Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Schody Głuchych
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Schody Głuchych
Niezwykle strome i zdające się nie mieć końca, prowadzące na przemian we wszystkich kierunkach, jakby chciały zwieść podróżników, dając im znak, że gdziekolwiek chcą dojść, nigdy im się to nie uda. Drzewa szumią, szepczą niezrozumiale, ale gdy ktoś wyjątkowo dobrze się wsłucha, usłyszy to, co faktycznie mają do powiedzenia. Wystarczy tylko otworzyć swoje uszy i poprosić. Mgła zdaje się być wszędobylska.
Jej dłoń drżała w całości, kiedy w oczach rysował się okropny obraz chłopaka, który właśnie spróbował w nią celować. Było to tak silne, że ledwo mogła się skupić na jakimkolwiek działaniu, a jej umysł opustoszał kompletnie ze wszystkich myśli, poza jedną. On jest zagrożeniem, jest tym złym, powinien spłonąć. Stawiała powolne kroki, a jej spojrzenie ciskało coraz mocniejsze błyskawice, jednak nadal trzymała się blisko ściany, opierając nieco o nią plecy, tylko po to, by nie stracić gruntu pod nogami. Kiedy machnął różdżką, aż krzyknęła wściekle. Właśnie widziała jak Cattermole strzela w nią zaklęciem, burcząc cos pod nosem. - Ty psidwacza... kupo! - warknęła ze złością. - Nie myśl sobie, że taki kompletny amator mnie pokona, Ty głupa, zawszona poczwaro! - Rzucała przekleństwami jak nigdy wcześniej nie pamiętała. W tym momencie spróbowała odbić się trochę od ściany, ignorując fakt, że może użyć różdżki, a chciała rzucić się na niego z pięściami, ale coś poszło nie tak. Choć jej umysł tego nie widział, znalazła się dokładnie... Przed otwartym wejściem do komnaty. Próbując się od niej odbić, zupełnie straciła równowagę i upadła prosto na plecy, robiąc fikołka na zimnej ziemi, spadając do korytarza. Obiła sobie trochę głowę, na pewno będzie z tego niezły siniak, jednak gdy już się tam znalazła... Jej złość zaczęła zupełnie odpuszczać. Nagle poczuła spływający, stoicki spokój i uświadomiła sobie, że widziała tylko nieprawdę. Ten uśmieszek satysfakcji i zielone światło na różdżce chłopaka... To wszystko była iluzja? Niedziwne, że nikt dotąd nie zdobył tego przedmiotu - ta komnata była okropnie dziwna, ale Marcella nie znała dobrze klątw i run - nie miała pojęcia dlaczego się tak zachowywała. Zrobiło się jej okropnie głupio, jako osobie, która zaproponowała pomoc, a później nie dość, że zaatakowała sojusznika to zrobiła z siebie kompletnego głupka. Po raz kolejny, jeden niefortunny ruch i spadła na zimną ziemię. Nie, żeby to był pierwszy raz, ale nadal było jej tak samo głupio. Natury się nie oszuka...
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Finite nie wyszło, a Steffen znów usiłował się skupić na zdejmowaniu klątwy, ale rozproszyły go obelgi Marcelli. Zmarszczył brwi aby ukryć drżenie warg, bo był bliski płaczu. Dlaczego naigrywała się z niego tak okrutnie, udając Zakonniczkę i prowadząc go aż do Irlandii?
-Ty... kłamliwy kotołaku! - odparował, używając nazwy najokrutniejszego stworzenia, jakie chodziło po tym parszywym świecie.
-Zobaczymy, czy będziesz taka odważna jak zmienię się w szczura i.. i... pogryzę ci łydki! - zagroził, machając wściekle różdżką.
Potem uformował usta w wielkie "o", obserwując jak Marcella robi pokaz "zwinności", niepodobna ani do kotołaka ani do gwiazdy Quidditcha.
-Hej, gdzie jesteś, tchórzliwy kocie? - zdziwił się, gdy panna Figg zniknęła w ciemnościach korytarza. Z powodu ciemności i iluzji, nie mógł jej już dojrzeć. Klątwa działała zaś tylko, gdy w pomieszczeniu znajdowały się dwie osoby, więc gniew zaczął mijać, a Steff znów przypomniał sobie, że od kilku minut usiłuje rozpoznać i zdjąć klątwę Eris.
-Och, ojej! - jęknął, łapiąc się za głowę. Chciał zawołać Marcellę, ale wspomnienie kobiety znów wzbudziło w nim irracjonalną irytację, więc postanowił nie myśleć na razie o swej sojuszniczce, a skupić się na zadaniu. Klątwa, klątwa... miał tutaj zdjąć klątwę.
Ukląkł przy skrzyneczce, jeszcze raz wpatrując się w rozpoznane już runy. Eris, to na pewno to. Klątwa groźna i trudna do zdjęcia... Steffenowi nieco trzęsły się ręce, gdy uświadamiał sobie powagę zadania. Może powinien stąd wyjść z pustymi rękami? Albo poprosić Marcellę o pomoc? Magicus na pewno by go wsparł...
Był jednak zbyt ambitny na jedno i drugie. To zadanie miało wszak udowodnić jego wartość jako sojusznika, wolał też nie ryzykować kontaktu z drugą osobą zanim zdjął klątwę.
-NIE WCHODŹ TU DOPÓKI TEGO NIE ZDEJMĘ! - ostrzegł, korzystając z resztek przytomności. Wziął głęboki oddech i mocniej zacisnął palce na różdżce. Artefakt był potrzebny Zakonowi, a nie wyniosą go stąd, zanim nie zrobi się bezpiecznie. Może i na co dzień łamał łatwiejsze klątwy, ale musiał się skupić:
Finite Incantatem.
-Ty... kłamliwy kotołaku! - odparował, używając nazwy najokrutniejszego stworzenia, jakie chodziło po tym parszywym świecie.
-Zobaczymy, czy będziesz taka odważna jak zmienię się w szczura i.. i... pogryzę ci łydki! - zagroził, machając wściekle różdżką.
Potem uformował usta w wielkie "o", obserwując jak Marcella robi pokaz "zwinności", niepodobna ani do kotołaka ani do gwiazdy Quidditcha.
-Hej, gdzie jesteś, tchórzliwy kocie? - zdziwił się, gdy panna Figg zniknęła w ciemnościach korytarza. Z powodu ciemności i iluzji, nie mógł jej już dojrzeć. Klątwa działała zaś tylko, gdy w pomieszczeniu znajdowały się dwie osoby, więc gniew zaczął mijać, a Steff znów przypomniał sobie, że od kilku minut usiłuje rozpoznać i zdjąć klątwę Eris.
-Och, ojej! - jęknął, łapiąc się za głowę. Chciał zawołać Marcellę, ale wspomnienie kobiety znów wzbudziło w nim irracjonalną irytację, więc postanowił nie myśleć na razie o swej sojuszniczce, a skupić się na zadaniu. Klątwa, klątwa... miał tutaj zdjąć klątwę.
Ukląkł przy skrzyneczce, jeszcze raz wpatrując się w rozpoznane już runy. Eris, to na pewno to. Klątwa groźna i trudna do zdjęcia... Steffenowi nieco trzęsły się ręce, gdy uświadamiał sobie powagę zadania. Może powinien stąd wyjść z pustymi rękami? Albo poprosić Marcellę o pomoc? Magicus na pewno by go wsparł...
Był jednak zbyt ambitny na jedno i drugie. To zadanie miało wszak udowodnić jego wartość jako sojusznika, wolał też nie ryzykować kontaktu z drugą osobą zanim zdjął klątwę.
-NIE WCHODŹ TU DOPÓKI TEGO NIE ZDEJMĘ! - ostrzegł, korzystając z resztek przytomności. Wziął głęboki oddech i mocniej zacisnął palce na różdżce. Artefakt był potrzebny Zakonowi, a nie wyniosą go stąd, zanim nie zrobi się bezpiecznie. Może i na co dzień łamał łatwiejsze klątwy, ale musiał się skupić:
Finite Incantatem.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
Trzymała się za głowę, nadal bolącą. Ta praca wyglądała jak kompletna amatorszczyzna, tak czuła, zwłaszcza już po tym jak wywaliła się na ten głupi tyłek. Nie sądziła, że te klątwy będą aż tak niebezpieczne i narobią tyle problemu za jednym razem. Całość przeszła przecież bardzo gładko i dopiero na samym koncu pojawiły się problemy. Może własnie to na celu miała ta klątwa? Ludzie, którzy bili się ze sobą nawzajem w końcu zapominali o pierwotnym celu przybycia - o amulecie. I w końcu porzucali najważniejszą sprawę dla kłótni i złości na siebie nawzajem.
Prawdziwie poetyckie, a jednocześnie straszne. Czar, zaślepienie wydobyło z niej jej najgorsze obawy. Jutrzejszego dnia już nic nie będzie takie samo, przyszła cząstka zrozumienia swoich własnych strachów i nigdy nie sądziła, że będzie nim strach przed zdradą. Zakorzeniona głęboko w swojej rodzinie, Marcella nigdy nie sądziła, że to będzie jej największy problem. Wierzyła, że ludzie, którymi się otaczała, będą godni zaufania, wśród takich dorastała i czuła się wspaniale, że mogła sobie pozwolić na taki poziom polegania na innych. Ale dorosła. Już nie była małą dziewczynką z brakiem możliwości, a głową pełną marzeń. Czy to nie zabawne? Gdy miała nieograniczone możliwości przed sobą, najbardziej ograniczał ją strach.
Powoli wstała z zimnej, kamiennej podłogi. Na szczęście nie kręciło się jej w głowie, czuła tylko kilka siniaków w nieprzyjemnych miejscach. Na przykład na jednym z łokci. Można powiedzieć, że ta sytuacja była prawdziwym szczęściem w ich sytuacji. Marcella wyszła spod wpływu klątwy... - Co to w ogóle było?! - spytała, donośnym głosem, jednak słyszała też, że nadal nie zabrzmiał sygnał, że już wszystko jest w porządku? Co jeśli Steffenowi coś się stało...? Co jeśli jego słowa... Jeśli ta iluzja trochę odwzorowywała jego prawdziwy stan? Jego prawdziwe lęki? Dlatego nazwał ją kotołakiem?
Nie zgadzała się w ogóle, że koty są tchórzliwe, ale to swoją drogą. Wyciągnęła różdżkę w stronę pomieszczenia, rozświetlanego Lumosem Maximą i rzuciła: - Magicus Extremos! - Chociaż tak mogła poczuć jakby w ogóle miała tu cokolwiek to zrobienia.
Prawdziwie poetyckie, a jednocześnie straszne. Czar, zaślepienie wydobyło z niej jej najgorsze obawy. Jutrzejszego dnia już nic nie będzie takie samo, przyszła cząstka zrozumienia swoich własnych strachów i nigdy nie sądziła, że będzie nim strach przed zdradą. Zakorzeniona głęboko w swojej rodzinie, Marcella nigdy nie sądziła, że to będzie jej największy problem. Wierzyła, że ludzie, którymi się otaczała, będą godni zaufania, wśród takich dorastała i czuła się wspaniale, że mogła sobie pozwolić na taki poziom polegania na innych. Ale dorosła. Już nie była małą dziewczynką z brakiem możliwości, a głową pełną marzeń. Czy to nie zabawne? Gdy miała nieograniczone możliwości przed sobą, najbardziej ograniczał ją strach.
Powoli wstała z zimnej, kamiennej podłogi. Na szczęście nie kręciło się jej w głowie, czuła tylko kilka siniaków w nieprzyjemnych miejscach. Na przykład na jednym z łokci. Można powiedzieć, że ta sytuacja była prawdziwym szczęściem w ich sytuacji. Marcella wyszła spod wpływu klątwy... - Co to w ogóle było?! - spytała, donośnym głosem, jednak słyszała też, że nadal nie zabrzmiał sygnał, że już wszystko jest w porządku? Co jeśli Steffenowi coś się stało...? Co jeśli jego słowa... Jeśli ta iluzja trochę odwzorowywała jego prawdziwy stan? Jego prawdziwe lęki? Dlatego nazwał ją kotołakiem?
Nie zgadzała się w ogóle, że koty są tchórzliwe, ale to swoją drogą. Wyciągnęła różdżkę w stronę pomieszczenia, rozświetlanego Lumosem Maximą i rzuciła: - Magicus Extremos! - Chociaż tak mogła poczuć jakby w ogóle miała tu cokolwiek to zrobienia.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
The member 'Marcella Figg' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 74
'k100' : 74
Zaczynał się coraz bardziej martwić, zerkając nerwowo w ciemność korytarza. Co stało się z Marcellą? Czy powinien bać się o nią, czy też bać się jej? Co było prawdą, a co fałszem?
Ku swojej uldze, usłyszał jej głos. Czyli żyła!
... I nadal mogła go zranić. Jęknął cicho, łapiąc się za głowę i nie wiedząc już jak odróżnić prawdziwe emocje od fałszywych. Fakty, fakty, musiał skupić się na faktach.
-Klątwa, to klątwa Eris! - powtórzył w odpowiedzi na wołanie Marcelli, ale bardziej dla siebie, niż dla niej. Nie wiedział czy nazwa klątwy powie cokolwiek osobie nie w temacie, ale sam musiał bezustannie przypominać sobie, skąd bierze się jego strach i co jeszcze ma tu do zrobienia.
Serce biło mu mocno, dłonie drżały, a umysł ogarniało postępujące zniechęcenie. Jeśli nie uda mu się zaraz zdjąć klątwy, będzie musiał ewakuować się stąd bez artefaktu. Przedmiot był ważny dla Zakonu, ale nie miał zamiaru ryzykować zdrowia swojego i Marcelli. Wziął głęboki wdech, usiłując przegnać z duszy poczucie bezradności, ale nagle poczuł jak wstępują w niego nowe siły - nadzieja i magia.
-Och...to ty, Marcella? - szepnął, zdziwiony tym, że jego wróg (a może sojuszniczka? Ojejku, już nie pamiętał) użyła Magicusa. Teraz mógł się przed nią lepiej bronić... a nie, klątwa, miał zdjąć klątwę.
-Muszę zdjąć klątwę a potem stąd wiać. - szepnął do siebie, tak jakby zwerbalizowany plan miał większą szansę się ziścić. Spojrzał na szkatułkę z artefaktem, mając gorącą nadzieję, że będzie mógł ją stąd bezpiecznie wynieść, że nie zostanie pogrzebana w tej jaskini na wieki i nie sprowadzi wrogości na kolejnych śmiałków, którzy będą chcieli ją odnaleźć.
FINITE INCANTATEM - pomyślał, przywołując do siebie własną magię i determinację, wspierane sojuszniczą magią i energią od Marcelli. Był silny, zwarty i gotowy, był doświadczonym łamaczem klątw - i jeśli nie umiał rzucić tego Finite to naprawdę nie wiedział, co jeszcze mógłby tutaj zdziałać.
Magicus 1/3
Ku swojej uldze, usłyszał jej głos. Czyli żyła!
... I nadal mogła go zranić. Jęknął cicho, łapiąc się za głowę i nie wiedząc już jak odróżnić prawdziwe emocje od fałszywych. Fakty, fakty, musiał skupić się na faktach.
-Klątwa, to klątwa Eris! - powtórzył w odpowiedzi na wołanie Marcelli, ale bardziej dla siebie, niż dla niej. Nie wiedział czy nazwa klątwy powie cokolwiek osobie nie w temacie, ale sam musiał bezustannie przypominać sobie, skąd bierze się jego strach i co jeszcze ma tu do zrobienia.
Serce biło mu mocno, dłonie drżały, a umysł ogarniało postępujące zniechęcenie. Jeśli nie uda mu się zaraz zdjąć klątwy, będzie musiał ewakuować się stąd bez artefaktu. Przedmiot był ważny dla Zakonu, ale nie miał zamiaru ryzykować zdrowia swojego i Marcelli. Wziął głęboki wdech, usiłując przegnać z duszy poczucie bezradności, ale nagle poczuł jak wstępują w niego nowe siły - nadzieja i magia.
-Och...to ty, Marcella? - szepnął, zdziwiony tym, że jego wróg (a może sojuszniczka? Ojejku, już nie pamiętał) użyła Magicusa. Teraz mógł się przed nią lepiej bronić... a nie, klątwa, miał zdjąć klątwę.
-Muszę zdjąć klątwę a potem stąd wiać. - szepnął do siebie, tak jakby zwerbalizowany plan miał większą szansę się ziścić. Spojrzał na szkatułkę z artefaktem, mając gorącą nadzieję, że będzie mógł ją stąd bezpiecznie wynieść, że nie zostanie pogrzebana w tej jaskini na wieki i nie sprowadzi wrogości na kolejnych śmiałków, którzy będą chcieli ją odnaleźć.
FINITE INCANTATEM - pomyślał, przywołując do siebie własną magię i determinację, wspierane sojuszniczą magią i energią od Marcelli. Był silny, zwarty i gotowy, był doświadczonym łamaczem klątw - i jeśli nie umiał rzucić tego Finite to naprawdę nie wiedział, co jeszcze mógłby tutaj zdziałać.
Magicus 1/3
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 1
'k100' : 1
Zbyt długie przebywanie w miejscu obarczonym klątwą niosło w sobie ryzyko – Steffen, jako doświadczony łamacz klątw, zdawał sobie z tego doskonale sprawę – ale mimo to pozostał w komnacie, uparcie starając się zdjąć zabezpieczenie z zamkniętej szkatuły. Będącej niewątpliwie głównym źródłem problemu; czarodziej wyczuwał silną, promieniującą od przedmiotu magię, zaburzającą działanie jego własnej, nie mógł się jednak spodziewać, jak bardzo źle połączenie silnych emocji i rozproszenia wywołanego przez klątwę wpłynie na próbę przełamania zaklęcia. W momencie wypowiedzenia niewerbalnej inkantacji jego różdżka zadrżała, najpierw lekko, później gwałtowniej, rozgrzewając się też intensywnie pod opuszkami palców – ale nawet jeśli spróbowałby wypuścić ją z uścisku, nie byłby w stanie tego zrobić. Jego dłoń zdawała się sparaliżowana, zaciśnięta mocno na drewnie bangkirai, w każdej chwili grożącym pęknięciem pod naporem potężnej magii, wspinającej się wzdłuż rdzenia i paliczków, nadgarstka i przedramienia; Steffen poczuł, jak ogarnia go nagła słabość, a zaraz po tym jego serce zaczęło niekontrolowanie łomotać, podczas gdy na czoło wystąpił pot. Cały incydent trwał może minutę, może dwie, po których wszystko ustało – tak niespodziewanie, jak się rozpoczęło. Różdżka znieruchomiała, a tętno czarodzieja zaczęło stopniowo wracać do normy. Nie zniknął jednak niepokój, potęgowany przez fakt, że klątwa, do tej pory otaczająca szkatułę, zdawała się wyparować – tak, jakby nigdy jej tam nie było. Ale jeśli zaklęcie było nieudane – a Steffen był w stanie stwierdzić bez większych wątpliwości, że Finite nie zadziałało tak, jak powinno – to gdzie się podziała?
Steffen - otrzymujesz 50 punktów obrażeń psychicznych i uśpioną niespodziankę, o której Mistrz Gry może (choć nie musi) przypomnieć sobie w przyszłości.
Mistrz Gry nie kontynuuje z Wami rozgrywki.
Steffen - otrzymujesz 50 punktów obrażeń psychicznych i uśpioną niespodziankę, o której Mistrz Gry może (choć nie musi) przypomnieć sobie w przyszłości.
Mistrz Gry nie kontynuuje z Wami rozgrywki.
Nagle nastała cisza, zaraz po zapytaniu czy to właściwie ona udzieliła mu wsparcia. Nie było tu nikogo innego, kto mógłby to zrobić. Ta cisza była jednak bardzo niepokojąca. Pierwsza minuta dłużyła się okropnie, z kolei kolejna... Marcella już sama nie wiedziała co zrobić. Czy coś się stało? Czy to coś zrobiło mu coś złego? Była pewna, że to klątwa, ale nie miała pojęcia jaka, co mogła powodować. Czy to na pewno go nie skrzywdziło? I nawet jeśli w jej głowie nadal przewijały się obrazy zupełnie odmienne od tego, co jeszcze niedawno uważała, zaczynała zadawać sobie sprawę, że wszystko było wynikiem klątwy. Że to nie było prawdziwe. - Steffen? - jej głos w połowie delikatnie się załamał. Nie dostała również odpowiedzi. Nie chciała zawadzać, w końcu chwilę temu krzyknął, że nie powinna się zbliżać, ale przenikająca, gęsta cisza sprawiła, że w końcu postanowiła się ruszyć, jakoś temu przeciwdziałać. Jeśli chłopakowi coś by się stało, nie mogłaby sobie wybaczyć.
I znalazła go na szczęście... żywego. Jednak bladość skóry, otępienie od razu zauważyła. Coś musiało się stać. Ściskał różdżkę tak mocno, że jego palce zbielały. Natychmiast podeszła bliżej. - Steffen? Steffen! - Próbowała sprawdzić czy na pewno nic mu się nie stało. Jednak od razu zauważyła, że pomimo tego, że tutaj była, nie czuła żadnej złości, żadnych dziwnych obrazów... Udało się? Bo w tej chwili w jej głowie strach mieszał się ze zmartwieniem. Nie powinna go zostawiać, dawać się tej klątwie ponieść... I nie powinna być taką łamagą.
Błękitne oczy kobiety uniosły się na twarz Cattermole'a, gdy objęła jego twarz swoimi dłońmi i przyklepała jeden z policzków, by doprowadzić go znów do w miarę używalnego stanu. Słyszała o takich przypadkach choćby przy zobaczeniu ducha. Czy tego miejsca mógł bronić duch? Ostatecznie jednak zwróciła się ku amuletowi. Wyglądał na... jakiś spokojniejszy. Niedawno wydawało jej się, że dostrzegła na nim jakiś znak... Teraz jednak już go nie widziała. Z niepewnością w oczach podeszła do przedmiotu... I wyciągnęła do niego rękę, by dotknąć samymi palcami i szybciutko cofnęła rękę, zupełnie jakby parzył... Ale nic się nie stało. To było tylko sprawdzenie. Więc skoro nic się nie stało, zabrała amulet jak najszybciej. A wolną dłonią złapała Steffena za nadgarstek. - Idziemy stąd, szybko. - powiedziała stanowczym tonem, wyciągając go z tego przedziwnego pomieszczenia. Wystarczyło wyjść z jaskini, by mogła użyć pewnego świstoklika, aktywowanego wcześniej przez Sheltę, jej przyjaciółkę - prowadził prosto do domu.
| zt, przenosimy się
I znalazła go na szczęście... żywego. Jednak bladość skóry, otępienie od razu zauważyła. Coś musiało się stać. Ściskał różdżkę tak mocno, że jego palce zbielały. Natychmiast podeszła bliżej. - Steffen? Steffen! - Próbowała sprawdzić czy na pewno nic mu się nie stało. Jednak od razu zauważyła, że pomimo tego, że tutaj była, nie czuła żadnej złości, żadnych dziwnych obrazów... Udało się? Bo w tej chwili w jej głowie strach mieszał się ze zmartwieniem. Nie powinna go zostawiać, dawać się tej klątwie ponieść... I nie powinna być taką łamagą.
Błękitne oczy kobiety uniosły się na twarz Cattermole'a, gdy objęła jego twarz swoimi dłońmi i przyklepała jeden z policzków, by doprowadzić go znów do w miarę używalnego stanu. Słyszała o takich przypadkach choćby przy zobaczeniu ducha. Czy tego miejsca mógł bronić duch? Ostatecznie jednak zwróciła się ku amuletowi. Wyglądał na... jakiś spokojniejszy. Niedawno wydawało jej się, że dostrzegła na nim jakiś znak... Teraz jednak już go nie widziała. Z niepewnością w oczach podeszła do przedmiotu... I wyciągnęła do niego rękę, by dotknąć samymi palcami i szybciutko cofnęła rękę, zupełnie jakby parzył... Ale nic się nie stało. To było tylko sprawdzenie. Więc skoro nic się nie stało, zabrała amulet jak najszybciej. A wolną dłonią złapała Steffena za nadgarstek. - Idziemy stąd, szybko. - powiedziała stanowczym tonem, wyciągając go z tego przedziwnego pomieszczenia. Wystarczyło wyjść z jaskini, by mogła użyć pewnego świstoklika, aktywowanego wcześniej przez Sheltę, jej przyjaciółkę - prowadził prosto do domu.
| zt, przenosimy się
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
| 4 grudnia
– Muszę się do czegoś p-p-przyznać – odezwał się cicho do idącej obok niego młodej kobiety, gdy po słowach powitania i paru wymienionych uprzejmościach, ruszyli za starszym czarodziejem w stronę przycupniętego na wzniesieniu gospodarstwa. Billy zerknął krótko w jego kierunku, zatrzymując spojrzenie na przygarbionych plecach, jakby chciał zgadnąć, czy pasterz mógł ich usłyszeć – ale był niemal pewien, że nie; przeniósł więc ponownie lekko zmieszany wzrok na Trixie. Kiedy parę dni wcześniej gospodarz, któremu pomagał w remoncie, zaproponował przekazanie zapasów owczego runa dla Oazy w zamian za pomoc w strzyżeniu, Billy – ucieszony taką możliwością – zgodził się bez zawahania, wtedy jeszcze nie zastanawiając się, czy dysponował stosownym do wykonania tego zadania wachlarzem umiejętności. Rzeczywistość wróciła do niego później, gdy już nieco ochłonął, uświadamiając sobie, że o strzyżeniu owiec wiedział niewiele – ale było już za późno żeby się wycofać ze złożonej obietnicy, zresztą: mieszkańcy Oazy naprawdę potrzebowali każdego skrawka zapasów, które mogły pomóc im przetrwać surową zimę, już od jakiegoś czasu panoszącą się po wysuniętej daleko na północ wyspie. Niewiele myśląc, napisał więc do Trixie – licząc na to, że z jej pomocą będzie w stanie przynajmniej improwizować, oraz że oprócz samego pozyskania wełny, uda im się ją także odpowiednio przygotować do późniejszego transportu.
Odchrząknął cicho. – W domu raczej nie p-p-przepadałem za pracą przy zwierzętach – przyznał, sięgając dłonią karku i drapiąc się nieco nerwowo; nie to, żeby całkowicie unikał pracy – nie licząc regularnych ucieczek na rozciągniętą nad morskim brzegiem polanę, na której okoliczne dzieciaki organizowały podwórkowe mecze Quidditcha, raczej nie zdarzało mu się celowo unikać obowiązków – ale zdecydowanie lepiej czuł się wśród mugolskich narzędzi ojca niż pomiędzy zwierzęcymi zagrodami. – Więc jeśli będę wyglądał, jakbym nie w-w-wiedział od czego zacząć, to znaczy, że nap-p-prawdę nie wiem – dodał, tonem trochę przepraszającym, a trochę przesiąkniętym niezręcznością, przystając, żeby przepuścić Trixie przez drewnianą furtkę. Pan Byrne, czarodziej, który obiecał przekazać im wełnę, zatrzymał się, odwracając się w ich stronę i wskazując im owce wybrane do strzyżenia. Zwierzęta poruszyły się nieco niespokojnie, kiedy się do nich zbliżyli, po czym zaczęły się oddalać – tłocząc się obok siebie i przesuwając w stronę przeciwnego rogu ogrodzenia.
Zanim gospodarz zostawił ich samych z czekającym na nich zadaniem, zaprowadził ich jeszcze do niewielkiej przybudówki, w której leżały – złożone starannie jeden na drugim – jutowe worki; na wbitych w ściany gwoździach wisiały z kolei narzędzia, które Billy czasami widywał w rękach ojca i Aidana. – Dziękuję, że zgodziłaś się p-po-pomóc – odezwał się, parę chwil po tym, jak pan Byrne – zapewniając, że w razie, gdyby czegokolwiek potrzebowali, mają go zawołać – oddalił się w stronę mieszkalnych zabudowań. Billy odwrócił się w stronę Trixie, posyłając jej życzliwy uśmiech. – P-po-pokażesz mi, jak się za to zabrać? – poprosił; nie miał zamiaru spędzić popołudnia bezczynnie, pracy było mnóstwo – ale wiedział, że istniało spore prawdopodobieństwo, że bez choćby podstawowego instruktażu narobi więcej szkody niż pożytku.
– Muszę się do czegoś p-p-przyznać – odezwał się cicho do idącej obok niego młodej kobiety, gdy po słowach powitania i paru wymienionych uprzejmościach, ruszyli za starszym czarodziejem w stronę przycupniętego na wzniesieniu gospodarstwa. Billy zerknął krótko w jego kierunku, zatrzymując spojrzenie na przygarbionych plecach, jakby chciał zgadnąć, czy pasterz mógł ich usłyszeć – ale był niemal pewien, że nie; przeniósł więc ponownie lekko zmieszany wzrok na Trixie. Kiedy parę dni wcześniej gospodarz, któremu pomagał w remoncie, zaproponował przekazanie zapasów owczego runa dla Oazy w zamian za pomoc w strzyżeniu, Billy – ucieszony taką możliwością – zgodził się bez zawahania, wtedy jeszcze nie zastanawiając się, czy dysponował stosownym do wykonania tego zadania wachlarzem umiejętności. Rzeczywistość wróciła do niego później, gdy już nieco ochłonął, uświadamiając sobie, że o strzyżeniu owiec wiedział niewiele – ale było już za późno żeby się wycofać ze złożonej obietnicy, zresztą: mieszkańcy Oazy naprawdę potrzebowali każdego skrawka zapasów, które mogły pomóc im przetrwać surową zimę, już od jakiegoś czasu panoszącą się po wysuniętej daleko na północ wyspie. Niewiele myśląc, napisał więc do Trixie – licząc na to, że z jej pomocą będzie w stanie przynajmniej improwizować, oraz że oprócz samego pozyskania wełny, uda im się ją także odpowiednio przygotować do późniejszego transportu.
Odchrząknął cicho. – W domu raczej nie p-p-przepadałem za pracą przy zwierzętach – przyznał, sięgając dłonią karku i drapiąc się nieco nerwowo; nie to, żeby całkowicie unikał pracy – nie licząc regularnych ucieczek na rozciągniętą nad morskim brzegiem polanę, na której okoliczne dzieciaki organizowały podwórkowe mecze Quidditcha, raczej nie zdarzało mu się celowo unikać obowiązków – ale zdecydowanie lepiej czuł się wśród mugolskich narzędzi ojca niż pomiędzy zwierzęcymi zagrodami. – Więc jeśli będę wyglądał, jakbym nie w-w-wiedział od czego zacząć, to znaczy, że nap-p-prawdę nie wiem – dodał, tonem trochę przepraszającym, a trochę przesiąkniętym niezręcznością, przystając, żeby przepuścić Trixie przez drewnianą furtkę. Pan Byrne, czarodziej, który obiecał przekazać im wełnę, zatrzymał się, odwracając się w ich stronę i wskazując im owce wybrane do strzyżenia. Zwierzęta poruszyły się nieco niespokojnie, kiedy się do nich zbliżyli, po czym zaczęły się oddalać – tłocząc się obok siebie i przesuwając w stronę przeciwnego rogu ogrodzenia.
Zanim gospodarz zostawił ich samych z czekającym na nich zadaniem, zaprowadził ich jeszcze do niewielkiej przybudówki, w której leżały – złożone starannie jeden na drugim – jutowe worki; na wbitych w ściany gwoździach wisiały z kolei narzędzia, które Billy czasami widywał w rękach ojca i Aidana. – Dziękuję, że zgodziłaś się p-po-pomóc – odezwał się, parę chwil po tym, jak pan Byrne – zapewniając, że w razie, gdyby czegokolwiek potrzebowali, mają go zawołać – oddalił się w stronę mieszkalnych zabudowań. Billy odwrócił się w stronę Trixie, posyłając jej życzliwy uśmiech. – P-po-pokażesz mi, jak się za to zabrać? – poprosił; nie miał zamiaru spędzić popołudnia bezczynnie, pracy było mnóstwo – ale wiedział, że istniało spore prawdopodobieństwo, że bez choćby podstawowego instruktażu narobi więcej szkody niż pożytku.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Trixie nie mogła powstrzymać wyobraźni galopującej w stronę młodego Williama uciekającego przed obowiązkami związanymi z wszelkiego rodzaju zwierzętami gospodarczymi. Chował się w sianie, byle tylko nie musieć ganiać za kurami, którym należało rozsypać ziarno? Uciekał przez połacie ogromnych pastwisk by uniknąć dojenia krów? Te widoki sprowadziły na jej usta nieco rozbawiony, rozczulony uśmiech.
- Nie martw się, nawet bez większego doświadczenia i tak dasz sobie radę. Będziesz moim uczniem, jak w Hogwarcie, co ty na to? Mnie też ktoś kiedyś musiał wszystkiego nauczyć - zapewniła go wesoło. W porównaniu do Moore'a, ona od najmłodszych lat pomagała w gospodarstwie leciwych sąsiadów, którym fizyczność odmówiła biegłości w doglądaniu podopiecznych. Pod czujnym patronatem Rossów praktykowała bezpieczne postępowanie z mnogością gatunków, jakie pierwszy raz widziała na oczy; w Warsztacie tata nie chciał mieć zwierząt, chyba niezbyt chciał wtedy mieć nawet ją, oddając dziecko pod codzienną opiekę pani Cattermole... Ale właściwie dzięki temu mogła dzisiaj zaoferować Billiemu swoją pomoc, swoją gotowość do działania. Może i nie był to front wojenny ani nic, co zmienić mogło bieg zbrojnych wydarzeń, jednak zadbanie o najbardziej potrzebujących w czasie zimy wydawało jej się równie ważne. Nie bez powodu na tym skupiła ostatnio swoje własne działania, wspierając to tu, to tam, czy to sama, czy z pomocą innych dobrych dusz.
- Nie dziękuj, to dla mnie przyjemność. I obowiązek, poniekąd - odpowiedziała i lekko machnęła przy tym dłonią, nie powinien przecież zaprzątać sobie głowy niepotrzebną wdzięcznością, podczas gdy łączyła ich wspólna sprawa. Trixie o działaniach Zakonu wiedziała zdecydowanie mniej niż Billy. Była jego sojuszniczką - tylko i aż tyle, jednak to nie zwalniało jej z obowiązku dotrzymania obietnicy pierwotnie zadeklarowanej gotowości tylko po to, by mogła zadbać o prywatne projekty. Przekraczając drewnianą furtkę dziewczyna zatrzymała się na dłużej w szopie i przyjrzała się dostępnym przyrządom, uważnie oceniając stopień naostrzenia specjalnych nożyc. Wyglądały na sprawne i zadbane. - Póki co weź te worki, będziemy pakować do nich wełnę na bieżąco, żeby przypadkiem nie porwał jej wiatr - wskazała na komplet jutowych toreb, samej natomiast zabierając dwie pary nożyc i trochę siana, z czym ruszyła w stronę wybiegu, gdzie pasterz odgrodził trzódkę przeznaczoną do ich zadania. Owce były nieufne. Nie przepadały za obcymi, to było jasne - dlatego Trixie zdecydowała się kupić ich przychylność przekąską z pożyczonej paszy, dzięki czemu zwierzęta przestały tak bardzo wciskać się w deski ogrodzenia. - Też możesz spróbować - poleciła Billiemu z uśmiechem i wręczyła mu połowę gospodarczego pożywienia. - Daj owieczkom, żeby cię polubiły - dodała prędko, tak na wszelki wypadek. Nie był idiotą, to oczywiste, że nie wpakowałby sobie złotych źdźbeł do buzi, ale Beckett wolała dmuchać na zimne, skoro twierdził, że w swoim zagubieniu mógł coś sknocić. - Tak myślę, że podzielimy się na trzymającego i strzyżącego, dzięki temu pójdzie nam sprawniej... Pewnie nigdy nie trzymałeś owcy? Pokażę ci na jednej z nich, patrz uważnie - czarownica odłożyła na bok nożyce i zaprezentowała Moore'owi, w jaki sposób przytrzymywać zwierzę na boku, na zadzie, jak odchylać ich głowy, by nie uczynić im niepotrzebnej krzywdy.
- Nie martw się, nawet bez większego doświadczenia i tak dasz sobie radę. Będziesz moim uczniem, jak w Hogwarcie, co ty na to? Mnie też ktoś kiedyś musiał wszystkiego nauczyć - zapewniła go wesoło. W porównaniu do Moore'a, ona od najmłodszych lat pomagała w gospodarstwie leciwych sąsiadów, którym fizyczność odmówiła biegłości w doglądaniu podopiecznych. Pod czujnym patronatem Rossów praktykowała bezpieczne postępowanie z mnogością gatunków, jakie pierwszy raz widziała na oczy; w Warsztacie tata nie chciał mieć zwierząt, chyba niezbyt chciał wtedy mieć nawet ją, oddając dziecko pod codzienną opiekę pani Cattermole... Ale właściwie dzięki temu mogła dzisiaj zaoferować Billiemu swoją pomoc, swoją gotowość do działania. Może i nie był to front wojenny ani nic, co zmienić mogło bieg zbrojnych wydarzeń, jednak zadbanie o najbardziej potrzebujących w czasie zimy wydawało jej się równie ważne. Nie bez powodu na tym skupiła ostatnio swoje własne działania, wspierając to tu, to tam, czy to sama, czy z pomocą innych dobrych dusz.
- Nie dziękuj, to dla mnie przyjemność. I obowiązek, poniekąd - odpowiedziała i lekko machnęła przy tym dłonią, nie powinien przecież zaprzątać sobie głowy niepotrzebną wdzięcznością, podczas gdy łączyła ich wspólna sprawa. Trixie o działaniach Zakonu wiedziała zdecydowanie mniej niż Billy. Była jego sojuszniczką - tylko i aż tyle, jednak to nie zwalniało jej z obowiązku dotrzymania obietnicy pierwotnie zadeklarowanej gotowości tylko po to, by mogła zadbać o prywatne projekty. Przekraczając drewnianą furtkę dziewczyna zatrzymała się na dłużej w szopie i przyjrzała się dostępnym przyrządom, uważnie oceniając stopień naostrzenia specjalnych nożyc. Wyglądały na sprawne i zadbane. - Póki co weź te worki, będziemy pakować do nich wełnę na bieżąco, żeby przypadkiem nie porwał jej wiatr - wskazała na komplet jutowych toreb, samej natomiast zabierając dwie pary nożyc i trochę siana, z czym ruszyła w stronę wybiegu, gdzie pasterz odgrodził trzódkę przeznaczoną do ich zadania. Owce były nieufne. Nie przepadały za obcymi, to było jasne - dlatego Trixie zdecydowała się kupić ich przychylność przekąską z pożyczonej paszy, dzięki czemu zwierzęta przestały tak bardzo wciskać się w deski ogrodzenia. - Też możesz spróbować - poleciła Billiemu z uśmiechem i wręczyła mu połowę gospodarczego pożywienia. - Daj owieczkom, żeby cię polubiły - dodała prędko, tak na wszelki wypadek. Nie był idiotą, to oczywiste, że nie wpakowałby sobie złotych źdźbeł do buzi, ale Beckett wolała dmuchać na zimne, skoro twierdził, że w swoim zagubieniu mógł coś sknocić. - Tak myślę, że podzielimy się na trzymającego i strzyżącego, dzięki temu pójdzie nam sprawniej... Pewnie nigdy nie trzymałeś owcy? Pokażę ci na jednej z nich, patrz uważnie - czarownica odłożyła na bok nożyce i zaprezentowała Moore'owi, w jaki sposób przytrzymywać zwierzę na boku, na zadzie, jak odchylać ich głowy, by nie uczynić im niepotrzebnej krzywdy.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kontrolne zerknięcie w stronę Trixie wywołało u niego ulgę – uśmiechnął się trochę bardziej beztrosko, gdy tylko zorientował się, że w jej łagodnych rysach więcej było rozbawienia niż poirytowania, a jej odpowiedź tylko dodatkowo poprawiła mu humor; uwielbiał wspominać Hogwart. – Obiecuję uważać b-b-bardziej niż na eliksirach – powiedział, nie do końca żartem; fakt, że kociołki i fiolki miały zwyczaju wybuchać, gdy tylko się do nich zbliżył, nie był żadną tajemnicą; liczył na to, że strzyżenie owiec okaże się prostsze – nawet jeśli żywe stworzenia bywały równie nieprzewidywalne, co bulgoczące na ogniu mikstury. – Gdzie się tego n-n-nauczyłaś? – zapytał z zainteresowaniem, rzucając jej zaciekawione spojrzenie. W młodości bywał u Beckettów stosunkowo często, jego wujostwo mieszkało po sąsiedzku – ale nie potrafił sobie przypomnieć, by po podwórku przed warsztatem Steviego kiedykolwiek biegały owce.
Szopa na narzędzia pachniała znajomo, kojarząc mu się odrobinę z domem; kiedy zostali w niej sami, rozejrzał się z zainteresowaniem, na dłużej zatrzymując spojrzenie na przyglądającej się nożycom Trixie. Skinął krótko głową w odpowiedzi na jej słowa, bo poniekąd miała rację; jeśli chcieli przetrwać, utrzymać się na powierzchni tej zalewającej ich ze wszystkich stron wojny, musieli sobie pomagać. Oaza nie mogła funkcjonować bez pomocy z zewnątrz, a oni nie mogli działać bez Oazy – pozbawieni jedynego pewnego schronienia, musieliby ponownie się rozproszyć, ukrywając pozbawionych dachu nad głową ludzi na własną rękę, w piwnicach i na poddaszach; czekając, aż wróg wyłapie ich jednego po drugim. – Nie trzeba jej p-p-później wysuszyć? – zapytał, podchodząc do wskazanych przez Trixie worków i zaczynając pojedynczo ściągać je ze stolika, na którym leżały. Przeliczył je w myślach. – Ile będzie nam p-po-potrzebne? – zapytał, podnosząc jeden z nich i starając się na oko ocenić, ile wełny mógł zmieścić.
Na zewnątrz ścisnął mocniej worki w dłoni, pilnując, żeby porywisty wiatr nie porwał ich i nie poniósł w stronę sąsiednich wzgórz; pogoda była jesienna, chłodna, a nad ich głowami piętrzyły się szare chmury; zerknął w ich stronę z lekkim niepokojem, zastanawiając się, czy przypadkiem lada moment nie lunie z nich deszcz – ale póki co żadna zbłąkana kropla nie uderzyła go w policzek.
Wchodząc do zagrody trzymał się nieco z tyłu, pozwalając Trixie grać pierwsze skrzypce i przyglądając się jej, kiedy ostrożnie podchodziła do owiec, wyciągając w ich stronę dłoń z odrobiną siana. Początkowo spojrzały na nią z nieufnością, ale później – jedna po drugiej – zaczęły podchodzić bliżej, być może stwierdzając, że nie stanowiła dla nich zagrożenia. Na widok podanej mu części siana, uniósł wyżej brwi z rozbawieniem. – A już myślałem, że p-p-próbujesz mnie też nakarmić – powiedział, biorąc jednak od niej wysuszoną trawę; w międzyczasie schylił się, żeby ostrożnie odłożyć na bok worki, dla pewności przygniatając je dodatkowo kamieniem – obciążone w ten sposób, nie powinny bez ostrzeżenia odlecieć w siną dal. – Trzymanie brzmi d-d-dobrze – zgodził się od razu, bo widok ostrych nożyc budził w nim zdecydowany niepokój; chociaż z wszelkimi pracami ręcznymi radził sobie nienajgorzej, bez zastanowienia wbijając gwoździe w cienkie deseczki, to czym innym była wizja ewentualnego uszkodzenia mebla, a czymś zupełnie odmiennym… Nie chciał sobie tego nawet wyobrażać. – No już, sp-p-pokojnie – mruknął cicho, wyciągając dłoń z odrobiną siana w stronę najbliższej owcy, nie będąc do końca pewien, czy próbuje uspokoić ją czy siebie. – Może na tej? – zaproponował, gdy zwierzę zrobiło kilka kroków w jego stronę, ściągając wreszcie źdźbła z palców. Później zrobił krok do tyłu, robiąc miejsce dla Trixie i obserwując ją uważnie; zapamiętując, gdzie dokładnie trzymała owcę, a później próbując zrobić to samo. – W ten sp-p-posób? – upewnił się, rzucając jej pytające spojrzenie. Poprawił rękę, ponad ramieniem kobiety zerkając raz jeszcze na odłożone na bok nożyce. – To strzyżenie ich… nie boli? – zapytał, przyglądając się miękkiej, porastającej grzbiet owcy wełnie. Wydawała się gęsta i zbita, czy owca jej nie potrzebowała? Zmarszczył brwi, czując, jak wypełniają go wątpliwości.
Szopa na narzędzia pachniała znajomo, kojarząc mu się odrobinę z domem; kiedy zostali w niej sami, rozejrzał się z zainteresowaniem, na dłużej zatrzymując spojrzenie na przyglądającej się nożycom Trixie. Skinął krótko głową w odpowiedzi na jej słowa, bo poniekąd miała rację; jeśli chcieli przetrwać, utrzymać się na powierzchni tej zalewającej ich ze wszystkich stron wojny, musieli sobie pomagać. Oaza nie mogła funkcjonować bez pomocy z zewnątrz, a oni nie mogli działać bez Oazy – pozbawieni jedynego pewnego schronienia, musieliby ponownie się rozproszyć, ukrywając pozbawionych dachu nad głową ludzi na własną rękę, w piwnicach i na poddaszach; czekając, aż wróg wyłapie ich jednego po drugim. – Nie trzeba jej p-p-później wysuszyć? – zapytał, podchodząc do wskazanych przez Trixie worków i zaczynając pojedynczo ściągać je ze stolika, na którym leżały. Przeliczył je w myślach. – Ile będzie nam p-po-potrzebne? – zapytał, podnosząc jeden z nich i starając się na oko ocenić, ile wełny mógł zmieścić.
Na zewnątrz ścisnął mocniej worki w dłoni, pilnując, żeby porywisty wiatr nie porwał ich i nie poniósł w stronę sąsiednich wzgórz; pogoda była jesienna, chłodna, a nad ich głowami piętrzyły się szare chmury; zerknął w ich stronę z lekkim niepokojem, zastanawiając się, czy przypadkiem lada moment nie lunie z nich deszcz – ale póki co żadna zbłąkana kropla nie uderzyła go w policzek.
Wchodząc do zagrody trzymał się nieco z tyłu, pozwalając Trixie grać pierwsze skrzypce i przyglądając się jej, kiedy ostrożnie podchodziła do owiec, wyciągając w ich stronę dłoń z odrobiną siana. Początkowo spojrzały na nią z nieufnością, ale później – jedna po drugiej – zaczęły podchodzić bliżej, być może stwierdzając, że nie stanowiła dla nich zagrożenia. Na widok podanej mu części siana, uniósł wyżej brwi z rozbawieniem. – A już myślałem, że p-p-próbujesz mnie też nakarmić – powiedział, biorąc jednak od niej wysuszoną trawę; w międzyczasie schylił się, żeby ostrożnie odłożyć na bok worki, dla pewności przygniatając je dodatkowo kamieniem – obciążone w ten sposób, nie powinny bez ostrzeżenia odlecieć w siną dal. – Trzymanie brzmi d-d-dobrze – zgodził się od razu, bo widok ostrych nożyc budził w nim zdecydowany niepokój; chociaż z wszelkimi pracami ręcznymi radził sobie nienajgorzej, bez zastanowienia wbijając gwoździe w cienkie deseczki, to czym innym była wizja ewentualnego uszkodzenia mebla, a czymś zupełnie odmiennym… Nie chciał sobie tego nawet wyobrażać. – No już, sp-p-pokojnie – mruknął cicho, wyciągając dłoń z odrobiną siana w stronę najbliższej owcy, nie będąc do końca pewien, czy próbuje uspokoić ją czy siebie. – Może na tej? – zaproponował, gdy zwierzę zrobiło kilka kroków w jego stronę, ściągając wreszcie źdźbła z palców. Później zrobił krok do tyłu, robiąc miejsce dla Trixie i obserwując ją uważnie; zapamiętując, gdzie dokładnie trzymała owcę, a później próbując zrobić to samo. – W ten sp-p-posób? – upewnił się, rzucając jej pytające spojrzenie. Poprawił rękę, ponad ramieniem kobiety zerkając raz jeszcze na odłożone na bok nożyce. – To strzyżenie ich… nie boli? – zapytał, przyglądając się miękkiej, porastającej grzbiet owcy wełnie. Wydawała się gęsta i zbita, czy owca jej nie potrzebowała? Zmarszczył brwi, czując, jak wypełniają go wątpliwości.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Na gospodarstwie blisko Warsztatu - odpowiedziała z uśmiechem; to były dobre wspomnienia, wszystkie z nich i każde z osobna, warte przehandlowania ich za możliwość częstszego siedzenia na ojcowskich kolanach czy wspólnych obiadów. W pewien sposób ukształtowały Trixie taką, jaka była; zaszczepiły w niej absolutną miłość do zwierząt, co później kultywowała na hogwarckich błoniach w trakcie zajęć, i choć może nie wpłynęły stricte na wykonywany przez nią zawód, wciąż przemycała ich cząstkę w przygarnianych do domu czworonogach. I dwunogach, kura i kaczka miały przecież tylko dwie łapki. - U starych Rossów, może kojarzysz? Teraz niewiele z tego zostało, ale lata temu mieli dość spory dom i ziemie, na których praktykowali kilka hodowli. Takich bardziej kameralnych. Trochę owiec, krów, za to cała chmara kur i jeden kogut, strasznie narwany - wyjaśniała mu Beckettówna; Rossowie nie cieszyli się przesadną popularnością w Dolinie, mimo pokaźnych hektarów łatwo było nawet nie wiedzieć o ich istnieniu, a szkoda, oboje z nich byli przeuroczy. Niestety gospodarstwo popadło w ruinę po ich śmierci, bo syn nigdy nie raczył choćby rzucić okiem na otrzymane w testamencie włości. Pozwolił im po prostu porastać bluszczem, a drewnu gnić.
- Wiesz, proponowałabym już zająć się nią w Oazie - odpowiedziała Billiemu po chwili namysłu. Każdy miał swoje techniki pracy, ale Trixie nie przepadała za robieniem bałaganu w kilku miejscach, jeśli mogła zrobić go w jednym. Spojrzała później na worki jutowe. Mogły pomieścić dużo wełny, może nie całą, ale mieszkańcom sekretnej kniei Zakonu Feniksa powinno wystarczyć. - Spakujmy ile możemy, a jeśli coś zostanie z tych ścinek, spróbuję dogadać się z pasterzem. Przydałoby mi się trochę wełny w warsztacie. Mogłabym przerobić ją na przykład na płaszcze... - dla najbiedniejszych w Somerset być może? Trochę działała ostatnio w tym kierunku, ale pomocy nigdy dosyć.
Na szczęście zaczęli wczesnym rankiem, a z chmur nie zdążyło się jeszcze rozpadać. Sucha trawa ułatwiała ganianie za owcami i przygotowywanie wszystkiego co potrzebne do strzyżenia; Trixie nawet nie chciała myśleć co by było, gdyby byli zmuszeni ściągać po jednej owcy pod zadaszoną szopę, byle tylko pozyskana wełna nie ugrzęzła w błocie kałuży. Jeszcze tego by brakowało! Ale Merlin patrzył na nich przychylnie, nawet wtedy, kiedy parsknęła na dźwięk słów Moore'a, trochę nieelegancko, nie jak prawdziwa dama.
- Ciebie nakarmiłabym czymś lepszym. Ale nie wzięłam dzisiaj kanapek, wpadnij potem to dostaniesz - oznajmiła z szerokim uśmiechem. Co prawda w spiżarce było coraz mniej produktów, zważywszy na to, że Julien często przychodził objadać sąsiadujących z jego Makówką Beckettów, a oni nie byli w stanie mu odmówić, jednak dla starych przyjaciół zawsze się coś znajdzie.
Zabieg na owcy wyszedł im w międzyczasie wręcz koncertowo. William był zwinnym i silnym trzymającym, w mig zdawał się łapać podstawy chwytów na zwierzęciu, by nie sprawić mu bólu, a i sam przy tym nie zaskarbił sobie wyraźnej niechęci ze strony pokrytego wełną stworzenia. To zwiastowało dość pomyślnie... I nie chcąc tracić dobrej passy Trixie prędko sięgnęła po nożyce, ruchem głowy i intensywnym spojrzeniem dając towarzyszowi do zrozumienia, by teraz sam powtórzył to, co przed chwilą mu pokazała.
- Dobrze ci idzie, trzymaj ją, o, teraz z drugiej strony... - mówiła niby konspiracyjnym szeptem w skupieniu, cały czas sunąc naostrzonym przyrządem w dół ciała owcy. Zdejmowała z niego pokaźnych rozmiarów płachty kręconego materiału, który następnie lądował na ziemi. - Tak naprawdę powinny być już przyzwyczajone - stwierdziła Trix. - Może je to co najwyżej irytować, ale zaraz poczują się lżej i zapomną o tym, że w ogóle ich dotykaliśmy, zobaczysz. Dobra, dawaj następną - zachęciła go.
- Wiesz, proponowałabym już zająć się nią w Oazie - odpowiedziała Billiemu po chwili namysłu. Każdy miał swoje techniki pracy, ale Trixie nie przepadała za robieniem bałaganu w kilku miejscach, jeśli mogła zrobić go w jednym. Spojrzała później na worki jutowe. Mogły pomieścić dużo wełny, może nie całą, ale mieszkańcom sekretnej kniei Zakonu Feniksa powinno wystarczyć. - Spakujmy ile możemy, a jeśli coś zostanie z tych ścinek, spróbuję dogadać się z pasterzem. Przydałoby mi się trochę wełny w warsztacie. Mogłabym przerobić ją na przykład na płaszcze... - dla najbiedniejszych w Somerset być może? Trochę działała ostatnio w tym kierunku, ale pomocy nigdy dosyć.
Na szczęście zaczęli wczesnym rankiem, a z chmur nie zdążyło się jeszcze rozpadać. Sucha trawa ułatwiała ganianie za owcami i przygotowywanie wszystkiego co potrzebne do strzyżenia; Trixie nawet nie chciała myśleć co by było, gdyby byli zmuszeni ściągać po jednej owcy pod zadaszoną szopę, byle tylko pozyskana wełna nie ugrzęzła w błocie kałuży. Jeszcze tego by brakowało! Ale Merlin patrzył na nich przychylnie, nawet wtedy, kiedy parsknęła na dźwięk słów Moore'a, trochę nieelegancko, nie jak prawdziwa dama.
- Ciebie nakarmiłabym czymś lepszym. Ale nie wzięłam dzisiaj kanapek, wpadnij potem to dostaniesz - oznajmiła z szerokim uśmiechem. Co prawda w spiżarce było coraz mniej produktów, zważywszy na to, że Julien często przychodził objadać sąsiadujących z jego Makówką Beckettów, a oni nie byli w stanie mu odmówić, jednak dla starych przyjaciół zawsze się coś znajdzie.
Zabieg na owcy wyszedł im w międzyczasie wręcz koncertowo. William był zwinnym i silnym trzymającym, w mig zdawał się łapać podstawy chwytów na zwierzęciu, by nie sprawić mu bólu, a i sam przy tym nie zaskarbił sobie wyraźnej niechęci ze strony pokrytego wełną stworzenia. To zwiastowało dość pomyślnie... I nie chcąc tracić dobrej passy Trixie prędko sięgnęła po nożyce, ruchem głowy i intensywnym spojrzeniem dając towarzyszowi do zrozumienia, by teraz sam powtórzył to, co przed chwilą mu pokazała.
- Dobrze ci idzie, trzymaj ją, o, teraz z drugiej strony... - mówiła niby konspiracyjnym szeptem w skupieniu, cały czas sunąc naostrzonym przyrządem w dół ciała owcy. Zdejmowała z niego pokaźnych rozmiarów płachty kręconego materiału, który następnie lądował na ziemi. - Tak naprawdę powinny być już przyzwyczajone - stwierdziła Trix. - Może je to co najwyżej irytować, ale zaraz poczują się lżej i zapomną o tym, że w ogóle ich dotykaliśmy, zobaczysz. Dobra, dawaj następną - zachęciła go.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zastanowił się przez chwilę, słuchając słów Trixie; w dzieciństwie i wczesnej młodości wiele razy bywał w Dolinie Godryka – przyjeżdżając co roku na co najmniej kilka wakacyjnych tygodni, za każdym razem goszcząc w domu należącym do wujostwa – ale część z tych wspomnień zdążyła się już zatrzeć; inne stanowiły barwną, wypełnioną słońcem i śmiechem mozaikę beztroskich popołudni, spędzanych na ganianiu się z okolicznymi dzieciakami i skakaniu na główkę do ukrytego między drzewami stawu. Zmarszczył brwi, starając się przypomnieć sobie wspomniane gospodarstwo. – Chyba p-p-pamiętam tego koguta – powiedział po chwili, drapiąc się po krawędzi szczęki. – Raz jak uciekałem na m-m-miotle przed Volansem, to władowałem się w d-d-drzewo, strąciłem chyba z dwa tuziny jabłek i kupę g-g-gałęzi. Podniósł taki wrzask, że musieli go słyszeć w B-b-bridgewater – dodał, uśmiechając się bezwiednie na to wspomnienie i zerkając w stronę Trixie. – Koguta, nie Volansa – doprecyzował żartobliwie. Zaraz potem westchnął cicho, wkładając ręce do kieszeni kurtki i unosząc spojrzenie wyżej, w stronę zaciągniętego chmurami nieba; myśląc o Amelii, i o tym, że niczego nie chciałby bardziej, niż żeby mogła doświadczyć przynajmniej paru lat podobnego, pozbawionego trosk dzieciństwa.
Propozycja wysunięta przez dziewczynę sprowadziła go z powrotem na ziemię. – To dobry p-p-pomysł. Udało mi się już rozciągnąć zaklęcia chroniące przed p-po-pogodą nad boiskiem, moglibyśmy wykorzystać jego fragment – b-b-będzie tam sucho – powiedział. Surowy klimat wyspy w ostatnich dniach dawał im się we znaki bardziej niż dotychczas, ale radzili sobie jak mogli. – P-p-płaszcze byłyby na wagę złota – zgodził się z Trixie, w Anglii powoli zaczynało brakować wszystkiego; również porządnych, ciepłych ubrań. – Muszę k-k-kupić nowy dla Amelii, ze starego już wyrosła. Znalazłabyś chwilę? Mógłbym p-p-przyprowadzić ją na przymiarki któregoś dnia – zapytał, spoglądając raz jeszcze w stronę dziewczyny i czując za mostkiem lekkie ukłucie wyrzutów sumienia; wiedział, że miała ręce pełne roboty – potrzebujących zawsze było więcej niż ludzi gotowych im pomóc – ale z jego twarzą rozwieszoną na murach miast i miasteczek, nie mógł pozwolić sobie na szukanie krawcowej poza niewielkim gronem zaufanych osób.
Zaśmiał się, słysząc jej słowa, ale nie odpowiedział od razu, skupiając się przez moment na pozbyciu się resztek wysuszonego siana. – Też kiedyś m-m-musisz do nas wpaść. Wybudowałem dom, t-t-tu niedaleko – przyznał się, otrzepując dłonie z ostatnich źdźbeł. Owca, niezadowolona ze znikającego zbyt szybko przysmaku, trąciła go głową w łokieć, a później próbowała skubnąć jego rękaw, ale cofnął rękę. – Pan Byrne to właściwie m-m-mój najbliższy sąsiad – dodał. Nie miał ich wielu, o części być może wciąż nie wiedział – mieszkający w górach Derryveagh czarodzieje znani byli z tego, że cenili sobie prywatność – ale ta garstka, którą poznać zdążył, wydawała się składać z ludzi dobrych i poczciwych.
Konspiracyjny szept Trixie brzmiał nieco bardziej pewnie niż on sam się czuł, zadanie – choć pozornie niezbyt skomplikowane – wymagało od niego sporych pokładów skupienia; nie chciał w żaden sposób zrobić krzywdy trzymanej owcy, starał się więc przytrzymywać ją pewnie, ale niezbyt mocno – wykorzystując krótkie przerwy w strzyżeniu na lekkie, uspokajające pogładzenie zwierzęcia po boku. Jednocześnie nie potrafił powstrzymać się przed zerkaniem w stronę dziewczyny, obserwując kolejne płaty odpadającej wełny z mieszaniną zaciekawienia i fascynacji. – Teraz t-t-tutaj, tak? – upewnił się, starając się przełożyć to, co wcześniej pokazała mu Trixie, na drugą stronę. Poprawił się, przykucając pewniej przy owcy i zmieniając boki, a później – gdy ostatnie kłęby wełny znalazły się w worku – podnosząc się, żeby przywołać do siebie następną. Z drugą poszło mu już łatwiej, czy może – pewniej, bo miał wrażenie, że bardziej wiedział, co właściwie robi.
Dobrze mi idzie, to rzucam kostką na to, co popsułem:
1 - Billy próbuje poprawić uchwyt, ale wypuszcza na moment owcę, a ta wykorzystuje okazję do energicznego potrząśnięcia głową - przez co w powietrze unosi się trochę luźnej wełny, łaskocząc nas w nosy. Powstrzymanie kichnięcia ma ST równe 40.
2 - Billy wykonuje trochę zbyt gwałtowny ruch, przez co poirytowana owca wyrywa się do przodu i ratuje ucieczką. ST złapania jej na czas to 70, do rzutu dolicza się podwojoną zwinność; w razie niepowodzenia owca wbiegnie w grupkę innych owiec, po czym wszystkie rozbiegną się jak szalone po zagrodzie.
3 - Owca, nieopacznie wypuszczona na moment z uścisku, zauważa kilka źdźbeł siana, które utknęły we włosach za uchem Trixie i od razu wyrywa się do przodu, żeby je zjeść. Żeby ją powstrzymać (i jednocześnie uratować kosmyk włosów) trzeba albo wykonać szybki unik albo mocno przytrzymać owcę - oba manewry mają ST 60, do uniku dolicza się podwojoną zwinność, do przytrzymania - podwojoną sprawność.
Propozycja wysunięta przez dziewczynę sprowadziła go z powrotem na ziemię. – To dobry p-p-pomysł. Udało mi się już rozciągnąć zaklęcia chroniące przed p-po-pogodą nad boiskiem, moglibyśmy wykorzystać jego fragment – b-b-będzie tam sucho – powiedział. Surowy klimat wyspy w ostatnich dniach dawał im się we znaki bardziej niż dotychczas, ale radzili sobie jak mogli. – P-p-płaszcze byłyby na wagę złota – zgodził się z Trixie, w Anglii powoli zaczynało brakować wszystkiego; również porządnych, ciepłych ubrań. – Muszę k-k-kupić nowy dla Amelii, ze starego już wyrosła. Znalazłabyś chwilę? Mógłbym p-p-przyprowadzić ją na przymiarki któregoś dnia – zapytał, spoglądając raz jeszcze w stronę dziewczyny i czując za mostkiem lekkie ukłucie wyrzutów sumienia; wiedział, że miała ręce pełne roboty – potrzebujących zawsze było więcej niż ludzi gotowych im pomóc – ale z jego twarzą rozwieszoną na murach miast i miasteczek, nie mógł pozwolić sobie na szukanie krawcowej poza niewielkim gronem zaufanych osób.
Zaśmiał się, słysząc jej słowa, ale nie odpowiedział od razu, skupiając się przez moment na pozbyciu się resztek wysuszonego siana. – Też kiedyś m-m-musisz do nas wpaść. Wybudowałem dom, t-t-tu niedaleko – przyznał się, otrzepując dłonie z ostatnich źdźbeł. Owca, niezadowolona ze znikającego zbyt szybko przysmaku, trąciła go głową w łokieć, a później próbowała skubnąć jego rękaw, ale cofnął rękę. – Pan Byrne to właściwie m-m-mój najbliższy sąsiad – dodał. Nie miał ich wielu, o części być może wciąż nie wiedział – mieszkający w górach Derryveagh czarodzieje znani byli z tego, że cenili sobie prywatność – ale ta garstka, którą poznać zdążył, wydawała się składać z ludzi dobrych i poczciwych.
Konspiracyjny szept Trixie brzmiał nieco bardziej pewnie niż on sam się czuł, zadanie – choć pozornie niezbyt skomplikowane – wymagało od niego sporych pokładów skupienia; nie chciał w żaden sposób zrobić krzywdy trzymanej owcy, starał się więc przytrzymywać ją pewnie, ale niezbyt mocno – wykorzystując krótkie przerwy w strzyżeniu na lekkie, uspokajające pogładzenie zwierzęcia po boku. Jednocześnie nie potrafił powstrzymać się przed zerkaniem w stronę dziewczyny, obserwując kolejne płaty odpadającej wełny z mieszaniną zaciekawienia i fascynacji. – Teraz t-t-tutaj, tak? – upewnił się, starając się przełożyć to, co wcześniej pokazała mu Trixie, na drugą stronę. Poprawił się, przykucając pewniej przy owcy i zmieniając boki, a później – gdy ostatnie kłęby wełny znalazły się w worku – podnosząc się, żeby przywołać do siebie następną. Z drugą poszło mu już łatwiej, czy może – pewniej, bo miał wrażenie, że bardziej wiedział, co właściwie robi.
Dobrze mi idzie, to rzucam kostką na to, co popsułem:
1 - Billy próbuje poprawić uchwyt, ale wypuszcza na moment owcę, a ta wykorzystuje okazję do energicznego potrząśnięcia głową - przez co w powietrze unosi się trochę luźnej wełny, łaskocząc nas w nosy. Powstrzymanie kichnięcia ma ST równe 40.
2 - Billy wykonuje trochę zbyt gwałtowny ruch, przez co poirytowana owca wyrywa się do przodu i ratuje ucieczką. ST złapania jej na czas to 70, do rzutu dolicza się podwojoną zwinność; w razie niepowodzenia owca wbiegnie w grupkę innych owiec, po czym wszystkie rozbiegną się jak szalone po zagrodzie.
3 - Owca, nieopacznie wypuszczona na moment z uścisku, zauważa kilka źdźbeł siana, które utknęły we włosach za uchem Trixie i od razu wyrywa się do przodu, żeby je zjeść. Żeby ją powstrzymać (i jednocześnie uratować kosmyk włosów) trzeba albo wykonać szybki unik albo mocno przytrzymać owcę - oba manewry mają ST 60, do uniku dolicza się podwojoną zwinność, do przytrzymania - podwojoną sprawność.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Schody Głuchych
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia