Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata :: Próby Zakonników
Hereward Bartius
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
|06 IV 1956
Bathilda stała oparta pomarszczonymi dłońmi o parapet, wyglądając przez okno na zapuszczony ogródek otaczający starą chatę. Nuciła cicho pod nosem pieśń feniksa, a mimo wieku głos nie drżał jej aż tak, jak można by się tego było spodziewać. Czekała. Hereward Bartius miał stawić się właśnie dziś - wieczorną godziną szóstego dnia kwietnia. Był piątek, zajęcia w szkole dobiegły już końca, a profesorowie mogli udać się do innych spraw. Wydawać by się mogło, że nie ma dla jakiegokolwiek nauczyciela z powołania nic ważniejszego czy też bardziej odpowiedzialnego niż edukacja młodych pokoleń - jednak "wydawania się" mają to do siebie, że nigdy nie są pewne.
Usłyszała skrzypnięcie otwieranych podwoi domku i ruch. Siedzący na fotelu biały kot uniósł głowę, ślepiami wpatrując się w wąską szparę między futryną a drzwiami prowadzącymi do salonu. Ogon drgnął mu lekko, gdy wychynęła z niej najpierw ruda czupryna, a następnie cała sylwetka profesora. Bathilda uśmiechnęła się i tak odwróciła się do młodzieńca - bo, na brodę Merlina, jak inaczej mogła go ze swoim stażem życiowym postrzegać? - obdarzając go jednocześnie ni to smutnym, ni to zamyślonym spojrzeniem.
- Dobry wieczór, Herewardzie. Nie wątpiłam, że będę miała przyjemność dziś cię zobaczyć - przywitała go i podeszła parę kroków w stronę fotela, w którym już poprzednio Bartius ją widział. Kot zwinnie zeskoczył z siedziska, robiąc miejsce dla swej pani, sam zaś podszedł do rudowłosego i jął ocierać się o jego nogi szukając pieszczot. - Usiądź, proszę, jeśli masz ochotę. O, i mam to, o co prosiłeś mnie przy okazji naszego pierwszego spotkania - z tajemniczym uśmiechem gestem wskazała mu sofę, a następnie wymownie przeniosła wzrok na stolik, gdzie leżała zapieczętowana koperta. W niej zaś znalazły się dwie krótkie notatki opatrzone autografami, zarówno do samego Bartiusa jak i jego asystentki. Sama z cichym strzyknięciem stawów usiadła wygodnie w fotelu. - Ach, mam już swoje lata, Herewardzie. Wiele bym dała, by móc znów być tak młodą jak ty. Jesteś pewien, że chcesz to porzucić? Wyrzec się tego co kochasz i co posiadasz w imię nowego, lepszego jutra? - jej spojrzenie było poważne, a uśmiech zniknął na chwilę z twarzy noszącej znaki mądrości, czyli tak zwane inaczej zmarszczki. - Podejmujesz właśnie decyzję, która diametralnie wpłynie na twoje życie, młody profesorze. Jesteś tu, wierzę że sobie poradzisz - jednak i ty musisz w to uwierzyć i podołać temu, co przyniesie ci próba. Nie będzie łatwo ni przyjemnie. Wybory, które cię tam czekają wiążące będą nie tylko dla ciebie ale i dla tych, których nosisz w sercu. A konsekwencje nie są błahe, mój drogi. Jedną z nich jest sama śmierć - gdy wypowiedziała ostatnie słowo w pomieszczeniu nastała cisza, przerywana jedynie oznaką bezlitośnie umykającego czasu - cichym tykaniem zegara.
- Herewardzie, czy jesteś gotów pokonać w imię idei kogoś więcej niż wrogów? Czy jesteś gotów stoczyć najgorszą walkę z możliwych, walkę z samym sobą, z tym kim byłeś, kim jesteś i kim mógłbyś się stać? I czy po tej bitwie będziesz gotów na to, że twoje życie i twoja magia nierozerwalnie zwiążą się z istnieniem Zakonu aż po wieczność? - zapytała, z uwagą wpatrując się oczy Herewarda, a w jej spojrzeniu była niesamowita siła i szczerość, a także wiele, wiele troski.
|Na odpis masz 48 godzin.
|06 IV 1956
Bathilda stała oparta pomarszczonymi dłońmi o parapet, wyglądając przez okno na zapuszczony ogródek otaczający starą chatę. Nuciła cicho pod nosem pieśń feniksa, a mimo wieku głos nie drżał jej aż tak, jak można by się tego było spodziewać. Czekała. Hereward Bartius miał stawić się właśnie dziś - wieczorną godziną szóstego dnia kwietnia. Był piątek, zajęcia w szkole dobiegły już końca, a profesorowie mogli udać się do innych spraw. Wydawać by się mogło, że nie ma dla jakiegokolwiek nauczyciela z powołania nic ważniejszego czy też bardziej odpowiedzialnego niż edukacja młodych pokoleń - jednak "wydawania się" mają to do siebie, że nigdy nie są pewne.
Usłyszała skrzypnięcie otwieranych podwoi domku i ruch. Siedzący na fotelu biały kot uniósł głowę, ślepiami wpatrując się w wąską szparę między futryną a drzwiami prowadzącymi do salonu. Ogon drgnął mu lekko, gdy wychynęła z niej najpierw ruda czupryna, a następnie cała sylwetka profesora. Bathilda uśmiechnęła się i tak odwróciła się do młodzieńca - bo, na brodę Merlina, jak inaczej mogła go ze swoim stażem życiowym postrzegać? - obdarzając go jednocześnie ni to smutnym, ni to zamyślonym spojrzeniem.
- Dobry wieczór, Herewardzie. Nie wątpiłam, że będę miała przyjemność dziś cię zobaczyć - przywitała go i podeszła parę kroków w stronę fotela, w którym już poprzednio Bartius ją widział. Kot zwinnie zeskoczył z siedziska, robiąc miejsce dla swej pani, sam zaś podszedł do rudowłosego i jął ocierać się o jego nogi szukając pieszczot. - Usiądź, proszę, jeśli masz ochotę. O, i mam to, o co prosiłeś mnie przy okazji naszego pierwszego spotkania - z tajemniczym uśmiechem gestem wskazała mu sofę, a następnie wymownie przeniosła wzrok na stolik, gdzie leżała zapieczętowana koperta. W niej zaś znalazły się dwie krótkie notatki opatrzone autografami, zarówno do samego Bartiusa jak i jego asystentki. Sama z cichym strzyknięciem stawów usiadła wygodnie w fotelu. - Ach, mam już swoje lata, Herewardzie. Wiele bym dała, by móc znów być tak młodą jak ty. Jesteś pewien, że chcesz to porzucić? Wyrzec się tego co kochasz i co posiadasz w imię nowego, lepszego jutra? - jej spojrzenie było poważne, a uśmiech zniknął na chwilę z twarzy noszącej znaki mądrości, czyli tak zwane inaczej zmarszczki. - Podejmujesz właśnie decyzję, która diametralnie wpłynie na twoje życie, młody profesorze. Jesteś tu, wierzę że sobie poradzisz - jednak i ty musisz w to uwierzyć i podołać temu, co przyniesie ci próba. Nie będzie łatwo ni przyjemnie. Wybory, które cię tam czekają wiążące będą nie tylko dla ciebie ale i dla tych, których nosisz w sercu. A konsekwencje nie są błahe, mój drogi. Jedną z nich jest sama śmierć - gdy wypowiedziała ostatnie słowo w pomieszczeniu nastała cisza, przerywana jedynie oznaką bezlitośnie umykającego czasu - cichym tykaniem zegara.
- Herewardzie, czy jesteś gotów pokonać w imię idei kogoś więcej niż wrogów? Czy jesteś gotów stoczyć najgorszą walkę z możliwych, walkę z samym sobą, z tym kim byłeś, kim jesteś i kim mógłbyś się stać? I czy po tej bitwie będziesz gotów na to, że twoje życie i twoja magia nierozerwalnie zwiążą się z istnieniem Zakonu aż po wieczność? - zapytała, z uwagą wpatrując się oczy Herewarda, a w jej spojrzeniu była niesamowita siła i szczerość, a także wiele, wiele troski.
|Na odpis masz 48 godzin.
Ledwo Hereward przekroczył próg pomieszczenia, drzwi za nim zatrzasnęły się z donośnym hukiem, a następnie zaczęły się kurczyć. Im mniejsze były tym szybciej zanikały, aż w końcu nie został po nich żaden ślad.
Pomieszczenie było oświetlone jedynie blaskiem grubej świecy z jakiegoś ciemnego koloru wosku, ustawionej centralnie na środku kwadratowej podłogi. Ta, jak i ściany, wykonana była z kamienia, na myśl przywodząc jakby jedną z cel w Tower of London. Do wystroju dołączało też stojące za świecą stare, sfatygowane i przybrudzone blaszane wiadro. Nie ono było jednak źródłem blasku, który wzbudził w Herewardzie obawy. Oparty oboma końcami na skraju wiadra spoczywał stalowy sztylet, połyskujący metalicznie przy każdym większym drgnięciu płomienia świecy. Nagle, za ścianą naprzeciw profesora rozległy się głosy, które dobrze znał. Harmider i szum niepewności przywodzący na myśl ten, który panował w klasie po istotnym ogłoszeniu i przebijające się przez to słowa Lucasa: Spokojnie, idzie. Uratuje nas, musimy tylko poczekać. Dosłownie chwilę, nie dłużej. Jeszcze tylko...
Wybuch. Krzyki i piski przerażonych dzieci. Donośny, męski głos wykrzykujący: sang toujours pur!
Płomień świecy zakręcił się znów, zacieki na wiadrze przez chwilę zdały się być zaschniętą ludzką krwią, a na długim ostrzu przez chwilę wyraźne stały się wyryte w nim dwa słowa: najwyższa cena.
Ostrze błysnęło raz jeszcze w blasku świecy, której barwę można było teraz zdefiniować jednoznacznie jako krwistoczerwoną.
| Na odpis masz 36 godzin.
Pomieszczenie było oświetlone jedynie blaskiem grubej świecy z jakiegoś ciemnego koloru wosku, ustawionej centralnie na środku kwadratowej podłogi. Ta, jak i ściany, wykonana była z kamienia, na myśl przywodząc jakby jedną z cel w Tower of London. Do wystroju dołączało też stojące za świecą stare, sfatygowane i przybrudzone blaszane wiadro. Nie ono było jednak źródłem blasku, który wzbudził w Herewardzie obawy. Oparty oboma końcami na skraju wiadra spoczywał stalowy sztylet, połyskujący metalicznie przy każdym większym drgnięciu płomienia świecy. Nagle, za ścianą naprzeciw profesora rozległy się głosy, które dobrze znał. Harmider i szum niepewności przywodzący na myśl ten, który panował w klasie po istotnym ogłoszeniu i przebijające się przez to słowa Lucasa: Spokojnie, idzie. Uratuje nas, musimy tylko poczekać. Dosłownie chwilę, nie dłużej. Jeszcze tylko...
Wybuch. Krzyki i piski przerażonych dzieci. Donośny, męski głos wykrzykujący: sang toujours pur!
Płomień świecy zakręcił się znów, zacieki na wiadrze przez chwilę zdały się być zaschniętą ludzką krwią, a na długim ostrzu przez chwilę wyraźne stały się wyryte w nim dwa słowa: najwyższa cena.
Ostrze błysnęło raz jeszcze w blasku świecy, której barwę można było teraz zdefiniować jednoznacznie jako krwistoczerwoną.
| Na odpis masz 36 godzin.
W ciszy zbliżał się do metalicznego blasku, który przykuł jego uwagę. Odwrócił się tylko na chwilę, kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim, hukiem odcinając o od wszystkiego innego. Lucas milczał, a tajemniczy przedmiot zdawał się hipnotyzować, przyciągać Barty'ego ku sobie. Zatrzymał się, gdy usłyszał krzyki za ścianą. Odwrócił się natychmiast w tamtą stronę z lewą ręką cały czas mocno zaciśniętą na rękojeści różdżki. Głos ucznia. Głos Lucasa. Wierzył w niego, w to, że Hereward mu pomoże. A potem okrzyk po francusku, który zmroził Barty'ego. Wiedział, co oznaczał. Zawsze czysta krew. Śmierć dla wszystkich, którzy skalani zostali mugolskimi przodkami. Idiotyczna, chora idea, która kazała dyskryminować tylko ze względu na pochodzenie. I przy tym niezwykle niebezpieczna. Oblizał spierzchnięte usta i zrobił już krok w stronę hałasów. Coś jednak mignęło mu w kącie oka. Gdy spojrzał w tamtą stronę jego uwagę ponownie przyciągnął sztylet na krawędzi wiadra. Przy mocniejszym płomieniu świecy, Hereward widział lepiej. Na jego ostrzu pojawiły się dwa słowa.
Ostateczne poświęcenie.
Wiadro nosiło na sobie ślady zaschniętej krwi. A więc o to chodziło? O oddanie życia? Zawsze lubił zagadki, był w nich całkiem dobry. W końcu nie bez powodu zasiadał przy stole Krukonów. To wydawało się przerażająco proste. Zrobił to wszystko tylko po to, żeby na końcu się zabić. Cała droga przez mękę, poświęcanie przyjaciół, pozwalanie odejść rodzinie, oddanie Eileen śmierci. To wszystko było zaledwie preludium przed jego końcem. Zupełnie nieheroicznym, nudnym, tchórzliwym. Idąc tu za Lucasem gotowy był zginąć. Rzucić się na przeciwników, uratować chłopca, ocalić uczniów, zasłonić ich przed śmiertelnymi zaklęciami. Tego się spodziewał. A tutaj, w dziwnym pomieszczeniu bez drzwi, ze świecą i wiadrem zdawał się być zupełnie bezużyteczny. Zagnany w kozi róg, zmuszony do zrobienia czegoś, czego zupełnie nie oczekiwał. I nie chodziło nawet o to, że nikt nie będzie opiewał jego bohaterskich czynów, nie chodziło o zapomnienie, ale o pewien zawód. Był rozczarowany, że jego śmierć miała zostać zamknięta w celi, że sprawi wrażenie, że się poddał. Ale czy to miało znaczenie? Czy cokolwiek miało znaczenie? Wypuścił bezużyteczną różdżkę z dłoni pozwalając potoczyć się jej gdzieś po posadzce, nie przyda mu się już do niczego. Chwycił sztylet i zważył go w dłoni. Był zimny i ciężki. Przyłożył go nieporadnie do serca, żeby zdać sobie sprawę, że nie da rady tak się zabić. Jego wzrok padł na wiadro. Krew. Mógłby rozpruć sobie żyły. Wydawało się to sposobem najpewniejszym. Poprawił uchwyt spoconej dłoni na rączce sztyletu. Jakkolwiek był gotów się poświęcić, coś ciągle walczyło w nim o utrzymanie się przy życiu. Pierwotny instynkt, który pozwolił ludziom przeżyć aż tyle, teraz próbował uratować kolejnego przedstawiciela gatunku. Hereward zwalczał w sobie chęć ucieczki. Nawet wtedy, kiedy w jego umyśle zaczęły pojawiać się wspomnienia z jego życia. Zaciskając zęby, krzycząc, żeby odgonić to, o wciąż próbowało go ocalić przeciągnął sztyletem po nadgarstku prawej dłoni. Czerwona krew kapnęła do wiadra. Ciekła jednak wolno, o wiele za wolno. Barty spróbował rozszerzyć cięcie, ale lewa ręka nie była tak sprawna jak prawa. Ozdobił przedramię tylko kolejnym, krzywym rozcięciem. Nie miał czasu na zabawy, musiał to jakoś przyspieszyć. Wymacał palcami lewej dłoni tętnicę na szyi i przyłożył w tym miejscu ostrze. Nie zwlekał tym razem, po prostu pchnął nawet nie zdając sobie sprawy, że po policzku spłynęła mu pojedyncza łza skapując do wiadra, mieszając się ze szkarłatną krwią.
Ostateczne poświęcenie.
Wiadro nosiło na sobie ślady zaschniętej krwi. A więc o to chodziło? O oddanie życia? Zawsze lubił zagadki, był w nich całkiem dobry. W końcu nie bez powodu zasiadał przy stole Krukonów. To wydawało się przerażająco proste. Zrobił to wszystko tylko po to, żeby na końcu się zabić. Cała droga przez mękę, poświęcanie przyjaciół, pozwalanie odejść rodzinie, oddanie Eileen śmierci. To wszystko było zaledwie preludium przed jego końcem. Zupełnie nieheroicznym, nudnym, tchórzliwym. Idąc tu za Lucasem gotowy był zginąć. Rzucić się na przeciwników, uratować chłopca, ocalić uczniów, zasłonić ich przed śmiertelnymi zaklęciami. Tego się spodziewał. A tutaj, w dziwnym pomieszczeniu bez drzwi, ze świecą i wiadrem zdawał się być zupełnie bezużyteczny. Zagnany w kozi róg, zmuszony do zrobienia czegoś, czego zupełnie nie oczekiwał. I nie chodziło nawet o to, że nikt nie będzie opiewał jego bohaterskich czynów, nie chodziło o zapomnienie, ale o pewien zawód. Był rozczarowany, że jego śmierć miała zostać zamknięta w celi, że sprawi wrażenie, że się poddał. Ale czy to miało znaczenie? Czy cokolwiek miało znaczenie? Wypuścił bezużyteczną różdżkę z dłoni pozwalając potoczyć się jej gdzieś po posadzce, nie przyda mu się już do niczego. Chwycił sztylet i zważył go w dłoni. Był zimny i ciężki. Przyłożył go nieporadnie do serca, żeby zdać sobie sprawę, że nie da rady tak się zabić. Jego wzrok padł na wiadro. Krew. Mógłby rozpruć sobie żyły. Wydawało się to sposobem najpewniejszym. Poprawił uchwyt spoconej dłoni na rączce sztyletu. Jakkolwiek był gotów się poświęcić, coś ciągle walczyło w nim o utrzymanie się przy życiu. Pierwotny instynkt, który pozwolił ludziom przeżyć aż tyle, teraz próbował uratować kolejnego przedstawiciela gatunku. Hereward zwalczał w sobie chęć ucieczki. Nawet wtedy, kiedy w jego umyśle zaczęły pojawiać się wspomnienia z jego życia. Zaciskając zęby, krzycząc, żeby odgonić to, o wciąż próbowało go ocalić przeciągnął sztyletem po nadgarstku prawej dłoni. Czerwona krew kapnęła do wiadra. Ciekła jednak wolno, o wiele za wolno. Barty spróbował rozszerzyć cięcie, ale lewa ręka nie była tak sprawna jak prawa. Ozdobił przedramię tylko kolejnym, krzywym rozcięciem. Nie miał czasu na zabawy, musiał to jakoś przyspieszyć. Wymacał palcami lewej dłoni tętnicę na szyi i przyłożył w tym miejscu ostrze. Nie zwlekał tym razem, po prostu pchnął nawet nie zdając sobie sprawy, że po policzku spłynęła mu pojedyncza łza skapując do wiadra, mieszając się ze szkarłatną krwią.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ból był silny, ostrze wysyłało wzdłuż ciętej kończyny jego kolejne fale, zabierając Herewardowi kolejne siły. W chwili, gdy pierwsza kropla krwi profesora zetknęła się z dnem wiadra, zamiast blaszanego pluśnięcia rozbrzmiała czysta nuta. Każda kolejna strużka dokładała do niej kolejne, aż w końcu niesione magicznym echem w tym niewielkim pomieszczeniu ułożyły się w pieśń feniksa. Sztylet ciął, ilekroć Hereward zbliżył go do ciała, a w momencie gdy z jego tętnicy szyjnej trysnęła struga ciepłej, jasnej krwi, wśród otaczających go dźwięków pojawiły się kolejne, układające się w nieprzypadkowe słowa - a brzmiały one jak tekst przysięgi.
Kiedy przyjdzie czas, powstanę, by rozgonić mroki i choćby cień pochłonął wszystko, co znam, a nadzieja zgasła, stać będę nieulękły.
Brzęczały w myślach Herewarda, chcąc przecisnąć się na język. Nad tym jednak nie miały władzy, to sam Bartius musiał zadecydować, czy je powtórzy.
Ja, światło w ciemności, iskra pośród bezkresnej nocy, przez śmierć dokonam poświęcenia. Świat zapłonie, więc spłonę razem z nim, by życie mogło odrodzić się z popiołów. Oddam wszystko, co mi drogie, wyrzeknę się sławy, bogactwa i marzeń.
Pieśń rozwijała się, a słowa nabierały coraz większej mocy, zbliżając się do końca ślubowania.
Przeszłość mnie nie uwiąże, teraźniejszość mną nie zachwieje, a przyszłość mnie nie skusi. Przysięgam na moją przelaną krew, że dopóki pozostanie we mnie choćby jej ostatnia kropla, będę walczyć i pozostanę wierny ideom Gwardii.
Utrata krwi sprawiała, że z każdą upływająca chwilą słabł, przed jego oczami jawiły się coraz intensywniejsze mroczki, a otaczająca go melodia zdawała się być całym jego światem, skutecznie zagłuszając wszystko to, co działo się poza małym, kamiennym pokojem.
|Na odpis otrzymujesz 20 godzin.[bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy przyjdzie czas, powstanę, by rozgonić mroki i choćby cień pochłonął wszystko, co znam, a nadzieja zgasła, stać będę nieulękły.
Brzęczały w myślach Herewarda, chcąc przecisnąć się na język. Nad tym jednak nie miały władzy, to sam Bartius musiał zadecydować, czy je powtórzy.
Ja, światło w ciemności, iskra pośród bezkresnej nocy, przez śmierć dokonam poświęcenia. Świat zapłonie, więc spłonę razem z nim, by życie mogło odrodzić się z popiołów. Oddam wszystko, co mi drogie, wyrzeknę się sławy, bogactwa i marzeń.
Pieśń rozwijała się, a słowa nabierały coraz większej mocy, zbliżając się do końca ślubowania.
Przeszłość mnie nie uwiąże, teraźniejszość mną nie zachwieje, a przyszłość mnie nie skusi. Przysięgam na moją przelaną krew, że dopóki pozostanie we mnie choćby jej ostatnia kropla, będę walczyć i pozostanę wierny ideom Gwardii.
Utrata krwi sprawiała, że z każdą upływająca chwilą słabł, przed jego oczami jawiły się coraz intensywniejsze mroczki, a otaczająca go melodia zdawała się być całym jego światem, skutecznie zagłuszając wszystko to, co działo się poza małym, kamiennym pokojem.
|Na odpis otrzymujesz 20 godzin.[bylobrzydkobedzieladnie]
Niewiele widział w świetle świecy, z mroczkami tańczącymi przed oczami. Za to słyszał wszystko dokładnie. Muzyka, która popłynęła wraz z jego krwią i wreszcie słowa, które dotarły do niego gdy podciął sobie gardło. Czy przed śmiercią słyszy się pieśni?
Słowa cisnęły mu się na usta. Nie powstrzymywał ich, pozwolił swoim spierzchniętym wargom poruszyć się i wypowiedzieć przysięgę, której znaczenie docierało do niego z każdą wypowiadaną coraz słabiej sylabą.
- Kiedy przyjdzie czas, powstanę, by rozgonić mroki i choćby cień pochłonął wszystko, co znam, a nadzieja zgasła, stać będę nieulękły.
Przed oczami robiło mu się coraz ciemniej. Wymacał śliskimi od krwi dłońmi kraniec wiadra opierając się o niego.
- Ja, światło w ciemności, iskra pośród bezkresnej nocy, przez śmierć dokonam poświęcenia. Świat zapłonie, więc spłonę razem z nim, by życie mogło odrodzić się z popiołów.
Umierał, był już tego pewien, gdy robiło mu się coraz zimniej, gdy przestał kontrolować swój przyspieszający oddech, kiedy serce waliło mu w piersi przyspieszając nieuniknione wykrwawienie. Ból odpływał, chował się za mglistą kurtyną, która odgradzała Herewarda od wszystkiego. Kolejne słowa były cichsza, coraz mniej wyraźne.
- Oddam wszystko, co mi drogie, wyrzeknę się sławy, bogactwa i marzeń.
Oddał, to wszystko nie miało już znaczenia, poświęcił swoją duszę, a teraz oddawał jeszcze swoje życie. Nic nie miało już znaczenia. Zamknął oczy. Przez coraz większe ciemne plamy i tak przestawał widzieć cokolwiek. Czuł, że koniec się zbliża, doskonale to wiedział, kiedy jego ręce trzęsły się pod jego ciężarem, kiedy wreszcie przestały być stabilną podporą i ugięły się pod jego ciężarem.
- Przeszłość mnie nie uwiąże, teraźniejszość mną nie zachwieje, a przyszłość mnie nie skusi. Przysięgam na moją przelaną krew, że dopóki pozostanie we mnie choćby jej ostatnia kropla, będę walczyć i pozostanę wierny ideom Gwardii.
Mimo rychłej śmierci, na ustach Herewarda zagościł uśmiech pełen ulgi. Odetchnął gotów umrzeć. Leżał na ziemi otoczony pieśnią, której słowa wypowiadał z namaszczeniem. Nie istniało nic oprócz melodii. Nawet śmierć straciła coś ze swojej przerażającej natury, gdy otulała go muzyka. Czegokolwiek chciała od niego Gwardia, miał nadzieję, że jej to ofiarował.
Słowa cisnęły mu się na usta. Nie powstrzymywał ich, pozwolił swoim spierzchniętym wargom poruszyć się i wypowiedzieć przysięgę, której znaczenie docierało do niego z każdą wypowiadaną coraz słabiej sylabą.
- Kiedy przyjdzie czas, powstanę, by rozgonić mroki i choćby cień pochłonął wszystko, co znam, a nadzieja zgasła, stać będę nieulękły.
Przed oczami robiło mu się coraz ciemniej. Wymacał śliskimi od krwi dłońmi kraniec wiadra opierając się o niego.
- Ja, światło w ciemności, iskra pośród bezkresnej nocy, przez śmierć dokonam poświęcenia. Świat zapłonie, więc spłonę razem z nim, by życie mogło odrodzić się z popiołów.
Umierał, był już tego pewien, gdy robiło mu się coraz zimniej, gdy przestał kontrolować swój przyspieszający oddech, kiedy serce waliło mu w piersi przyspieszając nieuniknione wykrwawienie. Ból odpływał, chował się za mglistą kurtyną, która odgradzała Herewarda od wszystkiego. Kolejne słowa były cichsza, coraz mniej wyraźne.
- Oddam wszystko, co mi drogie, wyrzeknę się sławy, bogactwa i marzeń.
Oddał, to wszystko nie miało już znaczenia, poświęcił swoją duszę, a teraz oddawał jeszcze swoje życie. Nic nie miało już znaczenia. Zamknął oczy. Przez coraz większe ciemne plamy i tak przestawał widzieć cokolwiek. Czuł, że koniec się zbliża, doskonale to wiedział, kiedy jego ręce trzęsły się pod jego ciężarem, kiedy wreszcie przestały być stabilną podporą i ugięły się pod jego ciężarem.
- Przeszłość mnie nie uwiąże, teraźniejszość mną nie zachwieje, a przyszłość mnie nie skusi. Przysięgam na moją przelaną krew, że dopóki pozostanie we mnie choćby jej ostatnia kropla, będę walczyć i pozostanę wierny ideom Gwardii.
Mimo rychłej śmierci, na ustach Herewarda zagościł uśmiech pełen ulgi. Odetchnął gotów umrzeć. Leżał na ziemi otoczony pieśnią, której słowa wypowiadał z namaszczeniem. Nie istniało nic oprócz melodii. Nawet śmierć straciła coś ze swojej przerażającej natury, gdy otulała go muzyka. Czegokolwiek chciała od niego Gwardia, miał nadzieję, że jej to ofiarował.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Hereward się wykrwawiał. Gdy wypowiedział ostatnie słowa przysięgi siły całkowicie go opuściły i zemdlał, w chłodzie i wycieńczeniu opadając w mrok, balansując na krawędzi życia i śmierci. Poświęcił już wszystko, co miał - więcej Gwardii ofiarować nie mógł.
Zawieszony w nicości nie odczuwał upływu czasu. Jednak, gdy jego zmysły zaczęły już rejestrować powoli co się wokoło dzieje, sygnały nie wskazywały na to, by wciąż znajdował się w zimnej komórce w Hogwarcie. Było ciepło, to po pierwsze. Po drugie, leżał na plecach na czymś miękkim, na dodatek nakryty kocem. Gdzieś odrobinę poniżej położenia swojej głowy usłyszał natomiast ciche, kocie mruczenie.
- Herewardzie? - usłyszał głos Bathildy. - Udało ci się, wróciłeś do kwatery - oznajmiła, po czym lekko szurając stopami podeszła bliżej do sofy, na której leżał profesor transmutacji. - Jesteś już bezpieczny, twoja próba dobiegła końca - od dziś należysz do Gwardii Zakonu - powiedziała, po czym przez jej oblicze przemknął nieodgadniony wyraz.
- Twoje rany były ciężkie, a choć je uleczyłam, to nie możesz żadnej bagatelizować. Jednakże nawet, gdy uszkodzenia zregenerują się całkowicie, pozostaną po nich blizny na całe życie, Herewardzie. Nigdy nie uda Ci się zakryć ich żadnym czarem, pozostaną namacalnym symbolem tego, co poświęciłeś na próbie dla Zakonu. Niestety, ale trzeba wliczyć w to twoją różdżkę, ponieważ gdzieś przepadła - uśmiechnęła się delikatnie, pokrzepiająco, a na jej twarzy pojawiło się przy tym jeszcze więcej zmarszczek. Poprawiła koc, którym otulony był Barty, przy czym znów zaczęła mówić.
- To, co działo się tam, gdzie byłeś, musi pozostać naszą tajemnicą. Nikomu nie możesz wyjawić, co miało miejsce w czasie Twojej próby. Nierozerwalnie związałeś tam swoją magię z Zakonem Feniksa, Herewardzie. To, co stało ci się na próbie jest niczym w porównaniu z konsekwencjami zdrady. Teraz jednak - przerwała, by obdarzyć go ciepłym spojrzeniem - musisz odpocząć. Jak wrócą ci siły będziesz mógł opuścić chatę. Teraz jednak - odpoczywaj - powtórzyła, uśmiechając się, po czym ruszyła w stronę kuchni.
| Jest to koniec Twojej próby - gratulacje! Hereward oficjalnie został członkiem Gwardii Zakonu. Możesz jeszcze odpisać, jednak nie musisz tego robić.
Szczegółowy opis obrażeń:
- prawe ucho uległo deformacji: małżowina jest lekko wklęsła, zamiast okręgu jej krawędź przypomina falę, ponadto jest całkowicie oparzona;
- wokół ucha, na okręgu o średnicy około pięciu centymetrów spaleniu uległy włosy, a skóra jest poparzona. Bathilda założyła Herewardowi bandaż na głowę, w celu osłonięcia delikatnego, stworzonego przez nią przerostu. Po wygojeniu się ran część włosów Herewarda odrośnie, im bliżej ucha tym będzie ich mniej, na skórze w tym miejscu jednak będzie widoczna typowa blizna po oparzeniu - to samo tyczy się oparzonej części szyi;
- dwie nierówne blizny na prawym przedramieniu od cięcia sztyletem, oraz jedna krótka, pionowa na szyi w miejscu, gdzie Hereward rozciął tętnicę - obecnie wypukłe, grube i czerwone. Po miesiącu częściowo się spłaszczą i zwężą, a z dalszym biegiem czasu zaczną blednąć, nigdy jednak nie znikną;
- przez najbliższy tydzień skóra na prawym ramieniu pozostanie bardzo delikatna, zaczerwieniona i wrażliwa na ciepło - po tym czasie jednak nie pozostanie tam żaden ślad po przemianie Herewarda w żywą pochodnię;
- Bathilda naprawiła również połamane kości Herewarda, jednak jego prawa ręka przez najbliższe trzy tygodnie nie odzyska stuprocentowej sprawności - należy uwzględnić to w postach. Rzucanie czarów w tym okresie może być utrudnione. Po tym czasie natomiast nie zostaną żadne ślady po działaniu czarnomagicznego uroku.
Odniesione rany zostaną dopisane do karty postaci w cechach szczególnych. Otrzymujesz 100 PD oraz 2 punkty OPCM i 3 pkt biegłości organizacji.
W celu ustalenia opisu patronusa, skontaktuj się z prowadzącym wydarzenie Mistrzem Gry. Niestety, ale w czasie próby straciłeś różdżkę - w celu wybrania nowej również skonsultuj się ze swoim Mistrzem Gry.
Dziękuję za rozgrywkę!
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Hereward Bartius
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata :: Próby Zakonników