Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Pokój 13
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój 13
Pokoje w Parszywym Pasażerze wynajmowane są przez osoby, którym nie przeszkadza brak luksusu, chcą oszczędzić ostatnie srebrne monety w sakiewce, czy też schować się przed światem. Najczęściej trafiają tutaj lokalni rybacy po męczącym dniu pracy i podróżni marynarze, którzy przycumowali na jedną noc w pobliskim porcie, a odpoczynek na stałym lądzie jest miłą odmianą od kołyszącego się statku... A może po prostu upojeni ognistą whiskey nie są wstanie trafić z powrotem? Na szczęście lokal oferuje lepsze warunki noclegowe, niż można by się spodziewać po widoku głównej sali. Jeżeli nie przeszkadza ci twardy materac, cienka kołdra, z której wylatują, nawet przy najmniejszym ruchu, pozostałości gęsiego pierza, a także doskonale słyszalne marynarskie pieśni i awantury, bez problemu się tutaj odnajdziesz. Pomimo że pokój nie ujmuje za serce swoim urokiem, właściciel gwarantuje, że na łóżku można wypocząć bez obaw o złapanie wszy.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:28, w całości zmieniany 1 raz
Pływam dobrze, doskonale, ale to nie uratuje mnie przed utonięciem. Zachłanność w kolekcjonowaniu doznań i przeżyć, chciwość w zbieraniu obrazów, namiętność w składowaniu nakładających się na siebie kakofonii dźwięków; do kostki mam przytroczony bagaż diabelnie ciężki, ale ten, bez którego się nie ruszam. Wierzę, że jest mi niezbędny, że naprawdę go potrzebuję.
I albo przez niego skończę martwy, bezimienny, nierozpoznany przez własną rodzinę albo zgromadzę wiedzę pożądaną przez najtęższe umysły świata. Na moich półkach kurzą się składniki na szczęście, ale ono nie jest uniwersalne. Mam parę dobrych kombinacji smaków i zapachów, ale wciąż zapuszczam się po nowe, pieprzony odkrywca nowej ziemi.
Taki jestem. Taki chcę być, pełen zapału, entuzjazmu, z ideą, która gdzieś tam wznosi mnie ponad tych, którzy w południe myślą o obiedzie, gdy ja rozważam postawienie stopy w miejscu, które nie istnieje na mojej mapie. Czy uważam się lepszy od nich? Nie. Uważam że lepsze są moje fantazje, że umiem marzyć tak, jak oni nigdy nie będą. To krzepi mocno, jak trzask ognia w zimną noc, jak mocne ramiona skupione na moich własnych, jak dobry pianista w podrzędnym klubie. Niby niepozornie, dodaje animuszu i buduje wartość na fundamentach trwalszych niż drobny nadmorski piasek. To ważne, bo w każdej chwili może runąć, a ja wtedy zostanę z niczym, ogołocony absolutnie ze wszystkiego, nadziany żebrak z pełną sakiewką, za którą bezrefleksyjnie napełni brzuch i tak przeje swój czas.
Ja wolę smakować. Wkładać do ust, by zaraz potem wypluć, przełykać i od razu popijać mlekiem, przegryzać i krzywić się w trzy sekundy od zetknięcia się z językiem. Coś w stylu degustacji, ale nadal nie to. To zbieranie esencji ludzi i miasta, zatrzymywanie całych ulic w woreczku przypraw, a dzielnic w tubie z głosem protestujących mugolskich studentów i śliskim traktem kocich łbów, na którym tendencyjnie tracę równowagę. Nie cierpię Londynu, ale pamiętam, jak bardzo go kocham. Nikt nie musi mi o tym przypominać.
Portowe pielesze to dom, drugi, ten z kart spisanych przeze mnie opowieści. Zwę się Morgan, Morgan Marynarz, a moje buciory rozbijają błoto tych ulic, jak statek pruje przez fale, rozgarniane na brzegi przez ostry dziób. Ale bywa i odwrotnie, okrętem też rzuca po morzu jak łupiną orzecha: i tu się zdarza, że wezbrane pomyje pokonują rynsztoki i wlewają się gwałtem na drogę, niszcząc i tak już zdezelowane obuwie. Łapcie na swe podboje wyciągam z szafy po dziadku, widać że mody nie pierwszej, choć skóra wciąż trzyma. Zabłocone obuwie to wizytówka pierwsza, druga, po której zdecydują, żeś swój, jest pewność korsarza, co nie da się przegadać. Słowa, słowa, słowa. Szekspir byłby wniebowzięty, biorąc patronat nad garstką prostych ochlapusów, którzy władają angielszczyzną i bardziej kwiecistą ode mnie, choć to mi wykładano retorykę i surowo karano w niej brak postępów. Bez znaczenia, tu idzie ilość na przemiał, nieustannie tłoczy się mnóstwo głosów i krzyków, jęków i pisków, a wraz z barwnym językiem portowego łachudry i siermiężnym słownikiem baby spod miedzy słyszę stąd tysiąc opowieści. Jeszcze jedna i hop, robimy konkurencję dla Szeherezady. Swojską, przyjazną, przystępną, a niezaprzeczalnie przecież magiczną, bo nikt nie mówi tak pięknie jak Bob Bez Zęba, mimo że paskudnie sepleni i pluje co drugie słowo.
Też umiem gadać. To głosem jednam ją sobie najpierw, gdy śpiewam z bandą brodatych towarzyszy spośród których jestem najmłodszy, najwątlejszy i najmniej zarośnięty. Później głosem ją szarpię, a ona słucha już tylko mnie, na zapyziałym podwórzu gdzie gra kocia muzyka. Gadam zdrów, jak to chłop na schwał, co na plecach dyga beczki a na maszt jedną ręką się wspina - jeśli zapyta, nie skłamię, przyznam, że tak nie umiem. O sobie nie mówię jej prawdy, ale wcale nie muszę, to moja dobra wola. Morskie opowieści z dorodnego pstrąga robią wieloryba, a z pogromcy orki zabójcę krakena. Gdzie miejsce dla mnie?
-Nie tak głośno - marudzę, wciągając spodnie na goły tyłek. Dwa razy tej samej bielizny nie założę - proszę - dodaję, zapinając guziki koszuli, umykające spod moich palców. Udaje mi się, ale wygląda to źle, krzywo, na samym początki pomijam jeden, przez co kawał materiału zwisa niżej niż powinien. Nie chce mi się poprawiać, ziewam potężnie, łapiąc nozdrzami świeże powietrze. To jest to, odchody ptaków, wilgoć, rum i słońce bijące w płynącą wodę. Kiwam głową dziewczynie, z wdzięcznością obserwując jej pewne ruchy przy małym oknie. Stary chwyt odpuszcza, rozlega się zgrzyt i łopot materiału, gdy kawałek jej sukni opada niżej, odsłaniając ramię. Drobne, kościste, nawykłe do pracy i prężenia się pod cudzym wzrokiem. Łowię za nim chciwie, nie ukrywając się ze swym zainteresowaniem. Ona się odwraca i stoimy znowu blisko, ja zamykam w dłoni materiał jej sukienki i rozprostowuję go, prowadząc po skórze aż do jego miejsca, na powrót porządnie okrywając białe ramię. Lepiej niech nikt nie patrzy - niech zostawi to dla siebie, żal fundować byle komu tak piękne ciało. W kieszeniach nic nie znajdę, po cichu zaciągam u niej dług, musiała w końcu wdrapać się po mnie na chybotliwe piętro, zaciągnąć się niewietrzonym pokojem i eskortować moje dupsko. Należy się.
-Po co? Kilka sykli jest niby warte więcej? - drwię sobie i zaciągam się fajką. Nie chce, to nie, bez łaski. Może spalimy tego na pół, jak za chwilę będzie krzyczeć o dym. Tamten w jej ustach smakował dobrze - mogę znieść cię na dół, żebyś nie musiała się fatygować. Ile schodów jest na to poddasze? Z dwieście? - architektura tego pubu to dla mnie zagadka, bo widok z okna mam jak z pierdolonej wieży, chociaż sam budynek nie wyrasta ponad inne kominy, plujące czarnym dymem i kopcące na żagle.
-Mogę cię zabrać tam, gdzie pływamy, ale bywają kapryśne - ostrzegam cierpliwie. Ktoś, kto ich nie zna, rzadko je rozumie. Syreny są jak ludzie, ale bardziej dumne - nie obiecam, że ci je pokażę. Przyjaciół się nie pokazuje. Jeśli zechcą, mogę cię przedstawić - to moja kontra, myślisz jak oni, jak zadufani w sobie łowcy, którzy chcą się pochwalić babą z cyckami i rybim ogonem. Nie winię cię, ale spróbuję naprawić to, jak o nich myślisz. Uśmiecham się szeroko - dalej negocjujemy.
-A proszę bardzo - rozkładam ramiona, jakbym już zapraszał do spuszczenia mi solidnego wpierdolu - tylko co Ci to da, że połamią mi gnaty? Chyba że satysfakcję, to pardon - wycofuję się taktycznie, wciąż nieźle uchachany. Gra się toczy więc o podbite oko, złamany nos i przecięty łuk brwiowy, może obite żebra. Wesoło.
-Możesz też po prostu mi zaufać. Zjemy razem śniadanie, ja wrócę niedługo, ureguluję opłatę i odświeżę twoją wiarę w porządnych ludzi - proponuję poważnie, pykając fajeczkę.
I albo przez niego skończę martwy, bezimienny, nierozpoznany przez własną rodzinę albo zgromadzę wiedzę pożądaną przez najtęższe umysły świata. Na moich półkach kurzą się składniki na szczęście, ale ono nie jest uniwersalne. Mam parę dobrych kombinacji smaków i zapachów, ale wciąż zapuszczam się po nowe, pieprzony odkrywca nowej ziemi.
Taki jestem. Taki chcę być, pełen zapału, entuzjazmu, z ideą, która gdzieś tam wznosi mnie ponad tych, którzy w południe myślą o obiedzie, gdy ja rozważam postawienie stopy w miejscu, które nie istnieje na mojej mapie. Czy uważam się lepszy od nich? Nie. Uważam że lepsze są moje fantazje, że umiem marzyć tak, jak oni nigdy nie będą. To krzepi mocno, jak trzask ognia w zimną noc, jak mocne ramiona skupione na moich własnych, jak dobry pianista w podrzędnym klubie. Niby niepozornie, dodaje animuszu i buduje wartość na fundamentach trwalszych niż drobny nadmorski piasek. To ważne, bo w każdej chwili może runąć, a ja wtedy zostanę z niczym, ogołocony absolutnie ze wszystkiego, nadziany żebrak z pełną sakiewką, za którą bezrefleksyjnie napełni brzuch i tak przeje swój czas.
Ja wolę smakować. Wkładać do ust, by zaraz potem wypluć, przełykać i od razu popijać mlekiem, przegryzać i krzywić się w trzy sekundy od zetknięcia się z językiem. Coś w stylu degustacji, ale nadal nie to. To zbieranie esencji ludzi i miasta, zatrzymywanie całych ulic w woreczku przypraw, a dzielnic w tubie z głosem protestujących mugolskich studentów i śliskim traktem kocich łbów, na którym tendencyjnie tracę równowagę. Nie cierpię Londynu, ale pamiętam, jak bardzo go kocham. Nikt nie musi mi o tym przypominać.
Portowe pielesze to dom, drugi, ten z kart spisanych przeze mnie opowieści. Zwę się Morgan, Morgan Marynarz, a moje buciory rozbijają błoto tych ulic, jak statek pruje przez fale, rozgarniane na brzegi przez ostry dziób. Ale bywa i odwrotnie, okrętem też rzuca po morzu jak łupiną orzecha: i tu się zdarza, że wezbrane pomyje pokonują rynsztoki i wlewają się gwałtem na drogę, niszcząc i tak już zdezelowane obuwie. Łapcie na swe podboje wyciągam z szafy po dziadku, widać że mody nie pierwszej, choć skóra wciąż trzyma. Zabłocone obuwie to wizytówka pierwsza, druga, po której zdecydują, żeś swój, jest pewność korsarza, co nie da się przegadać. Słowa, słowa, słowa. Szekspir byłby wniebowzięty, biorąc patronat nad garstką prostych ochlapusów, którzy władają angielszczyzną i bardziej kwiecistą ode mnie, choć to mi wykładano retorykę i surowo karano w niej brak postępów. Bez znaczenia, tu idzie ilość na przemiał, nieustannie tłoczy się mnóstwo głosów i krzyków, jęków i pisków, a wraz z barwnym językiem portowego łachudry i siermiężnym słownikiem baby spod miedzy słyszę stąd tysiąc opowieści. Jeszcze jedna i hop, robimy konkurencję dla Szeherezady. Swojską, przyjazną, przystępną, a niezaprzeczalnie przecież magiczną, bo nikt nie mówi tak pięknie jak Bob Bez Zęba, mimo że paskudnie sepleni i pluje co drugie słowo.
Też umiem gadać. To głosem jednam ją sobie najpierw, gdy śpiewam z bandą brodatych towarzyszy spośród których jestem najmłodszy, najwątlejszy i najmniej zarośnięty. Później głosem ją szarpię, a ona słucha już tylko mnie, na zapyziałym podwórzu gdzie gra kocia muzyka. Gadam zdrów, jak to chłop na schwał, co na plecach dyga beczki a na maszt jedną ręką się wspina - jeśli zapyta, nie skłamię, przyznam, że tak nie umiem. O sobie nie mówię jej prawdy, ale wcale nie muszę, to moja dobra wola. Morskie opowieści z dorodnego pstrąga robią wieloryba, a z pogromcy orki zabójcę krakena. Gdzie miejsce dla mnie?
-Nie tak głośno - marudzę, wciągając spodnie na goły tyłek. Dwa razy tej samej bielizny nie założę - proszę - dodaję, zapinając guziki koszuli, umykające spod moich palców. Udaje mi się, ale wygląda to źle, krzywo, na samym początki pomijam jeden, przez co kawał materiału zwisa niżej niż powinien. Nie chce mi się poprawiać, ziewam potężnie, łapiąc nozdrzami świeże powietrze. To jest to, odchody ptaków, wilgoć, rum i słońce bijące w płynącą wodę. Kiwam głową dziewczynie, z wdzięcznością obserwując jej pewne ruchy przy małym oknie. Stary chwyt odpuszcza, rozlega się zgrzyt i łopot materiału, gdy kawałek jej sukni opada niżej, odsłaniając ramię. Drobne, kościste, nawykłe do pracy i prężenia się pod cudzym wzrokiem. Łowię za nim chciwie, nie ukrywając się ze swym zainteresowaniem. Ona się odwraca i stoimy znowu blisko, ja zamykam w dłoni materiał jej sukienki i rozprostowuję go, prowadząc po skórze aż do jego miejsca, na powrót porządnie okrywając białe ramię. Lepiej niech nikt nie patrzy - niech zostawi to dla siebie, żal fundować byle komu tak piękne ciało. W kieszeniach nic nie znajdę, po cichu zaciągam u niej dług, musiała w końcu wdrapać się po mnie na chybotliwe piętro, zaciągnąć się niewietrzonym pokojem i eskortować moje dupsko. Należy się.
-Po co? Kilka sykli jest niby warte więcej? - drwię sobie i zaciągam się fajką. Nie chce, to nie, bez łaski. Może spalimy tego na pół, jak za chwilę będzie krzyczeć o dym. Tamten w jej ustach smakował dobrze - mogę znieść cię na dół, żebyś nie musiała się fatygować. Ile schodów jest na to poddasze? Z dwieście? - architektura tego pubu to dla mnie zagadka, bo widok z okna mam jak z pierdolonej wieży, chociaż sam budynek nie wyrasta ponad inne kominy, plujące czarnym dymem i kopcące na żagle.
-Mogę cię zabrać tam, gdzie pływamy, ale bywają kapryśne - ostrzegam cierpliwie. Ktoś, kto ich nie zna, rzadko je rozumie. Syreny są jak ludzie, ale bardziej dumne - nie obiecam, że ci je pokażę. Przyjaciół się nie pokazuje. Jeśli zechcą, mogę cię przedstawić - to moja kontra, myślisz jak oni, jak zadufani w sobie łowcy, którzy chcą się pochwalić babą z cyckami i rybim ogonem. Nie winię cię, ale spróbuję naprawić to, jak o nich myślisz. Uśmiecham się szeroko - dalej negocjujemy.
-A proszę bardzo - rozkładam ramiona, jakbym już zapraszał do spuszczenia mi solidnego wpierdolu - tylko co Ci to da, że połamią mi gnaty? Chyba że satysfakcję, to pardon - wycofuję się taktycznie, wciąż nieźle uchachany. Gra się toczy więc o podbite oko, złamany nos i przecięty łuk brwiowy, może obite żebra. Wesoło.
-Możesz też po prostu mi zaufać. Zjemy razem śniadanie, ja wrócę niedługo, ureguluję opłatę i odświeżę twoją wiarę w porządnych ludzi - proponuję poważnie, pykając fajeczkę.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
W szamotaninie głosów, w ciężkich uściskach żeglarskiej nuty tak naprawdę przysypiało zbyt wielu. Rolą jej nie było przelewanie rumu tak chętnie przeskakującego ze szkiełka to szkiełka, a później do tych sinych warg. Wyłapywała ich na pogmatwanej mapie tawerny: pierwszy z opuszczonymi powiekami tulił się gdzieś w kąciku do gnijącej beczułki z zeszłorocznym winem, wciąż niedojrzałym, wciąż zbyt niechętnym do opuszczenia drzewnego kokonu. Obłapiał więc te szorstkie krągłości i marzyło mu się, że to wiosenne dziewczę wyłaniające się z pienistych mórz, gnające prosto pod opiekę jego krzywej brody. Drugi czołgał się pod stołem za ostatnim galeonem, ale tak naprawdę żadnego już nie miał. Wysłanniczki pani Boyle wyrwały mu już wszystkie, wszystkie nadzieje i każdego złamanego knuta. Wtedy więc zrezygnowany padał, tuląc czerwony polik do czyiś śmierdzących buciorów – tutaj nie raziło go światło gibających się od niechcenia żyrandoli, tutaj, pod tym kapiącym dachem nikt nie widział jego wstydu. Kolejny, to trzeci, toczył morską bitwę ponad wielką klozetową przepaścią, tarzał się w śmierdzących podłogach, dusiła go ta niemożliwa pętla łaskocząca chamsko przełyk, niemniej też chamska od niego samego. Zwyciężał wreszcie, a potem mazał czoło na w tej nieczystej desce i już wszystko było mu jedno do chwili, aż jakaś drobna postać nie spróbowała go stąd wygonić. Nawet nie czuł fartuszka zsuwającego się po jego zgarbionych plecach. Czknął, a potem odlatywał daleko, daleko. Na nich wszystkich był jeden zdrowy sposób, niezbyt ciepły, dość szemrany, ale skuteczny. Wystarczyło chlasnąć w pysk lodowatą wodą, tak chętnie po łuku mknęła prosto do nieprzytomnej mordy. Najlepsza broń barmanek, żadne zaklęcie, wiadro deszczówki z dworu i sprawa załatwiona.
Gdy szła po tamtych schodkach, próbowała sobie przypomnieć, czy w łazienkach na górze stał jakiś baniak. Śpiące na amen zwłoki nie zawsze dało się obudzić krzykiem. Ten przypadek jednak wyskakiwał ze snu sam, grzecznie, choć bez gaci. Dobre i to, przynajmniej nie wygrażał, że oskarży ją o zapalenie płuc. Cóż, kto mu kazał wlewać w siebie tyle wódy? Kolejny chłopiec, który nie słuchał. Z drugiej jednak strony mieli tylko jedno życie, a, co wielką tajemnicą nie jest, tego, kto tak chętnie przechadzał się po cienkiej linie, śmierć wcale nie brała tak od razu. Spryciula.
Plątały się długie łapska wokół dziurek i dziureczek, wciskając się chaotycznie w nieodpowiednie rozcięcia. Biedaczyna zbyt nierozespany, by właściwie trafić. Poklejone sennymi pajęczynami powieki nie do końca jeszcze wyłapały ten głośny dzień. Philippy uśmiech łagodniał jednak, porzucając te zacięte linie, chociaż nie było mowy o zbytnim pobłażaniu. Użył sobie, pozostając tu zbyt długo, ale teraz będzie za to płacił. Kieszonka w jej sukience chciała nagle stać się ciężka, brzęcząca kusząco z każdym dziewczęcym krokiem.
Tak wdzięcznie wyruszył na pomoc, kiedy wiatr zaczął napastować jej odsłonięte ramię. Zastygła, pozwalając wcześniej tym brwiom opaść nisko, zrzucić dziwiące się skrzydła. Zastygła w spokoju, nie zadrżała, choć zdołała dobrze wyczuć, jak brzmiał dotyk jego niepotrafiących się powstrzymać palców. Nie chciał, by ci na dole mogli patrzeć. A może chciał posmakować? Niedoczekanie.
– Nikt nie powiedział o kilku syklach – odparła, dumnie unosząc brodę, by móc zakleszczyć go w sztywnych ramach tego spojrzenia. Musiała uważać, bo w każdej chwili mógł się wykręcić i pozostawić ją z niczym. Czy jednak był na tyle gramotny? Uśmiechnęła się pod nosem i skubnęła skraweczek tej pogniecionej koszuli. – Pofatyguję się. Mam nogi – oświadczyła niespecjalnie zachwycona tym pomysłem. Nie wątpiła w to, że doniósłby ją sprawnie i przy tym jeszcze się nie połamał, nie wyglądał jak byle trzcina, ale to nie na takiej zapłacie jej zależało. Prawie nie mrugnęła, wciąż go osaczając, jakby czekała, brodząc we własnej niecierpliwości. Chciała zobaczyć, a on mógł jej to pokazać.
– Niech i będą kapryśne. Umiem rozmawiać z kobietami, Morganie – mruknęła, kierując uniesioną głowę lekko w dół. Kłąb dymu przysłonił jej jego twarz. Machnęła dłonią, rozciągając ten dym między nimi. Stawał się cienką woalką, a Philippa, usytuowana zbyt nisko, niewiele widziała. – W porządku, jeśli zechcą, ale jeśli nie zechcą… – urwała, sięgając dłońmi do krzywo pozapinanych guzików w jego koszuli. Odpięła trzy i poprawiła, łapiąc odpowiednio myśl. Palce miała zimne, znów. – Mogę być rozczarowana i wciąż będziesz mi winien przysługę – wymyśliła, dobrze wiedząc, że warto było go zatrzymać na dłużej. O ile nie był byle kabotynem i faktycznie mógł mieć do zaoferowania coś więcej. – Dla satysfakcji zrobiłabym to sama – odparła, wyciągając spod spódniczki różdżkę i wbijając mu ją w biodro, kiedy tylko zaczął się cofać. O nie. Nie warto było z nią zadzierać. – Mam nadzieję, że się postarasz. I że lubisz czarną kawę – odparła, zdobiąc te słowa łagodniejszym już wyrazem twarzy. Odsunęła się o krok i gestem wskazała na drzwi. – Idziesz pierwszy.
A spróbuj tylko zwiać.
Gdy szła po tamtych schodkach, próbowała sobie przypomnieć, czy w łazienkach na górze stał jakiś baniak. Śpiące na amen zwłoki nie zawsze dało się obudzić krzykiem. Ten przypadek jednak wyskakiwał ze snu sam, grzecznie, choć bez gaci. Dobre i to, przynajmniej nie wygrażał, że oskarży ją o zapalenie płuc. Cóż, kto mu kazał wlewać w siebie tyle wódy? Kolejny chłopiec, który nie słuchał. Z drugiej jednak strony mieli tylko jedno życie, a, co wielką tajemnicą nie jest, tego, kto tak chętnie przechadzał się po cienkiej linie, śmierć wcale nie brała tak od razu. Spryciula.
Plątały się długie łapska wokół dziurek i dziureczek, wciskając się chaotycznie w nieodpowiednie rozcięcia. Biedaczyna zbyt nierozespany, by właściwie trafić. Poklejone sennymi pajęczynami powieki nie do końca jeszcze wyłapały ten głośny dzień. Philippy uśmiech łagodniał jednak, porzucając te zacięte linie, chociaż nie było mowy o zbytnim pobłażaniu. Użył sobie, pozostając tu zbyt długo, ale teraz będzie za to płacił. Kieszonka w jej sukience chciała nagle stać się ciężka, brzęcząca kusząco z każdym dziewczęcym krokiem.
Tak wdzięcznie wyruszył na pomoc, kiedy wiatr zaczął napastować jej odsłonięte ramię. Zastygła, pozwalając wcześniej tym brwiom opaść nisko, zrzucić dziwiące się skrzydła. Zastygła w spokoju, nie zadrżała, choć zdołała dobrze wyczuć, jak brzmiał dotyk jego niepotrafiących się powstrzymać palców. Nie chciał, by ci na dole mogli patrzeć. A może chciał posmakować? Niedoczekanie.
– Nikt nie powiedział o kilku syklach – odparła, dumnie unosząc brodę, by móc zakleszczyć go w sztywnych ramach tego spojrzenia. Musiała uważać, bo w każdej chwili mógł się wykręcić i pozostawić ją z niczym. Czy jednak był na tyle gramotny? Uśmiechnęła się pod nosem i skubnęła skraweczek tej pogniecionej koszuli. – Pofatyguję się. Mam nogi – oświadczyła niespecjalnie zachwycona tym pomysłem. Nie wątpiła w to, że doniósłby ją sprawnie i przy tym jeszcze się nie połamał, nie wyglądał jak byle trzcina, ale to nie na takiej zapłacie jej zależało. Prawie nie mrugnęła, wciąż go osaczając, jakby czekała, brodząc we własnej niecierpliwości. Chciała zobaczyć, a on mógł jej to pokazać.
– Niech i będą kapryśne. Umiem rozmawiać z kobietami, Morganie – mruknęła, kierując uniesioną głowę lekko w dół. Kłąb dymu przysłonił jej jego twarz. Machnęła dłonią, rozciągając ten dym między nimi. Stawał się cienką woalką, a Philippa, usytuowana zbyt nisko, niewiele widziała. – W porządku, jeśli zechcą, ale jeśli nie zechcą… – urwała, sięgając dłońmi do krzywo pozapinanych guzików w jego koszuli. Odpięła trzy i poprawiła, łapiąc odpowiednio myśl. Palce miała zimne, znów. – Mogę być rozczarowana i wciąż będziesz mi winien przysługę – wymyśliła, dobrze wiedząc, że warto było go zatrzymać na dłużej. O ile nie był byle kabotynem i faktycznie mógł mieć do zaoferowania coś więcej. – Dla satysfakcji zrobiłabym to sama – odparła, wyciągając spod spódniczki różdżkę i wbijając mu ją w biodro, kiedy tylko zaczął się cofać. O nie. Nie warto było z nią zadzierać. – Mam nadzieję, że się postarasz. I że lubisz czarną kawę – odparła, zdobiąc te słowa łagodniejszym już wyrazem twarzy. Odsunęła się o krok i gestem wskazała na drzwi. – Idziesz pierwszy.
A spróbuj tylko zwiać.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Z niejednego pieca jadam chleb, ale wciąż nie mam swojego miejsca. Szwendam się bez większych perspektyw od drzwi do drzwi, raz odziany w jedwabie, a raz w łachmany, przekonany, że nie pasuję nigdzie. Na upudrowanym dworze jestem drzazgą i cierniem, o który łatwo porwać delikatny materiał, z którego utkano nasze zasługi i przywileje, a i w ciasnych garkuchniach, gdzie stoją stłoczone gołe, drewniane ławy nie mogę grzać zziębniętego ciała zbyt długo. Intruz we własnym domu, intruz poza nim. Moja tożsamość nie ma racji bytu, tracę ją dawno temu, gdy odkrywam, że muszę chodzić wyjątkowo ostrożnie, bo moje stopy pozostawiają po sobie ślady trudne do przeoczenia. Gubię się, bo nikt nigdy mnie nie prowadził. Lubię się błąkać, ale czasem miło wrócić choćby na kubek herbaty z sokiem malinowym.
Wyleżane łóżko ma twardy materac i skrzypi przy mym najlżejszym ruchu, a kiedy się kręcę, zastanawiam się, ile osób spało tu przede mną. Wyobrażam je sobie po odciskach na sienniku i drobiazgach powtykanych między ramę a poduszkę, zwykłych zapomnianych szpargałach, szepczących do mnie historię. Wymiętoszoną kartkę z nieczytelną listą sprawunków zostawił pewnie czyiś syn, który nie wrócił na noc do własnego łóżka, a po powrocie zebrał burę od matki i cięgi od ojca, że nie przyniósł zakupów i przepił pieniądze. Czarodziejska fotografia młodej, choć wyraźnie nadąsanej kobiety o obfitych piersiach należała do marynarza, całującego jej zdjęcie codziennie przed pójściem spać, aż w końcu wylądował tu z inną, cieplejszą i chętniejszą. A może po prostu zapomniał go zabrać, gdy pośpiesznie zwijał się na okręt i teraz razem z cycatą brunetką tworzą szczęśliwą rodzinę z czwórką dzieci? Kogo jeszcze to łoże gościło przede mną? Zwykłego portowego łachudrę? Nokturnowgo zbója co ma wszy w brodzie? Szlachciankę, co porzuciła nazwisko dla miłości, a znalazła wyłącznie rozczarowanie i biedę? Spoglądam z ukosa na drobną dziewczynę. Jej loki wymykają się upięciu, pewnie co dziewiąty ląduje w czyjejś zupie, a w płóciennej sukience pod wielkim fartuchem wydaje mi się szczuplejsza, mniejsza niż wcześniej. Nie takie barowe zaspokajają moje życzenia gdy trzeci dzień pod rząd jestem w cugu. W jednym się nie myliłem, pochodzi stąd, wychowana przy morzu i przesiąknięta nim do reszty. To ładniejszy zapach niż zapach ryby, ale też taki, którego nie zmyje z ciebie i dziesiąty prysznic. Tym się nasiąka, to zostaje we krwi, w mowie, w uczynku.
Mi brak tego wykończenia, podpisu artysty, bo, to oczywiste, jestem tylko falsyfikatem. Dobrze spreparowanym, gdzie wyrastałem i skąd mnie przywiało - nieważne. Mam ciało zdatne do roboty, dwie ręce, dwie nogi, miły głos, wypijam duszkiem rozwodnione piwo serwowane w okolicznych mordowniach. Przystaję.
Przystaję blisko, dość blisko, by w końcu musnąć ją palcami. Przez opuszki przechodzi iskra, gdy jej dotykam, choć nie ma w tym absolutnie nic zdrożnego. Nawet nie patrzę na jej skórę, śledząc ruch własnych palców, które okrywają ją materiałem porządnie, troskliwie. Lniana suknia przewodzi dziś czucie, gdy tak pięknie ją ubieram, na powrót chowając to, na co powinna zważać. O cipkę tu łatwo, ale ramiona ma śliczne, niepotrzebne im sine pieczęcie, krwiaki czy otarcia. Odejmuję swą rękę powolnie, zadowolony, że pozwala mi dokończyć ten mały ceremoniał. Zaczęliśmy go już wtedy na tym pustym podwórku, kiedy dygotała, a ja grzałem się pod poszarpaną kapotą. Też miałem diabelną ochotę dotknąć tej gęsiej skórki, poczuć, jak reaguje na chłód, a później na dłoń na sobie. Wstrzymałem się, dziś nie potrafię. Marnie mi idzie opieranie się pokusom.
-A o czym mówimy? - pytam, nieprzerwanie pykając sobie fajeczkę. Nonszalancko, leniwie, bo choć stoję o własnych nogach i klecę składne zdania, to dalej ciągnie się za mną głęboki, soczysty sen, pachnący mlekiem piżamą noszoną tydzień - jak tu się płaci za budzenie? - żartuję sobie, uśmiechając się szeroko, a może faktycznie mają inną walutę? Na przykład w papę? Szczęściarz ze mnie, że trafiam na nią, bo inna pokojowa raczej by się nie certoliła. Robi to dla mnie, w imię tej znajomości zawartej od niechcenia jeszcze w lutym? Dobrze nie pamiętam, oprócz tego, że było kurewsko zimno. Po wszystkim został mi tylko kot.
-Jeszcze się tu nalatasz - zauważam całkiem trzeźwo - okej, nie chce jej strata, choć moim zdaniem powinna się oszczędzać. Tace z żarciem są ciężkie, kufle z piwem też, zwłaszcza, że tu leją na pinty podwójne.
-To nie są kobiety. To syreny - poprawiam ją z wyższością w głosie - musisz spróbować traktować je jak ludzi, ale nie zapominając, że nimi nie są. To trudna sztuka - samych zaprzeczeń. Potrzebują równości, a mają się za istoty wyższe od nas. Nie są zwykłymi stworzeniami, ale porównania z ludzką rasą je bolą. Dziwaczne. Wspaniałe.
Czekam na dalszą wędrówkę jej palców - kończy to, co zaczęła tam. Dalej tkwimy w pętli czasu, wracając do momentu, gdy haczy o moją koszulę tuż przy tej prowizorycznej scenie. Teraz nie kryje się, szarpie agresywnie, mnąc materiał, który przeżył sporo, by potem służyć pomocą i pozapinać mnie właściwie. Wyglądam porządnie - i tak też się krzywię, czując, jak jej różdżka wbija się w miękkie ciało przy moim biodrze. Skąd ją wyciągnęłaś, co, panienko?
-Tak, proszę pani - mówię, wciąż nie znam jej imienia. Na wzmiankę o kawie robi mi się sucho w i tak już przesuszonych ustach. Unoszę ręce, nie nawołuje o to, ale niech wie, że naprawdę współpracuję. Mijam ją i zbiegam po schodach, po kilka stopni na raz i zatrzymuję się na samym dole, obracając się znienacka tak, że zatrzymuję się parę centymetrów od jej twarzy.
-Długooo - nucę pod nosem, czekałem tam na nią przy schodach. Mogłem wystrzelić, dopaść drzwi i nigdy się nie pokazać, ale czy wtedy przeżyję przygodę?
Chuja, a nie przygodę.
Wyleżane łóżko ma twardy materac i skrzypi przy mym najlżejszym ruchu, a kiedy się kręcę, zastanawiam się, ile osób spało tu przede mną. Wyobrażam je sobie po odciskach na sienniku i drobiazgach powtykanych między ramę a poduszkę, zwykłych zapomnianych szpargałach, szepczących do mnie historię. Wymiętoszoną kartkę z nieczytelną listą sprawunków zostawił pewnie czyiś syn, który nie wrócił na noc do własnego łóżka, a po powrocie zebrał burę od matki i cięgi od ojca, że nie przyniósł zakupów i przepił pieniądze. Czarodziejska fotografia młodej, choć wyraźnie nadąsanej kobiety o obfitych piersiach należała do marynarza, całującego jej zdjęcie codziennie przed pójściem spać, aż w końcu wylądował tu z inną, cieplejszą i chętniejszą. A może po prostu zapomniał go zabrać, gdy pośpiesznie zwijał się na okręt i teraz razem z cycatą brunetką tworzą szczęśliwą rodzinę z czwórką dzieci? Kogo jeszcze to łoże gościło przede mną? Zwykłego portowego łachudrę? Nokturnowgo zbója co ma wszy w brodzie? Szlachciankę, co porzuciła nazwisko dla miłości, a znalazła wyłącznie rozczarowanie i biedę? Spoglądam z ukosa na drobną dziewczynę. Jej loki wymykają się upięciu, pewnie co dziewiąty ląduje w czyjejś zupie, a w płóciennej sukience pod wielkim fartuchem wydaje mi się szczuplejsza, mniejsza niż wcześniej. Nie takie barowe zaspokajają moje życzenia gdy trzeci dzień pod rząd jestem w cugu. W jednym się nie myliłem, pochodzi stąd, wychowana przy morzu i przesiąknięta nim do reszty. To ładniejszy zapach niż zapach ryby, ale też taki, którego nie zmyje z ciebie i dziesiąty prysznic. Tym się nasiąka, to zostaje we krwi, w mowie, w uczynku.
Mi brak tego wykończenia, podpisu artysty, bo, to oczywiste, jestem tylko falsyfikatem. Dobrze spreparowanym, gdzie wyrastałem i skąd mnie przywiało - nieważne. Mam ciało zdatne do roboty, dwie ręce, dwie nogi, miły głos, wypijam duszkiem rozwodnione piwo serwowane w okolicznych mordowniach. Przystaję.
Przystaję blisko, dość blisko, by w końcu musnąć ją palcami. Przez opuszki przechodzi iskra, gdy jej dotykam, choć nie ma w tym absolutnie nic zdrożnego. Nawet nie patrzę na jej skórę, śledząc ruch własnych palców, które okrywają ją materiałem porządnie, troskliwie. Lniana suknia przewodzi dziś czucie, gdy tak pięknie ją ubieram, na powrót chowając to, na co powinna zważać. O cipkę tu łatwo, ale ramiona ma śliczne, niepotrzebne im sine pieczęcie, krwiaki czy otarcia. Odejmuję swą rękę powolnie, zadowolony, że pozwala mi dokończyć ten mały ceremoniał. Zaczęliśmy go już wtedy na tym pustym podwórku, kiedy dygotała, a ja grzałem się pod poszarpaną kapotą. Też miałem diabelną ochotę dotknąć tej gęsiej skórki, poczuć, jak reaguje na chłód, a później na dłoń na sobie. Wstrzymałem się, dziś nie potrafię. Marnie mi idzie opieranie się pokusom.
-A o czym mówimy? - pytam, nieprzerwanie pykając sobie fajeczkę. Nonszalancko, leniwie, bo choć stoję o własnych nogach i klecę składne zdania, to dalej ciągnie się za mną głęboki, soczysty sen, pachnący mlekiem piżamą noszoną tydzień - jak tu się płaci za budzenie? - żartuję sobie, uśmiechając się szeroko, a może faktycznie mają inną walutę? Na przykład w papę? Szczęściarz ze mnie, że trafiam na nią, bo inna pokojowa raczej by się nie certoliła. Robi to dla mnie, w imię tej znajomości zawartej od niechcenia jeszcze w lutym? Dobrze nie pamiętam, oprócz tego, że było kurewsko zimno. Po wszystkim został mi tylko kot.
-Jeszcze się tu nalatasz - zauważam całkiem trzeźwo - okej, nie chce jej strata, choć moim zdaniem powinna się oszczędzać. Tace z żarciem są ciężkie, kufle z piwem też, zwłaszcza, że tu leją na pinty podwójne.
-To nie są kobiety. To syreny - poprawiam ją z wyższością w głosie - musisz spróbować traktować je jak ludzi, ale nie zapominając, że nimi nie są. To trudna sztuka - samych zaprzeczeń. Potrzebują równości, a mają się za istoty wyższe od nas. Nie są zwykłymi stworzeniami, ale porównania z ludzką rasą je bolą. Dziwaczne. Wspaniałe.
Czekam na dalszą wędrówkę jej palców - kończy to, co zaczęła tam. Dalej tkwimy w pętli czasu, wracając do momentu, gdy haczy o moją koszulę tuż przy tej prowizorycznej scenie. Teraz nie kryje się, szarpie agresywnie, mnąc materiał, który przeżył sporo, by potem służyć pomocą i pozapinać mnie właściwie. Wyglądam porządnie - i tak też się krzywię, czując, jak jej różdżka wbija się w miękkie ciało przy moim biodrze. Skąd ją wyciągnęłaś, co, panienko?
-Tak, proszę pani - mówię, wciąż nie znam jej imienia. Na wzmiankę o kawie robi mi się sucho w i tak już przesuszonych ustach. Unoszę ręce, nie nawołuje o to, ale niech wie, że naprawdę współpracuję. Mijam ją i zbiegam po schodach, po kilka stopni na raz i zatrzymuję się na samym dole, obracając się znienacka tak, że zatrzymuję się parę centymetrów od jej twarzy.
-Długooo - nucę pod nosem, czekałem tam na nią przy schodach. Mogłem wystrzelić, dopaść drzwi i nigdy się nie pokazać, ale czy wtedy przeżyję przygodę?
Chuja, a nie przygodę.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Kiedy chłopcy z portu nauczyli ją pływać, zatonęła. Zatonęła, poruszając się po wodnej tafli tak sprawnie, lekko, jakby tańczyła już nie tylko między jednym i drugim rybnym straganem, ale daleko ponad wyobrażeniem wodnego lub ulicznego basenu. Nasiąkała ruchem, spojrzeniem i szorstkością wysłużonego łapska, na własnej skórze wyszywała długie kolumny pirackiego żargonu. Wynurzona z bidulowych historii Annie była jak zdobycz: należało ją wychować, a potem zbierać owoce. Łapała się tego losu, widząc w nim ostatnią szansę na wybawienie się od nędznej śmierci. Śmierci, w której zabrakło imiennych nagrobków i wylanej łzy przyjaciela. Były tylko te zwłoki zakonserwowane w błotnej panierce, zrzucone do byle rowu, a później porośnięte zuchwałym morzem chwastów. Nie miała przy sobie nic, nie towarzyszyła jej żadna wartość, a tkwiąca w żyłach magia ulatywała w tym niedostatecznym rozkwicie. Na co komu tak nędzne obrazki? Owszem, nie mylił się. Wychowana przy morzu, ale to nie tam się narodziła. Została wyłowiona przez hojne, rechoczące serca, otulona bandaną kapitana z hakiem i czułym spojrzeniem marynarskiej mamki. Ta relacja złączona była grubymi morskimi węzłami, ich się nie dało rozplątać, ich się nie dało przerwać bez naruszania pulsującego życia. Choć do doków dotarła późno, jako dojrzała ryba, doświadczona syrena, wciąż mogła zrzucić z siebie płaszcz obcości, wciąż dało się ją wymodelować, wydotykać głośną pieśnią, oblepić tytoniową skorupą. Utulili jak swoje dziecię, obiecali historię. Bo Philippa Moss nie miała historii, nie składała się z rozłożystych gałęzi przyzdobionych złowrogimi brwiami krewnych. Przyciągnięto ją tutaj nagą, wydrapaną przez biedę, splugawioną złodziejstwem i szczurzymi zębiskami. A jak bardzo poubierany był on?
Dość gładki, piękny jak na dokowego zbója, choć gdy otwierał usta, brzmiał nazbyt znajomo, jak brat i sojusznik, jak gość, z którym można było szukać skarbów. Ona jednak nie była byle robotnikiem, któremu ciasne szelki ograniczały myślenie. Nigdy nie zakładała nic na pewno, nigdy nie wierzyła do końca, ale lubiła korzystać. Nie z takich łotrzyków zdejmowała już te maskujące płaszcze, odkrywając bez większego zdziwienia, jak pod modelem swojskiego wygadańca chowała się zupełnie inna, obca dokowym smrodom opowiastka. Póki jednak bawił się zgodnie z jej instrukcją, bawiła się z nim, jedną rzeką, w jednym prądzie spływali prosto do szerokich mórz. Przecież wiedziała, że połasiłby się na calutką beczułkę rumu i że ukochał syrenie płetwy. Ramiona lubił również: zbok czy koneser? A może jedno i drugie? Niech skończy rytuały, niech schowa jej cielesne sekrety. Powinien jednak przeczuwać, że nie bała się odsłonić ich znów, że przestała się wstydzić, gdy sukienka podskakiwała za wysoko w pędzie barmańskich obowiązków. Poluzowany dość materiał przesuwał się zbyt łatwo po tak niestatecznym ciele, nie napinały się splecione mocno nicie na dekolcie, nie więził jej żaden święty gorset, a pierś oddychała mocno oczarowana swą wolnością. Bez roztkliwienia przyjmowała ten gest, choć wciąż czujnie. Dość chłodna skóra gotowa była sparzyć tę ciekawską łapę w każdej chwili, ale najwyraźniej dziś nie chciał ryzykować, może nigdy nie chciał.
– Różnie. Zależnie od twojej waluty, Morganie. Na pewno doszlibyśmy do porozumienia – odparła lekko, a imię to wymówiła znów z dobrą pieszczotą. Zawsze lubiła wołać do nazw, sięgać po tożsamość, zawiązywać poluzowane jeszcze znajomości. Parszywy gotowy był na przyjęcie zapłaty w wielu formach, a czasami nawet nie prosił o nią wcale, doskonale wiedząc, że ta decyzja w przyszłości zaowocuje obficie. Morgan jednak jeszcze nie był przyjacielem, jeszcze nie dostał tutaj w mordę, choć ofiarowano mu skrawek dziewczęcych wdzięków. To wiele, może mu pobłażała, może wciąż pamiętała słodkie smaki rogalika i tęczowe fajki. O wiele bardziej prawdopodobne było to, że plan na niego miała już chwilę po tym, gdy otworzyły się z trzaskiem sypialniane wrota.
Setki kilometrów wybitych lekkim odciskiem na umęczonych podłogach tawerny sprawiły, że dziś nie męczyła się, dobrze wiedząc że przyjdzie jej biegać między brodami jeszcze długo. Była jednak pewna, że ten typ odpadłby już po dwóch doniesionych do stolika kolejkach. Wyobrażenie owiniętego wokół męskich bioder fartucha nieco ją rozochociło. Może właśnie takiej zapłaty powinna potrzebować? Niemniej dziś miał do zaoferowania inny klejnot, o wiele lepszy od widoku nicponia z dźwięczącą tacą szkła. – Nie kobiety. Syreny. Naprawdę uważasz, że syrena przestaje być kobietą? – zakpiła raczej, wyłapując niejako, że z tej dwójki to wcale nie ona miała ograniczone myślenie o tych istotach. Czy nie były kuszące? Czy nie błyszczały pięknymi krągłościami i słodkimi pieśniami? Philippa może nigdy nie poznała żadnej z nich tak naprawdę, ale zbyt wiele zakutych łbów przyłaziło pod ten dach, by się spowiadać ze swoich podniecających spotkań. O tak, nasłuchała się o nich wiele. – Jakkolwiek niezwykłe i fantazyjne są, wciąż pozostają kobietami. I ludźmi też, jak sam zauważyłeś, Morganie – kontynuowała z domieszką zarzutu. Co też próbował jej wyjaśniać? Wciskał ją w bajoro pełne niejasności. Nie zgadzała się. Ale może nie należało tłumaczyć mu zbyt wiele? Jako mężczyzna, a swoje zdążyła dzisiaj ujrzeć, pewnych rzeczy mógł nigdy nie odkryć.
Przygładzony lekką dłonią materiał układał się o wiele lepiej. W swoich dziurkach guziki czuły się dobrze, a mężczyzna przestawał świecić niechlujstwem. Pozostał też posłuszny, niezbyt zaskoczony uczuciem drewnianej końcóweczki tego niebezpiecznego narzędzia przy swoim ciele. Tak powinno być. Słuchał, choć skrycie chyba liczyła na jakiś bunt. Trochę szkoda.
Zderzyli się jednak znów między stopniami, które pozwoliły Philippie przez chwilę patrzeć mu prosto w oczy bez upierdliwego wyginana szyi. – Długo – powtórzyła więc za nim, mówiła prawie w te suchutkie usta. Dłoń zacisnęła się mocniej na lichej poręczy. – Długo będziesz czekał, zanim wreszcie cię nakarmię – mruknęła z zawadiackim spojrzeniem, choć mógł spodziewać się w tym małej groźby. – Najpierw sobie zapalę – dodała jeszcze, łapkę zuchwale wciskając zaraz do obcej kieszeni, bo przecież własnych fajek nigdy nie miała, a on lubił się dzielić. Ten akt mógł być całkiem niezłą zapowiedzią przyszłej współpracy.
Dość gładki, piękny jak na dokowego zbója, choć gdy otwierał usta, brzmiał nazbyt znajomo, jak brat i sojusznik, jak gość, z którym można było szukać skarbów. Ona jednak nie była byle robotnikiem, któremu ciasne szelki ograniczały myślenie. Nigdy nie zakładała nic na pewno, nigdy nie wierzyła do końca, ale lubiła korzystać. Nie z takich łotrzyków zdejmowała już te maskujące płaszcze, odkrywając bez większego zdziwienia, jak pod modelem swojskiego wygadańca chowała się zupełnie inna, obca dokowym smrodom opowiastka. Póki jednak bawił się zgodnie z jej instrukcją, bawiła się z nim, jedną rzeką, w jednym prądzie spływali prosto do szerokich mórz. Przecież wiedziała, że połasiłby się na calutką beczułkę rumu i że ukochał syrenie płetwy. Ramiona lubił również: zbok czy koneser? A może jedno i drugie? Niech skończy rytuały, niech schowa jej cielesne sekrety. Powinien jednak przeczuwać, że nie bała się odsłonić ich znów, że przestała się wstydzić, gdy sukienka podskakiwała za wysoko w pędzie barmańskich obowiązków. Poluzowany dość materiał przesuwał się zbyt łatwo po tak niestatecznym ciele, nie napinały się splecione mocno nicie na dekolcie, nie więził jej żaden święty gorset, a pierś oddychała mocno oczarowana swą wolnością. Bez roztkliwienia przyjmowała ten gest, choć wciąż czujnie. Dość chłodna skóra gotowa była sparzyć tę ciekawską łapę w każdej chwili, ale najwyraźniej dziś nie chciał ryzykować, może nigdy nie chciał.
– Różnie. Zależnie od twojej waluty, Morganie. Na pewno doszlibyśmy do porozumienia – odparła lekko, a imię to wymówiła znów z dobrą pieszczotą. Zawsze lubiła wołać do nazw, sięgać po tożsamość, zawiązywać poluzowane jeszcze znajomości. Parszywy gotowy był na przyjęcie zapłaty w wielu formach, a czasami nawet nie prosił o nią wcale, doskonale wiedząc, że ta decyzja w przyszłości zaowocuje obficie. Morgan jednak jeszcze nie był przyjacielem, jeszcze nie dostał tutaj w mordę, choć ofiarowano mu skrawek dziewczęcych wdzięków. To wiele, może mu pobłażała, może wciąż pamiętała słodkie smaki rogalika i tęczowe fajki. O wiele bardziej prawdopodobne było to, że plan na niego miała już chwilę po tym, gdy otworzyły się z trzaskiem sypialniane wrota.
Setki kilometrów wybitych lekkim odciskiem na umęczonych podłogach tawerny sprawiły, że dziś nie męczyła się, dobrze wiedząc że przyjdzie jej biegać między brodami jeszcze długo. Była jednak pewna, że ten typ odpadłby już po dwóch doniesionych do stolika kolejkach. Wyobrażenie owiniętego wokół męskich bioder fartucha nieco ją rozochociło. Może właśnie takiej zapłaty powinna potrzebować? Niemniej dziś miał do zaoferowania inny klejnot, o wiele lepszy od widoku nicponia z dźwięczącą tacą szkła. – Nie kobiety. Syreny. Naprawdę uważasz, że syrena przestaje być kobietą? – zakpiła raczej, wyłapując niejako, że z tej dwójki to wcale nie ona miała ograniczone myślenie o tych istotach. Czy nie były kuszące? Czy nie błyszczały pięknymi krągłościami i słodkimi pieśniami? Philippa może nigdy nie poznała żadnej z nich tak naprawdę, ale zbyt wiele zakutych łbów przyłaziło pod ten dach, by się spowiadać ze swoich podniecających spotkań. O tak, nasłuchała się o nich wiele. – Jakkolwiek niezwykłe i fantazyjne są, wciąż pozostają kobietami. I ludźmi też, jak sam zauważyłeś, Morganie – kontynuowała z domieszką zarzutu. Co też próbował jej wyjaśniać? Wciskał ją w bajoro pełne niejasności. Nie zgadzała się. Ale może nie należało tłumaczyć mu zbyt wiele? Jako mężczyzna, a swoje zdążyła dzisiaj ujrzeć, pewnych rzeczy mógł nigdy nie odkryć.
Przygładzony lekką dłonią materiał układał się o wiele lepiej. W swoich dziurkach guziki czuły się dobrze, a mężczyzna przestawał świecić niechlujstwem. Pozostał też posłuszny, niezbyt zaskoczony uczuciem drewnianej końcóweczki tego niebezpiecznego narzędzia przy swoim ciele. Tak powinno być. Słuchał, choć skrycie chyba liczyła na jakiś bunt. Trochę szkoda.
Zderzyli się jednak znów między stopniami, które pozwoliły Philippie przez chwilę patrzeć mu prosto w oczy bez upierdliwego wyginana szyi. – Długo – powtórzyła więc za nim, mówiła prawie w te suchutkie usta. Dłoń zacisnęła się mocniej na lichej poręczy. – Długo będziesz czekał, zanim wreszcie cię nakarmię – mruknęła z zawadiackim spojrzeniem, choć mógł spodziewać się w tym małej groźby. – Najpierw sobie zapalę – dodała jeszcze, łapkę zuchwale wciskając zaraz do obcej kieszeni, bo przecież własnych fajek nigdy nie miała, a on lubił się dzielić. Ten akt mógł być całkiem niezłą zapowiedzią przyszłej współpracy.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Rodzę się w lutym, we dworze, w czepku pośród jedwabnych pościeli. Teraz marzę o łożu twardości średniej, kołdrze niezbyt grubej i posiłkach, na które sam musiałbym robić. Chcieć, to móc. Jeden gest dzieli mnie od tego, by pochwycić pragnienie i żyć sobie tak, jak czasami robię to w snach, a częściej weekendami, późnym wieczorem pętając się przeludnionymi uliczkami z głową upstrzoną setką prędkich myśli. W kieszeniach mam dziury i parę dźwięczących sykli, zielony kamyk na szczęście, a za pazuchą fajki, ot, całe wyposażenie potrzebne włóczykijowi. Brak mi odwagi i konsekwencji, nie jestem tym, co spluwa pod nogi, więc tym bardziej nie uczynię tego komuś prosto w twarz. Pozostają mi krawędzie i urojenia, wędrówki kończące się nad ranem, gdy garderobiana wiąże mi krawat, bo sam tego nie potrafię. Czego bym pragnął, będąc obdartusem, czy nawet mieszczuchem, przywykłym do wstawania skoro świt, pilnego załatwiania swoich spraw i dobrej organizacji własnego czasu? Obstawiałbym walki psów, zamiast chodzić do kasyna, objadałbym się potrawką z jagnięciną a nie owsianką z egzotycznymi owocami, nosiłbym portki na szelkach nie dla szyku, a dlatego, że ześlizgiwałyby mi się z chudego tyłka. Czy chciałbym wówczas dla siebie tytułu, zamku i pięknej szlachcianki za żonę?
Wątpię, ale nigdy się nie przekonam.
Może mą aspiracją byłoby złoto? Tego nie wykluczam, bo samo posiadanie to nadal pewna wartość. Muszę mieć na fajki, na zioło, jak to się robi, kiedy ma się niewiele? Może ona mi powie, łypię na nią spode łba, zazdroszcząc okrutnie. Czego? Naprawdę muszę wymieniać? Niewymuszonego sposobu bycia, hardego tonu, pewności, która bije równie mocno, co drewniana łycha, swobody, z jaką kręci się po tej klitce, spódnicą zamiatając podłogę. Tego, że pozwala mi się dotykać i że sama dotyka mnie, naturalnie i bez zastanowienia. Może to zainteresowanie, a może uprzejmość. Jeśli z kosmyka włosów lady Avery zdejmę zaplątanego robaczka, już powinienem klękać i szukać pierścienia. Jeśli ona poprawi mój kołnierzyk, głośno powiedzą, że się nie szanuje, a ciszej nazwą szmatą. Jebać to, nad gorsety bardziej cenię jej suknię, pachnącą kuchnią, obiadem, smażoną cebulą. Przełykam ślinę, głodnieję od tej woni prostej, bardzo karczemnej, choć głupi myślałem, że się na coś takiego nie połaszę.
A może to nie zapach, tylko ona? Opalona twarz, co wściubia nos w nie swoje sprawy, najpierw bezczelnie zaczepia, dobiera się do koszuli niepierwszej świeżości, żąda opowieści i rozrywki, a później, w ramach wdzięczności funduje tylko uciążliwą pobudkę. Z łóżka jasne, wyskakuję sam, nie czekam, aż spełni swoją groźbę i obnaży mnie przed sobą - choć męski członek skurczony z zimna to dla niej chyba mało, mam ciekawsze tajemnice, ale wiem, że dosłowne odkrycie to prędka droga do rozebrania się ze wszystkiego. Chyba tak lepiej zaczynać, wolę rozczarować się osobą niż seksem. Ludzie są chujowi, ale na słabą miłość nie marnuję czasu. Podoba mi się jej ciało, materiał plastyczny tak bardzo, że każdy jej ruch wprawia w drganie połacie materiału. Moja koszula dla odmiany przylega do skóry, jestem nieco spocony, tak typowo wczorajszy, przy niej wyglądam ledwo biednie.
-Umiem się targować - ostrzegam ją, nabywam doświadczenie nie w szkole przecież, a na obcych targach, wśród zgiełku i tłumów, pokrzykujących Arabów i głośnych Włoszek, zdystansowanych Francuzów i zaaferowanych Hiszpanów. Kokosa dam radę wymienić na fałszoskop i odwrotnie, bez żalu, wartość to zawsze rzecz umowna, a handel to dla mnie frajda, a nie walka o przetrwanie. Czego chcesz, skarbie? Zedrzyj ze mnie tą ostatnią koszulę, oddam ci ją z uśmiechem, jeśli usiądziemy razem na ganku i wypijemy na przykład lemoniadę z gałązką rozmarynu. Pewnie takiej nie smakowałaś, ale możesz mi zaufać tak, jak zaufałaś z tamtym rogalikiem. To dobre.
Zderzenie dwóch światów brzmi pompatycznie, ale podoba mi się, jak to robimy. Wpadamy na siebie z łoskotem, rozpłaszczam się na jej klatce piersiowej, odciskam się na jej piersiach, a ona utyka głową gdzieś przy mej szyi, z doskonałym widokiem na jabłko Adama. Jak tam pachnę? Wczorajszym smrodem czy gumą balonową, którą żuję, by walczyć ze szczękościskiem? Wypadają ze mnie drobiażdżki rozpieszczonego panicza - albo, dla niej, złodziejaszka. Potępi? Skorzysta? Ci stąd rzadko oceniają, rzadko na pierwszy rzut oka, chyba, że chcą komuś spuścić wpierdol, wtedy się nie patyczkują, a łapy mają ciężkie. Co ona mi zrobi, prócz wygładzenia skazy na moim wizerunku? Że trzepnąć szmatą po ryju potrafi, nie wątpię. Umie też rozmawiać, choć mój kot nie wybrał jej pieszczot.
-To, że mają cycki o niczym nie świadczy - burczę, krzyżując ramiona - rasa narzuca im płeć, pod jaką je widzimy. Ale to po pierwsze, zawsze są syreny. Są trochę jak dzieci, nieobeznane kompletnie z naszym, ludzkim światem, choć posiadają ogromną mądrość. Wiesz, dlaczego śpiewają? Dlaczego sprowadzają naszych żeglarzy na manowce? Dla zabawy. Nie lubią, gdy są lekceważone. A te kapuściane głąby ich nie szanują, bo myślą o nich, że to baby z rybim ogonem, więc, jak wszystko, co w morzu, należy się im - warczę, autentycznie wkurwiony. Nasze syreny też wracały z takich wypraw, czasem zakrwawione od posoki marynarza, którym czaszkę rozbijały kamieniem, czasem z poranionym brzuchem i nadgarstkami od mocnych lin, jakimi je krępowano. Nikt nie miał prawa ich tknąć. Rozumiem je doskonale - nie, nie są kobietami.
A ty? Co z tobą? Kobieta, czy baba, jeszcze jedna pośród tych portowych krzykaczek? Nie szkodzi, taka też budzisz moją sympatię, mimo, że bawisz się ze mną w kotka i myszkę, a w tym momencie zostawiasz mnie w tyle. Cóż mam zrobić, gdy dźgasz mnie końcem swe różdżki w biodro, zasługuję na to za lenistwo. Ty za to możesz zrobić coś lepszego, nachylić się nade mną z górnego schodka i szeptać mi prosto w między wargi odroczenie posiłku. Kiszki grają mi marsza, ale to nic, bo się droczysz, a mi akurat zaczyna być do śmiechu. Zanurzasz drobną dłoń w mojej kieszeni, a ja ładuję tam swoją, zaraz za tobą. Zatrzymuję cię tam w uścisku, sprawdzam, czy jesteś ciepła, czy zimna - zimna - a kieszeń trzeszczy pod tym naporem.
-Czego tam szukasz? - pytam, kierując to do jej ucha - teraz wyjmiesz grzecznie rączkę, a ja poczęstuję cię czymś lepszym, niż zwykłym papierosem. Dam ci nawet jednego na zapas, zapalisz sobie, gdy następnym razem będziesz się kochać i wtedy pomyślisz o mnie. Co ty na to? - to propozycja, jeśli nie chce, zostanie z kilkoma fajkami i pozbawi się kompana do stołu. Daję dobrą cenę.
Wątpię, ale nigdy się nie przekonam.
Może mą aspiracją byłoby złoto? Tego nie wykluczam, bo samo posiadanie to nadal pewna wartość. Muszę mieć na fajki, na zioło, jak to się robi, kiedy ma się niewiele? Może ona mi powie, łypię na nią spode łba, zazdroszcząc okrutnie. Czego? Naprawdę muszę wymieniać? Niewymuszonego sposobu bycia, hardego tonu, pewności, która bije równie mocno, co drewniana łycha, swobody, z jaką kręci się po tej klitce, spódnicą zamiatając podłogę. Tego, że pozwala mi się dotykać i że sama dotyka mnie, naturalnie i bez zastanowienia. Może to zainteresowanie, a może uprzejmość. Jeśli z kosmyka włosów lady Avery zdejmę zaplątanego robaczka, już powinienem klękać i szukać pierścienia. Jeśli ona poprawi mój kołnierzyk, głośno powiedzą, że się nie szanuje, a ciszej nazwą szmatą. Jebać to, nad gorsety bardziej cenię jej suknię, pachnącą kuchnią, obiadem, smażoną cebulą. Przełykam ślinę, głodnieję od tej woni prostej, bardzo karczemnej, choć głupi myślałem, że się na coś takiego nie połaszę.
A może to nie zapach, tylko ona? Opalona twarz, co wściubia nos w nie swoje sprawy, najpierw bezczelnie zaczepia, dobiera się do koszuli niepierwszej świeżości, żąda opowieści i rozrywki, a później, w ramach wdzięczności funduje tylko uciążliwą pobudkę. Z łóżka jasne, wyskakuję sam, nie czekam, aż spełni swoją groźbę i obnaży mnie przed sobą - choć męski członek skurczony z zimna to dla niej chyba mało, mam ciekawsze tajemnice, ale wiem, że dosłowne odkrycie to prędka droga do rozebrania się ze wszystkiego. Chyba tak lepiej zaczynać, wolę rozczarować się osobą niż seksem. Ludzie są chujowi, ale na słabą miłość nie marnuję czasu. Podoba mi się jej ciało, materiał plastyczny tak bardzo, że każdy jej ruch wprawia w drganie połacie materiału. Moja koszula dla odmiany przylega do skóry, jestem nieco spocony, tak typowo wczorajszy, przy niej wyglądam ledwo biednie.
-Umiem się targować - ostrzegam ją, nabywam doświadczenie nie w szkole przecież, a na obcych targach, wśród zgiełku i tłumów, pokrzykujących Arabów i głośnych Włoszek, zdystansowanych Francuzów i zaaferowanych Hiszpanów. Kokosa dam radę wymienić na fałszoskop i odwrotnie, bez żalu, wartość to zawsze rzecz umowna, a handel to dla mnie frajda, a nie walka o przetrwanie. Czego chcesz, skarbie? Zedrzyj ze mnie tą ostatnią koszulę, oddam ci ją z uśmiechem, jeśli usiądziemy razem na ganku i wypijemy na przykład lemoniadę z gałązką rozmarynu. Pewnie takiej nie smakowałaś, ale możesz mi zaufać tak, jak zaufałaś z tamtym rogalikiem. To dobre.
Zderzenie dwóch światów brzmi pompatycznie, ale podoba mi się, jak to robimy. Wpadamy na siebie z łoskotem, rozpłaszczam się na jej klatce piersiowej, odciskam się na jej piersiach, a ona utyka głową gdzieś przy mej szyi, z doskonałym widokiem na jabłko Adama. Jak tam pachnę? Wczorajszym smrodem czy gumą balonową, którą żuję, by walczyć ze szczękościskiem? Wypadają ze mnie drobiażdżki rozpieszczonego panicza - albo, dla niej, złodziejaszka. Potępi? Skorzysta? Ci stąd rzadko oceniają, rzadko na pierwszy rzut oka, chyba, że chcą komuś spuścić wpierdol, wtedy się nie patyczkują, a łapy mają ciężkie. Co ona mi zrobi, prócz wygładzenia skazy na moim wizerunku? Że trzepnąć szmatą po ryju potrafi, nie wątpię. Umie też rozmawiać, choć mój kot nie wybrał jej pieszczot.
-To, że mają cycki o niczym nie świadczy - burczę, krzyżując ramiona - rasa narzuca im płeć, pod jaką je widzimy. Ale to po pierwsze, zawsze są syreny. Są trochę jak dzieci, nieobeznane kompletnie z naszym, ludzkim światem, choć posiadają ogromną mądrość. Wiesz, dlaczego śpiewają? Dlaczego sprowadzają naszych żeglarzy na manowce? Dla zabawy. Nie lubią, gdy są lekceważone. A te kapuściane głąby ich nie szanują, bo myślą o nich, że to baby z rybim ogonem, więc, jak wszystko, co w morzu, należy się im - warczę, autentycznie wkurwiony. Nasze syreny też wracały z takich wypraw, czasem zakrwawione od posoki marynarza, którym czaszkę rozbijały kamieniem, czasem z poranionym brzuchem i nadgarstkami od mocnych lin, jakimi je krępowano. Nikt nie miał prawa ich tknąć. Rozumiem je doskonale - nie, nie są kobietami.
A ty? Co z tobą? Kobieta, czy baba, jeszcze jedna pośród tych portowych krzykaczek? Nie szkodzi, taka też budzisz moją sympatię, mimo, że bawisz się ze mną w kotka i myszkę, a w tym momencie zostawiasz mnie w tyle. Cóż mam zrobić, gdy dźgasz mnie końcem swe różdżki w biodro, zasługuję na to za lenistwo. Ty za to możesz zrobić coś lepszego, nachylić się nade mną z górnego schodka i szeptać mi prosto w między wargi odroczenie posiłku. Kiszki grają mi marsza, ale to nic, bo się droczysz, a mi akurat zaczyna być do śmiechu. Zanurzasz drobną dłoń w mojej kieszeni, a ja ładuję tam swoją, zaraz za tobą. Zatrzymuję cię tam w uścisku, sprawdzam, czy jesteś ciepła, czy zimna - zimna - a kieszeń trzeszczy pod tym naporem.
-Czego tam szukasz? - pytam, kierując to do jej ucha - teraz wyjmiesz grzecznie rączkę, a ja poczęstuję cię czymś lepszym, niż zwykłym papierosem. Dam ci nawet jednego na zapas, zapalisz sobie, gdy następnym razem będziesz się kochać i wtedy pomyślisz o mnie. Co ty na to? - to propozycja, jeśli nie chce, zostanie z kilkoma fajkami i pozbawi się kompana do stołu. Daję dobrą cenę.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Przecież był bystry, dobrze wiedział, jak się tutaj gra w karty i co pachnie smaczniej od świeżo wypieczonego bochenka. Przecież umiał tańczyć na wilgotnych chodnikach portu. Nie na takiego właśnie pozował? A jednak przez tę chwilę wydawał się niewinny, przyklepany, zrozumiale śniący z powiekami rozerwanymi przedwcześnie. Gdy poruszała nosem, łapała jego oswojenie, smrody portu i męskiego zaniedbania. Nie różnił się przecież niczym, choć pamiętała, jak z poplamionych rękawów wylewały mu się kolorowe dymki. Wyciągał z baśniowych mórz syrenie obrazy, wabiąc ją opowieściami. Co dziwne, robił to skutecznie. Spoglądał z okiem anielskim, mówił o tym samym co wszyscy, ale mówił inaczej. Wcale nie był taki pudrowy i mięciutki. Mężczyzną jednak jeszcze pozostawał, przed chwilą aż nazbyt wyraźnie zdołał przed nią obnażyć te sekreciki. Więc działać powinny wszystkie stare babskie sztuczki. W porannym osłabieniu jego bezbronność rosła, a ona czuła się coraz śmielsza, coraz chętniej wtykała dłonie w nieodkryte zakamarki i coraz agresywniej grała ze spłoszonym zwierzakiem, przeżywając historie przepitego śpiocha po raz dwudziesty w tym tygodniu. Ten raz jednak różnił się od poprzednich, może brakowało kałuży zaschniętych rzygowin, przez którą musiałaby przeniknąć, aby zwłoki wydobyć, może nie było śladów dziwki wymykającej się przed świtem zbyt szybko i ochoczo. A może to wciąż ten posmak rogalików, który czuła za każdym razem, gdy otwierała przed nim usta? Nic szczególnego, drobny rarytas, jaki zgarniała za każdym razem, gdy kapitanowie powracali na angielskie lądy. Rzadko jednak byle łapserdak nosił garść francuskich cukierków w swojej cerowanej wielokrotnie kieszonce. Kim był Morgan? Gdy węszyła podstęp, ulatywały zapachy niepokoju, bo oto nagle brakowało mu drobniaków i znów był jak każdy z nich, bo oto nagle lgnęły jego palce do jej nagiej skóry i z prądem tego niewyszeptanego pragnienia tracił zyskaną namiastkę inności. Poruszał się jak oczka w kolorowym kalejdoskopie. Drobne drgnięcie i blakły jej wszystkie teorie. To było takie irytujące. Wirowanie myśli doprowadziło do tego, że wcale nie traktowała go jak każdego. Chciała go rozebrać, bardzo. Niech wyjawi swój mroczny grzeszek, niech pokaże jeszcze więcej. Widok gołego tyłka nie był żadną tajemnicą. Co innego z nią. Umiała stać się dziwką, śliską kochanką z potliwych snów, ale na to zasługiwali bardzo nieliczni. Należało uważać, od samych namiętności wolała gierki pełne niedotkniętych dotyków i bezgłośnych obietnic. Czy był rybą chętnie wciskającą się do jej sieci? A może to nie ona była rybakiem? Przecież nie odbierał nikomu wolności.
Mądrze gadał, choć chciała się jeszcze upierać, bo tak trudno było znieść fakt, że jednak znał moc dobrego argumentu, że umiał spod wciąż kleistych powiek wydusić jakąś nieprymitywną rozprawę. Jak to się działo, że wiedział tak wiele? Był jednym z nich? Dzieckiem morza? Ukrywał w dwóch nogach zaklęty ogon? Powoli, lepko przesunęła się spojrzeniem z jego twarzy aż tam w dół, do stóp. Powróciła zaraz i znów odnalazła jego przejęte oczy. – A ty kapuścianym łbem nie jesteś, ale szlifowanym przez morze już tak – mruknęła odkrywczo, nieco zafascynowana zjawiskiem w osobie Morgana. – Nie wiem, skąd się wziąłeś, ale dowiem się – dorzuciła groźnie, uznając temat syreniej kobiecości za zakończony. Mogłaby się przekrzykiwać dalej, ale mieli jeszcze kilka niecierpliwych spraw. Ostatnim razem te kwestie wygodnie rozpłaszczyły się między nimi. Teraz mogłyby z taką łatwością zrobić to znów, ale dość. Unoszący się głos stał się dostateczną oznaką rozbudzenia. Dobrze, Morganie, a teraz chodź…
Wsuwał się w ślad za jej dłonią, owijał wokół sopli ciepłym dreszczem i mogłaby drgnąć jak dziewczę muśnięte przez chłopca ten pierwszy raz. Nic jednak się nie stało, może tylko podskoczyła jej brew będąca wyraźnym dowodem niezadowolenia. Znów próbował przerywać zabawę, choć tak naprawdę wcale nie o to chodziło, chciał nurkować razem z nią, opowiadać o swoich skarbach i obiecywać tajemnice. Wbiła pazury w jego skórę, nie poruszając się ani o milimetr. Na wargach poczuła nieznośną suchość. Jak śmiał odbierać jej tego papierosa? Mogłaby ugodzić, pchnąć go na drewniane podłogi, zmusić ciało do obijania się o kąty i futryny, ale brakowało jej siły, by przeciwstawić się jego mięśniom.
– Skarbów – szepnęła więc miło, przekręcając głowę i drażniąc jego wargi. – Masz jakieś? – podpytała szybciutko i spróbowała znów poruszyć tam palcami. Nie chciał jej uwolnić. Potem zaprezentował swój plan, ofiarował niespodziankę idealną na błogie chwile. Prychnęła niezadowolona z tej zagrywki. – Chcesz, bym o tobie pomyślała? – zapytała, przyłapując go na tej nietypowej perwersji. Bezczelnie próbował zgarnąć dla siebie chwile, które do niego nie należały. – Musiałbyś tam wtedy być – objaśniła jadowicie, wysuwając powoli dłoń, drapiąc przy okazji materiałowe wnętrze. Opuściła kieszeń i spróbowała przecisnąć się między ścianą a jego ciałem, ominąć irytującą przeszkodę. Jakie miał dla niej niespodzianki? – Siadaj, coś ci przygotuję – oznajmiła zbyt ulegle, zagnieżdżając się za barem. Na co miał ochotę? Oprócz goszczenia w jej podnieconych myślach? W ramionach poskręcanych nitek pary rumieniły się jej blade ramiona. Wewnątrz jednak tłumiła gotującą się duszę. Kiepsko rozegrane starcie. Pozostała jej słaba kawa i przypalone kromki chleba, choć znudziło jej się żonglowanie tymi argumentami. Oby te skarby były tego warte. W końcu obiecał jej o wiele więcej, niż te kilka fajek.
Mądrze gadał, choć chciała się jeszcze upierać, bo tak trudno było znieść fakt, że jednak znał moc dobrego argumentu, że umiał spod wciąż kleistych powiek wydusić jakąś nieprymitywną rozprawę. Jak to się działo, że wiedział tak wiele? Był jednym z nich? Dzieckiem morza? Ukrywał w dwóch nogach zaklęty ogon? Powoli, lepko przesunęła się spojrzeniem z jego twarzy aż tam w dół, do stóp. Powróciła zaraz i znów odnalazła jego przejęte oczy. – A ty kapuścianym łbem nie jesteś, ale szlifowanym przez morze już tak – mruknęła odkrywczo, nieco zafascynowana zjawiskiem w osobie Morgana. – Nie wiem, skąd się wziąłeś, ale dowiem się – dorzuciła groźnie, uznając temat syreniej kobiecości za zakończony. Mogłaby się przekrzykiwać dalej, ale mieli jeszcze kilka niecierpliwych spraw. Ostatnim razem te kwestie wygodnie rozpłaszczyły się między nimi. Teraz mogłyby z taką łatwością zrobić to znów, ale dość. Unoszący się głos stał się dostateczną oznaką rozbudzenia. Dobrze, Morganie, a teraz chodź…
Wsuwał się w ślad za jej dłonią, owijał wokół sopli ciepłym dreszczem i mogłaby drgnąć jak dziewczę muśnięte przez chłopca ten pierwszy raz. Nic jednak się nie stało, może tylko podskoczyła jej brew będąca wyraźnym dowodem niezadowolenia. Znów próbował przerywać zabawę, choć tak naprawdę wcale nie o to chodziło, chciał nurkować razem z nią, opowiadać o swoich skarbach i obiecywać tajemnice. Wbiła pazury w jego skórę, nie poruszając się ani o milimetr. Na wargach poczuła nieznośną suchość. Jak śmiał odbierać jej tego papierosa? Mogłaby ugodzić, pchnąć go na drewniane podłogi, zmusić ciało do obijania się o kąty i futryny, ale brakowało jej siły, by przeciwstawić się jego mięśniom.
– Skarbów – szepnęła więc miło, przekręcając głowę i drażniąc jego wargi. – Masz jakieś? – podpytała szybciutko i spróbowała znów poruszyć tam palcami. Nie chciał jej uwolnić. Potem zaprezentował swój plan, ofiarował niespodziankę idealną na błogie chwile. Prychnęła niezadowolona z tej zagrywki. – Chcesz, bym o tobie pomyślała? – zapytała, przyłapując go na tej nietypowej perwersji. Bezczelnie próbował zgarnąć dla siebie chwile, które do niego nie należały. – Musiałbyś tam wtedy być – objaśniła jadowicie, wysuwając powoli dłoń, drapiąc przy okazji materiałowe wnętrze. Opuściła kieszeń i spróbowała przecisnąć się między ścianą a jego ciałem, ominąć irytującą przeszkodę. Jakie miał dla niej niespodzianki? – Siadaj, coś ci przygotuję – oznajmiła zbyt ulegle, zagnieżdżając się za barem. Na co miał ochotę? Oprócz goszczenia w jej podnieconych myślach? W ramionach poskręcanych nitek pary rumieniły się jej blade ramiona. Wewnątrz jednak tłumiła gotującą się duszę. Kiepsko rozegrane starcie. Pozostała jej słaba kawa i przypalone kromki chleba, choć znudziło jej się żonglowanie tymi argumentami. Oby te skarby były tego warte. W końcu obiecał jej o wiele więcej, niż te kilka fajek.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Tutaj ma nade mną przewagę - nie będę jej tego odbierać. Może się pastwić do woli, ale nie posądzam jej, że złośliwie rzuci mi pod nogi stertę kłód. Jest zbyt mądra, by czerpać prostą przyjemność z chwilowego upodlenia chłopa, co udaje młodzieniaszka, uśmiecha się szeroko, jeszcze zaspany i błaga o pięć minut więcej. Dziś, dla mnie: to sen. Ona w swoim języku słyszy ujadanie i na wpół pijacki bełkot o odroczeniu, wstrzymaniu postępowania przeciw i pewnie jeszcze zapewnienia w słówkach tak słodkich, jak najdojrzalsze brzoskwinie. Nawet ja takich nie znam, mogę co najwyżej ucałować jej spracowane ręce, pewnie ciut szorstkie i upstrzone identycznymi odciskami, z jakimi sam niegdyś byłem zaprzyjaźniony. Trzonek mopa także wymaga, choć wydaje się w obsłudze prosty i bezproblemowy. Najskuteczniejsza zasłona dymna: oto cały ja w pełnej krasie. Rozciągam się przed nią zupełnie jak pierwsze lepsze domowe narzędzie codziennego użytku, mogę być miotłą, kominkowym pogrzebaczem albo i pordzewiałą patelnią. Rzeczy proste i oswojone - czy dziewczyna o pięknych ramionach mnie podejrzewa? Tu jestem nikim, ot, kolejny znajomy-nieznajomy, który nie kryje się w ogóle, a moja transparentność zaczyna się od gołych pośladków a kończy na historii, jaką jej opowiem, gdy spyta. Kłamię? Tak i nie.
Co z tego, że nie zdradzę jej prawdziwego imienia, jeśli bez niego może poznać mnie lepiej?
Myślę, że chce. Jeszcze nie zdzieliła mnie po głowie, nie krzyknęła wysokim głosem wprost do uszka pod pretekstem wyszeptania mi tam swoich snów, nie zwołała swych dziarskich pomocników zbudowanych z samych mięśni, by nakopali mi za nieposzanowanie warunków noclegowni. Pobłaża mi, więc mnie lubi. I ja darzę ją sympatią, choć nie wiem o niej nic, poza tym, że ciekawi ją zawartość mych kieszeni i że ma prędkie i zwinne palce. Jeśli cała jest taka giętka, szczęściarze z tych, co legli z nią w pościeli. Jeżeli nie dali jej rozkoszy, pewnie rano budzili się w pustym pokoju bez ubrań, mała zemsta szczwanej lisicy. Jej włosy są jak czekolada, pachną kaszą i mięsnym sosem, a mimo to przypomina mi leśnego łapserdaka, co w szczękach trzyma kurę. Uważa mnie za przekąskę? W pewnym sensie: urocze, nie dałbym się zagryźć tak łatwo. Góruję nad nią wzrostem, siłą, może i magią, ale nie zapominam, że t u ona rządzi, więc skłonny jestem iść na wszelkie kompromisy. Siłować się będziemy później, na rozgrzanym słońcem piasku albo zimnej skale, śliskiej od wodorostów znoszonych w dziobach przez mewy. Nie tutaj, gdzie kilkadziesiąt par przed nami przepychało się w nudnym erotycznym wzorze i paru kombinacjach. Nie umiem spojrzeć na ciebie bez szczypty tej sprośności i oskarżam o to ciebie. Prowokujesz mnie, panno, lecz mimo to nie kładę na tobie obleśnych, ciężkich łap, napawając się tym prostym widokiem odsuniętego ramiączka. Opada znowu i zaciekle walczę ze sobą, by nie zgrywać bohatera. Turbulencje na schodach i tak zapewnią nam powtórkę, czyż nie? Porządnie zawiązany pozostaje tylko twój fartuch, szkoda, byś ochlapała sobie nową sukienkę. Wśród tych różnych woni, rozróżniam jeszcze nikły zapach, sklepu pełnego krawieckich panien, tasiemek i beli materiałów. Mylę się?
Patrzysz na mnie, jakbyś chciała mnie sprzedać, więc może moje strzały aż nazbyt są trafne. Poruszam ramionami zaniepokojony tymi oględzinami, a ty się odzywasz i choć nie wprost, sugerujesz, że mam coś za uszami. Innego niż reszta tych prosiąt, bo nie brud, a wyrzuty sumienia. Spowodowane czym, ano łgarstwem.
-Historia jakich wiele - śmieję się szczerze i tak samo śmieją się moje oczy. Dzieje Morgana są zwykłe, ale on ma szczęście - moja mama była naiwna, a ojciec był łotrem. Gdy skończyłem szkołę nie miałem już ani rodziców, ani pieniędzy, ani nawet pomysłu - wyznaję z goryczą, brak zawsze jest najgorszy. I tu się splatają perypetie Lyncha i Lestrange'a, którzy są do siebie bardzo podobni. Bliźniacy, urodzeni po dwóch stronach Tamizy - pływałem tu i tam, robiłem różne rzeczy, a wczoraj popiłem i wylądowałem dokładnie w tamtym wyrze - kończę bez zbędnego roztkliwiania się, jeszcze raz kiwając na barłóg za nami.
-Zadowolona? - pytam drwiąco. Poprosi o wersję rozszerzoną?
Schodzimy razem po schodach, aż w końcu mam jej usta prawie na swoich, a długie paznokcie wbijają mi się w skórę. Tą delikatniejszą, niż na karku, gdzie czuć je lubię, to żaden kpiący flirt, kończący się tępym milczeniem i wciąganiem butów w towarzyszeniu gwizdu czajnika, w którym grzeje się woda tylko na jedną kawę. Boli, więc syczę, wrażliwa skóra na dłoni dziś się doigrała, ale nie puszczę jej, nie przegram, nie wyślizgnie mi się, choćby rozorała mi paznokciem żyły.
-Coś się znajdzie - mówię zuchwale, ale bez szczegółów. Niech myśli, w czego posiadaniu znajduje się Morgan Lynch, co ma jedną koszulę na grzbiecie i nie stać go na śniadanie w Parszywym. Mogę być uczonym, co do późna w nocy studiuje księgi w bibliotekach i nad pieniądz wybiera wiedzę, albo spryciarzem, który w swej skrytce trzyma nie złoto, a drogocenne magiczne artefakty i czeka, by ich moc wymienić na władzę. Moje prawdy są bardziej prozaiczne, bo to ani księgi, ani talizmany i zaczarowane przedmioty. W kieszeni brzęczy mi garść muszelek i parę kamyków. Wyciągam jeden, intensywnie niebieski i podaję go tej małej bezwstydnicy.
-Kiedyś robiłem z nich bransoletki dla siostry - przyznaję, durnowaty szczegół, ale niech wyobraża sobie rodzinne życie Lynchów stłoczonych przy stole w mikroskopijnej izbie.
-Chcę - odpowiadam pewnie i choć mam ochotę się podroczyć, puszczam ją, uwalniam drobne ciało. W potrzasku dużo traci, a ja czuję głód - nieprawda - zaprzeczam żywo, znowu ją prześcigając i siadając naprzeciw niej na kulawym stołku.
-Czasami lepiej pozostawić pewne rzeczy wyobraźni - stwierdzam, pchając się już po kawę, do której nagle bardzo mi tęskno. Nie dostaję po łapach, ale parzę się w język i gorący płyn skapuje mi po brodzie na koszulę - to kara za łapczywość. Niech myśli o mnie, gdy będzie z innym. Potrafię być cierpliwy, nie sparzę się nią, jak przed chwilą tą kawą.
-Dziękuję - wybrzmiewa z moich ust, gdy kiwam się na tym kulawym krześle w przód i w tył, wyczekując, aż wreszcie wbiję w nią zęby. Nie, nie w nią - czekam, aż mi podstawi jadło pod nos, a ją zostawię na później albo nawet na nigdy.
Co z tego, że nie zdradzę jej prawdziwego imienia, jeśli bez niego może poznać mnie lepiej?
Myślę, że chce. Jeszcze nie zdzieliła mnie po głowie, nie krzyknęła wysokim głosem wprost do uszka pod pretekstem wyszeptania mi tam swoich snów, nie zwołała swych dziarskich pomocników zbudowanych z samych mięśni, by nakopali mi za nieposzanowanie warunków noclegowni. Pobłaża mi, więc mnie lubi. I ja darzę ją sympatią, choć nie wiem o niej nic, poza tym, że ciekawi ją zawartość mych kieszeni i że ma prędkie i zwinne palce. Jeśli cała jest taka giętka, szczęściarze z tych, co legli z nią w pościeli. Jeżeli nie dali jej rozkoszy, pewnie rano budzili się w pustym pokoju bez ubrań, mała zemsta szczwanej lisicy. Jej włosy są jak czekolada, pachną kaszą i mięsnym sosem, a mimo to przypomina mi leśnego łapserdaka, co w szczękach trzyma kurę. Uważa mnie za przekąskę? W pewnym sensie: urocze, nie dałbym się zagryźć tak łatwo. Góruję nad nią wzrostem, siłą, może i magią, ale nie zapominam, że t u ona rządzi, więc skłonny jestem iść na wszelkie kompromisy. Siłować się będziemy później, na rozgrzanym słońcem piasku albo zimnej skale, śliskiej od wodorostów znoszonych w dziobach przez mewy. Nie tutaj, gdzie kilkadziesiąt par przed nami przepychało się w nudnym erotycznym wzorze i paru kombinacjach. Nie umiem spojrzeć na ciebie bez szczypty tej sprośności i oskarżam o to ciebie. Prowokujesz mnie, panno, lecz mimo to nie kładę na tobie obleśnych, ciężkich łap, napawając się tym prostym widokiem odsuniętego ramiączka. Opada znowu i zaciekle walczę ze sobą, by nie zgrywać bohatera. Turbulencje na schodach i tak zapewnią nam powtórkę, czyż nie? Porządnie zawiązany pozostaje tylko twój fartuch, szkoda, byś ochlapała sobie nową sukienkę. Wśród tych różnych woni, rozróżniam jeszcze nikły zapach, sklepu pełnego krawieckich panien, tasiemek i beli materiałów. Mylę się?
Patrzysz na mnie, jakbyś chciała mnie sprzedać, więc może moje strzały aż nazbyt są trafne. Poruszam ramionami zaniepokojony tymi oględzinami, a ty się odzywasz i choć nie wprost, sugerujesz, że mam coś za uszami. Innego niż reszta tych prosiąt, bo nie brud, a wyrzuty sumienia. Spowodowane czym, ano łgarstwem.
-Historia jakich wiele - śmieję się szczerze i tak samo śmieją się moje oczy. Dzieje Morgana są zwykłe, ale on ma szczęście - moja mama była naiwna, a ojciec był łotrem. Gdy skończyłem szkołę nie miałem już ani rodziców, ani pieniędzy, ani nawet pomysłu - wyznaję z goryczą, brak zawsze jest najgorszy. I tu się splatają perypetie Lyncha i Lestrange'a, którzy są do siebie bardzo podobni. Bliźniacy, urodzeni po dwóch stronach Tamizy - pływałem tu i tam, robiłem różne rzeczy, a wczoraj popiłem i wylądowałem dokładnie w tamtym wyrze - kończę bez zbędnego roztkliwiania się, jeszcze raz kiwając na barłóg za nami.
-Zadowolona? - pytam drwiąco. Poprosi o wersję rozszerzoną?
Schodzimy razem po schodach, aż w końcu mam jej usta prawie na swoich, a długie paznokcie wbijają mi się w skórę. Tą delikatniejszą, niż na karku, gdzie czuć je lubię, to żaden kpiący flirt, kończący się tępym milczeniem i wciąganiem butów w towarzyszeniu gwizdu czajnika, w którym grzeje się woda tylko na jedną kawę. Boli, więc syczę, wrażliwa skóra na dłoni dziś się doigrała, ale nie puszczę jej, nie przegram, nie wyślizgnie mi się, choćby rozorała mi paznokciem żyły.
-Coś się znajdzie - mówię zuchwale, ale bez szczegółów. Niech myśli, w czego posiadaniu znajduje się Morgan Lynch, co ma jedną koszulę na grzbiecie i nie stać go na śniadanie w Parszywym. Mogę być uczonym, co do późna w nocy studiuje księgi w bibliotekach i nad pieniądz wybiera wiedzę, albo spryciarzem, który w swej skrytce trzyma nie złoto, a drogocenne magiczne artefakty i czeka, by ich moc wymienić na władzę. Moje prawdy są bardziej prozaiczne, bo to ani księgi, ani talizmany i zaczarowane przedmioty. W kieszeni brzęczy mi garść muszelek i parę kamyków. Wyciągam jeden, intensywnie niebieski i podaję go tej małej bezwstydnicy.
-Kiedyś robiłem z nich bransoletki dla siostry - przyznaję, durnowaty szczegół, ale niech wyobraża sobie rodzinne życie Lynchów stłoczonych przy stole w mikroskopijnej izbie.
-Chcę - odpowiadam pewnie i choć mam ochotę się podroczyć, puszczam ją, uwalniam drobne ciało. W potrzasku dużo traci, a ja czuję głód - nieprawda - zaprzeczam żywo, znowu ją prześcigając i siadając naprzeciw niej na kulawym stołku.
-Czasami lepiej pozostawić pewne rzeczy wyobraźni - stwierdzam, pchając się już po kawę, do której nagle bardzo mi tęskno. Nie dostaję po łapach, ale parzę się w język i gorący płyn skapuje mi po brodzie na koszulę - to kara za łapczywość. Niech myśli o mnie, gdy będzie z innym. Potrafię być cierpliwy, nie sparzę się nią, jak przed chwilą tą kawą.
-Dziękuję - wybrzmiewa z moich ust, gdy kiwam się na tym kulawym krześle w przód i w tył, wyczekując, aż wreszcie wbiję w nią zęby. Nie, nie w nią - czekam, aż mi podstawi jadło pod nos, a ją zostawię na później albo nawet na nigdy.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Przybytek ten, choć zawsze umorusany w wiecznej melodii rozkołysanego morza (czasem rozgniewanego przez burzowe wiatry, a innym razem sennie sunącego do brzegu), wcale nie pozostawał tak mętny i ograniczony. Przecież wody były bezkresne, przecież pośrodku zbiornika nikt nie potrafił wypatrzeć lądu. Historie wcale nie kończyły się za każdym razem tak samo, choć robotnicy z doków o stałej porze popalali, ściskając nerwowo fajkę brudnymi paluchami, a potem tymi samymi uliczkami śpieszyli do chałupy na kawał mięcha i michę szarej zupy. Powielane wieczorami gęstwiny brodatych rzezimieszków śpiewały wciąż te same pieśni, ale scenariusz zawsze się różnił. W drodze do pracy zwykle nie myślała o niczym, potykała się o ten sam krzywy kamień wystający bezczelnie z wydeptanych chodników, napotykała tego samego szczyla sikającego przy latarni, a potem wciskała klucz do tej samej dziurki – klucz, który znów otwierał ten sam bar w charakterystycznym skrzypnięciu drzwi. Nudne elementy powtarzały się irytująco, ale gdyby ich zabrakło, świat zdziwiłby się jeszcze bardziej. Philippa Moss w wynoszonych obcasach, masowała drewniane deseczki lepkiej podłogi, a później docierała do lustra. Ciasne, wysłużone zwierciadło nosiło ślady tłustych paluchów, a łańcuchy starych zacieków ścigały się na dawno zaschniętym torze. Spoglądała w nie jednak bez odrazy, poprawiała szminkę na ustach, układała burzę rozwianych loków i uśmiechała się do najpiękniejszej buzi w dokach. Za każdym razem, zanim jeszcze rozświetliła chrapiące wnętrza Parszywego, zastanawiała się, jaką tym razem chłopcy ofiarują jej niespodziankę. Wcale nie chodziło o podarki mrugające dumnie, pachnące egzotycznym ziołem i daleką drogą przez wielkie morza. Chodziło opowieści piszące się przez moc jednego kąśliwego spojrzenia i tej jednej pięści za dużo, o brzęki kieliszków tłuczonych nie po blatach czy ścianach, ale w sercach rozgniewanych obrazami gnijącymi na zewnątrz. Bo do podeszwy dokowych piratów kleiły się historie, które nie pozwalały jej umrzeć przykurzonej powtarzalnością. Zwykle też nie obiecywały spokoju i beztroski, choć często śmieszyły, łaskotały bezdotykowo, jakby niewidzialna broda podczas absurdalnego gawędzenia drapała jej delikatne policzki. Tym zderzeniom pomagała, w słodkich prowokacjach.
Smak jej rozgniewania, zawiłość jej nigdy nienasyconej duszy zdołał dzisiaj pogryźć Morgan, choć nie była pewna, czy mu smakowało. Niemniej zaserwować miała mu zaraz dopiero śniadanie, a przed nimi rysowały się bezkresności wspólnej wyprawy. Nie do końca wiedziała, po co jej to było i dlaczego pragnie właśnie takiej zapłaty, absurdalnie wysokiej jak na dość wątłe przewinienie. Jednak pod tym dachem to ona dyktowała repertuary. Mógł grzecznie słuchać albo nigdy więcej nie ujrzeć tego urokliwego uśmiechu. Nie od zawsze tak było. Nie od zawsze bali się jej karcących spojrzeń i krzyczących warg. Długie lata przypominała drobne, upierdliwe ptaszysko, które zamiast usługiwać, pociągało ich za uszy, a potem wcale nie chciało usiąść na kolankach i się bawić. Dziś jednak panował porządek i nawet ten nowy zaczynał mądrze gadać, najwyraźniej nie chcąc się zbytnio narazić, choć.. choć chyba też lubił się bawić tak jak ona. Akceptowała raz oko prawie rozklejone i posłuszne, a za chwilę jakiś taki poskręcany śmieszek irytujący gorzkawymi niedopowiedzeniami. Mogłaby mu przydzwonić, ale wolała nie ryzykować piekącego uczucia na własnej dłoni.
Proste są jego opowieści, trochę łzawa, trochę śmieszna historyjka sunęła niewidzialną łyżeczką prosto do jej złaknionych ust. Philippa próbowała, szturmując każdą z drobnych linii marszczących się na jego twarzy – twarzy niby rozjechanej na wczorajszej balandze, ale jednak wciąż po prostu ładnej. No i jak on się taki uchował w tym gównie? Oskarżycielski nos Philippy, nieco zadarty, celował w niego niebezpiecznie. Jakby za chwilę miała go pacnąć i przywołać do porządku, ale do tej misji potrzebowałaby jeszcze wyższych butów. A niech to! – Zbyt trzeźwe są te zwierzenia, by były prawdziwe, Morganie. Więc sierota i byle rybak? Teraz już chyba masz pomysł na siebie, nie? Dokąd się udasz, zanim wrócisz tu znów? – podpytała z ochotą, ale i zdradziła niewiarę. Niby pewna nie była, więc rzucała teścik, który miał wypełnić dokładnie, bez ściągania, według jej klucza. Jakby pozjadała wszystkie rozumy, jakby każda z nowych historii miała podgrzewać jakąś starą. Inaczej, ale jednak wciąż w podobnej tonacji, bo, jak powtarzała sobie co rano, gęby się powtarzały, ale losy zawsze w końcu skręcały samotnie. Wersja rozszerzona nie odsłoni się przed nią dzisiaj.
Syczenia pieściły jej wysuszone podniebienie, ale tylko mocniej wsiąkały w skórę paznokcie, rysując świadomie pamiątkę po tym starciu. Zwycięzca nie miał spódnicy. Morgan nie podawał jej złotych klejnotów i rajskich przepustek. Rozczarowane westchnienie wkrótce rozpieściło jego wargi. Trudno. Pogłaskał wyobraźnie, ale nie ofiarował nic. Czy jednak na pewno? Wkrótce w dłoni rozgościł się kamyk, niebieski, w kolorze morza. Patrzyła na niego przez chwilę z zaciekawieniem, a później uniosła głowę i odszukała ocząt tego chłopca. Brat. Żeglarz. Gałgan. Coraz więcej wiedziała, choć dalej brodziła, bo zbyt wiele kroków kończyło się stopą osaczoną przez ohydne glony. Schowała ów klejnocik. – W porządku – powiedziała nagle, dość sucho. – To może zasłużysz. Kiedyś – rzuciła, stawiając przed nim za chwilę czarną kawę, mocną, gorącą, przelaną do niezbyt finezyjnego naczynia. Napój nie głaskał ust, ale mógł skutecznie postawić na nogi, by całe to budzenie faktycznie okazało się kompletne. Gdy się pobrudził, nie drgnęła jej nawet powieka. Tu żaden nie pił jak wypędzlowany szlachcic dziesięć lat studiujący zgrabne unoszenie filiżanki. – Ale od fantazji wolę prawdziwy dotyk – rzuciła nagle, gdy walczył z poparzonym językiem. Zapachniało wkrótce, a jej bojowe spojrzenia wreszcie odpuściły. Ujrzał talerz naleśników pokropionych sosem, opatrzonych wiśnią z niewiadomego ogródka. Zdążyła jeszcze dotknąć jego dłoni i czule przesunąć po czerwonych wstęgach, które ledwie chwilę temu sama wyczarowała. Niech ma. I tak tu wróci po więcej. Więcej czego?
Gdy zaczynał się ślinić, zdradziła mu swoje imię.
zt
Smak jej rozgniewania, zawiłość jej nigdy nienasyconej duszy zdołał dzisiaj pogryźć Morgan, choć nie była pewna, czy mu smakowało. Niemniej zaserwować miała mu zaraz dopiero śniadanie, a przed nimi rysowały się bezkresności wspólnej wyprawy. Nie do końca wiedziała, po co jej to było i dlaczego pragnie właśnie takiej zapłaty, absurdalnie wysokiej jak na dość wątłe przewinienie. Jednak pod tym dachem to ona dyktowała repertuary. Mógł grzecznie słuchać albo nigdy więcej nie ujrzeć tego urokliwego uśmiechu. Nie od zawsze tak było. Nie od zawsze bali się jej karcących spojrzeń i krzyczących warg. Długie lata przypominała drobne, upierdliwe ptaszysko, które zamiast usługiwać, pociągało ich za uszy, a potem wcale nie chciało usiąść na kolankach i się bawić. Dziś jednak panował porządek i nawet ten nowy zaczynał mądrze gadać, najwyraźniej nie chcąc się zbytnio narazić, choć.. choć chyba też lubił się bawić tak jak ona. Akceptowała raz oko prawie rozklejone i posłuszne, a za chwilę jakiś taki poskręcany śmieszek irytujący gorzkawymi niedopowiedzeniami. Mogłaby mu przydzwonić, ale wolała nie ryzykować piekącego uczucia na własnej dłoni.
Proste są jego opowieści, trochę łzawa, trochę śmieszna historyjka sunęła niewidzialną łyżeczką prosto do jej złaknionych ust. Philippa próbowała, szturmując każdą z drobnych linii marszczących się na jego twarzy – twarzy niby rozjechanej na wczorajszej balandze, ale jednak wciąż po prostu ładnej. No i jak on się taki uchował w tym gównie? Oskarżycielski nos Philippy, nieco zadarty, celował w niego niebezpiecznie. Jakby za chwilę miała go pacnąć i przywołać do porządku, ale do tej misji potrzebowałaby jeszcze wyższych butów. A niech to! – Zbyt trzeźwe są te zwierzenia, by były prawdziwe, Morganie. Więc sierota i byle rybak? Teraz już chyba masz pomysł na siebie, nie? Dokąd się udasz, zanim wrócisz tu znów? – podpytała z ochotą, ale i zdradziła niewiarę. Niby pewna nie była, więc rzucała teścik, który miał wypełnić dokładnie, bez ściągania, według jej klucza. Jakby pozjadała wszystkie rozumy, jakby każda z nowych historii miała podgrzewać jakąś starą. Inaczej, ale jednak wciąż w podobnej tonacji, bo, jak powtarzała sobie co rano, gęby się powtarzały, ale losy zawsze w końcu skręcały samotnie. Wersja rozszerzona nie odsłoni się przed nią dzisiaj.
Syczenia pieściły jej wysuszone podniebienie, ale tylko mocniej wsiąkały w skórę paznokcie, rysując świadomie pamiątkę po tym starciu. Zwycięzca nie miał spódnicy. Morgan nie podawał jej złotych klejnotów i rajskich przepustek. Rozczarowane westchnienie wkrótce rozpieściło jego wargi. Trudno. Pogłaskał wyobraźnie, ale nie ofiarował nic. Czy jednak na pewno? Wkrótce w dłoni rozgościł się kamyk, niebieski, w kolorze morza. Patrzyła na niego przez chwilę z zaciekawieniem, a później uniosła głowę i odszukała ocząt tego chłopca. Brat. Żeglarz. Gałgan. Coraz więcej wiedziała, choć dalej brodziła, bo zbyt wiele kroków kończyło się stopą osaczoną przez ohydne glony. Schowała ów klejnocik. – W porządku – powiedziała nagle, dość sucho. – To może zasłużysz. Kiedyś – rzuciła, stawiając przed nim za chwilę czarną kawę, mocną, gorącą, przelaną do niezbyt finezyjnego naczynia. Napój nie głaskał ust, ale mógł skutecznie postawić na nogi, by całe to budzenie faktycznie okazało się kompletne. Gdy się pobrudził, nie drgnęła jej nawet powieka. Tu żaden nie pił jak wypędzlowany szlachcic dziesięć lat studiujący zgrabne unoszenie filiżanki. – Ale od fantazji wolę prawdziwy dotyk – rzuciła nagle, gdy walczył z poparzonym językiem. Zapachniało wkrótce, a jej bojowe spojrzenia wreszcie odpuściły. Ujrzał talerz naleśników pokropionych sosem, opatrzonych wiśnią z niewiadomego ogródka. Zdążyła jeszcze dotknąć jego dłoni i czule przesunąć po czerwonych wstęgach, które ledwie chwilę temu sama wyczarowała. Niech ma. I tak tu wróci po więcej. Więcej czego?
Gdy zaczynał się ślinić, zdradziła mu swoje imię.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
15 kwietnia '57
Chociaż czasy były ciężkie, to ludzkie potrzeby pozostawały bez zmian. Mimo chaosu, zakapturzonych postaci poruszających się po ulicach i ogólnego strachu i niepokoju pewne rzeczy nie uległy zmianie. Ludzie starali się żyć, dostosować do nowych czasów i jakoś przetrwać. Każdy miał dużo na głowie, swoje mniejsze lub większe problemy, ale nie oznaczało to, że mieli całkowicie zrezygnować z uciech. Co koiło nerwy lepiej niż wdzierający się dym papierosowy głęboko do płuc? Co rozweselało i odganiało złe myśli jeśli niż alkohol i grająca muzyka? Co rozluźniało i odprężało lepiej niż dobry seks? Kobiece piersi, jędrne pośladki i wabiący uśmiech były teraz towarem deficytowym. Chociaż na ulicę Zapomnianych Córek rzadko zapuszczały się patrole, to jednak czasami się zdarzało i kobiety nie chciały ryzykować, ukrywały się więc w swoich burdelach. Dla Parszywego było lepiej, że Huxley starała się bez potrzeby nie wychylać nosa poza próg przybytku. Jeśli ktoś miał ochotę się napić, zjeść, a potem skorzystać z usług kurtyzany, to nie musiał za daleko szukać. Wilk syty i owca cała, jak to powiadali. Panowie mieli alkoholu pod dostatkiem, jeśli chcieli posłuchać wróżby od Pani tego baru to za dobrą opłatą również mieli taką okazję. Mieli także dziwkę na wyciągnięcie ręki, jedyną taką co przyciągała na siebie wzrok praktycznie wszystkich dookoła.
Czarne loki opadały na jej odsłonięte ramiona, przydymione oczy spoglądały na mężczyzn zachęcająco, gdy podawała im do stolika kufle z piwem. Była tu jedyną w tym momencie, która oferowała takie usługi. Pójście na łatwiznę kosztowało. Oczywiście marynarze i mieszkańcy doków mogli wystawić swoje pijackie, zapyziałe mordy na ulicę, spróbować znaleźć jakąś dziwkę po taniości ryzykując przy tym przyłapanie przez patrol lub spotkanie z niebezpiecznymi dementorami. Jeżeli ktoś chcąc zaoszczędzić parę galeonów i decydował się na taki krok, to był kompletnym głupcem, już nawet nie skąpcem, ale skończonym głupcem. A jeśli ktoś miał trochę monet w sakiewce i chciał mieć wszystko na talerzu, to mógł skorzystać z usług Rain. Za zdecydowanie wyższą stawkę niż normalnie.
To nie tak, że Huxley to lubiła, chociaż osobiście uważała, że czasami i z tego można było czerpać przyjemność. Tym bardziej jeśli jej klientem był przystojny kapitan. Bardziej była to rola, w którą wchodziła. Sposób na zarobek. Niektórzy pracowali w Ministerstwie, inni w butiku, a ona sprzedawała siebie. Chociaż sprzedawanie siebie to raczej złe określenie, jakby była rzeczą, która nie miała absolutnie nad niczym kontroli. A przecież wcale tak nie było. Jakkolwiek się jednak tego nie nazwie, to nie uważała tego za nic złego, jej matka również tak nie uważała. Sposób na zarobienie pieniędzy dobry jak każdy inny. Przykrywka, aby wszyscy myśleli, że jest tylko dziwką. Tylko i wyłącznie. Że nie wie o swoich klientach więcej niż by się mogli tego spodziewać, że nie zagląda do ich umysłów gdy oddają się objęciom Morfeusza pod wpływem silnego alkoholu i narkotyków. To było wygodne i bezpieczne, ponieważ kto by podejrzewał dziwkę o umiejętności prawie równie nielegalne jak posługiwanie się czarną magią? I ona mogła wkradać się do umysłów wbrew woli, a jeśli się bardzo postara to i zadać ból, cierpienie. Kto by podejrzewał kobietę o krągłych piersiach, opiętym gorsecie, czerwonych ustach skontrastowanych z bladą skórą?
Huxley nie bawiła się w wybieranie swojego klienta, nie miała ochoty na słuchanie wrzeszczących mord, który to da więcej i patrzenia potem, jak sobie te mordy obijają. Jej umowa z barmanem Billym polegała na tym, że to on zbierał propozycję, a jeśli przez dłuższą chwilę nowych nie będzie, to zapraszał pana, który najwięcej zaoferował, do jednego z wolnych pokoi na piętrze. Oczywiście Huxley nie pozostawała barmanowi dłużna i oddawała mu procent za to, że ściągnął z jej barków tę niedogodność użerania się z klientami. W pewnym sensie można powiedzieć, że nastały dla Huxley lepsze czasy. Przynajmniej w tej kwestii.
Gdy Rain kierowała się na górze wiadomo było, że idzie do klienta, bo po co innego miałaby iść na piętro gdzie znajdują się pokoje na wynajem. Stukot obcasów ginął w hałasie panującym na dole, ale im dalej szło się korytarzem, tym było ciszej. Niektórzy w nocy, wbrew pozorom, chcieli się wyspać. Czasami i tacy pojawiali się w Parszywym.
Dzisiejszego wieczoru Rain miała klienta w pokoju trzynastym. Cicho zapukała do drzwi i otworzyła je z nieznośnym skrzypnięciem. W środku czekał już na nią mężczyzna, który nie wyglądał na obdartusa, ani na pijaka, czy nawet na marynarza. Jego szata była czysta, włosy ułożone, a długa broda wyczesana. Siedział w fotelu przy zapalonej świecy i widać było, że czeka. A gdy tylko Huxley zamknęła za sobą drzwi, jego wzrok skupił się na kobiecie w taki sposób, że aż przeszły ją dreszcze. Już wiedziała, że dzisiejszy wieczór u boku tego mężczyzny będzie wyjątkowo ciekawy.
- Napijemy się? - zaproponowała pierwsza.
Lubiła wychodzić z inicjatywą, pokazywać się z innej strony. Pokazywać pewną siebie kobietę wiedzącą czego chce i po co tu przyszła. Gdy mężczyzna kiwną głową postawiła przed nim i przed sobą szklanki, do których nalała najlepsze whisky jakie mieli w Parszywym. Usiadła obok i również utkwiła w nim swoje spojrzenie. Klienci byli różni. Niektórzy pierw oczekiwali rozmowy, a inni od razu zabierali się do czynów nie chcąc czekać, aż zastanie ich poranek. Niektórzy delektowali się smakiem alkoholu, opowiadali swoje historie, by zwieńczyć rozmowę westchnieniami roznoszącymi się po pokoju, a inni chcieli szybko szybko by zdążyć wrócić do swoich kumpli, aby wypić z nimi jeszcze trochę.
- Płatność z góry, prawie jak w dobrym burdelu. Chciałem sprawdzić kto się tak wysoko ceni – usłyszała padające z ust mężczyzny słowa.
Jej kąciki ust uniosły się lekko ku górze. Fakt, ceniła się wysoko, najwyżej jak mogła otaczając się starymi i obskurnymi kamienicami, starymi materacami na drewnianych łóżkach i odorem alkoholu zmieszanym z moczem.
- Nie wygląda pan na osobę, która często bywa w takich miejscach jak to – odpowiedziała.
- Bo nie bywam – odparł krótko.
Sama nie wiedziała kiedy znaleźli się na łóżku. Wraz z opadnięciem na materac w powietrze wzbił się kurz, ale do ich nozdrzy dotarł zapach świeżo wykrochmalonej pościeli. Wszystko działo się dość powoli i na spokojnie. Huxley czuła, że mężczyzna wie jak zająć się kobietą i dzisiaj była pewna, że i nią się ktoś dobrze zajmie.
Gdzieś pomiędzy przesuwaniem dłoni od nagiego biodra mężczyzny do swojej piersi przez jej umysł przebiegały pytania na temat mężczyzny. Była kobietą ciekawską, chciała wiedzieć nawet jeśli ta wiedza nie była jej do niczego potrzebna. Ale sama chęć posiadania tej wiedzy, była od jej woli zdecydowanie silniejsza. Leżąc obok niego na łóżku i obserwując jak miarowo unosi się jego klatka piersiowa, wdychając zapach potu zmieszanego z dobrej jakości perfumami, nie była w stanie powstrzymać się przed zadaniem mu pytań. I stwierdzeniem faktów, które zdążyła zaobserwować.
- Ma pan pieniądze i umie zaspokoić kobietę. Dlaczego doki, nie ma innych lepszych miejsc na spotkanie z dziwką? - zapytała cicho.
Nie uważała siebie za gorszą, bogaci klienci też się przecież czasami zdarzali. Bardziej chodziło o sam fakt zaciekawienia. Bo mężczyzna zaintrygował ją strasznie.
- Chciałem pójść do Wenus, ale ostatnio strasznie podrożało, a ja straciłem parę interesów. Po za tym, chciałem spróbować czegoś nowego, ciekawiło mnie jak sprawdzają się portowe dziwki – z jego ust wydobył się krótki gardłowy śmiech. - Pasowałabyś tam... w Wenus. Może się kiedyś jeszcze spotkamy?
Zostawił jej napiwku tyle, że przez resztę nocy nie musiała się pokazywać przy barze. Siedząc naga w fotelu, w którym go zastała, obracała w dłoni satynową sakiewkę, a nazwa Wenus brzęczała jej w głowie doniośle. Mogłaby tam sporo zarobić, mogłaby mieć kontakt z bogatymi czarodziejami, którzy wiedzą więcej niż przeciętny marynarz, mogłaby otaczać się drogimi materiałami, perfumami… mogłaby wyrwać się z doków. Kiedyś chciała stąd odpłynąć, wejść na statek i oddalić się ku nieznanym lądom. Kurwiarz dał jej sporo do myślenia i tym krótkim stwierdzeniem załatwił ją nieźle. Być może faktycznie jeszcze się kiedyś spotkają?
zt
Chociaż czasy były ciężkie, to ludzkie potrzeby pozostawały bez zmian. Mimo chaosu, zakapturzonych postaci poruszających się po ulicach i ogólnego strachu i niepokoju pewne rzeczy nie uległy zmianie. Ludzie starali się żyć, dostosować do nowych czasów i jakoś przetrwać. Każdy miał dużo na głowie, swoje mniejsze lub większe problemy, ale nie oznaczało to, że mieli całkowicie zrezygnować z uciech. Co koiło nerwy lepiej niż wdzierający się dym papierosowy głęboko do płuc? Co rozweselało i odganiało złe myśli jeśli niż alkohol i grająca muzyka? Co rozluźniało i odprężało lepiej niż dobry seks? Kobiece piersi, jędrne pośladki i wabiący uśmiech były teraz towarem deficytowym. Chociaż na ulicę Zapomnianych Córek rzadko zapuszczały się patrole, to jednak czasami się zdarzało i kobiety nie chciały ryzykować, ukrywały się więc w swoich burdelach. Dla Parszywego było lepiej, że Huxley starała się bez potrzeby nie wychylać nosa poza próg przybytku. Jeśli ktoś miał ochotę się napić, zjeść, a potem skorzystać z usług kurtyzany, to nie musiał za daleko szukać. Wilk syty i owca cała, jak to powiadali. Panowie mieli alkoholu pod dostatkiem, jeśli chcieli posłuchać wróżby od Pani tego baru to za dobrą opłatą również mieli taką okazję. Mieli także dziwkę na wyciągnięcie ręki, jedyną taką co przyciągała na siebie wzrok praktycznie wszystkich dookoła.
Czarne loki opadały na jej odsłonięte ramiona, przydymione oczy spoglądały na mężczyzn zachęcająco, gdy podawała im do stolika kufle z piwem. Była tu jedyną w tym momencie, która oferowała takie usługi. Pójście na łatwiznę kosztowało. Oczywiście marynarze i mieszkańcy doków mogli wystawić swoje pijackie, zapyziałe mordy na ulicę, spróbować znaleźć jakąś dziwkę po taniości ryzykując przy tym przyłapanie przez patrol lub spotkanie z niebezpiecznymi dementorami. Jeżeli ktoś chcąc zaoszczędzić parę galeonów i decydował się na taki krok, to był kompletnym głupcem, już nawet nie skąpcem, ale skończonym głupcem. A jeśli ktoś miał trochę monet w sakiewce i chciał mieć wszystko na talerzu, to mógł skorzystać z usług Rain. Za zdecydowanie wyższą stawkę niż normalnie.
To nie tak, że Huxley to lubiła, chociaż osobiście uważała, że czasami i z tego można było czerpać przyjemność. Tym bardziej jeśli jej klientem był przystojny kapitan. Bardziej była to rola, w którą wchodziła. Sposób na zarobek. Niektórzy pracowali w Ministerstwie, inni w butiku, a ona sprzedawała siebie. Chociaż sprzedawanie siebie to raczej złe określenie, jakby była rzeczą, która nie miała absolutnie nad niczym kontroli. A przecież wcale tak nie było. Jakkolwiek się jednak tego nie nazwie, to nie uważała tego za nic złego, jej matka również tak nie uważała. Sposób na zarobienie pieniędzy dobry jak każdy inny. Przykrywka, aby wszyscy myśleli, że jest tylko dziwką. Tylko i wyłącznie. Że nie wie o swoich klientach więcej niż by się mogli tego spodziewać, że nie zagląda do ich umysłów gdy oddają się objęciom Morfeusza pod wpływem silnego alkoholu i narkotyków. To było wygodne i bezpieczne, ponieważ kto by podejrzewał dziwkę o umiejętności prawie równie nielegalne jak posługiwanie się czarną magią? I ona mogła wkradać się do umysłów wbrew woli, a jeśli się bardzo postara to i zadać ból, cierpienie. Kto by podejrzewał kobietę o krągłych piersiach, opiętym gorsecie, czerwonych ustach skontrastowanych z bladą skórą?
Huxley nie bawiła się w wybieranie swojego klienta, nie miała ochoty na słuchanie wrzeszczących mord, który to da więcej i patrzenia potem, jak sobie te mordy obijają. Jej umowa z barmanem Billym polegała na tym, że to on zbierał propozycję, a jeśli przez dłuższą chwilę nowych nie będzie, to zapraszał pana, który najwięcej zaoferował, do jednego z wolnych pokoi na piętrze. Oczywiście Huxley nie pozostawała barmanowi dłużna i oddawała mu procent za to, że ściągnął z jej barków tę niedogodność użerania się z klientami. W pewnym sensie można powiedzieć, że nastały dla Huxley lepsze czasy. Przynajmniej w tej kwestii.
Gdy Rain kierowała się na górze wiadomo było, że idzie do klienta, bo po co innego miałaby iść na piętro gdzie znajdują się pokoje na wynajem. Stukot obcasów ginął w hałasie panującym na dole, ale im dalej szło się korytarzem, tym było ciszej. Niektórzy w nocy, wbrew pozorom, chcieli się wyspać. Czasami i tacy pojawiali się w Parszywym.
Dzisiejszego wieczoru Rain miała klienta w pokoju trzynastym. Cicho zapukała do drzwi i otworzyła je z nieznośnym skrzypnięciem. W środku czekał już na nią mężczyzna, który nie wyglądał na obdartusa, ani na pijaka, czy nawet na marynarza. Jego szata była czysta, włosy ułożone, a długa broda wyczesana. Siedział w fotelu przy zapalonej świecy i widać było, że czeka. A gdy tylko Huxley zamknęła za sobą drzwi, jego wzrok skupił się na kobiecie w taki sposób, że aż przeszły ją dreszcze. Już wiedziała, że dzisiejszy wieczór u boku tego mężczyzny będzie wyjątkowo ciekawy.
- Napijemy się? - zaproponowała pierwsza.
Lubiła wychodzić z inicjatywą, pokazywać się z innej strony. Pokazywać pewną siebie kobietę wiedzącą czego chce i po co tu przyszła. Gdy mężczyzna kiwną głową postawiła przed nim i przed sobą szklanki, do których nalała najlepsze whisky jakie mieli w Parszywym. Usiadła obok i również utkwiła w nim swoje spojrzenie. Klienci byli różni. Niektórzy pierw oczekiwali rozmowy, a inni od razu zabierali się do czynów nie chcąc czekać, aż zastanie ich poranek. Niektórzy delektowali się smakiem alkoholu, opowiadali swoje historie, by zwieńczyć rozmowę westchnieniami roznoszącymi się po pokoju, a inni chcieli szybko szybko by zdążyć wrócić do swoich kumpli, aby wypić z nimi jeszcze trochę.
- Płatność z góry, prawie jak w dobrym burdelu. Chciałem sprawdzić kto się tak wysoko ceni – usłyszała padające z ust mężczyzny słowa.
Jej kąciki ust uniosły się lekko ku górze. Fakt, ceniła się wysoko, najwyżej jak mogła otaczając się starymi i obskurnymi kamienicami, starymi materacami na drewnianych łóżkach i odorem alkoholu zmieszanym z moczem.
- Nie wygląda pan na osobę, która często bywa w takich miejscach jak to – odpowiedziała.
- Bo nie bywam – odparł krótko.
Sama nie wiedziała kiedy znaleźli się na łóżku. Wraz z opadnięciem na materac w powietrze wzbił się kurz, ale do ich nozdrzy dotarł zapach świeżo wykrochmalonej pościeli. Wszystko działo się dość powoli i na spokojnie. Huxley czuła, że mężczyzna wie jak zająć się kobietą i dzisiaj była pewna, że i nią się ktoś dobrze zajmie.
Gdzieś pomiędzy przesuwaniem dłoni od nagiego biodra mężczyzny do swojej piersi przez jej umysł przebiegały pytania na temat mężczyzny. Była kobietą ciekawską, chciała wiedzieć nawet jeśli ta wiedza nie była jej do niczego potrzebna. Ale sama chęć posiadania tej wiedzy, była od jej woli zdecydowanie silniejsza. Leżąc obok niego na łóżku i obserwując jak miarowo unosi się jego klatka piersiowa, wdychając zapach potu zmieszanego z dobrej jakości perfumami, nie była w stanie powstrzymać się przed zadaniem mu pytań. I stwierdzeniem faktów, które zdążyła zaobserwować.
- Ma pan pieniądze i umie zaspokoić kobietę. Dlaczego doki, nie ma innych lepszych miejsc na spotkanie z dziwką? - zapytała cicho.
Nie uważała siebie za gorszą, bogaci klienci też się przecież czasami zdarzali. Bardziej chodziło o sam fakt zaciekawienia. Bo mężczyzna zaintrygował ją strasznie.
- Chciałem pójść do Wenus, ale ostatnio strasznie podrożało, a ja straciłem parę interesów. Po za tym, chciałem spróbować czegoś nowego, ciekawiło mnie jak sprawdzają się portowe dziwki – z jego ust wydobył się krótki gardłowy śmiech. - Pasowałabyś tam... w Wenus. Może się kiedyś jeszcze spotkamy?
Zostawił jej napiwku tyle, że przez resztę nocy nie musiała się pokazywać przy barze. Siedząc naga w fotelu, w którym go zastała, obracała w dłoni satynową sakiewkę, a nazwa Wenus brzęczała jej w głowie doniośle. Mogłaby tam sporo zarobić, mogłaby mieć kontakt z bogatymi czarodziejami, którzy wiedzą więcej niż przeciętny marynarz, mogłaby otaczać się drogimi materiałami, perfumami… mogłaby wyrwać się z doków. Kiedyś chciała stąd odpłynąć, wejść na statek i oddalić się ku nieznanym lądom. Kurwiarz dał jej sporo do myślenia i tym krótkim stwierdzeniem załatwił ją nieźle. Być może faktycznie jeszcze się kiedyś spotkają?
zt
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Ciepło letniego przedpołudnia wnikało do wnętrza ciasnej, obskurnej stancji. Pojedyncze promienie zatrzymywały się na podrapanym, zakurzonym blacie drewnianego stolika, pokrytego piśmienniczymi bibelotami. Drobinki pyłu tańczyły w niezidentyfikowanym rytmie, gdy cierpkie stronice opasłych tomiszczy poruszały się pod zgrabnym ruchem męskiej dłoni. Dzisiejszego dnia, rozkrzyczana i roztargniona dzielnica portowa zdawała się wygłuszona, wyciszona, jakby nieobecna. Okno o połamanych okiennicach dopuszczało pojedyncze strużki podgrzanego, lecz przyjemnego powietrza, umilającego studiowanie tajemniczych notatek dotyczących nowatorskiego przedsięwzięcia. To miejsce zwane kiedyś azylem, nigdy go nie zawiodło. Przesiąknięte ciężkim nadmorskim zapachem, dawało schronienie podczas wymagających podroży, skomplikowanych interesów, chwilowej bezdomności, która po raz kolejny nawiedziła nieświadomego, ciemnowłosego jegomościa. I choć los, nie rozpieszczał zawiłością i chronologią zdarzeń, zaangażowany mężczyzna nie rozmyślał nad podłą doczesnością. Szansa, którą otrzymał pojawiła się tak nagle, absorbując całkowitą uwagę najbliższych dwóch tygodni. Było to zadanie fascynujące, pasujące do ciekawskiej, naukowej natury absolwenta granatowego domu kruka. Czuł satysfakcję wobec znaczącego wyróżnienia oraz możliwości przedstawienia wiedzy, którą gromadził latami. Niezwykle szybko przystąpił do działania orientując się w oczekiwaniach zleceniodawcy. Umysł pracował na najwyższych obrotach, a właśnie takie odczucie cenił najmocniej. Pasja odżyła - na nowo.
Żółtawe stronice mnogich pergaminów leżały na sękatej podłodze. Ułożone w starannym rządku traktowały najistotniejsze zagadnienia. Po prawej stronie rozłożył szereg astronomicznych zapisków, ilustracji, starannych notatek, analizowanych w pierwszej kolejności. Wiedza na temat rozgwieżdżonego nieba, którą nabył podczas zagranicznych podróży okazała się naprawdę cenna. Zdecydowanie szybciej rozszyfrowywał przedstawioną problematykę, wynotowując kilka najbardziej nurtujących aspektów; formując pytania przekazane w finalnych notatkach. Z drugiej strony wyłożył wybiórcze atlasy, grube księgi, ryciny wielu gatunków roślin przygotowanych do dogłębnej analizy. Posiadał też rzeczywiste okazy, spoczywające na niewielkim biureczku. Musiał dopasować je do końcowej próby reprezentatywnej rzekomych badań. Siedząc po turecku w samym środku papierniczego bałaganu, przygryzał końcówkę zdezelowanego ołówka. Trzymając ulubiony notatnik wypisywał najistotniejsze informacje dotyczące wybranej przez siebie odmiany: właściwości każdej części rośliny, odporność na czynniki zewnętrzne, występowanie, żywotność, a także siłę magicznego oddziaływania. Interpretując przedstawione informacje, założył potrzebę dobrania najbardziej odpornych, wytrzymałych okazów. Nieznana i nieokiełznana magia meteorytu mogła doprowadzić do pozbawienia magicznego charakteru, lub całkowitej destrukcji wyjątkowej części ziemskiej flory. Była to jedynie część przemyślanej teorii, gdyż niezwykle korciło go przeprowadzenie bliźniaczego eksperymentu na nieco słabszych, delikatnych składnikach. Czy jest możliwe, aby pozaziemski twór wywołał odwrotny efekt? Czy takowe rośliny nie będą dużo szybciej oraz łatwiej chłonąc jego niezbadane właściwości? Bardzo długo zastanawiał się nad właściwym wyborem. Kreślił wielokolumnowe tabelki, intuicyjne wykresy, podkreślając najważniejsze przemyślenia. Zaczytany w bogate tomy, porównywał opisy, szukał dodatkowych informacji. Zadanie okazało się trudniejsze niż początkowo zakładał. Nieprzespana noc dodawała motywacji, a silne ziołowe napary brakującej energii. W końcowej fazie wyklarował jeden, dominujący gatunek magiczny: Piołun. Roślina występująca w fazie kwitnienia była wykorzystywana w wielu dziedzinach magii. Silne właściwości lecznicze nie pozwalały użytkownikowi na zmarnowanie chociażby odrobinki struktury okazu. Była odporna na deszcze i silne promienie słoneczne. Porastała kamienne, wysuszone tereny, będąc dostępną dla doinformowanego znawcy. Jako przedstawiciel niemagicznej flory, postawił na Sanswerię i Agawę. Rośliny z rodziny sukulentów, charakteryzowały się grubą warstwą ochroną. Przystosowane do terenów pustynnych, nie potrzebowały wody; znosiły ciężkie promienie wyprodukowane przez pomarańczową kulę. Wykorzystywały drogocenne czynniki rozgrzewających smug. Wiedza teoretyczna nie była jednoznaczna. Potrzebował nabycia poszczególnych okazów i przeprowadzenia fizycznego testu. Różnica w ich rozpoznaniu, była minimalna, niewielka, lecz decydująca. Zapisując ostatnie zdania wyczerpujących notatek, przymierzał się do nakreślenia szybkiego listu. Potrzebował kontaktów znajomego poszukiwacza. Wiedział, że ten dostarczy składniki najlepszej jakości, prosto z głównego miejsca występowania, gdyż na co dzień urzędował poza granicami deszczowej Anglii. Był już przecież tak blisko, bardzo blisko.
Zielarstwo: (II)
| zt
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 95
'k100' : 95
1 października
Cuchnęło tu podgniłym drewnem. Wyleżany materac gościł ciało, choć noc nie oferowała wypoczynku; odebrano jej to razem ze świetlaną przyszłością tak niedawno, otaczając chude, blade ciało całunem czerni zwątpienia, zraszając głowę bielmem wróżkowego pyłu. Dziś radziła sobie bez niego; Celine przyrzekła sobie, że poweźmie kilka dni przerwy, świadoma katastrofalnego działania narkotyku na własny organizm, świadoma zagrożenia, jakim było branie go na Grimmauld Place. Ale był słodyczą. Odskocznią, ucieczką, rozbudzonym na kilka chwil pięknem, do którego orkiestry tańczyła niczym oszalała, owładnięta pocałunkiem upiora z opery. Teraz - również to czyniła, choć wolniej, smutniej, w półmroku rozświetlonym pojedynczą świecą stojącą na półeczce przy wysłużonym łóżku i lunarną poświatą zaokrąglonego księżyca spoglądającego do środka przez niedomknięte okno. Parszywy Pasażer nie kosztował wiele. W sam raz, by dać schronienie baletnicy płonącej w ogniu zrozpaczonej niedoskonałości, korzystającej z wolnej od pracy doby.
Czasem trudno było wytrzymać na Grimmauld Place.
Melodia wygrywana przez igłę niedużego gramofonu niosła się po pomieszczeniu cichym echem. Tu vas me detruire, tak brzmiał napis widniejący na obdrapanej szponem czasu etykiecie płyty, jednej z niewielu pamiątek rodzinnego domu, skradzionej z szuflady, zanim wyrzucono ją na bruk. Nie powstał do tego żaden balet - dlatego tworzyła swój, poznając dźwięki gam tej historii opowiedzianej przez piosenkę: traktowała o tęsknocie, zniszczeniu przez zgubną miłość, przynajmniej w romantycznym rozumieniu Celine. Piękna. Smutna. Tak jak i sama baletnica, która układała swe ciało w pasujące figury; była płomieniem pląsającym na słomie stosu, na którym płonął płaczący mężczyzna - morderca odrzucającej go kobiety. Była szeptem doprowadzającym do obłędu, była czystym opętaniem pochłaniającym rozum, trzeźwe myślenie, trucizną wpajaną do spragnionego czułości serca. Muskała zmysły, by potem uciec, zatańczyć na krawędzi ostrej brzytwy rozdzielającej ułudę od prawdy, całą sobą przekazując nieistniejącą dziś historię.
Kochaj mnie, gdziekolwiek jesteś. Przyjdź po mnie, gdziekolwiek jesteś.
W płaskich, wytartych butach, białym trykocie i cielistej barwy rajstopach przemykała przez ciemność, pozwalała, by ta wchodziła w nią każdym fizycznym otworem, w epilogu melodii karmiąc ją żałobą, ludzką śmiertelnością - by potem wszystko zaczęło się od nowa. Płyta zapętlała się, piosenka grała dalej, a ona wiła się w jej rytmie, odurzona potęgą wyobraźni. Nieuważna na głęboki oddech i zaczerwienienie twarzy; od kiedy tak tańczę, kiedy wreszcie padnę ze zmęczenia?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 15.02.21 2:37, w całości zmieniany 1 raz
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
1 października
Zlecenie było jak na razie objęte tajemnicą, a Cornelius uparcie targował się co do swojego czasu, bonusu do wypłaty i możliwości, chcąc udowodnić swoją wartość, a co ważniejsze swój dystans. Dość, że Chang zaczęła się domyślać, że wcale nie wyświadczał przysług za pieniądze. Nie musiał, tych miał pod dostatkiem. Jak ćma do ognia lgnął za to do możliwości legilimencji na młodej dziewczynie, a fakt, że tym razem był (na wpół) oficjalnym wysłannikiem Ministerstwa, dodawał całej sprawie pikanterii. Niegdyś nielegalna, legilimencja zaczęła być coraz bardziej akceptowalna w kręgach władzy. Ponoć używano jej już w Azkabanie - na szczęście nikt nie prosił jeszcze Sallowa o przysługi w tamtym miejscu...
Teraz zaś Sallow działał na wpół oficjalnie i na wpół prywatnie, pomagając żądnemu zemsty komisarzowi. Sprawa śmierci syna Runcorna - również policjanta, na służbie - wciąż była nierozwiązana, a oficjalne śledztwo znajdowało się co prawda nie w bezpośrednich rękach jego ojca, ale Runcorn Senior wciąż miał na nie duży wpływ. Obecnie psioczył na to, że na początkowym etapie, w marcu, wszystkim zajmowali się aurorzy i ponoć wszystko zepsuli. Osadzony był już w Tower, ale Runcorn chciał wsadzić go jeszcze głębiej, do Azkabanu, a o dowody było trudno. Z pewnością znalazłby się dla jakiegoś Skamandera czy tego poszukiwanego Macmillana, ale ten cały Lovegood to jakaś płotka. Runcorn wziął więc wendettę w swoje ręce, uruchomił sieć znajomości i tak dotarł do Corneliusa - którego legilimencyjne talenty były co prawda skrywane, ale zainteresowani mogli o nich wiedzieć. W obstawie dwóch glin, znalazł się więc w dokach, z kapturem głęboko naciągniętym na głowę.
Wątpił, że wydobędą z dziewczyny coś nowego, był z Runcornem szczery, ale chodziło też o efekt psychologiczny. Jej ojciec miał o tym usłyszeć, pęknąć. Doskonale. Sallow wplątał się w grę dwóch zrozpaczonych ojców, jednego uwięzionego, drugiego w gniewnej żałobie. Nie podejrzewał nawet, że panna Celine Lovegood tańczyła nie tylko w intrygach policji, ale i w innej, arystokratycznej sieci - i że dzisiejsze spotkanie odbije mu się jeszcze czkawką.
Nie podejrzewał też, że pożałuje swojego zainteresowania tak szybko. Niecierpliwie wystukiwał nogą nerwowy rytm, gdy policjanci pukali do pokoju trzynastego - a potem prędko wtargnęli do środka. Wyważyli drzwi? Było otwarte? Nie obchodziło go to - wszedł za nimi i odszukał wzrokiem zastygłą w tańcu figurę. Nie dostrzegł, czy zareagowała na ich obecność, czy też nie wyszła jeszcze z tanecznego transu. Rozszerzył oczy, rozchylił usta i nie dostrzegł przez chwilę niczego - oprócz jasnych włosów, białych ramion, łabędziej szyi. Skronie przeszył mu ból, skutek uboczny nieudanej legilimencji - a w miejscu Celine Lovegood widział kogoś zdoła innego.
-Lay...? - wychrypiał na widok martwej dziewczyny, tak młodej i ślicznej, jak wtedy, gdy się poznali. Wiedział już, jak się to skończy - choć dzisiaj było inaczej, bo Layla zawsze stała za kimś, a nie w miejscu kogoś - i z gulą w gardle pomknął wzrokiem ku drewnianej podłodze, jakby spodziewał się tam ujrzeć rozwleczone jelita.
Nie, pusto.
Ugryzł się w język i zamrugał.
Jej tu nie ma, jej tu nie ma - powtórzył sobie uparcie, a obraz rozmył mu się na moment przed oczyma (cholerne zawroty głowy), a jasnowłosa postać nadal tkwiła na środku obskurnego pomieszczenia.
-Siadaj, policja! - posępną ciszę przeciął głos policjanta. Drugi z obstawy zamknął za nimi drzwi i rzucił pod nosem Muffilato.
Zlecenie było jak na razie objęte tajemnicą, a Cornelius uparcie targował się co do swojego czasu, bonusu do wypłaty i możliwości, chcąc udowodnić swoją wartość, a co ważniejsze swój dystans. Dość, że Chang zaczęła się domyślać, że wcale nie wyświadczał przysług za pieniądze. Nie musiał, tych miał pod dostatkiem. Jak ćma do ognia lgnął za to do możliwości legilimencji na młodej dziewczynie, a fakt, że tym razem był (na wpół) oficjalnym wysłannikiem Ministerstwa, dodawał całej sprawie pikanterii. Niegdyś nielegalna, legilimencja zaczęła być coraz bardziej akceptowalna w kręgach władzy. Ponoć używano jej już w Azkabanie - na szczęście nikt nie prosił jeszcze Sallowa o przysługi w tamtym miejscu...
Teraz zaś Sallow działał na wpół oficjalnie i na wpół prywatnie, pomagając żądnemu zemsty komisarzowi. Sprawa śmierci syna Runcorna - również policjanta, na służbie - wciąż była nierozwiązana, a oficjalne śledztwo znajdowało się co prawda nie w bezpośrednich rękach jego ojca, ale Runcorn Senior wciąż miał na nie duży wpływ. Obecnie psioczył na to, że na początkowym etapie, w marcu, wszystkim zajmowali się aurorzy i ponoć wszystko zepsuli. Osadzony był już w Tower, ale Runcorn chciał wsadzić go jeszcze głębiej, do Azkabanu, a o dowody było trudno. Z pewnością znalazłby się dla jakiegoś Skamandera czy tego poszukiwanego Macmillana, ale ten cały Lovegood to jakaś płotka. Runcorn wziął więc wendettę w swoje ręce, uruchomił sieć znajomości i tak dotarł do Corneliusa - którego legilimencyjne talenty były co prawda skrywane, ale zainteresowani mogli o nich wiedzieć. W obstawie dwóch glin, znalazł się więc w dokach, z kapturem głęboko naciągniętym na głowę.
Wątpił, że wydobędą z dziewczyny coś nowego, był z Runcornem szczery, ale chodziło też o efekt psychologiczny. Jej ojciec miał o tym usłyszeć, pęknąć. Doskonale. Sallow wplątał się w grę dwóch zrozpaczonych ojców, jednego uwięzionego, drugiego w gniewnej żałobie. Nie podejrzewał nawet, że panna Celine Lovegood tańczyła nie tylko w intrygach policji, ale i w innej, arystokratycznej sieci - i że dzisiejsze spotkanie odbije mu się jeszcze czkawką.
Nie podejrzewał też, że pożałuje swojego zainteresowania tak szybko. Niecierpliwie wystukiwał nogą nerwowy rytm, gdy policjanci pukali do pokoju trzynastego - a potem prędko wtargnęli do środka. Wyważyli drzwi? Było otwarte? Nie obchodziło go to - wszedł za nimi i odszukał wzrokiem zastygłą w tańcu figurę. Nie dostrzegł, czy zareagowała na ich obecność, czy też nie wyszła jeszcze z tanecznego transu. Rozszerzył oczy, rozchylił usta i nie dostrzegł przez chwilę niczego - oprócz jasnych włosów, białych ramion, łabędziej szyi. Skronie przeszył mu ból, skutek uboczny nieudanej legilimencji - a w miejscu Celine Lovegood widział kogoś zdoła innego.
-Lay...? - wychrypiał na widok martwej dziewczyny, tak młodej i ślicznej, jak wtedy, gdy się poznali. Wiedział już, jak się to skończy - choć dzisiaj było inaczej, bo Layla zawsze stała za kimś, a nie w miejscu kogoś - i z gulą w gardle pomknął wzrokiem ku drewnianej podłodze, jakby spodziewał się tam ujrzeć rozwleczone jelita.
Nie, pusto.
Ugryzł się w język i zamrugał.
Jej tu nie ma, jej tu nie ma - powtórzył sobie uparcie, a obraz rozmył mu się na moment przed oczyma (cholerne zawroty głowy), a jasnowłosa postać nadal tkwiła na środku obskurnego pomieszczenia.
-Siadaj, policja! - posępną ciszę przeciął głos policjanta. Drugi z obstawy zamknął za nimi drzwi i rzucił pod nosem Muffilato.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 10.03.21 4:25, w całości zmieniany 3 razy
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Było otwarte, choć nie powinno. Philippa uczyła, by przekręcać kluczyk w zamku za każdym razem, kiedy Celine pojawiała się na samotną noc w Parszywym, ale przecież jeszcze nie kładła się spać, a goście karczmy raczej nie nadszarpnęliby jej prywatności bez powodu - dlaczego zatem drzwi nagle trzasnęły tak głośno o prostopadłą ścianę? Klamka huknęła o wysłużone drewno, do środka wpadło kilku wysokich mężczyzn, więżąc ją w klatce: wyciągnięta w arabesce półwila zastygła w bezruchu, przerażona, otumaniona niezrozumieniem, zanim organizm zareagował samoistnie i gwałtownym krokiem rozkazał jej odsunąć się od napastników jak najdalej tylko było to możliwe. Surowe spojrzenia przeszywały ją zimnem, lecz ich głosy były gorące, piekące, parzące, na tyle, by wątłymi dłońmi osłoniła się przed wznieconymi w powietrze iskrami, nieistniejącymi, a tak brutalnymi. Magipolicjantom towarzyszyła zakapturzona postać i chyba to przeraziło ją najbardziej; czy to dementor? Był podobnie wysoki, podobnie posępny, podobnie onieśmielający i pusty jak stworzenie, które widywała czasem w koszmarach, znajome jedynie z okaleczonych ciemną sławą opisów.
- Nic nie zrobiłam! - pisnęła na wrogie słowa służbisty nakazującego jej usiąść. Ten jednak nie miał cierpliwości, by wysłuchiwać tłumaczeń; bezpardonowym, pospiesznym krokiem ruszył w jej stronę, wyciągając doń pomarszczone, zbyt duże dłonie, by dosięgnąć ramienia i samodzielnie doprowadzić ją na krzesło, jeśli zamierzała stawiać opór. I tak nic by nie dał; była niższa o trzy głowy, chudsza, ledwo trzymająca się ziemi na łabędzich nogach; wyglądała tak, jakby lewitowała nad brudnawą podłogą, nierealna, abstrakcyjna, zbyt urocza w naiwnej niewinności, by pomiatać nią jak najgorszym złoczyńcą. - Zapłaciłam za ten pokój, przysięgam, zapłaciłam, to musi być... Jakieś nieporozumienie. Dlaczego tu jesteście? - wiedziała, ale każdym milimetrem rozgrzanego od baletu ciała broniła się przed myślami nawiedzającymi głowę. W sprawie jej ojca. Musieli, zawsze przychodzili do niej tylko dlatego, nękali, szeptali do ucha zapewnienia, że już niebawem skończy na stryczku, nakazując jej oswoić się z perspektywą utraty kolejnego, ostatniego rodzica.
Policjanci wydawali się niewzruszeni jej historią; jeden z nich warknął, by trzymała język za zębami, a Celine spojrzała na towarzyszącego im mężczyznę, jakby w nim doszukując się ostatniego ratunku. Nie był dementorem, nie, dostrzegła pod kapturem jasność ludzkiej skóry, w półmroku błysnęła zieleń oczu, które prędko pomknęły w stronę podłogi; najbliżej znajdujący się jej czarodziej w końcu usadził półwilę na krześle, przycisnął ją do niego mocno, pilnując, by nie próbowała się wyrywać - ale tego nie robiła, wpatrzona jedynie w nieznajomego, nieświadoma, że jej spojrzenie niosło w sobie magię płynącą w jej żyłach. Spójrz na mnie. Kochaj mnie, przyjdź po mnie. Gdziekolwiek jesteś.
- Niech mi pan pomoże, proszę - wyszeptała. Przeszywały ją dreszcze, żołądek ściskało zdenerwowanie, a gardło strach. Rumieńce na jej policzkach nie były już jedynie efektem szaleńczego, smutnego baletu, ale i uwydatnionego przez skórę popłochu. - Nie zrobiłam nic złego - powtórzyła i delikatnie przesunęła się na krześle, jakby próbowała go sięgnąć, lecz w tym samym momencie policjant jeszcze silniej przycisnął ją do siedzenia, mrucząc pod nosem kolejne ostrzeżenie.
| 83 na urok wili, przełam to, i dare you (8
- Nic nie zrobiłam! - pisnęła na wrogie słowa służbisty nakazującego jej usiąść. Ten jednak nie miał cierpliwości, by wysłuchiwać tłumaczeń; bezpardonowym, pospiesznym krokiem ruszył w jej stronę, wyciągając doń pomarszczone, zbyt duże dłonie, by dosięgnąć ramienia i samodzielnie doprowadzić ją na krzesło, jeśli zamierzała stawiać opór. I tak nic by nie dał; była niższa o trzy głowy, chudsza, ledwo trzymająca się ziemi na łabędzich nogach; wyglądała tak, jakby lewitowała nad brudnawą podłogą, nierealna, abstrakcyjna, zbyt urocza w naiwnej niewinności, by pomiatać nią jak najgorszym złoczyńcą. - Zapłaciłam za ten pokój, przysięgam, zapłaciłam, to musi być... Jakieś nieporozumienie. Dlaczego tu jesteście? - wiedziała, ale każdym milimetrem rozgrzanego od baletu ciała broniła się przed myślami nawiedzającymi głowę. W sprawie jej ojca. Musieli, zawsze przychodzili do niej tylko dlatego, nękali, szeptali do ucha zapewnienia, że już niebawem skończy na stryczku, nakazując jej oswoić się z perspektywą utraty kolejnego, ostatniego rodzica.
Policjanci wydawali się niewzruszeni jej historią; jeden z nich warknął, by trzymała język za zębami, a Celine spojrzała na towarzyszącego im mężczyznę, jakby w nim doszukując się ostatniego ratunku. Nie był dementorem, nie, dostrzegła pod kapturem jasność ludzkiej skóry, w półmroku błysnęła zieleń oczu, które prędko pomknęły w stronę podłogi; najbliżej znajdujący się jej czarodziej w końcu usadził półwilę na krześle, przycisnął ją do niego mocno, pilnując, by nie próbowała się wyrywać - ale tego nie robiła, wpatrzona jedynie w nieznajomego, nieświadoma, że jej spojrzenie niosło w sobie magię płynącą w jej żyłach. Spójrz na mnie. Kochaj mnie, przyjdź po mnie. Gdziekolwiek jesteś.
- Niech mi pan pomoże, proszę - wyszeptała. Przeszywały ją dreszcze, żołądek ściskało zdenerwowanie, a gardło strach. Rumieńce na jej policzkach nie były już jedynie efektem szaleńczego, smutnego baletu, ale i uwydatnionego przez skórę popłochu. - Nie zrobiłam nic złego - powtórzyła i delikatnie przesunęła się na krześle, jakby próbowała go sięgnąć, lecz w tym samym momencie policjant jeszcze silniej przycisnął ją do siedzenia, mrucząc pod nosem kolejne ostrzeżenie.
| 83 na urok wili, przełam to, i dare you (8
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zamrugał i oparł się o framugę, gdy życie - a przynajmniej jego strzępy, te spędzone z Laylą, wśród kwiatów i ziołowej herbaty i szarlotki - przeleciało mu przed oczyma. Złote włosy, rozwiane w tańcu. Bosa kobieta na łące, wirująca wśród polnych kwiatów. Wianek, spleciony przez niego przy dyskretnej pomocy magii. Ich dłonie na jej brzuchu, mocno kopie, będzie z niego sportowiec. Jej wspomnienia, nierozerwalnie złączone z jego. Odkąd bezeremonialnie wszedł Layli do głowy, na pożegnanie, nie mógł już patrzeć na przeszłość obiektywnie. Jego pamięć stała się zbiornikiem tego, o czym Layla musiała zapomnieć. Jego emocje splotły się z tymi jej, a ona była przecież nadmiernie emocjonalna. Zwłaszcza, gdy znienacka pojawiała się przed jego oczyma, zawłaszczając sobie nie tylko wspomnienia, ale i zmysł wzroku, żywa i martwa zarazem.
Co, do cholery, się z nim działo? Wziął głębszy wdech i poderwał głowę do góry, usiłując zakorzenić się w teraźniejszości. Jasnowłosa przestała już wirować w tańcu. W bezruchu nie była już jego Laylą, nigdzie nie było jelit ani krwi - była młodziutką, niziutką, szczuplutką dziewczyną, Celine Lovegood, córką mordercy...
Była też śliczna, niewinna, pełna wdzięku... Miał jej dziś wejść do głowy, ale przecież to ją zaboli, przecież nie chciał jej krzywdzić, przecież zapłaciła za ten pokój i zasługiwała na spokój, przecież to zwykłe nieporozumienie.
...Co?
Był legilimentą, wyczulonym na momenty, gdy tracił panowanie nad własną głową. W końcu fachowo zabierał innym władzę nad ich własnymi wspomnieniami. Zmarszczył brwi, przytknął palce do jednej ze skroni. Działo się coś złego. Nie wiedział co, ale nie pochodziło już z jego wspomnień i poczucia winy, jak Layla - a z zewnątrz, od jasnowłosego dziewczęcia.
-Ty... - syknął, rozszerzając oczy i wpatrując się w nią ze wściekłością. Klik - trochę strachu, trochę samooporu i nagle odzyskał trzeźwość umysłu, panowanie nad sobą, pamięć o tym, po co tu przyszedł i co zamierzał zrobić. Wykrzywił usta w grymasie złości. Nikt nie będzie odbierał mu najcenniejszego skarbu - pamięci! Bardzo nie lubił, gdy się z nim pogrywano i nagle stracił ochotę na wszelkie wstępy, na podchody, na wyjaśnienia, na tłumaczenie jej, że byli prawem. Prawda wyglądała tak, że nie byli. Przyszli tu nieco bezprawnie, na polecenie wpływowego ojca w żałobie. O tym nie musiała wiedzieć. Chroniły ich mundury i ministerialne koneksje, nikt się nie przyczepi do tej drobnej sytuacji. Tworzyli własne prawo.
-Przytrzymajcie ją! Żeby nie ruszała głową. - warknął, zbliżając się do dziewczyny. Jako, że skupiła uwagę na Corneliusie, to policjanci nie odczuli jeszcze oporu przed chwyceniem jej za ramiona, usadzeniem na łóżku. Sallow przytknął różdżkę do jej skroni, oddychając ciężko, szybko. Świadomość, że była tak podobna do Layli i że omal nie zawróciła mu w głowie, napawała go dziwną ekscytacją.
Teraz ja zawrócę ci w głowie.
-Legilimens. - wyszeptał łagodnie, niemalże czule.
jestem odporny na urok półwili!
1. sprawność policjantów (dwóch)
2. Legilimens
Co, do cholery, się z nim działo? Wziął głębszy wdech i poderwał głowę do góry, usiłując zakorzenić się w teraźniejszości. Jasnowłosa przestała już wirować w tańcu. W bezruchu nie była już jego Laylą, nigdzie nie było jelit ani krwi - była młodziutką, niziutką, szczuplutką dziewczyną, Celine Lovegood, córką mordercy...
Była też śliczna, niewinna, pełna wdzięku... Miał jej dziś wejść do głowy, ale przecież to ją zaboli, przecież nie chciał jej krzywdzić, przecież zapłaciła za ten pokój i zasługiwała na spokój, przecież to zwykłe nieporozumienie.
...Co?
Był legilimentą, wyczulonym na momenty, gdy tracił panowanie nad własną głową. W końcu fachowo zabierał innym władzę nad ich własnymi wspomnieniami. Zmarszczył brwi, przytknął palce do jednej ze skroni. Działo się coś złego. Nie wiedział co, ale nie pochodziło już z jego wspomnień i poczucia winy, jak Layla - a z zewnątrz, od jasnowłosego dziewczęcia.
-Ty... - syknął, rozszerzając oczy i wpatrując się w nią ze wściekłością. Klik - trochę strachu, trochę samooporu i nagle odzyskał trzeźwość umysłu, panowanie nad sobą, pamięć o tym, po co tu przyszedł i co zamierzał zrobić. Wykrzywił usta w grymasie złości. Nikt nie będzie odbierał mu najcenniejszego skarbu - pamięci! Bardzo nie lubił, gdy się z nim pogrywano i nagle stracił ochotę na wszelkie wstępy, na podchody, na wyjaśnienia, na tłumaczenie jej, że byli prawem. Prawda wyglądała tak, że nie byli. Przyszli tu nieco bezprawnie, na polecenie wpływowego ojca w żałobie. O tym nie musiała wiedzieć. Chroniły ich mundury i ministerialne koneksje, nikt się nie przyczepi do tej drobnej sytuacji. Tworzyli własne prawo.
-Przytrzymajcie ją! Żeby nie ruszała głową. - warknął, zbliżając się do dziewczyny. Jako, że skupiła uwagę na Corneliusie, to policjanci nie odczuli jeszcze oporu przed chwyceniem jej za ramiona, usadzeniem na łóżku. Sallow przytknął różdżkę do jej skroni, oddychając ciężko, szybko. Świadomość, że była tak podobna do Layli i że omal nie zawróciła mu w głowie, napawała go dziwną ekscytacją.
Teraz ja zawrócę ci w głowie.
-Legilimens. - wyszeptał łagodnie, niemalże czule.
jestem odporny na urok półwili!
1. sprawność policjantów (dwóch)
2. Legilimens
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pokój 13
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer