Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Schody Głuchych
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Schody Głuchych
Niezwykle strome i zdające się nie mieć końca, prowadzące na przemian we wszystkich kierunkach, jakby chciały zwieść podróżników, dając im znak, że gdziekolwiek chcą dojść, nigdy im się to nie uda. Drzewa szumią, szepczą niezrozumiale, ale gdy ktoś wyjątkowo dobrze się wsłucha, usłyszy to, co faktycznie mają do powiedzenia. Wystarczy tylko otworzyć swoje uszy i poprosić. Mgła zdaje się być wszędobylska.
Opowieść poskutkowała kolejną salwą krótkiego, szczerego śmiechu. Trixie wyrażała sobie młodszego Williama przemierzającego świat na grzbiecie wiernej miotły, którego potem kogut Rossów pogonił gdzie pieprz rośnie za narobienie nie lada rabanu. Choć opcja z krzyczącym wniebogłosy Volansem wydawała jej się teraz równie zabawna. Ach, kiedyś to były czasy... Proste, przyjemne, gdzie twoim największym wrogiem było wielobarwne ptaszysko budzące wszystkich mieszkańców Doliny bladym świtem. Teraz z kolei wróg czaił się niemal wszędzie. Spozierał z każdego przyciemnionego kąta, łasy na krew tych, których nowa władza nie utożsamiała z ludźmi godnymi przeżycia.
- Co zrobiłeś, że musiałeś przed nim uciekać? Przed Volansem, nie kogutem - doprecyzowała w podobnej konwencji, w tej jednej, krótkiej chwili uśmiechając się beztrosko. Znała starszego brata Williama, jej ojciec mógłby zawyrokować, że właściwie to aż za dobrze, a każda historia z nim związana wzbudzała naturalną, dziewczęcą ciekawość. Może przy następnej okazji zdradzi rąbek tajemnicy i zaszantażuje najstarszego Moore'a plotką? To by dopiero była zabawa.
Beckettówna skinęła głową, wiecznie podniesiona na duchu, gdy do rozmowy wkradał się temat Oazy. Do osady wprowadził ją nie tak dawno temu Michael Tonks, ale była tam tylko na chwilę, by wraz z Susanne pomóc transmutacją ocieplać wnętrza chat i duplikować łoża czy materace.
- Idealnie - zgodziła się z propozycją wykorzystania boiska. Brak zagrożenia ze strony pogody był niepomiernym plusem w ich małym przedsięwzięciu, biorąc pod uwagę fakt, że wełnę należało wysuszyć, a potem też dodatkowo obrobić na nici, z których pleść można było ubrania, kołdry czy nawet meblowe okrycia. - Boisko już działa? - zapytała po chwili, patrząc na Billiego z zainteresowaniem - nie tyle uprzejmym, co szczerym. Ciepłym. Może i wiedziała o istnieniu Oazy, ale nie znała wszystkich szczegółów z nią związanych, ba, znać ich nawet nie powinna jako ledwie sojuszniczka Zakonu a nie jego pełnoprawna członkini. - Pewnie takie płaszcze przydadzą się mieszkańcom? Jeśli pan pasterz nie będzie miał nic przeciwko, wykorzystam te ścinki żeby trochę was wspomóc. Moja sowa chętnie pokursuje z paczkami pod twój adres - stwierdziła po krótkim momencie zastanowienia. Na pozostałości po dzisiejszej pracy miałaby sporo amatorów z wielu miejsc w okupowanej przez Rycerzy Anglii, ale nie miała wątpliwości co do tego, że Oaza potrzebowała ich najpilniej. Na szczęście jednak o Lordzie Voldemorcie i jego poplecznikach nie musiała myśleć zbyt długo; Trixie przytaknęła energicznie na następną prośbę mężczyzny. - Pewnie! Wiesz przecież, że drzwi mojego warsztatu są dla ciebie - dla was - zawsze otwarte. Przyprowadź tę czarującą młodą damę kiedy tylko chcesz - odpowiedziała z entuzjazmem. Lubiła szyć dla dzieci - a może po prostu lubiła dzieci - byle nie swoje.
Podczas gdy William skupiał się na odpowiednim podtrzymywaniu specyficznych, czterokopytnych podopiecznych, wprawiona w sztuce Beckettówna nie musiała zachowywać podobnych pokładów koncentracji. Nożyce przesuwały się po wełnie pewnie, spokojnie, bez zawahania czy poddania w wątpliwość techniki - dziewczyna nie robiła tego pierwszy raz, a pewnie i tak nie ostatni.
- Tu, w Irlandii? Tak całkiem sam? - zainteresowała się kwestią rzeczonego domostwa, jakie Moore wzniósł najwyraźniej o własnych siłach. Imponujące. - To pewnie było diabelnie trudne - wymruczała, wciąż i niezmiennie wpatrzona w owcę. Nawet jeśli wiedziała co robi, nie oznaczało to, że chciała, by stała jej się jakakolwiek krzywda przez chwilę jej nieuwagi. I... I chyba to okazało się czynnikiem zapalającym następną lawinę wydarzeń. Podczas próby przerzucenia zwierzęcia na drugi bok, odrobinę zbyt porywisty gest sprawił, że owca wydała z siebie przeraźliwy dźwięk, wykaraskała się z objęć czarodzieja i rzuciła w dziki bieg, gotowa czmychnąć jak najdalej od nich. - Spokojnie, spokojnie! - wołała Trixie, jednocześnie próbując zagrodzić owcy drogę i złapać ją, zanim ta swoją chwilową paniką zaraziłaby swe siostry. - Billy, łap ją! No chodź tu, śliczna, nie bój się... - profilaktycznie odrzuciła na bok nożyce, by w razie czego nie wbić ich przez przypadek w ciało stworzenia.
| rzucam na łapanie owcy
- Co zrobiłeś, że musiałeś przed nim uciekać? Przed Volansem, nie kogutem - doprecyzowała w podobnej konwencji, w tej jednej, krótkiej chwili uśmiechając się beztrosko. Znała starszego brata Williama, jej ojciec mógłby zawyrokować, że właściwie to aż za dobrze, a każda historia z nim związana wzbudzała naturalną, dziewczęcą ciekawość. Może przy następnej okazji zdradzi rąbek tajemnicy i zaszantażuje najstarszego Moore'a plotką? To by dopiero była zabawa.
Beckettówna skinęła głową, wiecznie podniesiona na duchu, gdy do rozmowy wkradał się temat Oazy. Do osady wprowadził ją nie tak dawno temu Michael Tonks, ale była tam tylko na chwilę, by wraz z Susanne pomóc transmutacją ocieplać wnętrza chat i duplikować łoża czy materace.
- Idealnie - zgodziła się z propozycją wykorzystania boiska. Brak zagrożenia ze strony pogody był niepomiernym plusem w ich małym przedsięwzięciu, biorąc pod uwagę fakt, że wełnę należało wysuszyć, a potem też dodatkowo obrobić na nici, z których pleść można było ubrania, kołdry czy nawet meblowe okrycia. - Boisko już działa? - zapytała po chwili, patrząc na Billiego z zainteresowaniem - nie tyle uprzejmym, co szczerym. Ciepłym. Może i wiedziała o istnieniu Oazy, ale nie znała wszystkich szczegółów z nią związanych, ba, znać ich nawet nie powinna jako ledwie sojuszniczka Zakonu a nie jego pełnoprawna członkini. - Pewnie takie płaszcze przydadzą się mieszkańcom? Jeśli pan pasterz nie będzie miał nic przeciwko, wykorzystam te ścinki żeby trochę was wspomóc. Moja sowa chętnie pokursuje z paczkami pod twój adres - stwierdziła po krótkim momencie zastanowienia. Na pozostałości po dzisiejszej pracy miałaby sporo amatorów z wielu miejsc w okupowanej przez Rycerzy Anglii, ale nie miała wątpliwości co do tego, że Oaza potrzebowała ich najpilniej. Na szczęście jednak o Lordzie Voldemorcie i jego poplecznikach nie musiała myśleć zbyt długo; Trixie przytaknęła energicznie na następną prośbę mężczyzny. - Pewnie! Wiesz przecież, że drzwi mojego warsztatu są dla ciebie - dla was - zawsze otwarte. Przyprowadź tę czarującą młodą damę kiedy tylko chcesz - odpowiedziała z entuzjazmem. Lubiła szyć dla dzieci - a może po prostu lubiła dzieci - byle nie swoje.
Podczas gdy William skupiał się na odpowiednim podtrzymywaniu specyficznych, czterokopytnych podopiecznych, wprawiona w sztuce Beckettówna nie musiała zachowywać podobnych pokładów koncentracji. Nożyce przesuwały się po wełnie pewnie, spokojnie, bez zawahania czy poddania w wątpliwość techniki - dziewczyna nie robiła tego pierwszy raz, a pewnie i tak nie ostatni.
- Tu, w Irlandii? Tak całkiem sam? - zainteresowała się kwestią rzeczonego domostwa, jakie Moore wzniósł najwyraźniej o własnych siłach. Imponujące. - To pewnie było diabelnie trudne - wymruczała, wciąż i niezmiennie wpatrzona w owcę. Nawet jeśli wiedziała co robi, nie oznaczało to, że chciała, by stała jej się jakakolwiek krzywda przez chwilę jej nieuwagi. I... I chyba to okazało się czynnikiem zapalającym następną lawinę wydarzeń. Podczas próby przerzucenia zwierzęcia na drugi bok, odrobinę zbyt porywisty gest sprawił, że owca wydała z siebie przeraźliwy dźwięk, wykaraskała się z objęć czarodzieja i rzuciła w dziki bieg, gotowa czmychnąć jak najdalej od nich. - Spokojnie, spokojnie! - wołała Trixie, jednocześnie próbując zagrodzić owcy drogę i złapać ją, zanim ta swoją chwilową paniką zaraziłaby swe siostry. - Billy, łap ją! No chodź tu, śliczna, nie bój się... - profilaktycznie odrzuciła na bok nożyce, by w razie czego nie wbić ich przez przypadek w ciało stworzenia.
| rzucam na łapanie owcy
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Trixie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
– Ukradłem mu m-m-miotłę – odpowiedział bez zawahania, zerkając w stronę Trixie i uśmiechając się łobuzersko, a w jego spojrzeniu błysnęło rozbawienie przemieszane z sentymentem; pamiętał, że był czas, kiedy był wpatrzony w starszego brata jak w obrazek – zwłaszcza tuż po tym, jak dostał się do szkolnej drużyny Quidditcha. – Zmiatacz Dwójka. M-m-merlinie, to było coś – dodał, prawie rozmarzonym tonem; miotła w rzeczywistości była – nawet w tamtych czasach – już nieco przestarzała i nie rozpędzała się nawet do połowy prędkości, którą osiągała ta podarowana mu przez Hannah, ale kiedy był dzieckiem, wydawała mu się najwspanialsza na świecie. Próbował przekonać rodziców, żeby również mu taką kupili, dopóki nie zorientował się, że ich wahanie wynikało nie tyle z obawy przed jego zbyt młodym wiekiem, co kolejnym dużym wydatkiem – tamtego roku mieli wyjątkowo trudną zimę, część zwierząt w gospodarstwie jej nie przetrwała; później nigdy nie wspomniał już nic na ten temat.
Być może częściowo dlatego przejmował się kwestią przygotowania Oazy do zimowych miesięcy tak bardzo; cieszył się, że nie był w tym sam. – Jeszcze nie, ale to k-k-kwestia ostatnich poprawek – powiedział, najważniejsze elementy konstrukcji były już na miejscu; pozostało zadbać o wyposażenie, no i sprawdzić wszystko raz jeszcze – skoro z boiska miały korzystać dzieci, musiał się upewnić, że było całkowicie bezpieczne. – Pod koniec g-g-grudnia chcę zorganizować dzieciakom mecz otwarcia, zaprosić m-m-mieszkańców – byłoby świetnie, jakbyś wpadła – dodał, uśmiechając się do Trixie ciepło, wdzięczny za okazanie zainteresowanie – pilnując się jednak, żeby nie rozgadać się na temat Quidditcha i Płazów, świadomy już, że zdarzało mu się to niemal za każdym razem, gdy ktoś w jego obecności wspomniał o boisku. Zamiast tego skupił się na kwestii płaszczy, kiwając głową. – Na p-p-pewno – w Oazie już teraz jest bardzo zimno, nawet p-p-pomimo bijącego od wyspy ciepła. A część mieszkańców przez większość dnia p-p-przebywa na zewnątrz, pomaga w przygotowywaniu chat, w obrabianiu drewna – powiedział. Wiedział, że część Zakonników zajmowała się już dostarczeniem na wyspę ubrań, ale Oaza miała to do siebie, że wszystkie przywożone zapasy rozchodziły się w mgnieniu oka; ludzi wciąż było więcej niż zaopatrzenia, od czasu do czasu przybywali też nowi – wyciągani z różnych części kraju, zmuszeni do ucieczki ze swoich domów. – Nie będzie miał – nic przeciwko; zdążył już poznać mężczyznę na tyle, by wiedzieć, że miał serce po właściwej stronie. – Jesteś n-n-niesamowita Trixie – powiedział, przyglądając jej się przez moment – już teraz obiecując sobie, że zadba, by każda taka paczka trafiła we właściwe ręce.
Słysząc kolejne słowa dziewczyny, kiwnął z uśmiechem głową. – Zapowiemy się wcześniej – powiedział, zastanawiając się już, kiedy mógłby zaplanować podróż do Doliny Godryka; może przed świętami – powinno być już wtedy odrobinę spokojniej, przynajmniej jeśli chodziło o pracę.
Chociaż starał się zapamiętać wszystkie wskazówki przekazane mu przez Trixie, to wciąż czuł się nieco niepewnie; wspomnienie domu z Irlandii rozproszyło nieco jego uwagę, sprawiając, że rozluźnił nieznacznie dłoń trzymającą owcę, ale póki co nie zdawał sobie z tego sprawy. – No, tak nie do końca sam – miałem p-p-pomoc – sprostował. Chociaż projekt należał do niego i osobiście nadzorował każdy etap budowy, to nie byłby w stanie wznieść całej konstrukcji samodzielnie; pomagali mu chłopcy z sąsiedztwa, chcący zarobić parę dodatkowych groszy, no i rodzina i przyjaciele – bracia, Vincent, Tonks. – Trochę tak – głównie p-p-pogodzenie tego z całą resztą. Ale chciałem – wiesz, żebyśmy m-m-mieli coś swojego. Poza tym w Oazie ciągle b-b-brakuje miejsca, a my – jakoś sobie poradzimy, chciał powiedzieć, wtedy jednak stało się coś, czego nie przewidział: owca, wystraszona i najwyraźniej zirytowana jego techniką, poderwała się z miejsca, po czym rzuciła się w przeciwną stronę, chcąc umknąć przed dalszymi zabiegami.
Trixie poderwała się jako pierwsza, ale Billy również nie zwlekał; widział, jak stara się zagrodzić owcy drogę, odrzucając nożyce i rozkładając szeroko ręce, stworzenie było jednak szybsze – zmieniło szybko kierunek, uskakując i próbując ominąć czarownicę. Gdy krzyknęła, żeby ją łapał, nie trzeba było powtarzać mu dwa razy – pobiegł na drugą stronę, przeskakując ponad napełnionym częściowo workiem i starając się razem z Trixie otoczyć owcę i odciąć jej drogę ucieczki; kątem oka dostrzegając, że inne już brały z niej przykład. – P-p-przepraszam! Nie chciałem – krzyknął może do owcy, może do Trixie, częściowo ze skruchą, a częściowo ze śmiechem; utkwił spojrzenie w owcy, starając się przewidzieć, gdzie rzuci się w następnej kolejności – i próbując zrobić to jako pierwszy.
| też próbuję
Być może częściowo dlatego przejmował się kwestią przygotowania Oazy do zimowych miesięcy tak bardzo; cieszył się, że nie był w tym sam. – Jeszcze nie, ale to k-k-kwestia ostatnich poprawek – powiedział, najważniejsze elementy konstrukcji były już na miejscu; pozostało zadbać o wyposażenie, no i sprawdzić wszystko raz jeszcze – skoro z boiska miały korzystać dzieci, musiał się upewnić, że było całkowicie bezpieczne. – Pod koniec g-g-grudnia chcę zorganizować dzieciakom mecz otwarcia, zaprosić m-m-mieszkańców – byłoby świetnie, jakbyś wpadła – dodał, uśmiechając się do Trixie ciepło, wdzięczny za okazanie zainteresowanie – pilnując się jednak, żeby nie rozgadać się na temat Quidditcha i Płazów, świadomy już, że zdarzało mu się to niemal za każdym razem, gdy ktoś w jego obecności wspomniał o boisku. Zamiast tego skupił się na kwestii płaszczy, kiwając głową. – Na p-p-pewno – w Oazie już teraz jest bardzo zimno, nawet p-p-pomimo bijącego od wyspy ciepła. A część mieszkańców przez większość dnia p-p-przebywa na zewnątrz, pomaga w przygotowywaniu chat, w obrabianiu drewna – powiedział. Wiedział, że część Zakonników zajmowała się już dostarczeniem na wyspę ubrań, ale Oaza miała to do siebie, że wszystkie przywożone zapasy rozchodziły się w mgnieniu oka; ludzi wciąż było więcej niż zaopatrzenia, od czasu do czasu przybywali też nowi – wyciągani z różnych części kraju, zmuszeni do ucieczki ze swoich domów. – Nie będzie miał – nic przeciwko; zdążył już poznać mężczyznę na tyle, by wiedzieć, że miał serce po właściwej stronie. – Jesteś n-n-niesamowita Trixie – powiedział, przyglądając jej się przez moment – już teraz obiecując sobie, że zadba, by każda taka paczka trafiła we właściwe ręce.
Słysząc kolejne słowa dziewczyny, kiwnął z uśmiechem głową. – Zapowiemy się wcześniej – powiedział, zastanawiając się już, kiedy mógłby zaplanować podróż do Doliny Godryka; może przed świętami – powinno być już wtedy odrobinę spokojniej, przynajmniej jeśli chodziło o pracę.
Chociaż starał się zapamiętać wszystkie wskazówki przekazane mu przez Trixie, to wciąż czuł się nieco niepewnie; wspomnienie domu z Irlandii rozproszyło nieco jego uwagę, sprawiając, że rozluźnił nieznacznie dłoń trzymającą owcę, ale póki co nie zdawał sobie z tego sprawy. – No, tak nie do końca sam – miałem p-p-pomoc – sprostował. Chociaż projekt należał do niego i osobiście nadzorował każdy etap budowy, to nie byłby w stanie wznieść całej konstrukcji samodzielnie; pomagali mu chłopcy z sąsiedztwa, chcący zarobić parę dodatkowych groszy, no i rodzina i przyjaciele – bracia, Vincent, Tonks. – Trochę tak – głównie p-p-pogodzenie tego z całą resztą. Ale chciałem – wiesz, żebyśmy m-m-mieli coś swojego. Poza tym w Oazie ciągle b-b-brakuje miejsca, a my – jakoś sobie poradzimy, chciał powiedzieć, wtedy jednak stało się coś, czego nie przewidział: owca, wystraszona i najwyraźniej zirytowana jego techniką, poderwała się z miejsca, po czym rzuciła się w przeciwną stronę, chcąc umknąć przed dalszymi zabiegami.
Trixie poderwała się jako pierwsza, ale Billy również nie zwlekał; widział, jak stara się zagrodzić owcy drogę, odrzucając nożyce i rozkładając szeroko ręce, stworzenie było jednak szybsze – zmieniło szybko kierunek, uskakując i próbując ominąć czarownicę. Gdy krzyknęła, żeby ją łapał, nie trzeba było powtarzać mu dwa razy – pobiegł na drugą stronę, przeskakując ponad napełnionym częściowo workiem i starając się razem z Trixie otoczyć owcę i odciąć jej drogę ucieczki; kątem oka dostrzegając, że inne już brały z niej przykład. – P-p-przepraszam! Nie chciałem – krzyknął może do owcy, może do Trixie, częściowo ze skruchą, a częściowo ze śmiechem; utkwił spojrzenie w owcy, starając się przewidzieć, gdzie rzuci się w następnej kolejności – i próbując zrobić to jako pierwszy.
| też próbuję
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
Kolejna salwa cichego śmiechu zwieńczyła następny rozdział historii pochodzącej z rodzinnej kroniki Moore'ów; to musiało być przedziwne uczucie, mieć obok siebie rodzeństwo. Móc dzielić z nim każdą radość i każdy smutek. W czasie najmłodszych lat Trixie oddałaby wszystko za siostrę, z którą mogłaby spędzać czas pod opieką pani Cattermole, podczas gdy ojciec wydawał się wiecznie nieobecny, pogrążony w pracy naukowej i wynalazczej, zapominając o tym, że pod swoim dachem miał jeszcze spragnione miłości, rodzicielskiej uwagi dziecko... I chyba właśnie ta myśl sprawiła, że dziewczyna jedynie skinęła głową w rozbawionym zrozumieniu, ale nie pociągnęła tematu dalej - coś blokowało ją od środka, gdy do głosu w myślach dochodziło rozgoryczenie. Wolała go nie czuć. Zostawiać daleko za sobą.
- Och, jasne! Będzie mi bardzo miło, taki mecz otwarcia to nie lada uroczystość - ucieszyła się na zaproszenie. Oczyma wyobraźni już widziała radość najmłodszych mieszkańców Oazy, którym działania Moore'a zaoferowały choć odrobinę zapomnienia w chwilach wojny, wysiedleń, mordów i grabieży. - Nie potrzebujecie tam koszulek dla dzieciaków? W Hogwarcie każda drużyna miała swoje, mogę wam jakieś uszyć, wiesz, żeby mieli prawdziwą ligę - zasugerowała Beckettówna z szerokim, podekscytowanym uśmiechem. Jeśli w grę nie wchodziła perspektywa własnych pociech, była gotowa wiele poświęcić dla tych obcych, byle tylko zobaczyć szczęście na niewinnych twarzach. Na dodatek mogła czuć się potrzebna. Wiedzieć, że jej umiejętności - umiejętności pani Cattermole, które w niej zaszczepiła w testamencie - wciąż są komuś przydatne, sprawiają radość.
- W takim razie postaram się obrobić resztę wełny i wyślę ci paczkę jak najszybciej. Nie wiem ile mi to zajmie... Ale spokojnie, będzie zrobione, kapitanie - stwierdziła ochoczo, po czym teatralnie zatrzepotała rzęsami na otrzymany komplement. Niesamowita? Do tego było jej daleko, ale odmawianie pomocy potrzebującym było tym, czego nie uczyniłby żaden Beckett. Nie tak ich wychowywano. A Zakon - potrzebował każdej pary rąk uzdolnionych rzemieślniczo, by pomóc dobrym ludziom przetrwać zimę. A później wszystko to, co nadejdzie po zimie. Nieważne, jaki wynik będzie miała ta wojna. Trixie wierzyła, że nikt z Feniksów nie podda się bez walki, nie skapituluje, szczególnie pod wodzą kogoś takiego jak Harold Longbottom.
Chyba nie powinna była z taką uwagą słuchać opowieści Billiego o nowym domu, bo... Rozkojarzona nie zdołała złapać galopującej przed siebie owcy. Zwierzę odbiło w ostatniej chwili i uciekło w bok, prosto jednak w czujne ramiona czarodzieja, który pewnie, acz łagodnie unieruchomił stworzenie. Gdy tylko ostrzyżona do połowy owieczka znalazła się na ziemi, Trixie kucnęła przy niej i zaczęła kojąco głaskać jej szyję, mówiąc do niej łagodnie - by ostudzić wzniecony przestrach i przekonać, że wcale nie mieli wobec niej złych intencji. Trwało to chwilę, nim spojrzenie zwierzęcia stało się mniej przerażone, a Beckett mogła otrzeć pot z czoła i uśmiechnąć się trochę niezręcznie do Moore'a.
- Refleks szukającego - zauważyła cicho i podniosła się, by sięgnąć po nożyce i obetrzeć dokładnie ich ostrza. - Dobra, zróbmy to szybko i sprawnie. Zostało ich jeszcze kilka - Trix ruchem głowy wskazała na pozostałe owce; mimo tego drobnego incydentu Williamowi szło coraz lepiej i nie minęła godzina, zanim reszta zwierząt została prawidłowo oporządzona, a wełna spakowana do jutowych toreb. Wyszło tego całkiem sporo, więcej, niż pierwotnie zakładała, więc i na potencjalne wsparcie krawieckie dla mieszkańców Oazy powinno starczyć, jeśli tylko znajomy czarodzieja rzeczywiście będzie tak przychylny jej prośbie jak zapewniał Zakonnik. - Aż mnie rozbolały plecy - przeciągając się westchnęła ze zmęczeniem po zakończonej pracy. Jej sprawność nijak miała się do lat treningów posiadanych przez towarzysza, a pochylenie i gonitwa za owcami, które czasem wyślizgiwały się z ich uścisków wcale nie były takie banalne! - Dasz radę zabrać ze sobą te worki? W sumie nie ustaliliśmy - chcesz dziś iść z nimi do Oazy? Ja jestem do dyspozycji dzisiaj, jutro, kiedy ci pasuje - zapewniła. Drobne kłucie w krzyżu nie mogło jej przecież niczego utrudnić, nie była tak stara, by narzekać i pokładać się na kanapie; William też mógł poradzić sobie z tym sam, ale Beckettówna nie zamierzała bez konsultacji zostawiać go z zadaniem osuszenia materiału na własną rękę, jeśli nie był pewien w jaki sposób dokładnie to zrobić. - Chyba że mnie nie potrzebujesz?
Podczas gdy oni łapali oddech i cieszyli się dobrze wykonaną pracą, na padoku przechadzały się ostrzyżone owce, przypominające może połowę swojej wcześniejszej masy. Wyglądały na zadowolone - i najedzone, często poskubując siano, które Trixie cały czas miała w kieszeni w trakcie procesu pozyskiwania ich wełny. To był dobry dzień. Owocny. I tylko trochę bolesny czy niewygodny!
- Och, jasne! Będzie mi bardzo miło, taki mecz otwarcia to nie lada uroczystość - ucieszyła się na zaproszenie. Oczyma wyobraźni już widziała radość najmłodszych mieszkańców Oazy, którym działania Moore'a zaoferowały choć odrobinę zapomnienia w chwilach wojny, wysiedleń, mordów i grabieży. - Nie potrzebujecie tam koszulek dla dzieciaków? W Hogwarcie każda drużyna miała swoje, mogę wam jakieś uszyć, wiesz, żeby mieli prawdziwą ligę - zasugerowała Beckettówna z szerokim, podekscytowanym uśmiechem. Jeśli w grę nie wchodziła perspektywa własnych pociech, była gotowa wiele poświęcić dla tych obcych, byle tylko zobaczyć szczęście na niewinnych twarzach. Na dodatek mogła czuć się potrzebna. Wiedzieć, że jej umiejętności - umiejętności pani Cattermole, które w niej zaszczepiła w testamencie - wciąż są komuś przydatne, sprawiają radość.
- W takim razie postaram się obrobić resztę wełny i wyślę ci paczkę jak najszybciej. Nie wiem ile mi to zajmie... Ale spokojnie, będzie zrobione, kapitanie - stwierdziła ochoczo, po czym teatralnie zatrzepotała rzęsami na otrzymany komplement. Niesamowita? Do tego było jej daleko, ale odmawianie pomocy potrzebującym było tym, czego nie uczyniłby żaden Beckett. Nie tak ich wychowywano. A Zakon - potrzebował każdej pary rąk uzdolnionych rzemieślniczo, by pomóc dobrym ludziom przetrwać zimę. A później wszystko to, co nadejdzie po zimie. Nieważne, jaki wynik będzie miała ta wojna. Trixie wierzyła, że nikt z Feniksów nie podda się bez walki, nie skapituluje, szczególnie pod wodzą kogoś takiego jak Harold Longbottom.
Chyba nie powinna była z taką uwagą słuchać opowieści Billiego o nowym domu, bo... Rozkojarzona nie zdołała złapać galopującej przed siebie owcy. Zwierzę odbiło w ostatniej chwili i uciekło w bok, prosto jednak w czujne ramiona czarodzieja, który pewnie, acz łagodnie unieruchomił stworzenie. Gdy tylko ostrzyżona do połowy owieczka znalazła się na ziemi, Trixie kucnęła przy niej i zaczęła kojąco głaskać jej szyję, mówiąc do niej łagodnie - by ostudzić wzniecony przestrach i przekonać, że wcale nie mieli wobec niej złych intencji. Trwało to chwilę, nim spojrzenie zwierzęcia stało się mniej przerażone, a Beckett mogła otrzeć pot z czoła i uśmiechnąć się trochę niezręcznie do Moore'a.
- Refleks szukającego - zauważyła cicho i podniosła się, by sięgnąć po nożyce i obetrzeć dokładnie ich ostrza. - Dobra, zróbmy to szybko i sprawnie. Zostało ich jeszcze kilka - Trix ruchem głowy wskazała na pozostałe owce; mimo tego drobnego incydentu Williamowi szło coraz lepiej i nie minęła godzina, zanim reszta zwierząt została prawidłowo oporządzona, a wełna spakowana do jutowych toreb. Wyszło tego całkiem sporo, więcej, niż pierwotnie zakładała, więc i na potencjalne wsparcie krawieckie dla mieszkańców Oazy powinno starczyć, jeśli tylko znajomy czarodzieja rzeczywiście będzie tak przychylny jej prośbie jak zapewniał Zakonnik. - Aż mnie rozbolały plecy - przeciągając się westchnęła ze zmęczeniem po zakończonej pracy. Jej sprawność nijak miała się do lat treningów posiadanych przez towarzysza, a pochylenie i gonitwa za owcami, które czasem wyślizgiwały się z ich uścisków wcale nie były takie banalne! - Dasz radę zabrać ze sobą te worki? W sumie nie ustaliliśmy - chcesz dziś iść z nimi do Oazy? Ja jestem do dyspozycji dzisiaj, jutro, kiedy ci pasuje - zapewniła. Drobne kłucie w krzyżu nie mogło jej przecież niczego utrudnić, nie była tak stara, by narzekać i pokładać się na kanapie; William też mógł poradzić sobie z tym sam, ale Beckettówna nie zamierzała bez konsultacji zostawiać go z zadaniem osuszenia materiału na własną rękę, jeśli nie był pewien w jaki sposób dokładnie to zrobić. - Chyba że mnie nie potrzebujesz?
Podczas gdy oni łapali oddech i cieszyli się dobrze wykonaną pracą, na padoku przechadzały się ostrzyżone owce, przypominające może połowę swojej wcześniejszej masy. Wyglądały na zadowolone - i najedzone, często poskubując siano, które Trixie cały czas miała w kieszeni w trakcie procesu pozyskiwania ich wełny. To był dobry dzień. Owocny. I tylko trochę bolesny czy niewygodny!
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kiedy do jego uszu dotarła odpowiedź Trixie, poczuł, jak za mostkiem rozlewa mu się coś ciepłego, sprawiając, że mimowolnie się uśmiechnął; chociaż spontaniczne propozycje pomocy otrzymywane od przyjaciół i sojuszników Zakonu Feniksa nie stanowiły już dla niego żadnej nowości, to miał wrażenie, że nigdy się do tego nie przyzwyczai: do świadomości, że otaczali go ludzie gotowi w każdej chwili wesprzeć go - ich - umiejętnościami, wiedzą, doświadczeniem; i to najczęściej wtedy, gdy nawet o to nie prosił, zdając sobie sprawę, że każdy z nich toczył w tym czasie swoją własną walkę o odnalezienie się w wojennej rzeczywistości. - Hannah obiecała, że się nimi zajmie. K-k-koszulkami. Ale pewnie nie obraziłaby się, gdyby miała p-p-pomoc - powiedział, przypominając sobie, że przyjaciółka wspominała też coś o proporcach; chociaż nie miał bladego pojęcia o krawiectwie, potrafiąc co najwyżej nawlec nitkę na igłę (a może na odwrót?), to domyślał się, że musiało to wymagać mnóstwa pracy. - Mam nadzieję, że t-t-też dostanę swoją, inaczej umrę z zazdrości - dodał po chwili, w jego słowach brakowało jednak powagi - tak samo, jak trudno byłoby ją odnaleźć w roziskrzonych radośnie oczach. Jej skrawki pojawiły się dopiero po chwili, gdy kiwnął głową, kierując myśli w stronę zimowych płaszczy; będzie musiał zorientować się, komu w Oazie ich brakuje. - Wspaniale - odpowiedział, posyłając Trixie jeszcze jedno przepełnione wdzięcznością spojrzenie. - Być może uda się sp-p-prawić niektórym prezent na święta - dodał, odwracając na moment spojrzenie i zastanawiając się, jak miały wyglądać te tegoroczne: zabarwione nie tylko troską o niedobory najbardziej podstawowych produktów, ale przede wszystkim wspomnieniami o tych, których miało na nich zabraknąć. Na wyspie nie brakowało rodzin rozbitych, rozdzielonych przez tragedie albo konieczność; miał nadzieję, że uda im się zebrać ich razem, sprawić, by poczuli się częścią większej całości.
Gwałtowne szarpnięcie się owcy wyrwało go z chwilowego roztargnienia, skutecznie rozwiewając wizję nadchodzącej gwiazdki i ściągając go na ziemię; szczęśliwie udało mu się zareagować w porę - choć gdyby nie Trixie, która błyskawicznie poderwała się z ziemi i zablokowała owcy drogę ucieczki, zapewne musiałby gonić ją po całej zagrodzie. - No już, już, sp-p-pokojnie - wymamrotał, kiedy udało mu się ramionami zatrzymać owcę przed wbiegnięciem w gromadę jej towarzyszek; względnie sprawne zażegnanie problemu nie powstrzymało jednak purpurowego rumieńca wylewającego się na jego szyję i policzki - czuł się co najmniej głupio z myślą, że narobił takiego zamieszania, prowadząc uciekinierkę z powrotem w stronę Trixie obiecał sobie więc solennie, że od tej pory nie popełni już żadnego błędu.
Przykucnąwszy tuż obok, nie odzywał się przez dłuższą chwilę, pozwalając czarownicy na uspokojenie stworzenia, a później wracając do pracy; wciąż czując lekkie wyrzuty sumienia. - Lepiej p-p-późno niż wcale - skomentował z uśmiechem uwagę Trixie, a w odpowiedzi na jej sugestię kiwając głową. Przytrzymał owcę, pilnując, by tym razem jego uchwyt był pewny, a później wstając, żeby przyprowadzić drugą i trzecią; wraz z każdą kolejną czując, że szło im coraz sprawniej.
Kiedy ostatnia z owieczek wróciła do swojego stada, Billy przykucnął przy jutowych workach, związując je mocno i układając jeden na drugim; zerknął z uśmiechem w stronę przeciągającej się czarownicy, samemu co prawda nie czując jeszcze zmęczenia - budowa chat i boiska w Oazie przyzwyczaiła go do pracy fizycznej - ale za to zaczynając już tęsknie myśleć o obiedzie. - We dwoje nie zabierzemy w-w-wszystkich - odpowiedział, podnosząc się z ziemi i przeliczając worki z namysłem. - Pop-p-prosiłem Anthony'ego i paru zawodników Zjednoczonych o pomoc w t-t-transporcie, za kilka dni. Latają - to znaczy, latamy teraz jako kurierzy dla Macmillanów - wyjaśnił, orientując się, że Trixie mogła nie zrozumieć, co w tym całym obrazku robili byli zawodnicy angielskiej drużyny Quiddticha. - Myślę, że m-m-możemy zabrać dzisiaj, ile będziemy w stanie, a resztę przenieść pod to zadaszenie - dodał, wskazując na niewielką wiatę stojącą w bliskim sąsiedztwie zagrody. - Ale jak już wszystko b-b-będzie w Oazie, potrzebowałbym twojej pomocy z suszeniem i p-p-przygotowaniem tego do przechowywania - dałabyś radę? - zapytał, posyłając Trixie pytające spojrzenie, a później schylając się, żeby podnieść pierwszy z worków. Mógł co prawda przenieść je przy pomocy magii, ale zazwyczaj nie wyręczał się w ten sposób, jeśli nie musiał.
Kilka kursów w tę i z powrotem wystarczyło, żeby sterta ułożonych starannie jeden na drugim worków znalazła się pod dachem; otrzepał dłonie, obchodząc pakunki dookoła i upewniając się, że żaden z nich nie miał się zsunąć, a później wyprostował się, wzrokiem szukając swojej miotły. - Wp-p-padniesz do nas na obiad? W menu są co prawda tylko ryby i w-w-warzywa, ale udało mi się dostać prawdziwą herbatę - zaproponował, odwracając się jeszcze w stronę Trixie; chcąc w jakiś sposób odwdzięczyć się jej za pomoc. Jakby na zawołanie, w brzuchu cicho mu zaburczało, przestąpił więc nieco niezręcznie z nogi na nogę, palce mocniej zaciskając na trzonku miotły.
Zanim ruszyli w drogę powrotną, zajrzał jeszcze do gospodarstwa, żeby pożegnać się z panem Byrnem, a później był już gotów - nie mogąc się doczekać, aż wyląduje na czerwonej polanie, a portal przeniesie go do Oazy; do domu.
Gwałtowne szarpnięcie się owcy wyrwało go z chwilowego roztargnienia, skutecznie rozwiewając wizję nadchodzącej gwiazdki i ściągając go na ziemię; szczęśliwie udało mu się zareagować w porę - choć gdyby nie Trixie, która błyskawicznie poderwała się z ziemi i zablokowała owcy drogę ucieczki, zapewne musiałby gonić ją po całej zagrodzie. - No już, już, sp-p-pokojnie - wymamrotał, kiedy udało mu się ramionami zatrzymać owcę przed wbiegnięciem w gromadę jej towarzyszek; względnie sprawne zażegnanie problemu nie powstrzymało jednak purpurowego rumieńca wylewającego się na jego szyję i policzki - czuł się co najmniej głupio z myślą, że narobił takiego zamieszania, prowadząc uciekinierkę z powrotem w stronę Trixie obiecał sobie więc solennie, że od tej pory nie popełni już żadnego błędu.
Przykucnąwszy tuż obok, nie odzywał się przez dłuższą chwilę, pozwalając czarownicy na uspokojenie stworzenia, a później wracając do pracy; wciąż czując lekkie wyrzuty sumienia. - Lepiej p-p-późno niż wcale - skomentował z uśmiechem uwagę Trixie, a w odpowiedzi na jej sugestię kiwając głową. Przytrzymał owcę, pilnując, by tym razem jego uchwyt był pewny, a później wstając, żeby przyprowadzić drugą i trzecią; wraz z każdą kolejną czując, że szło im coraz sprawniej.
Kiedy ostatnia z owieczek wróciła do swojego stada, Billy przykucnął przy jutowych workach, związując je mocno i układając jeden na drugim; zerknął z uśmiechem w stronę przeciągającej się czarownicy, samemu co prawda nie czując jeszcze zmęczenia - budowa chat i boiska w Oazie przyzwyczaiła go do pracy fizycznej - ale za to zaczynając już tęsknie myśleć o obiedzie. - We dwoje nie zabierzemy w-w-wszystkich - odpowiedział, podnosząc się z ziemi i przeliczając worki z namysłem. - Pop-p-prosiłem Anthony'ego i paru zawodników Zjednoczonych o pomoc w t-t-transporcie, za kilka dni. Latają - to znaczy, latamy teraz jako kurierzy dla Macmillanów - wyjaśnił, orientując się, że Trixie mogła nie zrozumieć, co w tym całym obrazku robili byli zawodnicy angielskiej drużyny Quiddticha. - Myślę, że m-m-możemy zabrać dzisiaj, ile będziemy w stanie, a resztę przenieść pod to zadaszenie - dodał, wskazując na niewielką wiatę stojącą w bliskim sąsiedztwie zagrody. - Ale jak już wszystko b-b-będzie w Oazie, potrzebowałbym twojej pomocy z suszeniem i p-p-przygotowaniem tego do przechowywania - dałabyś radę? - zapytał, posyłając Trixie pytające spojrzenie, a później schylając się, żeby podnieść pierwszy z worków. Mógł co prawda przenieść je przy pomocy magii, ale zazwyczaj nie wyręczał się w ten sposób, jeśli nie musiał.
Kilka kursów w tę i z powrotem wystarczyło, żeby sterta ułożonych starannie jeden na drugim worków znalazła się pod dachem; otrzepał dłonie, obchodząc pakunki dookoła i upewniając się, że żaden z nich nie miał się zsunąć, a później wyprostował się, wzrokiem szukając swojej miotły. - Wp-p-padniesz do nas na obiad? W menu są co prawda tylko ryby i w-w-warzywa, ale udało mi się dostać prawdziwą herbatę - zaproponował, odwracając się jeszcze w stronę Trixie; chcąc w jakiś sposób odwdzięczyć się jej za pomoc. Jakby na zawołanie, w brzuchu cicho mu zaburczało, przestąpił więc nieco niezręcznie z nogi na nogę, palce mocniej zaciskając na trzonku miotły.
Zanim ruszyli w drogę powrotną, zajrzał jeszcze do gospodarstwa, żeby pożegnać się z panem Byrnem, a później był już gotów - nie mogąc się doczekać, aż wyląduje na czerwonej polanie, a portal przeniesie go do Oazy; do domu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Jeśli będzie potrzebowała pomocy, możesz jej mnie podsunąć - zadeklarowała bez zawahania. Nie zamierzała co prawda z butami (nawet nie brudnymi) pchać się w czyjeś działanie i narzucać swoich rzemieślniczych talentów, ale nie odmawiała nigdy, jeśli zwrócić się do niej bezpośrednio. Na podobnej zasadzie Trixie ciężko byłoby znieść personę wtykającą nadgorliwy nos w jej projekty. Kto wie, może wtedy należałoby poświęcić dobrą reputację na mały wypadek przy pracy i ów nos po prostu odciąć? Na szczęście do podobnego scenariusza nigdy nie dojdzie, a myśli rozwiał śmiech - znów wyobraziła sobie obrażonego Williama, tym razem już nie młodzieniaszka uciekającego na miotle starszego brata, a dorosłego, poważnego i niezadowolonego z braku przeznaczonej dla niego koszulki. Dobrze, że w Oazie można było bawić się w ten sposób. Zapomnieć. O tym, co czaiło się za granicami bezpiecznej ostoi. - Będziesz trenerem? - podpytała z ciekawością. - W ogóle jak to będzie? Każda drużyna będzie miała swojego trenera i osobne treningi? Jak w Hogwarcie? - tylko takie porównanie przychodziło na myśl Trixie, która na co dzień niewiele miała wspólnego z quidditchem. Billy musiał prowadzić ją w tej układance jak dziecko we mgle.
Pod koniec oporządzania owiec czarodziej niechybnie zyskał nową biegłość. Radził sobie bez jej pomocy przy przyprowadzaniu kolejnych kandydatek do strzyżenia, obracał je i przytrzymywał we wręcz książkowy sposób, czemu Beckettówna przyglądała się z uznaniem, pewna, że to wszystko przecież było jej zasługą. Pokazała mu co i jak! A że mistrz otrzymał pojętego ucznia było już uśmiechem przeznaczenia. Niebawem wszystkie z pięknych zwierząt przechadzały się w formie pozbawionej dodatkowych, ciążących kilogramów, a oni mogli zawiązać worki. Lepiej radził sobie z tym Billy, mający znacznie więcej siły niż jego towarzyszka, więc Trix w pewnym momencie po prostu odpuściła i magicznie oczyściła nożyce użyte do wykonywanego zadania.
- Jasne, chłopcy na pewno sobie z tym poradzą - przytaknęła. Chłopcy. Kurierzy Macmillanów byli dorosłymi mężczyznami, pięknymi, umięśnionymi, ale Beckettówna nie mogła się powstrzymać, z kokieteryjnym uśmiechem na chwilę błyszczącym w kącikach ust. Ale to nie czas i nie miejsce na rozmyślanie o całej drużynie Quidditcha. - Poczekaj tu chwilę, pójdę jeszcze porozmawiać z panem Byrne o tej dodatkowej wełnie... Chociaż jak chcesz możesz już zacząć przenosić worki - zgodziła się z propozycją Moore'a i zniknęła na chwilę w budynku zadbanej chatki na środku szczerego pola, by podyskutować z mężczyzną na temat odpowiedniego wykorzystania grubych ścinek, których trochę zostało z ich działania. Trwało to dosłownie kilka minut. Starszy mężczyzna nie miał nic przeciwko, wręcz pobłogosławił jej zamiary i odprowadził czarownicę do drzwi, gdzie pomachał również Billiemu i skinął mu głową w podziękowaniu za wszystko.
- Ten trochę niepełny worek pójdzie do mnie - obwieściła z uśmiechem. Jeśli wełny nie starczy na sporo płaszczów, wiedziała już, że dołoży do nich materiały zalegające na półkach jej pracowni. - Nie ma problemu! Wiesz, tylko raz byłam w Oazie jak do tej pory. Miałam pomóc z Susanne z ocieplaniem sypialni od środka, ale chyba coś stało się u Lovegoodów i musiałyśmy wracać właściwie od razu - westchnęła z rozczarowaniem. Może tym razem uda jej się zahaczyć o chociażby kilka chat, takich, gdzie w jednej izbie spało najwięcej dzieci? Dla nich zima była najbardziej surowa. Trix skinęła głową z ochotą i znów uśmiechnęła się szeroko. - Ryby są dobre na oczy - odpowiedziała nie tyle faktem, co przede wszystkim żartobliwie, gdy uporali się z ilością worków do wzięcia i ruszyli w dalszą drogę, jeszcze przez chwilę machając na pożegnanie staremu pasterzowi.
zt x2
Pod koniec oporządzania owiec czarodziej niechybnie zyskał nową biegłość. Radził sobie bez jej pomocy przy przyprowadzaniu kolejnych kandydatek do strzyżenia, obracał je i przytrzymywał we wręcz książkowy sposób, czemu Beckettówna przyglądała się z uznaniem, pewna, że to wszystko przecież było jej zasługą. Pokazała mu co i jak! A że mistrz otrzymał pojętego ucznia było już uśmiechem przeznaczenia. Niebawem wszystkie z pięknych zwierząt przechadzały się w formie pozbawionej dodatkowych, ciążących kilogramów, a oni mogli zawiązać worki. Lepiej radził sobie z tym Billy, mający znacznie więcej siły niż jego towarzyszka, więc Trix w pewnym momencie po prostu odpuściła i magicznie oczyściła nożyce użyte do wykonywanego zadania.
- Jasne, chłopcy na pewno sobie z tym poradzą - przytaknęła. Chłopcy. Kurierzy Macmillanów byli dorosłymi mężczyznami, pięknymi, umięśnionymi, ale Beckettówna nie mogła się powstrzymać, z kokieteryjnym uśmiechem na chwilę błyszczącym w kącikach ust. Ale to nie czas i nie miejsce na rozmyślanie o całej drużynie Quidditcha. - Poczekaj tu chwilę, pójdę jeszcze porozmawiać z panem Byrne o tej dodatkowej wełnie... Chociaż jak chcesz możesz już zacząć przenosić worki - zgodziła się z propozycją Moore'a i zniknęła na chwilę w budynku zadbanej chatki na środku szczerego pola, by podyskutować z mężczyzną na temat odpowiedniego wykorzystania grubych ścinek, których trochę zostało z ich działania. Trwało to dosłownie kilka minut. Starszy mężczyzna nie miał nic przeciwko, wręcz pobłogosławił jej zamiary i odprowadził czarownicę do drzwi, gdzie pomachał również Billiemu i skinął mu głową w podziękowaniu za wszystko.
- Ten trochę niepełny worek pójdzie do mnie - obwieściła z uśmiechem. Jeśli wełny nie starczy na sporo płaszczów, wiedziała już, że dołoży do nich materiały zalegające na półkach jej pracowni. - Nie ma problemu! Wiesz, tylko raz byłam w Oazie jak do tej pory. Miałam pomóc z Susanne z ocieplaniem sypialni od środka, ale chyba coś stało się u Lovegoodów i musiałyśmy wracać właściwie od razu - westchnęła z rozczarowaniem. Może tym razem uda jej się zahaczyć o chociażby kilka chat, takich, gdzie w jednej izbie spało najwięcej dzieci? Dla nich zima była najbardziej surowa. Trix skinęła głową z ochotą i znów uśmiechnęła się szeroko. - Ryby są dobre na oczy - odpowiedziała nie tyle faktem, co przede wszystkim żartobliwie, gdy uporali się z ilością worków do wzięcia i ruszyli w dalszą drogę, jeszcze przez chwilę machając na pożegnanie staremu pasterzowi.
zt x2
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
5 I 1958, POŁUDNIE
Wiecznie szemrzące drzewa zamilkły pod mocą zimowej aury, skute śniegiem i mrozem, uśpione do nadejścia wiosennej odwilży. Głucha cisza doskonale koegzystowała z atakującym ze wszystkich stron chłodem, który zaglądał śmiało pod poły długiego i grubego płaszcza. U początku schodów prowadzących coraz wyżej w zamglone tereny można było trzymać się resztek spokoju, o jaki było tak bardzo trudno w tych bestialskich czasach. Można było odnieść wrażenie, że za żadnym drzewem nie kryje się śmiertelne zagrożenie. Jeśli nie planowało się zmierzyć z niewiadomą w postaci kamiennych stopni i złożonych z nich setek ścieżek, nie było już niczego, co mogło budzić przestrach. Ale Kieran, który nie stanął nawet na pierwszym stopniu, i tak czuł się nieco zagubiony. W milczeniu oczekiwał nadejścia bliskiej osoby. Sam skazał się na czekanie, jak najbardziej na to zasługując. Gdyby tylko był lepszym człowiekiem. Gdyby tylko potrafił sprostać roli ojca. Był w stanie stać się przyzwoitym mężem, ale na tym poprzestał, tym samym sprowadzając koniec na rodzinę, jaką zbudował pod wpływem uczuć i bez pomyślunku. A tak wiele znaków na niebie i ziemi podpowiadało, że to błąd, że nie dla niego ta odrobina ciepła w życiu.
Raz jeszcze rozejrzał się po najbliższej okolicy, w szarobiałym krajobrazie nie odnajdując niczego podejrzanego. Tylko ślady pozostawione przez jego stopy były widoczne, wręcz rzucały się w oczy, bo trop pozostawiony przez wróbla nie rozbudzał emocji. Wysokie drzewa, śliskie schody, mniejsze i większe zaspy. Poruszył skostniałym palcami, a prawą dłoń asekuracyjnie zacisnął wokół swej wysłużonej różdżki, poprzez ten gest dodając sobie otuchy. Ma po swojej stronie magię, zawsze może zareagować, gdyby miało się coś nagle zdarzyć.
Musiał przyznać, że odczuł ulgę, gdy gdzieś z boku rozległ się trzask zwiastujący czyjeś przybycie. Czekał na kogoś, ani przez chwilę o tym nie zapomniał, myśli skupiając wokół tej osoby. Dawne i najświeższe wspomnienia przeplatały się z sobą. Podczas ostatniego spotkania uniósł się dumą, nie zatrzymywał jej, to i tak by nic nie dało. Spojrzał wprost na Jackie, robiąc dwa duże kroki w jej stronę. Jej widok przyniósł ulgę i paradoksalnie wzmógł w głębi duszy nerwowość. Co miał jej powiedzieć? Po co w ogóle to spotkanie?
– Cieszę się, że zdecydowałaś się ze mną spotkać – zaczął spokojnie, prawie ostrożnie, chyba czekając na to, aż wybrzmi powitanie również z jej strony. Zaproponowane przez niego warunki nie były może najlepsze, aby prowadzić długie dysputy, ale taka sceneria była im potrzebna. Ograniczeni przez ściany byliby skrępowani konwenansami, a na łasce dzikiej natury mogli uciec od tego, co powinno zostać powiedziane, a czego mówić nie należało. – Nie napisałem kartki ze świątecznymi życzeniami, bo też nigdy tego nie robiłem. Ale ty też nie napisałaś, więc sądzę, że jesteśmy kwita.
Czy to zabrzmiało jak licytacja? Zmarszczył brwi, potem uniósł lewą dłoń i potarł pokryty siwym zarostem policzek, z opóźnieniem kalkulując już wypowiedziane słowa. Dysfunkcyjna rodzinka Rineheartów to całkowicie jego dzieło.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Biel śniegu towarzyszyła samotnej postaci, która szła pośród drzew, dziś wyjątkowo milczących, jedynie czasem obdarzających przechodniów cichym szumem przypominającym szept. Wsłuchiwała się w niego, próbując zasłyszeć, co mówiły, rozmyślając jednocześnie o tym, co ja miało zaraz czekać.
Otulona swoją lekko spraną, czarną szatą, przedzierała się przez ścieżkę mająca ją doprowadzić do schodów, które były umówionym miejscem spotkania z jej ojcem. Zabawne, że tyle im zeszło, by znów spotkać się w cztery oczy. Większość ludzi nie odpuściłaby rodzinnych świąt, czy spotkania na Sylwestra lub nowy rok. Oni jednak poczekali, dając sobie dużo przestrzeni, zanim znów postanowili porozmawiać. Decyzja o spotkaniu dla żadnej z dwójki osób nie była łatwa. Znali się nawzajem i musieli to wiedzieć. A jednak próbowali.
Jackie wierzyła, że cała ich sytuacja życiowa jest jeszcze do naprawienia. Nie wiedziała jak i kiedy, bo sama czuła, że potrzebowała dużo czasu, by przetrawić niektóre sprawy. Naprawdę dużo czasu. Wiedziała też, że jej brat potrzebował jeszcze więcej czasu, by porozumieć się z ojcem. Choć trochę mniej, by ona wybaczyła Vincentowi. To wszystko było skomplikowane. Cóż, nie byli rodziną jak z obrazka. Raczej z przykładu dla magipsychiatrów, gdy ci uczyli się o problemach rodzinnych. A jednak byli. Ich relacje były poszarpane, czasem ledwo dało się dostrzec szansę na naprawę. Ale były.
Zauważyła go wcześniej, samotną postać stojącą przy schodach, widocznie skupioną na śladach, które zostawił. Sama pozostawiła za sobą szlak składający się z odcisków jej butów. Zaczynał się niedaleko stąd, w miejscu, gdzie się teleportowała. Sprawdzała jednak, czy nikt jej nie śledził i czy byli sami. Tak na wszelki wypadek. Spotkanie dwóch poszukiwanych osób było dwa razy niebezpieczniejsze, niż gdy tylko za jedną był wystawiony list gończy. Wiadomo, dwie pieczenie na jednym ogniu, brzmią znacznie lepiej, niż tylko jedna, warta pięć tysięcy galeonów.
Nie zwróciła uwagi na pękającą pod jej stopą gałązkę. Chciała, by ją zauważył, by nie był zaskoczony jej obecnością. Wiedziała, że pewnie ma rękę zaciśnięta na różdżce, w końcu zrobiłaby tak samo na jego miejscu. Nie chciała więc niechcący dostać zaklęciem w twarz, gdy już postanowili się zobaczyć w pokojowych i do tego nie oficjalnych, a prywatnych okolicznościach. Rzadko się zdarzało, wolała więc nie zacząć tego spotkania od poszukiwań uzdrowiciela. Choć anegdotka byłaby z tego przednia.
Podeszła do niego z dość zrelaksowaną miną, choć trudno było stwierdzić, czy naprawdę tak się czuła, czy jedynie dobrze udawała. Uśmiechnęła się lekko, choć było w tym uniesieniu warg trochę przekory, co Kieran mógł łatwo zauważyć.
- Mówisz, jakbyś był co najmniej wilkołakiem, a zaraz miałby wyjść księżyc w pełni. Uznałam, że nie mam nic do stracenia, a wolałam się upewnić, że na pewno masz jeszcze cztery kończyny na miejscu, bo w listach zawsze mógłbyś to zataić - wywróciła oczami, nie kryjąc się, że naprawdę dobrze było widzieć ojca całego i na jej oko, zdrowego. Śnieg pod jej stopami zaskrzypiał, gdy lekko zmieniła pozycję, stojąc teraz nie naprzeciwko Kierana, a obok. Nie patrzyła mu w twarz, a przed siebie, na zimowy krajobraz.
- Wiesz, trudno było jakąś zdobyć, kredek tez nie miałam, by narysować laurkę, zresztą te jak dobrze pamiętam zwykle i tak czekały na ciebie co najmniej tydzień, zanim w końcu je zobaczyłeś. Także tak, jesteśmy kwita - wzruszyła ramionami. Przytyk za przytyk, ot, co by ojciec wiedział, że łatwo z nią nie będzie. Nigdy nie było. Od jakiegoś czasu lubiła wytykać błędy, gdy ten z przyzwyczajenia wbijał jej kolejną szpilę w serce, choć wiedziała, że się powstrzymywał.
Długo jednak miało im jeszcze zająć wypracowanie akceptowalnych relacji. Choć jak widać, starali się.
Otulona swoją lekko spraną, czarną szatą, przedzierała się przez ścieżkę mająca ją doprowadzić do schodów, które były umówionym miejscem spotkania z jej ojcem. Zabawne, że tyle im zeszło, by znów spotkać się w cztery oczy. Większość ludzi nie odpuściłaby rodzinnych świąt, czy spotkania na Sylwestra lub nowy rok. Oni jednak poczekali, dając sobie dużo przestrzeni, zanim znów postanowili porozmawiać. Decyzja o spotkaniu dla żadnej z dwójki osób nie była łatwa. Znali się nawzajem i musieli to wiedzieć. A jednak próbowali.
Jackie wierzyła, że cała ich sytuacja życiowa jest jeszcze do naprawienia. Nie wiedziała jak i kiedy, bo sama czuła, że potrzebowała dużo czasu, by przetrawić niektóre sprawy. Naprawdę dużo czasu. Wiedziała też, że jej brat potrzebował jeszcze więcej czasu, by porozumieć się z ojcem. Choć trochę mniej, by ona wybaczyła Vincentowi. To wszystko było skomplikowane. Cóż, nie byli rodziną jak z obrazka. Raczej z przykładu dla magipsychiatrów, gdy ci uczyli się o problemach rodzinnych. A jednak byli. Ich relacje były poszarpane, czasem ledwo dało się dostrzec szansę na naprawę. Ale były.
Zauważyła go wcześniej, samotną postać stojącą przy schodach, widocznie skupioną na śladach, które zostawił. Sama pozostawiła za sobą szlak składający się z odcisków jej butów. Zaczynał się niedaleko stąd, w miejscu, gdzie się teleportowała. Sprawdzała jednak, czy nikt jej nie śledził i czy byli sami. Tak na wszelki wypadek. Spotkanie dwóch poszukiwanych osób było dwa razy niebezpieczniejsze, niż gdy tylko za jedną był wystawiony list gończy. Wiadomo, dwie pieczenie na jednym ogniu, brzmią znacznie lepiej, niż tylko jedna, warta pięć tysięcy galeonów.
Nie zwróciła uwagi na pękającą pod jej stopą gałązkę. Chciała, by ją zauważył, by nie był zaskoczony jej obecnością. Wiedziała, że pewnie ma rękę zaciśnięta na różdżce, w końcu zrobiłaby tak samo na jego miejscu. Nie chciała więc niechcący dostać zaklęciem w twarz, gdy już postanowili się zobaczyć w pokojowych i do tego nie oficjalnych, a prywatnych okolicznościach. Rzadko się zdarzało, wolała więc nie zacząć tego spotkania od poszukiwań uzdrowiciela. Choć anegdotka byłaby z tego przednia.
Podeszła do niego z dość zrelaksowaną miną, choć trudno było stwierdzić, czy naprawdę tak się czuła, czy jedynie dobrze udawała. Uśmiechnęła się lekko, choć było w tym uniesieniu warg trochę przekory, co Kieran mógł łatwo zauważyć.
- Mówisz, jakbyś był co najmniej wilkołakiem, a zaraz miałby wyjść księżyc w pełni. Uznałam, że nie mam nic do stracenia, a wolałam się upewnić, że na pewno masz jeszcze cztery kończyny na miejscu, bo w listach zawsze mógłbyś to zataić - wywróciła oczami, nie kryjąc się, że naprawdę dobrze było widzieć ojca całego i na jej oko, zdrowego. Śnieg pod jej stopami zaskrzypiał, gdy lekko zmieniła pozycję, stojąc teraz nie naprzeciwko Kierana, a obok. Nie patrzyła mu w twarz, a przed siebie, na zimowy krajobraz.
- Wiesz, trudno było jakąś zdobyć, kredek tez nie miałam, by narysować laurkę, zresztą te jak dobrze pamiętam zwykle i tak czekały na ciebie co najmniej tydzień, zanim w końcu je zobaczyłeś. Także tak, jesteśmy kwita - wzruszyła ramionami. Przytyk za przytyk, ot, co by ojciec wiedział, że łatwo z nią nie będzie. Nigdy nie było. Od jakiegoś czasu lubiła wytykać błędy, gdy ten z przyzwyczajenia wbijał jej kolejną szpilę w serce, choć wiedziała, że się powstrzymywał.
Długo jednak miało im jeszcze zająć wypracowanie akceptowalnych relacji. Choć jak widać, starali się.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wcale nie próbował zabrzmieć kąśliwie, ale rzadko przywiązywał uwagę do słów, więc i tym razem nie cedził ich zbytnio, już przy powitaniu zaliczając pierwsze potknięcie. Od początku wiedział, że błędów nie uniknie, ale miał nadzieję, że uda mu się chociaż przez kilka chwil lawirować pomiędzy niedopowiedzeniami i nadinterpretacjami. Każde jego słowo miało być traktowane jako najgorsza zniewaga, wszak Vincent przybrał dokładnie taką samą taktykę przy nawiązywaniu jakiegokolwiek kontaktu z własnym ojcem. Zacisnął usta, wstrzymując w sobie ciężkie westchnięcie już naznaczone zniechęceniem, bo i omyłka musiała zostać wytknięta ironicznym komentarzem. Silił się na zachowanie względnej neutralności, jednak cały zamysł upadł nagle, pomimo kilku godzin solidnych przygotowań w postaci mniej lub bardziej skrupulatnych scenariuszy układanych w głowie. Z kolejną wypowiedzią tylko się pogrążył i nawet wszechobecny chłód nie był w stanie osłabić roznieconego ognia w ciemnych oczach Jackie.
Gdyby powiedział, że dobrze ją widzieć, to byłoby im lżej? Szczerze w to wątpił. Nie odparł nic na wzmiankę o zachowaniu w stanie użyteczności wszystkich kończyn, choć może powinien jakoś odwzajemnić ten wręcz karykaturalny przejaw troski. W końcu przestał spoglądać wprost na nią, sama zrezygnowała z poszukiwania jego wzroku. O tak, kolejny cios miał nadejść. Wyciąganie brudów z przeszłości było dla nich chlebem powszednim. Niewygodne wspomnienie o braku kolorowych kredek i ignorowanych laurkach, które w czasie wojennej zawieruchy nie miało tak naprawdę żadnego znaczenia. Czy naprawdę był aż tak strasznym ojcem? Może i nie zapewnił swoim dzieciom czułości, ale przynajmniej nie chodziły brudne, ani tym bardziej głodne. A teraz to nawet nie wiedział, jak ma się sytuacja z ich ubiorem i zawartością spiżarek. Właściwie wysnuł wniosek, że sytuacja Vincenta nie jest najgorsza, skoro dzielił się żywnością z innymi (choćby ze znienawidzonym ojcem).
– Jesteś w jednym kawałku i nie masz problemów z pamięcią, bardzo dobrze – skwitował bez mrugnięcia okiem, chłodnym tonem, już nie trzymając się sentymentów. Dla swoich dzieci był tylko tyranem, należało się z tym pogodzić, w końcu przeszłości nie zmieni. Po tylu latach pewnie też nigdy nie zadośćuczyni tych wszystkich zaniedbań. – Wolałbym dowiedzieć się, co się u ciebie dzieje obecnie. Ktoś wyjątkowo podejrzany pojawił się na twojej drodze? Jak stoisz z zabezpieczeniami nałożonymi na twój dom? Masz w razie czego przyszykowaną gdzieś kryjówkę?
Znów na nią spojrzał, tym razem z jeszcze większą mocą stanowczości w równie brązowych oczach co jej.
Gdyby powiedział, że dobrze ją widzieć, to byłoby im lżej? Szczerze w to wątpił. Nie odparł nic na wzmiankę o zachowaniu w stanie użyteczności wszystkich kończyn, choć może powinien jakoś odwzajemnić ten wręcz karykaturalny przejaw troski. W końcu przestał spoglądać wprost na nią, sama zrezygnowała z poszukiwania jego wzroku. O tak, kolejny cios miał nadejść. Wyciąganie brudów z przeszłości było dla nich chlebem powszednim. Niewygodne wspomnienie o braku kolorowych kredek i ignorowanych laurkach, które w czasie wojennej zawieruchy nie miało tak naprawdę żadnego znaczenia. Czy naprawdę był aż tak strasznym ojcem? Może i nie zapewnił swoim dzieciom czułości, ale przynajmniej nie chodziły brudne, ani tym bardziej głodne. A teraz to nawet nie wiedział, jak ma się sytuacja z ich ubiorem i zawartością spiżarek. Właściwie wysnuł wniosek, że sytuacja Vincenta nie jest najgorsza, skoro dzielił się żywnością z innymi (choćby ze znienawidzonym ojcem).
– Jesteś w jednym kawałku i nie masz problemów z pamięcią, bardzo dobrze – skwitował bez mrugnięcia okiem, chłodnym tonem, już nie trzymając się sentymentów. Dla swoich dzieci był tylko tyranem, należało się z tym pogodzić, w końcu przeszłości nie zmieni. Po tylu latach pewnie też nigdy nie zadośćuczyni tych wszystkich zaniedbań. – Wolałbym dowiedzieć się, co się u ciebie dzieje obecnie. Ktoś wyjątkowo podejrzany pojawił się na twojej drodze? Jak stoisz z zabezpieczeniami nałożonymi na twój dom? Masz w razie czego przyszykowaną gdzieś kryjówkę?
Znów na nią spojrzał, tym razem z jeszcze większą mocą stanowczości w równie brązowych oczach co jej.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Schody Głuchych
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia