda Ci się ugasić płomieni zarówno obrażenia, jak i kara do kości rośnie. Szanse na ugaszenie płomieni natomiast wręcz odwrotnie - maleją.
Na odpis masz 24 godziny.
Roztrzęsiony głos Eileen niósł ze sobą jakieś słowa i magię - z jej różdżki trysnęła woda. Była jednak zbyt przejęta, a oparzona ręka nie była stuprocentowo sprawna i ugasiła jedynie rękaw mężczyzny, a nie jak zamierzała zarówno rękaw, jak i głowę. Jedynym plusem obecnej sytuacji było to, że płomienie pożaru nie były tu tak gęste jak te, które otaczały polanę.
| Szanse na ugaszenie ognia wynoszą obecnie 50% - oznacza to, że ST jest równe 50 (100 - szanse = ST). Masz -8 do rzutu z powodu stanu, w jakim znajduje się Hereward. Z każdą kolejką, z którą nie uda Ci się ugasić płomieni zarówno obrażenia, jak i kara do kości rośnie. Szanse na ugaszenie płomieni natomiast wręcz odwrotnie - maleją.
Na odpis masz 24 godziny.
Biegli. Był już pewien, że im się uda. W tym momencie jednak płomienie zakrzywiły się jakby wyciągały swoje długie maci, by ich porwać. Nie zdążył się zatrzymać. Miał jedynie czas, by osłonić przedramieniem oczy, gdy przebiegał przez ogień. Przez chwilę myślał, że mu się udało. Potem jednak zauważył płomienie tańczące na jego ramieniu. I kiedy się w nie wpatrywał zdał sobie sprawę, że go parzą. Bolała go jednak głowa. Mina Eileen powiedziała mu wszystko. Sam stał się żywą pochodnią. Początkowe zdziwienie zastąpiło przerażenie. Nie chciał tak zginąć. Spłonąć żywcem. Widział jak zaklęcie gasi ledwie pożar na jego ramieniu. Ale to nie on był najgorszy. Jego płomiennorude włosy stały się jeszcze bardziej płomienne niż zwykle. Ironia całej tej sytuacji nawet na ułamek sekundy go rozbawiła. Ból jednak szybko starł uśmiech z jego ust zanim ten zdążył się w ogóle pojawić. Chwycił różdżkę rozpaczliwie myśląc o tym, co może zrobić. Nie było to łatwe. Jego myśli biegły napędzanym paniką strumieniem, rozgrzewając jego umysł do czerwoności. A może to jednak nie myśli, tylko ogień? Nie wiedział. Walczył ze strachem, który go paraliżował. Z wizją Belli stojącej w płomieniach tak żywej ciągle w jego wspomnieniach. Rozpacz, panika, beznadzieja i głupie rozbawienie targały nim naprzemiennie. Naprawdę ma teraz zginąć w tak idiotyczny sposób. Zaraz po tym, kiedy zobaczył siostrę trawioną przez płomienie. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na Eileen, żeby wiedzieć, że nie podda się zbyt łatwo. Ale jeżeli miał wybierać, wolał spłonąć za nią. Był gotów dać pożreć się płomieniom, jeśli tylko ją w ten sposób uratuje. A zaraz po niej pojawiły się kolejne imiona i anonimowe twarze kolejnych ludzi, jego rodziny, przyjaciół, Zakonników, uczniów. Jeżeli ktoś z nich wszystkich miał płonąć żywcem, lepiej żeby to był on.
- Balneo - wychrypiał podejmując rozpaczliwą walkę z płomieniami, które urządzały sobie bal na jego głowie. Myśl jednak, że daje się spalić, żeby nie czekało to kogoś innego była dziwnie pokrzepiająca. Czyniła jego bezsensowną śmierć wręcz heroiczną. Zabawne.
Eileen, wiem, że to czytasz
- Balneo - wychrypiał podejmując rozpaczliwą walkę z płomieniami, które urządzały sobie bal na jego głowie. Myśl jednak, że daje się spalić, żeby nie czekało to kogoś innego była dziwnie pokrzepiająca. Czyniła jego bezsensowną śmierć wręcz heroiczną. Zabawne.
Eileen, wiem, że to czytasz
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Hereward Bartius' has done the following action : rzut kością
'k100' : 5
'k100' : 5
Jego starania nic nie dały. Ciałem Herewarda wstrząsnął dreszcz gdy kończył wypowiadać inkantację, ręka drgnęła, a zaklęcie pomknęło gdzieś w głębię lasu. Słyszał Eileen próbującą rzucać zaklęcia, jednak nic nie przynosiło mu ulgi - zestresowana czarownica nie była w stanie wycisnąć ze swojej różdżki czegokolwiek, co mogłoby uratować Bartiusa przed okropnym losem żywej pochodni.
Płomienie przeniosły się na jego ramię, do agonalnego bólu dołączając tym samym prawą stronę szyi i żuchwy. Ucho zrzuciło z siebie skórę, po czym zaczęło tracić swój kształt, gdy tkanka chrzęstna w nim jęła się topić i odkształcać. Skóra trawiona płomieniami bardzo szybko traciła wodę, a stąd było już niezwykle blisko do nieodwracalnych uszkodzeń innych części ciała.
| Szanse na ugaszenie płomieni wynoszą 45%. Ze względu na stan Herewarda otrzymujesz -13 do rzutu.
Na odpis masz 24 godziny.
Płomienie przeniosły się na jego ramię, do agonalnego bólu dołączając tym samym prawą stronę szyi i żuchwy. Ucho zrzuciło z siebie skórę, po czym zaczęło tracić swój kształt, gdy tkanka chrzęstna w nim jęła się topić i odkształcać. Skóra trawiona płomieniami bardzo szybko traciła wodę, a stąd było już niezwykle blisko do nieodwracalnych uszkodzeń innych części ciała.
| Szanse na ugaszenie płomieni wynoszą 45%. Ze względu na stan Herewarda otrzymujesz -13 do rzutu.
Na odpis masz 24 godziny.
Nie wytrzymał, krzyknął z bólu, kiedy zaklęcie nie przyniosło oczekiwanej ulgi. Nie zwracał już uwagi na nic wokół, kiedy czuł przeraźliwy ból. Miał wrażenie, że jego ucho rozpada się na drobniutkie części. Płakał. Nie liczył jednak, że jego łzy pomogą mu ugasić ogień, który dosłownie go trawił. Poddał się z zaklęciami, nie miał pojęcia, co powinien robić. W przerażeniu pozwolił swoim rozdygotanym nogom ugiąć się pod swoim ciężarem. Próbował zgasić ogień tarzając się po ziemi, dłońmi starając się zdusić płomienie hulające na jego czaszce. Nie chciał umierać. Nie chciał, żeby dalej go bolało. Łzy wsiąkały w ziemię, kiedy ocierał twarzą o grunt brudząc swoje policzki. Ale nic go już nie obchodziło. Chciał tylko, żeby ból wreszcie ustał.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Hereward Bartius' has done the following action : rzut kością
'k100' : 88
'k100' : 88
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Hereward Bartius
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata :: Próby Zakonników