Wnętrze
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wnętrze
Kawalerka Brendana jest mała, ciasna i skromna; w centralnej części głównego pomieszczenia znajduje się łóżko - niegdyś należące do niego, później odstąpił je siostrze i sam śpi na materacu położonym przy przeciwległej ścianie, na drugie solidniejsze łóżko nie byłoby już dość miejsca. Ubrania i bibeloty, które nie zmieściły się w szafie, leżą w kartonach przy ścianach lub na podłodze, przy malutkim stoliku ustawionym pośrodku znajdują się dwa krzesła. Jedynym ładnym elementem tego miejsca jest wysoki wazon, w którym Neala trzyma świeże kwiaty. Przez duże, choć nieco brudne okno, rozciąga się malowniczy widok na miasto.
Zapewne częściej niż było to konieczne zerkała w stronę Neali, ale nie potrafiła powstrzymać opiekuńczego odruchu odgrodzenia jej od tego wszystkiego. A przynajmniej – nie tak do końca; wiedziała, że w drobnej postaci kryło się więcej siły, niż mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka, oraz że Brendan – dzielny, bohaterski i bez zastanowienia rzucający się w sam środek niebezpieczeństwa Brendan – był jej bratem nie od dzisiaj. A jednak, wiedziała doskonale, co czuła, wpatrując się w jego bezbronną w tej chwili formę, co prawda oddychającą w miarę miarowo, ale odzianą w przesiąkniętą krwią koszulę i z twarzą, której odcień znajdował się obecnie odrobinę zbyt blisko bladego fioletu. – W porządku? – zapytała prawie bezgłośnie, gdy udało im się wreszcie wyciągnąć poranioną kończynę z poszarpanego rękawa. Nie powiedziała jej nie patrz, bo odwracanie spojrzenia nigdy nie było dobre; zbyt wiele ludzi traktowało tę taktykę jako coś uniwersalnego, co usprawiedliwiało ich przed niesieniem pomocy, zasłaniając się własną słabością, żeby z czystym sumieniem zignorować słabość innych. Ona sama uparcie odmawiała zasłaniania oczu, nawet jeżeli od widoku cierpiących przyjaciół pękało jej serce, zresztą – nie było nic strasznego w wypływającej z rozcięć krwi, w posiniałych stawach, w powykrzywianych pod nienaturalnym kątem kończynach; te najgorsze, najtrudniejsze do wyleczenia rany, zawsze pozostawały niewidoczne.
Słysząc pytanie, przytaknęła z uśmiechem. – Curatio Vulnera, tak – pokiwała głową z aprobatą, Neala uczyła się szybko; nie była pewna, czy planowała w przyszłości zostać uzdrowicielką, czy pójść w ślady starszego brata i łapać czarnoksiężników (pewnie bez problemu dałaby sobie radę i z jednym, i z drugim), ale Margaux wiedziała już teraz, że nie chciałaby być kimś, kto zajdzie jej za skórę.
Przeniosła ponownie spojrzenie na ranę. – Myślę, że tutaj wystarczyłaby nam Maxima, ale przyśpieszymy gojenie się tkanek, jeśli użyjemy formy Horribilis – dodała, żałując, że nie czuła się jeszcze na tyle pewnie, żeby poczęstować Weasleya najsilniejszą opcją, która uchroniłaby go przed pamiątkami w postaci blizn; estetyka nigdy nie była jej priorytetem – a przynajmniej nie była nim, gdy chodziło o leczenie.
Zacisnęła pewniej palce na różdżce, czując już znajome wibrowanie energii pod opuszkami. Uwielbiała aurę, którą pozostawiała po sobie magia lecznicza; wydawała jej się najczystsza i najbliższa jej sercu spośród wszystkich innych dziedzin. Naturalna, odruchowa – jak oddychanie albo rysowanie. – Curatio Vulnera Horribilis – rzuciła, na moment zapominając o edukacyjnej części niesienia pomocy i skupiając się jedynie na uleczeniu rozerwanych warstw skóry. Zeszły się ze sobą posłusznie, a opuchlizna zmalała, przybierając mniej wściekle czerwony kolor.
Podciągnęła wyżej kącik ust, odwracając się do Neali. – To nawet dobrze się składa, że zemdlał – powiedziała cicho, unosząc znacząco jedną brew. – Takie gojenie paskudnie swędzi – wyjaśniła, odkładając różdżkę i odsuwając się nieco. Przysiadła na piętach, wskazując dłonią na kilka innych, raczej powierzchownych skaleczeń. – Te są niegroźne, ale też można im pomóc, żeby zniknęły szybciej – powiedziała. W jej głosie nie było słychać zawahania ani niepewności, gdy wypowiadała następne słowa. – Poczynisz honory? Wystarczy najbardziej podstawowa forma zaklęcia – zapewniła. Nie musiała dodawać, że w razie czego tu będzie, żeby odwrócić ewentualne niepowodzenia; miała nadzieję, że nie było to konieczne.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Niby oczywiste, niby też codzienne, a jednak jakoś mimo wszystko jakoś trudno było raz i na zawsze się przyzwyczaić. Zresztą, to też nie tak, że Bren za każdym razem po zmianie wracał cały we krwi i nie tak, że miałam kiedy do tego całkiem przywyknąć. Zdawałam sobie sprawę - oczywiście, że tak. Miałam już piętnaście lat przecież i swoje już wiedziałam, ale wiedziałam też, że jak tylko może to przed powrotem stara się... no cóż, oczyścić. I jeśli przychodzi z raną, to już taką zaleczoną, czasem ledwie, czasem jeszcze czerwoną i ledwie zasklepioną, ale ze swojej troski i całej siły stara się oszczędzić mi widoków, których wydaje mu się że nie powinnam oglądać. I wdzięczna mu za to jestem, ale znów też wydaje mi się, że i do takich widoków winna przywyknąć. Bo przecież nie działo się dobrze i choć nikt głośno o tym przy mnie przeważnie nie mówił, to ja to czułam - a może zwyczajnie dostrzegałam w spojrzeniach, które nie zawsze uśmiechały się razem z ustami.
Czy się bałam? Oczywiście, że tak. Tylko głupcy się nie bali, albo ignoranci. Przecież prawdziwą sztuką nie było się nie bać. Strach potrafił motywować działanie, jeśli się z niego umiejętnie korzystało. Przynajmniej sam mi to mówiłeś - a ja wierzyłam Tobie zawsze, bo słuszności w Twoich słowach długo nie trzeba było. Więc pamiętałam jak mówiłeś, że nie sztuką jest się nie bać, a sztuką jest potrafić ten strach wykorzystać, że sztuką też jest nie pozwolić by cię zniewolił i oddać mu się we władanie, że właśnie najwięcej wymaga potrafić działać dalej, razem z nim, obok niego, przyjmując go, będąc go świadomym, ale i jednocześnie na tyle pewnym siebie i swoich umiejętności, by nie stanowił on zagrożenia.
I taka właśnie postanowiłam codziennie być - odważna, jak i odważnym był mój brat. A mój próba rozpoczynała się już tutaj. Słowa kuzyneczki dotarły do mnie po chwili, gdy mój wzrok błądził po ciele brata - już nieprzytomnego. Zamrugałam kilka razy i przeniosłam na nią spojrzenie, przez chwilę jeszcze niewidzące, wyciągnięta ze swoich własnych rozmyślań. I gdy sens jej pytania od mnie dotarł usta automatycznie odpowiedziały.
- W porządku. - potwierdziłam spokojnie odkrywając, że naprawdę tak jest. Że to nie tylko puste słowa, które powiedziałam by wydać się silną i odważną. Że to nie tylko zdanie, pozornie nic nie znaczące. Bo mimo, że pozornie w porządku nie było nic. To gdzieś we mnie w środku w porządku było wszystko. Bo cała ta dzisiejsza noc i wszystko co się działo dawało mi jakąś taką pewność. Wszak przysięgłam coś i to nie byle co i nie byle na co - bo na wszystkie sasanki świata. I jakoś ta świadomość, ta przysięga, ta rozmowa i to postanawianie sprawiało, że wszystko naprawdę było w porządku. Nie tylko dzisiaj, ale na później tej, bo obiecałam, bo przyrzekłam a to stawiało całą sprawę w innym świetle.
Ucieszyła mnie też świadomość, że potrafiłam odpowiednio wybrać przedział zaklęć zdolnych pomóc mojemu bratu - to znaczyło, że to czego się uczyłam nie ulatywało, a wręcz przeciwnie zostawało w mojej pamięci i byłam przekonana o tym, że przyjdzie mi skorzystać z umiejętności które zdobywała ( no poza eliksirami, szczerze wątpiłam, że uda mi się gdzieś z pożytkiem skorzystać z eliksirów). Uważnie obserwowałam poczynania Margie, chcąc wyciągnąć z nich jak najwięcej. Była jednym z wielu moich autorytetów i uświadomiłam sobie, że mam wielkie szczęście mogąc być nimi otoczona. Zarszczyłam lekko brwi na informacje o swędzeniu. Właściwie nie miałam okazji się przekonać nigdy czy to prawda, ale wierzyłam w prawdziwość tych informacji. Oczy jednak rozszerzyły mi się mocniej, gdy zrozumiałam dotarło do mnie co proponuje kuzyneczka. Brwi znów się ze sobą zsunęły, gdy zbliżyłam się by zerknąć na kilka nacięć - dokładnie tak jak mówiła, raczej niegroźnych, bardziej zwyczajnie upierdliwych - a myśli jeszcze rozważały to czy podejść do zadania, czy też pozostawić je w dłoniach osoby bardziej doświadczonej. Ale przeszło mi gdzieś przez głowę, że to właśnie podejmowane działania sprawiają, że zdobywamy własne doświadczenia i że skoro kuzyneczka jest pewna moich umiejętności to i ja nie powinnam w nie wątpić. Sięgnęłam więc do kieszeni sukienki dobywając z niej różdżki. Dopiero gdy zerknęłam w dół na dłoń zaciskając się na drewnie zrozumiałam, że dłonie jeszcze trochę mi się trzęsły - możliwe, że sama byłam cała jeszcze trochę rozdygotana. Ale zamiast odpuścić poprawiłam uchwyt i zbliżyłam się bardziej. - Curatio Vulnera. - wypowiedziałam pewnie poznane już wcześniej zaklęcie, zbliżając koniec różdżki do skaleczeń na skórze jedynego brata. Obserwowałam jak zaklęcie działa z jednej strony zaskoczona, że się udało, z drugiej znów jakby pewna, że tak właśnie będzie. - Wiesz Margie, tak sobie myślę, że to dobrze, że cię mamy. - wypaliła nagle, kompletnie nie wiedząc czemu. To z potrzeby serca i duszy, a z nimi nigdy nie dyskutowałam i niezmiennie pozwalałam im dojść do głosu za każdym razem, gdy tylko tego pragnęły. I tak minęła noc, jedna z ważniejszych, na leczeniu i nauce głównie. Tak, dobrze było mieć wokół siebie dobrych ludzi.
| zt
Czy się bałam? Oczywiście, że tak. Tylko głupcy się nie bali, albo ignoranci. Przecież prawdziwą sztuką nie było się nie bać. Strach potrafił motywować działanie, jeśli się z niego umiejętnie korzystało. Przynajmniej sam mi to mówiłeś - a ja wierzyłam Tobie zawsze, bo słuszności w Twoich słowach długo nie trzeba było. Więc pamiętałam jak mówiłeś, że nie sztuką jest się nie bać, a sztuką jest potrafić ten strach wykorzystać, że sztuką też jest nie pozwolić by cię zniewolił i oddać mu się we władanie, że właśnie najwięcej wymaga potrafić działać dalej, razem z nim, obok niego, przyjmując go, będąc go świadomym, ale i jednocześnie na tyle pewnym siebie i swoich umiejętności, by nie stanowił on zagrożenia.
I taka właśnie postanowiłam codziennie być - odważna, jak i odważnym był mój brat. A mój próba rozpoczynała się już tutaj. Słowa kuzyneczki dotarły do mnie po chwili, gdy mój wzrok błądził po ciele brata - już nieprzytomnego. Zamrugałam kilka razy i przeniosłam na nią spojrzenie, przez chwilę jeszcze niewidzące, wyciągnięta ze swoich własnych rozmyślań. I gdy sens jej pytania od mnie dotarł usta automatycznie odpowiedziały.
- W porządku. - potwierdziłam spokojnie odkrywając, że naprawdę tak jest. Że to nie tylko puste słowa, które powiedziałam by wydać się silną i odważną. Że to nie tylko zdanie, pozornie nic nie znaczące. Bo mimo, że pozornie w porządku nie było nic. To gdzieś we mnie w środku w porządku było wszystko. Bo cała ta dzisiejsza noc i wszystko co się działo dawało mi jakąś taką pewność. Wszak przysięgłam coś i to nie byle co i nie byle na co - bo na wszystkie sasanki świata. I jakoś ta świadomość, ta przysięga, ta rozmowa i to postanawianie sprawiało, że wszystko naprawdę było w porządku. Nie tylko dzisiaj, ale na później tej, bo obiecałam, bo przyrzekłam a to stawiało całą sprawę w innym świetle.
Ucieszyła mnie też świadomość, że potrafiłam odpowiednio wybrać przedział zaklęć zdolnych pomóc mojemu bratu - to znaczyło, że to czego się uczyłam nie ulatywało, a wręcz przeciwnie zostawało w mojej pamięci i byłam przekonana o tym, że przyjdzie mi skorzystać z umiejętności które zdobywała ( no poza eliksirami, szczerze wątpiłam, że uda mi się gdzieś z pożytkiem skorzystać z eliksirów). Uważnie obserwowałam poczynania Margie, chcąc wyciągnąć z nich jak najwięcej. Była jednym z wielu moich autorytetów i uświadomiłam sobie, że mam wielkie szczęście mogąc być nimi otoczona. Zarszczyłam lekko brwi na informacje o swędzeniu. Właściwie nie miałam okazji się przekonać nigdy czy to prawda, ale wierzyłam w prawdziwość tych informacji. Oczy jednak rozszerzyły mi się mocniej, gdy zrozumiałam dotarło do mnie co proponuje kuzyneczka. Brwi znów się ze sobą zsunęły, gdy zbliżyłam się by zerknąć na kilka nacięć - dokładnie tak jak mówiła, raczej niegroźnych, bardziej zwyczajnie upierdliwych - a myśli jeszcze rozważały to czy podejść do zadania, czy też pozostawić je w dłoniach osoby bardziej doświadczonej. Ale przeszło mi gdzieś przez głowę, że to właśnie podejmowane działania sprawiają, że zdobywamy własne doświadczenia i że skoro kuzyneczka jest pewna moich umiejętności to i ja nie powinnam w nie wątpić. Sięgnęłam więc do kieszeni sukienki dobywając z niej różdżki. Dopiero gdy zerknęłam w dół na dłoń zaciskając się na drewnie zrozumiałam, że dłonie jeszcze trochę mi się trzęsły - możliwe, że sama byłam cała jeszcze trochę rozdygotana. Ale zamiast odpuścić poprawiłam uchwyt i zbliżyłam się bardziej. - Curatio Vulnera. - wypowiedziałam pewnie poznane już wcześniej zaklęcie, zbliżając koniec różdżki do skaleczeń na skórze jedynego brata. Obserwowałam jak zaklęcie działa z jednej strony zaskoczona, że się udało, z drugiej znów jakby pewna, że tak właśnie będzie. - Wiesz Margie, tak sobie myślę, że to dobrze, że cię mamy. - wypaliła nagle, kompletnie nie wiedząc czemu. To z potrzeby serca i duszy, a z nimi nigdy nie dyskutowałam i niezmiennie pozwalałam im dojść do głosu za każdym razem, gdy tylko tego pragnęły. I tak minęła noc, jedna z ważniejszych, na leczeniu i nauce głównie. Tak, dobrze było mieć wokół siebie dobrych ludzi.
| zt
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
stąd ->
- Uuuoo... twoja rodzina ma naturalne predyspozycje do przesady, co? - zauważam z nuta przekornej żartobliwości wsadzając ręce do kieszeni spodni - Nie no fajnie dbać o graty bo szkoda potem bulić na nie drugi raz hajs czy coś, lecz rzeczy to rzeczy. Nie ma co się dąsać jak się popsują. Służą w końcu do używania i kiedyś się no - się zużywają, heh, a książka zużyła się w najlepszy dla siebie możliwy sposób - zauważam i chociaż można pomyśleć że wychwalam cnotliwy fakt tego, że spopieliła się ku chwale ratowania słabszego przed poparzeniami to tak na prawdę mam na myśli to, że po prostu spłonęła. To była jedyna słuszna ścieżka dla magiczno-dydaktycznej literatury - Ja na twoim miejscu nie mówiłbym o tym, że ją zniszczyłem. Przynajmniej nie teraz. Pójdź do księgarni czy coś, wydaj kieszonkowego czy weź jakąś chwilową robotę, odkup, oddając się wytłumacz i powinno siąść na luzie – pocieszam ją ostatecznie jakimś sensownym planie bo to jak dla mnie trochę głupie dramatyzować z powodu książki. Gorzej by było gdyby straciła rękę, hehe - Myślę, że nawet wiem kto mógłby ci sypnąć parę sykli za przecierania kawałka podłogi - rzucam bezwiednie myśląc o tym, że Bert bardzo na serio myśli o otwarciu własnej cukierni. Tania siła robocza w postaci pary młodych, oddanych rąk całkiem by mu się chyba zdała, ne? Potem słucham jej wywodu. Mrużę trochę powieki próbując się skupić na tym nieskładnym potoku zdań(?) wyłuskując z nich sens Nie wiem czemu, bardzo zawile to dla mnie brzmi więc kwituję sprawę prosto, tryskając pewnością siebie, jak również skromnością:
- Nie no wciąż byłoby mi ich szkoda - uśmiecham się mało bystro, lecz mimo wszystko nie widząc innej możliwości nawet gdyby na przeciw mnie stanęło i pięciu takich jak ja. Prawdopodobnie w praktyce uznałbym po kilku pierwszych sekundach że mam przesrane, lecz na szczęście byłem specem od słodkiej teorii.
Bren ma poczucie humoru
- Jasne. Na pewno zręcznie szasta żartami - wzruszam bagatelizująco ramionami, posypuję wesoły ton ironią. Wiem, że mała pewnie jest na nią odporna i nic do niej nie dotrze, lecz nie przeszkadzało mi to bo ja bawiłem się przednio w takiej luźnej pogawędce. Trochę ten nastrój się rozwiał w chwili gdy ruda zaczęła prychać na szlachciankę. Z tego co o niej opowiadała to tak szczerze nie byłem w stanie solidaryzować się w szykanie.
- Z tego co mówisz to nie jestem pewny czy bardziej masz jej za złe że jest szlachcianką, czy że jest tchórzliwa. Tak chamsko trochę, bo wiesz - nie musi być jej winą bycie taką. Pewnie z wdzięczności zrobiła tyle ile mogła i była w stanie a ty tak ją oczerniasz. Czego od nie oczekiwałaś? Na tym gnojku co uciekł też będziesz wieszała psy? - mówię i patrzę na nią z pewną ciekawością. Nie to, że byłem miłośnikiem szlachty, lecz potrafiłem sobie wyobrazić obycie jakie przyklejało się do człowieka w takim, a nie innym środowisku. Ja sam w końcu wychowałem się na nokturnie. Stygmat tego będzie prześladował mnie prawdopodobnie do końca życia przejawiając się w jakichś bezwiednych zachowaniach czy przyzwyczajeniach. Przez to jestem przeważnie oceniany na samym początku. Ta szlachcianka z opowieści również miała swój stygmat, który budził w rudej jakąś dziwną zawieść. Znałem też osoby bojaźliwe. Weźmy taką Lil. Gdyby znalazła się na miejscu szlachcianki to potrafiłem sobie wyobrazić że prawdopodobnie całe zajście nie wyglądałoby bardzo inaczej - przebieg, jak również i finał. Prawdopodobnie również byłaby wdzięczna i zapisała podobny list - niosący nadzieję na polepszenie zdrowia. Również by dostała w odpowiedzi podobny potok cierpkich zdań od młodszej Wesley?
- O, faktycznie mieszkacie blisko i mocno... przytulnie? - strzelam oglądając przestrzeń nie większą od mojej nokturnowej kawalerki. Być może wyposażoną w lepszy sprzęt oraz porządniejsze podłogi czy ściany to jednak no spodziewałem się czegoś lepszego po aurorze - Starcza wam do pierwszego...?
- Uuuoo... twoja rodzina ma naturalne predyspozycje do przesady, co? - zauważam z nuta przekornej żartobliwości wsadzając ręce do kieszeni spodni - Nie no fajnie dbać o graty bo szkoda potem bulić na nie drugi raz hajs czy coś, lecz rzeczy to rzeczy. Nie ma co się dąsać jak się popsują. Służą w końcu do używania i kiedyś się no - się zużywają, heh, a książka zużyła się w najlepszy dla siebie możliwy sposób - zauważam i chociaż można pomyśleć że wychwalam cnotliwy fakt tego, że spopieliła się ku chwale ratowania słabszego przed poparzeniami to tak na prawdę mam na myśli to, że po prostu spłonęła. To była jedyna słuszna ścieżka dla magiczno-dydaktycznej literatury - Ja na twoim miejscu nie mówiłbym o tym, że ją zniszczyłem. Przynajmniej nie teraz. Pójdź do księgarni czy coś, wydaj kieszonkowego czy weź jakąś chwilową robotę, odkup, oddając się wytłumacz i powinno siąść na luzie – pocieszam ją ostatecznie jakimś sensownym planie bo to jak dla mnie trochę głupie dramatyzować z powodu książki. Gorzej by było gdyby straciła rękę, hehe - Myślę, że nawet wiem kto mógłby ci sypnąć parę sykli za przecierania kawałka podłogi - rzucam bezwiednie myśląc o tym, że Bert bardzo na serio myśli o otwarciu własnej cukierni. Tania siła robocza w postaci pary młodych, oddanych rąk całkiem by mu się chyba zdała, ne? Potem słucham jej wywodu. Mrużę trochę powieki próbując się skupić na tym nieskładnym potoku zdań(?) wyłuskując z nich sens Nie wiem czemu, bardzo zawile to dla mnie brzmi więc kwituję sprawę prosto, tryskając pewnością siebie, jak również skromnością:
- Nie no wciąż byłoby mi ich szkoda - uśmiecham się mało bystro, lecz mimo wszystko nie widząc innej możliwości nawet gdyby na przeciw mnie stanęło i pięciu takich jak ja. Prawdopodobnie w praktyce uznałbym po kilku pierwszych sekundach że mam przesrane, lecz na szczęście byłem specem od słodkiej teorii.
Bren ma poczucie humoru
- Jasne. Na pewno zręcznie szasta żartami - wzruszam bagatelizująco ramionami, posypuję wesoły ton ironią. Wiem, że mała pewnie jest na nią odporna i nic do niej nie dotrze, lecz nie przeszkadzało mi to bo ja bawiłem się przednio w takiej luźnej pogawędce. Trochę ten nastrój się rozwiał w chwili gdy ruda zaczęła prychać na szlachciankę. Z tego co o niej opowiadała to tak szczerze nie byłem w stanie solidaryzować się w szykanie.
- Z tego co mówisz to nie jestem pewny czy bardziej masz jej za złe że jest szlachcianką, czy że jest tchórzliwa. Tak chamsko trochę, bo wiesz - nie musi być jej winą bycie taką. Pewnie z wdzięczności zrobiła tyle ile mogła i była w stanie a ty tak ją oczerniasz. Czego od nie oczekiwałaś? Na tym gnojku co uciekł też będziesz wieszała psy? - mówię i patrzę na nią z pewną ciekawością. Nie to, że byłem miłośnikiem szlachty, lecz potrafiłem sobie wyobrazić obycie jakie przyklejało się do człowieka w takim, a nie innym środowisku. Ja sam w końcu wychowałem się na nokturnie. Stygmat tego będzie prześladował mnie prawdopodobnie do końca życia przejawiając się w jakichś bezwiednych zachowaniach czy przyzwyczajeniach. Przez to jestem przeważnie oceniany na samym początku. Ta szlachcianka z opowieści również miała swój stygmat, który budził w rudej jakąś dziwną zawieść. Znałem też osoby bojaźliwe. Weźmy taką Lil. Gdyby znalazła się na miejscu szlachcianki to potrafiłem sobie wyobrazić że prawdopodobnie całe zajście nie wyglądałoby bardzo inaczej - przebieg, jak również i finał. Prawdopodobnie również byłaby wdzięczna i zapisała podobny list - niosący nadzieję na polepszenie zdrowia. Również by dostała w odpowiedzi podobny potok cierpkich zdań od młodszej Wesley?
- O, faktycznie mieszkacie blisko i mocno... przytulnie? - strzelam oglądając przestrzeń nie większą od mojej nokturnowej kawalerki. Być może wyposażoną w lepszy sprzęt oraz porządniejsze podłogi czy ściany to jednak no spodziewałem się czegoś lepszego po aurorze - Starcza wam do pierwszego...?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
W sumie dobrze mi się rozmawiało z panem Bottem, bo on jakoś tak, nie omijał nic, ani nie zachowywał dla siebie, przez co szczerość zdawała mi się przez niego przemawiać. A szczerość - nawet ta najgorsza - przecież zawsze lepsza była, niż kłamstwo ładne. W ułudzie życie, to wcale nie było dobre rozwiązania. A właściwie żadne nie było.
- Ależ, wszak to nie przesada! - zaprzeczyłam, obruszając się lekko, uniosłam spojrzenie, by wzrok zawiesić na mężczyźnie obok, gdy mówił. Wydęłam też lekko usta marszcząc brwi. No bo niby rację miał też w swoich słowach. Że rzeczy miały prawo się zużywać, bo do używania służyły. A książka, nawet trochę pomogła, by urok nie trafił w tego chłopca. - A nie lepiej, od razu przyznać się do winy, którą na ramionach się nosi? - zapytałam, nie przestając marszczyć brwi. Bo plan sam w sobie nie należał do złych, tylko to nie mówienie zdawało się kompletnie do mnie nie pasować. - I nie wiem, kto by w ogóle mnie zatrudnić mógł. Mam piętnaście lat i choć wiele chcę, to niewiele mogę. - mruknęłam, bo już od jakiegoś czasu zastanawiałam się nad tym, żeby trochę dorobić i zapracować, a potem powiedzieć coś Brendanowi, co też już od jakiegoś czasu moje myśli zaprzątało, ale kolejne zdanie które powiedział, aż sprawiło że wystrzeliłam przed niego i zatrzymałam się przed nim składając z radości dłonie. - Och! - wystrzeliło z moich ust. - Och! To doprawdy byłaby najbardziej pozytywna rzecz, jakiej udało mi się doświadczyć dzisiejszego dnia, jeśli rzeczywiście jest tak, jak pan mówi, panie Bott. - ożywiłam się, na samą myśl, że jednak nie wszystko stracone i pracę jednak podjąć bym gdzieś mogła. - No, oczywiście, poza ratunkiem z pana rąk. - dodałam, uśmiechając się. Obróciłam wokół własnej osi na pięcie, a potem ruszyłam znów, podskakując raz lekko z zadowoleniem. Zadarłam głowę ku górze z uśmiechem, obserwując jak chmury mkną po niebie. Na kolejne słowa odwracam się znów, by kontrolnie spojrzeć na mojego towarzysza.
- Ciekawy z pana człowiek, panie Bott. - stwierdzam otwarcie, przekrzywiając lekko głowę, nic więcej nie mówię na temat starć czy potyczek, już widzę nasza ulicę i klatkę, po której jeszcze tylko trzeba się wspiąć. Na kolejne słowa śmieję się lekko kręcąc głowę. Sama niezręcznie i zręcznie użyłam niespecjalnie kilka razy przy Brenie, trochę przez przypadek, rozbawiając tym innych i trochę mi zajmowało, nim zrozumiałam o co dokładnie chodzi.
Słowa pana Botta, po tym, jak wyrzuciłam z siebie frustrację dotycząc pani Victorii dotarły do mnie jak już wspinaliśmy się razem, po schodach ku górze.
- Naprawdę uważa pan, panie Bott, że zlecenie by ktoś wyprał płaszcz i napisanie listu, to jedyne co była w stanie zrobić, by okazać swą wdzięczność? - pytam zerkając na niego spokojnie, marszcząc lekko brwi. - Czy nie lepiej, albo bardziej odpowiednio byłoby podziękować - jeśli chciała - osobiście? Dla mnie wyglądało to tak, jakby zrobiła to bo tak należało, a nie bo pragnęła tego jej dusza. - pytam dalej powracając do wędrówki, którą na kilka chwil przerwałam. - Może to nie jej wina, że taka właśnie jest. Choć z drugiej strony, to my ponosimy odpowiedzialność za czyny których częścią jesteśmy. Charaktery jednostek nigdy nie są same z siebie, kształtują się przez i dzięki ludziom, którzy nam na drodze stają. Każda z poznanych osób - jeśli wpuścimy ją do życia - ma wpływ na nas, każda jest więc odrobinę winna, za to jacy jesteśmy. - kontynuuję pokonując jedne z ostatnich schodów. - Może nie jestem sprawiedliwa. Ale choć się staram, nie zawsze sprawiedliwą potrafię być. Co do chłopca, jeszcze nie wiem. Ale jak już myśli mi się wyklarują dam znać. - zatrzymuję się przed drzwiami, by otworzyć je kluczem i wejść do środka, wprowadzając za sobą pana Botta. Od razu do kuchni ruszam, i rzeczy do robienia obiadu zaczynam przygotowywać.
- Brendan rzadko też o własnej wygodnie myśli, większość myśli pracy poświęcając. - powiedziałam w ramach wyjaśnienia, zabierając się za krojenie warzyw. Borkuły, kalafior, marchewka, po kolei miały iść pod mój nóż. - Nie brakuje nam na nic, panie Bott. Chcę porozmawiać z Brendanem o najęciu nowego mieszkania, ale potrzebowałabym pracy, żeby nie musiał tylko sam martwić się utrzymaniem nas obojga. Myślę, że spokojnie połączę naukę z pracą, nie zaniedbując tego pierwszego. - oznajmiłam swobodnie, nalewając do garnka wody i wstawiając na kuchenkę. - Napije się pan czegoś? - pytam, zajmując się teraz ziemniakami, które należało przecież obrać.
- Ależ, wszak to nie przesada! - zaprzeczyłam, obruszając się lekko, uniosłam spojrzenie, by wzrok zawiesić na mężczyźnie obok, gdy mówił. Wydęłam też lekko usta marszcząc brwi. No bo niby rację miał też w swoich słowach. Że rzeczy miały prawo się zużywać, bo do używania służyły. A książka, nawet trochę pomogła, by urok nie trafił w tego chłopca. - A nie lepiej, od razu przyznać się do winy, którą na ramionach się nosi? - zapytałam, nie przestając marszczyć brwi. Bo plan sam w sobie nie należał do złych, tylko to nie mówienie zdawało się kompletnie do mnie nie pasować. - I nie wiem, kto by w ogóle mnie zatrudnić mógł. Mam piętnaście lat i choć wiele chcę, to niewiele mogę. - mruknęłam, bo już od jakiegoś czasu zastanawiałam się nad tym, żeby trochę dorobić i zapracować, a potem powiedzieć coś Brendanowi, co też już od jakiegoś czasu moje myśli zaprzątało, ale kolejne zdanie które powiedział, aż sprawiło że wystrzeliłam przed niego i zatrzymałam się przed nim składając z radości dłonie. - Och! - wystrzeliło z moich ust. - Och! To doprawdy byłaby najbardziej pozytywna rzecz, jakiej udało mi się doświadczyć dzisiejszego dnia, jeśli rzeczywiście jest tak, jak pan mówi, panie Bott. - ożywiłam się, na samą myśl, że jednak nie wszystko stracone i pracę jednak podjąć bym gdzieś mogła. - No, oczywiście, poza ratunkiem z pana rąk. - dodałam, uśmiechając się. Obróciłam wokół własnej osi na pięcie, a potem ruszyłam znów, podskakując raz lekko z zadowoleniem. Zadarłam głowę ku górze z uśmiechem, obserwując jak chmury mkną po niebie. Na kolejne słowa odwracam się znów, by kontrolnie spojrzeć na mojego towarzysza.
- Ciekawy z pana człowiek, panie Bott. - stwierdzam otwarcie, przekrzywiając lekko głowę, nic więcej nie mówię na temat starć czy potyczek, już widzę nasza ulicę i klatkę, po której jeszcze tylko trzeba się wspiąć. Na kolejne słowa śmieję się lekko kręcąc głowę. Sama niezręcznie i zręcznie użyłam niespecjalnie kilka razy przy Brenie, trochę przez przypadek, rozbawiając tym innych i trochę mi zajmowało, nim zrozumiałam o co dokładnie chodzi.
Słowa pana Botta, po tym, jak wyrzuciłam z siebie frustrację dotycząc pani Victorii dotarły do mnie jak już wspinaliśmy się razem, po schodach ku górze.
- Naprawdę uważa pan, panie Bott, że zlecenie by ktoś wyprał płaszcz i napisanie listu, to jedyne co była w stanie zrobić, by okazać swą wdzięczność? - pytam zerkając na niego spokojnie, marszcząc lekko brwi. - Czy nie lepiej, albo bardziej odpowiednio byłoby podziękować - jeśli chciała - osobiście? Dla mnie wyglądało to tak, jakby zrobiła to bo tak należało, a nie bo pragnęła tego jej dusza. - pytam dalej powracając do wędrówki, którą na kilka chwil przerwałam. - Może to nie jej wina, że taka właśnie jest. Choć z drugiej strony, to my ponosimy odpowiedzialność za czyny których częścią jesteśmy. Charaktery jednostek nigdy nie są same z siebie, kształtują się przez i dzięki ludziom, którzy nam na drodze stają. Każda z poznanych osób - jeśli wpuścimy ją do życia - ma wpływ na nas, każda jest więc odrobinę winna, za to jacy jesteśmy. - kontynuuję pokonując jedne z ostatnich schodów. - Może nie jestem sprawiedliwa. Ale choć się staram, nie zawsze sprawiedliwą potrafię być. Co do chłopca, jeszcze nie wiem. Ale jak już myśli mi się wyklarują dam znać. - zatrzymuję się przed drzwiami, by otworzyć je kluczem i wejść do środka, wprowadzając za sobą pana Botta. Od razu do kuchni ruszam, i rzeczy do robienia obiadu zaczynam przygotowywać.
- Brendan rzadko też o własnej wygodnie myśli, większość myśli pracy poświęcając. - powiedziałam w ramach wyjaśnienia, zabierając się za krojenie warzyw. Borkuły, kalafior, marchewka, po kolei miały iść pod mój nóż. - Nie brakuje nam na nic, panie Bott. Chcę porozmawiać z Brendanem o najęciu nowego mieszkania, ale potrzebowałabym pracy, żeby nie musiał tylko sam martwić się utrzymaniem nas obojga. Myślę, że spokojnie połączę naukę z pracą, nie zaniedbując tego pierwszego. - oznajmiłam swobodnie, nalewając do garnka wody i wstawiając na kuchenkę. - Napije się pan czegoś? - pytam, zajmując się teraz ziemniakami, które należało przecież obrać.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
To był długi i ciężki dzień - jeden z tych, po których pije się łyk ognistej i kładzie się spać w ubraniu, by noc minęła jak najszybciej. Zawalił sprawę prowadzoną od tygodnia - dał uciec ściganemu - pod koniec dnia przeprowadzając trening, który jeden z zasiedziałych kursantów przypłacił poważną kontuzją. Kontuzją, którą należało zaprotokołować, udowadniając trzem przełożonym, że nie była winą samego Brendana, na końcu oddając emocje w wyczerpującym - samotnym już - treningu własnym. W trakcie zaczął padać deszcz - a mokry był jeszcze bardziej zły. Skórzana kapa zamiast peleryny wisiała na nim szmata, ogniste włosy oklapły pod ciężarem wilgoci, a podeszwy jego butów zostawiały brudne błotniste ślady. Kiedy bez zapowiedzi otworzył kluczem drzwi i znalazł się w środku, spodziewał się co prawda zapalonego światła i zapracowanej w kuchni siostry, ale bynajmniej nie spodziewał się gościa, i to ze wszystkich możliwych gości najmniej proszonego. Z początku nie dowierzał, kiedy, utkwiwszy spojrzenie na twarzy Botta, nie oglądając się za siebie zatrzaskiwał za sobą drzwi, a potem - zrzucał ze stóp buty. Przez moment poczuł się, jakby przed chwilą ktoś bardzo mocno uderzył go w głowę - na tyle mocno, by zgubił bardzo ważne wspomnienia. Takie jak: gdzie i kiedy poznał ze sobą tych dwojga albo gdzie i kiedy przekazał Neali, że Matthew Bott to odpowiednie towarzystwo dla niej. Wiedział, że jego siostra to rozsądna i dobra dziewczyna, być może ten drań się tutaj włamał, a ona z grzeczności stwierdziła, że skoro już znalazł się w środku, to przygotuje mu ciepły posiłek, innego wytłumaczenia na ten nonsens znaleźć nie potrafił.
- Neala - zwrócił się do siostry, być może niezbyt grzecznie ignorując osobę samego gościa - nie pierwszy i nie ostatni raz. Z Bottem po prostu nie miało sensu gadać. Zsunął z ramion przemoczoną kapę, zawieszając ją na jednym ze ściennych wieszaków. - Co on tu robi? - zapytał wprost, nie siląc się na zbędne uprzejmości, rzecz jasna na myśli mając Botta. Nie mógł dosłyszeć sensu ich wcześniejszych rozmów, sam kontekst zaś wydawał się tak absurdalny - że bardziej już się wydać nie mógł. Przeciągnął dłonią po mokrych włosach jakby sądząc, że w ten sposób je osuszy, nie ruszając się z przejścia - być może Bott będzie potrzebował pomocy z otwarciem mu drzwi. Wydawał się całkiem dobrze ugoszczony, a przecież źle by było, gdyby się tu zasiedział zbyt długo.
Proszę, powiedz, że sam tu przylazł, a ty mu przypadkiem otworzyłaś.
- Neala - zwrócił się do siostry, być może niezbyt grzecznie ignorując osobę samego gościa - nie pierwszy i nie ostatni raz. Z Bottem po prostu nie miało sensu gadać. Zsunął z ramion przemoczoną kapę, zawieszając ją na jednym ze ściennych wieszaków. - Co on tu robi? - zapytał wprost, nie siląc się na zbędne uprzejmości, rzecz jasna na myśli mając Botta. Nie mógł dosłyszeć sensu ich wcześniejszych rozmów, sam kontekst zaś wydawał się tak absurdalny - że bardziej już się wydać nie mógł. Przeciągnął dłonią po mokrych włosach jakby sądząc, że w ten sposób je osuszy, nie ruszając się z przejścia - być może Bott będzie potrzebował pomocy z otwarciem mu drzwi. Wydawał się całkiem dobrze ugoszczony, a przecież źle by było, gdyby się tu zasiedział zbyt długo.
Proszę, powiedz, że sam tu przylazł, a ty mu przypadkiem otworzyłaś.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- No nie. Pomyśl - tak teraz się przyznasz, a nim odkupisz książkę to ta osoba już zdąży sobie sama kupić. Trudno może być potem spłacić taką winę, a tak to myk-myk i od razu wszyscy szczęśliwi. Ty się przyznasz, właścicielce książki będzie tylko przez chwilę źle bo przecież od razu podsuniesz pod nos jej odkupioną własność. Po fakcie dokonanym ją postawisz to przecież nie odmówi rekompensaty. No lepiej być nie będzie, mała - nauczony byłem, że źle było mieć jakiekolwiek długi. Zwłaszcza wina na Nokturnie potrafiła być wyjątkowo droga. Trzeba było zawsze więc jej unikać. Być na czysto.
Praskam pod nosem słysząc o tym jaka to dobroć ją spotkała z powodu tego, że to akurat ja zajrzałem do takiej, a nie innej uliczki. Schlebiało mi to, a uczucie satysfakcji przyjemnie grzało od wewnątrz.
- Matt wystarczy - mówię jej - Mój kuzyn planuje we wrześniu otworzyć swój własną cukiernię. Bertie Bott - jeżeli odwiedzasz czasem słodką próżność to mogłaś mieć z nim kiedyś styczność. Mniejwięcej mojego wzrostu, wieczny szczękościsk twarzy i baranio poskręcane blond włosy. Na pewno przyda mus się pomoc w porządkowaniu. To raczej jest coś co może robić każdy więc dlaczego by nie ty, prawda? - puściłem jej oczko pozwalając prowadzić się uliczkami w stronę kamienicy. Wiedziałem, tak na oko, w jakiej dzielnicy gnieździ się Brendan, lecz nigdy nie byłem w jego mieszkaniu. Tak właściwie budziły się we mnie w związku z tym jakieś obawy jednak przekornie, a może głupio, wychodziłem im na przeciw stawiając kolejne kroki po schodach.
- Tak. Czasem tak - nie było w moich słowach żadnego zawahania. Światem rządziły zasady. Można było je łamać i wymijać, lecz również zasadach. Inny, lecz jednak - Jak dla mnie twój brat pomógł jej na swój sposób, ona podziękowała na swój. I na tym koniec tematu. Nie ma co się złościć i zaprzątać sobie głowy takim gównem, mała - wzruszyłem ramionami rezygnując z tłumaczeń. Była w końcu jego siostrą. Prawdopodobnie nie zrozumie - To będę wypatrywał sowy - zakończyłem przyjaźnie nieco zaskoczony tą deklaracją informowania mnie o swoich myślach.
Wparowałem do mieszkania aurora. Rozglądałem się po nim czując się nieco jak u siebie z tą różnicą, że nie musiałem uważać na to czy pod nogami pałęta mi się jakiś przeklęty artefakt. Zaprowadzony do kuchni rozsiadłem się na przysuniętym przez siebie krześle słuchając o przeprowadzackowych planach. Gdy pada pytanie o coś do picia to niepewnie rzucam: - Ognistej..? - rzucam widząc z ukosa stojącą gdzieś w kącie napoczętą butelkę, a potem kończę myśl - Też prawdopodobnie będę niedługo zmieniał miejsce zamieszkania. Jeżeli ustalicie coś w tej kwestii to możesz się do mnie odezwać. Mam trochę znajomości w Londynie - magicznym i nie magicznym. Mogę się popytać jak ustalicie jakieś konkrety to złapiecie się może na jakąś okazję - to całkiem zabawne było, że właściwie znajdowanie innym pracy czy też porządnego mieszkania szło mi lepiej niż organizowanie tego wszystkiego sobie samemu. To pewnie dlatego, że lubiłem posmak cudzej wdzięczności.
Sielankowo i swojsko czas mi płynął w towarzystwie takiej typowej gosposi domowej. Lejący za oknem deszcz dodawał jakiegoś takiego relaksującego tła. Cieszyłem się, że jednak zdecydowałem się zaakceptować zaproszenie na obiad. W innym wypadku to pewnie w tym momencie przemakałbym do suchej nitki. Trochę się to wszystko posypało kiedy pojawił się Pan Domu. Nie żebym się tego nie spodziewał, tego, że będzie patrzył na mnie spode łba. Brakowało jeszcze by jakieś commotio rąbnęło wprost z jego źrenic ku mnie. Co prawda początkowo się uśmiechnąłem wnosząc toast zawartością szklanki - Spotkałem ją w okolicy Horizont Alley i wyratowałem. Nie musisz dziękować - niemalże wypiąłem z dumy pierś. Tej prawdziwej i tej większej - teatralnej. Widząc jednak jak mnie ignoruje wywróciłem oczami i skrzywiłem w niesmaku - Nie rób scen, Bren. Miej trochę szacunku do kobiety pracującej w kuchni i nie zarzucaj jej swoim podłym humorem. Nie chcesz chyba narobić bałaganu, co?- nie miałem pojęcia czy to wtrącenie naznaczone nutą groźby faktycznego oporu coś da biorąc pod uwagę, jak w poważaniu miał moją egzystencję, lecz kto nie próbuje ten nie pije - hej!
Praskam pod nosem słysząc o tym jaka to dobroć ją spotkała z powodu tego, że to akurat ja zajrzałem do takiej, a nie innej uliczki. Schlebiało mi to, a uczucie satysfakcji przyjemnie grzało od wewnątrz.
- Matt wystarczy - mówię jej - Mój kuzyn planuje we wrześniu otworzyć swój własną cukiernię. Bertie Bott - jeżeli odwiedzasz czasem słodką próżność to mogłaś mieć z nim kiedyś styczność. Mniejwięcej mojego wzrostu, wieczny szczękościsk twarzy i baranio poskręcane blond włosy. Na pewno przyda mus się pomoc w porządkowaniu. To raczej jest coś co może robić każdy więc dlaczego by nie ty, prawda? - puściłem jej oczko pozwalając prowadzić się uliczkami w stronę kamienicy. Wiedziałem, tak na oko, w jakiej dzielnicy gnieździ się Brendan, lecz nigdy nie byłem w jego mieszkaniu. Tak właściwie budziły się we mnie w związku z tym jakieś obawy jednak przekornie, a może głupio, wychodziłem im na przeciw stawiając kolejne kroki po schodach.
- Tak. Czasem tak - nie było w moich słowach żadnego zawahania. Światem rządziły zasady. Można było je łamać i wymijać, lecz również zasadach. Inny, lecz jednak - Jak dla mnie twój brat pomógł jej na swój sposób, ona podziękowała na swój. I na tym koniec tematu. Nie ma co się złościć i zaprzątać sobie głowy takim gównem, mała - wzruszyłem ramionami rezygnując z tłumaczeń. Była w końcu jego siostrą. Prawdopodobnie nie zrozumie - To będę wypatrywał sowy - zakończyłem przyjaźnie nieco zaskoczony tą deklaracją informowania mnie o swoich myślach.
Wparowałem do mieszkania aurora. Rozglądałem się po nim czując się nieco jak u siebie z tą różnicą, że nie musiałem uważać na to czy pod nogami pałęta mi się jakiś przeklęty artefakt. Zaprowadzony do kuchni rozsiadłem się na przysuniętym przez siebie krześle słuchając o przeprowadzackowych planach. Gdy pada pytanie o coś do picia to niepewnie rzucam: - Ognistej..? - rzucam widząc z ukosa stojącą gdzieś w kącie napoczętą butelkę, a potem kończę myśl - Też prawdopodobnie będę niedługo zmieniał miejsce zamieszkania. Jeżeli ustalicie coś w tej kwestii to możesz się do mnie odezwać. Mam trochę znajomości w Londynie - magicznym i nie magicznym. Mogę się popytać jak ustalicie jakieś konkrety to złapiecie się może na jakąś okazję - to całkiem zabawne było, że właściwie znajdowanie innym pracy czy też porządnego mieszkania szło mi lepiej niż organizowanie tego wszystkiego sobie samemu. To pewnie dlatego, że lubiłem posmak cudzej wdzięczności.
Sielankowo i swojsko czas mi płynął w towarzystwie takiej typowej gosposi domowej. Lejący za oknem deszcz dodawał jakiegoś takiego relaksującego tła. Cieszyłem się, że jednak zdecydowałem się zaakceptować zaproszenie na obiad. W innym wypadku to pewnie w tym momencie przemakałbym do suchej nitki. Trochę się to wszystko posypało kiedy pojawił się Pan Domu. Nie żebym się tego nie spodziewał, tego, że będzie patrzył na mnie spode łba. Brakowało jeszcze by jakieś commotio rąbnęło wprost z jego źrenic ku mnie. Co prawda początkowo się uśmiechnąłem wnosząc toast zawartością szklanki - Spotkałem ją w okolicy Horizont Alley i wyratowałem. Nie musisz dziękować - niemalże wypiąłem z dumy pierś. Tej prawdziwej i tej większej - teatralnej. Widząc jednak jak mnie ignoruje wywróciłem oczami i skrzywiłem w niesmaku - Nie rób scen, Bren. Miej trochę szacunku do kobiety pracującej w kuchni i nie zarzucaj jej swoim podłym humorem. Nie chcesz chyba narobić bałaganu, co?- nie miałem pojęcia czy to wtrącenie naznaczone nutą groźby faktycznego oporu coś da biorąc pod uwagę, jak w poważaniu miał moją egzystencję, lecz kto nie próbuje ten nie pije - hej!
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Uniosłam lekko brwi, gdy pan Bott jednak inną wizję na tę książkę miał niż ja. Zmarszczyłam zaraz brwi zastanawiając się nad jego słowami. Przez chwilę myślałam i zastanawiałam się nad tym wszystkim. Ale jakoś tak.. westchnęłam i pokręciłam głową.
- Nie umiałabym tak chyba. Wolę powiedzieć, że stało się tak a nie inaczej. A książkę odkupię jak tylko móc będę. Bo inaczej to kłamać bym musiała, że jeszcze czytam, że nie skończona jeszcze jest. A ja kłamać dokładnie nie tyle co nie umiem, co bardziej nie lubię. Jakaś się wtedy mało czysta zdaję sobie. - tłumaczę spokojnie. Z twarzy znika jednak zaraz mi to myślenie i marszczenie i uśmiecham się. - Ale dziękuję. Czasem łatwiej jest podjąć decyzję co do działania, jak ma się ją z kim skonfrontować. - powiedziałam jeszcze zabierając się powoli do zbierania i składania wszystkich rzeczy które do zrobienia jedzenia potrzebne były. Właściwie to byłam wdzięczna, bo trudno jednoznacznie określić, jak cała sytuacja mogłaby się skończyć, gdyby właśnie wtedy tamtędy nie przechodził. Wolałam chyba o tym nie myśleć. Znaczy, liczyłam na to, że jakoś udałoby mi sobie z nimi poradzić, ale na pewno nie poradziłabym sobie z nimi tak szybko, jak szybko zrobił to pan Bott. Przeniosłam znad marchewki na niego spojrzenie gdy pozwolił bym zwracała się do niego jedynie imieniem. Skinęłam głową, przyjmując do wiadomości to polecenie. Odłożyłam warzywo by sięgnąć zaraz po drugie. Obrałam ich kilka i pokroiłam w kostkę wrzucając do miseczki.
- Oh, to musi być dla niego nie lada radość i jeszcze większe wyzwanie! - powiedziałam z entuzjazmem który przebijał się przez głoski bo i tak też właśnie uważałam. Na pewno musiał się cieszyć, że będzie pracował dla i na siebie, ale mnie samą jednocześnie to by chyba w jakis sposób przerażało. - Świetnie sprzątam! - zapewniłam go też zaraz, by odwrócić się do bratu i zabrać za krojenie mięsa z którego dzisiaj zamierzałam zrobić kotlety. Brwi znów mi się same zmarszczyły na jego słowa. Zdecydowanie w tym jednym temacie różne punkty patrzenia mieliśmy i chyba nad tym nie dało się przejść. znaczy przejść się dało, ale nie dało się dojść do wniosku, który byłby dla nas jednaki.
- Dobrze, napiszę o ile nie zapomnę. Nie powinnam, raczej pamiętam o obiecanych listach. - mówię zerkając do ziemniaków i przypominając sobie, że soli do nich nie wzięłam i nie nasypałam. Zaraz na kuchence stawiam drugi garnek, do którego wrzucam pokrojone w kostki marchewki. Gdy pada nazwa alkoholu rozglądam się po pomieszczeniu odnajdując ją. Biorę w dłoń i stawiam przed nim razem z jedną ze szklanek. W końcu, skoro był znajomym Brendana to Bren nie powinien się za to pogniewać, prawda? - Mam już pewien plan, panie Bott… Matt. Ale na razie nie chcę mówić, żeby nie zapeszyć. - podzieliłam się z nim pewną myślą. Ale póki nic nie było pewne, to naprawdę większość dla siebie wolałam zachować. Wzięłam widelec i sprawdziłam ziemniaki, ale nadal wiele im jeszcze brakowało do tego, by zdatne do jedzenia były. Zerknęłam w kierunku zegara, powoli zbliżał się czas w którym Brendan wracał do domu. Zajęłam się rozbijaniem kotletów i ich przyprawianiem
Kiedy drzwi otworzyły się informując o przyjściu Brendana właściwie większość była już gotowa. Ziemniaki odcedzone, marchewka z groszkiem ciepła, a kotlety właśnie lądowały koło nich na talerzach. Zatrzymałam się jednak nad trzecim słysząc głos brata. Ten głos. Popełniłam gdzieś błąd, ale nie potrafiłam dostrzec gdzie. Położyłam mięso i skonsternowana odwróciłam się w kierunku brata. Już coś miałam powiedzieć, ale pierwszy odezwał się pan Bott. Najpierw chciała potwierdzić, ale jego późniejsze słowa sprawiły, że poczerwieniała cała a ścierka którą trzymała ze świstem pomknęła ku jego słowie.
- Panie Bott… Matt! - powiedziała z wyrzutem i złością która znalazła się na twarzy. - Kobiety wszystkie należy cenić i to nie za to, że ziemniaki ugotować potrafią. Do tego też ma się siostry, żony, czy bratnie dusze, by w razie podłego humoru pomóc mogły. - zaraz jednak rzuciła ścierką na blat i spojrzała na brata. - To prawda. Próbowałam pomóc, ale skończyłam potrzebując pomocy. - stwierdziła wzruszając lekko ramionami. Zgarnęłam jeden z talerzy i postawiła go przy wolnym miejscu. - Siadaj, pewnie jesteś głodny. - zawyrokowała, drugi postawiłam przed panem Bottem, a trzeci ustawiłam dla siebie. - Możecie się kłócić jedząc w najgorszym wypadku będziecie źli, ale żołądki pełne będa. - zawyrokowała kompletnie nie wzruszona. Widziała już wcześniej męskie przepychanki(czy może raczej chłopięce), a po reakcji Brendana sądziła, że pan Bott jednak nie był takim znajomym, jak myślała że jest. Może i pomyliła się w ocenie sytuacji, ale nie zamierzała czekać aż obiad wystygnie. Zimny nie smakował dobrze. Sięgnęła po sztućce i zajęłam się jedzeniem trochę ciekawa, ale jednocześnie czując się trochę winną za sytuację, która miała miejsce.
- Nie umiałabym tak chyba. Wolę powiedzieć, że stało się tak a nie inaczej. A książkę odkupię jak tylko móc będę. Bo inaczej to kłamać bym musiała, że jeszcze czytam, że nie skończona jeszcze jest. A ja kłamać dokładnie nie tyle co nie umiem, co bardziej nie lubię. Jakaś się wtedy mało czysta zdaję sobie. - tłumaczę spokojnie. Z twarzy znika jednak zaraz mi to myślenie i marszczenie i uśmiecham się. - Ale dziękuję. Czasem łatwiej jest podjąć decyzję co do działania, jak ma się ją z kim skonfrontować. - powiedziałam jeszcze zabierając się powoli do zbierania i składania wszystkich rzeczy które do zrobienia jedzenia potrzebne były. Właściwie to byłam wdzięczna, bo trudno jednoznacznie określić, jak cała sytuacja mogłaby się skończyć, gdyby właśnie wtedy tamtędy nie przechodził. Wolałam chyba o tym nie myśleć. Znaczy, liczyłam na to, że jakoś udałoby mi sobie z nimi poradzić, ale na pewno nie poradziłabym sobie z nimi tak szybko, jak szybko zrobił to pan Bott. Przeniosłam znad marchewki na niego spojrzenie gdy pozwolił bym zwracała się do niego jedynie imieniem. Skinęłam głową, przyjmując do wiadomości to polecenie. Odłożyłam warzywo by sięgnąć zaraz po drugie. Obrałam ich kilka i pokroiłam w kostkę wrzucając do miseczki.
- Oh, to musi być dla niego nie lada radość i jeszcze większe wyzwanie! - powiedziałam z entuzjazmem który przebijał się przez głoski bo i tak też właśnie uważałam. Na pewno musiał się cieszyć, że będzie pracował dla i na siebie, ale mnie samą jednocześnie to by chyba w jakis sposób przerażało. - Świetnie sprzątam! - zapewniłam go też zaraz, by odwrócić się do bratu i zabrać za krojenie mięsa z którego dzisiaj zamierzałam zrobić kotlety. Brwi znów mi się same zmarszczyły na jego słowa. Zdecydowanie w tym jednym temacie różne punkty patrzenia mieliśmy i chyba nad tym nie dało się przejść. znaczy przejść się dało, ale nie dało się dojść do wniosku, który byłby dla nas jednaki.
- Dobrze, napiszę o ile nie zapomnę. Nie powinnam, raczej pamiętam o obiecanych listach. - mówię zerkając do ziemniaków i przypominając sobie, że soli do nich nie wzięłam i nie nasypałam. Zaraz na kuchence stawiam drugi garnek, do którego wrzucam pokrojone w kostki marchewki. Gdy pada nazwa alkoholu rozglądam się po pomieszczeniu odnajdując ją. Biorę w dłoń i stawiam przed nim razem z jedną ze szklanek. W końcu, skoro był znajomym Brendana to Bren nie powinien się za to pogniewać, prawda? - Mam już pewien plan, panie Bott… Matt. Ale na razie nie chcę mówić, żeby nie zapeszyć. - podzieliłam się z nim pewną myślą. Ale póki nic nie było pewne, to naprawdę większość dla siebie wolałam zachować. Wzięłam widelec i sprawdziłam ziemniaki, ale nadal wiele im jeszcze brakowało do tego, by zdatne do jedzenia były. Zerknęłam w kierunku zegara, powoli zbliżał się czas w którym Brendan wracał do domu. Zajęłam się rozbijaniem kotletów i ich przyprawianiem
Kiedy drzwi otworzyły się informując o przyjściu Brendana właściwie większość była już gotowa. Ziemniaki odcedzone, marchewka z groszkiem ciepła, a kotlety właśnie lądowały koło nich na talerzach. Zatrzymałam się jednak nad trzecim słysząc głos brata. Ten głos. Popełniłam gdzieś błąd, ale nie potrafiłam dostrzec gdzie. Położyłam mięso i skonsternowana odwróciłam się w kierunku brata. Już coś miałam powiedzieć, ale pierwszy odezwał się pan Bott. Najpierw chciała potwierdzić, ale jego późniejsze słowa sprawiły, że poczerwieniała cała a ścierka którą trzymała ze świstem pomknęła ku jego słowie.
- Panie Bott… Matt! - powiedziała z wyrzutem i złością która znalazła się na twarzy. - Kobiety wszystkie należy cenić i to nie za to, że ziemniaki ugotować potrafią. Do tego też ma się siostry, żony, czy bratnie dusze, by w razie podłego humoru pomóc mogły. - zaraz jednak rzuciła ścierką na blat i spojrzała na brata. - To prawda. Próbowałam pomóc, ale skończyłam potrzebując pomocy. - stwierdziła wzruszając lekko ramionami. Zgarnęłam jeden z talerzy i postawiła go przy wolnym miejscu. - Siadaj, pewnie jesteś głodny. - zawyrokowała, drugi postawiłam przed panem Bottem, a trzeci ustawiłam dla siebie. - Możecie się kłócić jedząc w najgorszym wypadku będziecie źli, ale żołądki pełne będa. - zawyrokowała kompletnie nie wzruszona. Widziała już wcześniej męskie przepychanki(czy może raczej chłopięce), a po reakcji Brendana sądziła, że pan Bott jednak nie był takim znajomym, jak myślała że jest. Może i pomyliła się w ocenie sytuacji, ale nie zamierzała czekać aż obiad wystygnie. Zimny nie smakował dobrze. Sięgnęła po sztućce i zajęłam się jedzeniem trochę ciekawa, ale jednocześnie czując się trochę winną za sytuację, która miała miejsce.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Patrzył na Matta tym samym lodowatym spojrzeniem, bez drgnięcia ust, kiedy Bott - siedząc na jego krześle i pod jego dachem - wznosił toast za radosny dzień. Jego arogancja i bezczelność doprowadzały niekiedy (zawsze?) do szewskiej pasji, prawda, ale dziś Matthew przeszedł samego siebie, wpychając się do jego mieszkania. Wsłuchiwał się w jego słowa bez zrozumienia i z niechęcią, nie do końca pojmując ich znaczenie - przeciągnął spojrzenie na siostrę, kiedy wyznał, że ją uratował, i powrócił nim znów do niego, słysząc znaczącą przestrogę. Tu go miał - nie zamierzał robić przy Neali bałaganu ani wyciągać brudów, których słuchać nie powinna. W zasadzie w ogóle nie powinna z brudem siedzieć, ale to już była rozmowa na inny czas. Ale nim zdążył mu odpowiedzieć - Bott oberwał od Neali kuchenną ścierą, lekko rozjaśniając twarz Brendana uśmiechem. Nawet Bott nie był takim idiotą, żeby oddawać piętnastolatce - ale na wszelki wypadek zabrał ścierkę i zmiął ją w ręce krótko po tym, jak wylądowała na stole; łokciem wspierając się o oparcie drugiego krzesła. Musiał przyznać, że gdyby wiedział, co spotka go w domu, szybko przekonałby się do natychmiastowego wzięcia na siebie dzisiejszego nocnego patrolu.
- W co się wpakowałaś? - zwrócił się do siostry, pomijając udział Botta, nie zamierzał przyjmować jego słów na wyrost, mogły być nadużyciem. - On - wskazał oskarżycielsko na Botta - znalazł się tam przypadkiem, tak? - Nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, że magicznie odnajdywał się wszędzie tam, gdzie pojawiały się kłopoty. Zbyt długo pracował też jako auror, by wierzyć w podobne przypadki, a właściwie jakiekolwiek przypadki. - Dziękuję, Neala, to wygląda wspaniale - westchnął z rezygnacją, spoglądając na apetyczny obiad - w przeciwieństwie do Botta potrafił uszanować cudzą pracę i nie zamierzał dyktować jej, co miała zrobić z przygotowanym przez siebie obiadem - choć najchętniej wyrzuciłby Botta za drzwi. - Ale nie chcemy też zatrzymywać naszego gościa zbyt długo - Jeśli nie mógł zrobić tego siłą - to mógł chociaż spróbować perswazją, nawet jeśli wiedział, że jego wysiłek na nic się nie zda. - Jesteś pewien, że nigdzie ci się nie śpieszy, Bott? - Rozbawienie wywołane uderzeniem ścierki zniknęło z jego twarzy, powróciła właściwsza mu ponurość - i spojrzenie ciskające gromy. Nie był tu mile widziany, ale o tym doskonale wiedział.
- W co się wpakowałaś? - zwrócił się do siostry, pomijając udział Botta, nie zamierzał przyjmować jego słów na wyrost, mogły być nadużyciem. - On - wskazał oskarżycielsko na Botta - znalazł się tam przypadkiem, tak? - Nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, że magicznie odnajdywał się wszędzie tam, gdzie pojawiały się kłopoty. Zbyt długo pracował też jako auror, by wierzyć w podobne przypadki, a właściwie jakiekolwiek przypadki. - Dziękuję, Neala, to wygląda wspaniale - westchnął z rezygnacją, spoglądając na apetyczny obiad - w przeciwieństwie do Botta potrafił uszanować cudzą pracę i nie zamierzał dyktować jej, co miała zrobić z przygotowanym przez siebie obiadem - choć najchętniej wyrzuciłby Botta za drzwi. - Ale nie chcemy też zatrzymywać naszego gościa zbyt długo - Jeśli nie mógł zrobić tego siłą - to mógł chociaż spróbować perswazją, nawet jeśli wiedział, że jego wysiłek na nic się nie zda. - Jesteś pewien, że nigdzie ci się nie śpieszy, Bott? - Rozbawienie wywołane uderzeniem ścierki zniknęło z jego twarzy, powróciła właściwsza mu ponurość - i spojrzenie ciskające gromy. Nie był tu mile widziany, ale o tym doskonale wiedział.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czasem zapominałem czemu Brendan mnie irytował, lecz wychodziło na to, że problem nie leżał tylko w nim, a jego rodzinie. Ona też taka była - przesadnie dobra, za bardzo krystaliczna, książkowo dobra. Też sprawiała, że moje szare życie było przy niej, nich czarne. Denerwowało mnie to i wzbudzało zazdrość. Nie komentowałem już nic. Uśmiechnąłem się pusto dławiąc w sobie frustrację, pozwalając tematom płynąć dalej. Bertie, praca, mieszkania, listy - wszystko było przyziemną zwyczajnością wktórej się odnajdywałem. Potem pojawił się zaś Brendan i czułem się pierwszy raz od tygodnia, że jednak było to ostatnie miejsce w którym powinienem się znaleźć. Uczucie to poprawiło mi humor. Reakcja małej również. Zaśmiałem się beztrosko kiedy to szmatka przysłoniła mi widzenie. Ściągnąłem ją powoli mając łobuzersko przymknięte jedno oko.
- Ależ oczywiście. Cenię bez wyjątku. Ceniłbym chyba jeszcze bardziej gdybym tylko miał taką siostrę, jak ty, Neal - ściereczkę oddałem w chwili w której podsunięto mi obiad. Zrobiłem minę niewinnie zbitego psa w chwili w której dawny kolega z korytarza traktował mnie jak zło konieczne bądź powietrze. Oczywiście na pokaz. Prywatnie to kazałbym mu się w tym momencie przypadkiem udławić ziemniakiem. Było by to jednak za proste. Przynajmniej po tym jak udowodnił mi że prócz idealnie dobrym człowiekiem był również idealnie dobrym bratem. Poczułem się pewniej wiedząc, że jedyne co mi może zrobić to krzywo na mnie patrzeć. Nie posunie się dalej, prawda...? Nie przy niej, jak na dobrego brata przystało.
- Gdybyś nie był taki troskliwy to pomyślałbym, że chcesz mnie spławić, Brendan ale nie - nigdzie mi się nie śpieszy. Dopiero idę do portu rozejrzeć się za czymś. Jak jest coś o co chciałbyś bym popytał tak przy okazji to się nie krępuj. W końcu dzięki twojej siostrze zaoszczędzę na ciepłym posiłku. - zagrałem mu na nosie. Tak mi się przynajmniej wydawało bo poczułem się dobrze. Takiego też siebie (dobrego) pokazywałem na złość jemu. Moją nagroda miał być zaś obrazek Brendana wsuwającego obiad lewa dłonią pamiętając, że był praworęczny. Wlepiałem więc gały wyczekując tego momentu - Nie smakuje ci...? - spytałem niby to niewinnie przeżuwając beztrosko kolejny już kęs posiłku. Moja ciekawość rosła.
- Ależ oczywiście. Cenię bez wyjątku. Ceniłbym chyba jeszcze bardziej gdybym tylko miał taką siostrę, jak ty, Neal - ściereczkę oddałem w chwili w której podsunięto mi obiad. Zrobiłem minę niewinnie zbitego psa w chwili w której dawny kolega z korytarza traktował mnie jak zło konieczne bądź powietrze. Oczywiście na pokaz. Prywatnie to kazałbym mu się w tym momencie przypadkiem udławić ziemniakiem. Było by to jednak za proste. Przynajmniej po tym jak udowodnił mi że prócz idealnie dobrym człowiekiem był również idealnie dobrym bratem. Poczułem się pewniej wiedząc, że jedyne co mi może zrobić to krzywo na mnie patrzeć. Nie posunie się dalej, prawda...? Nie przy niej, jak na dobrego brata przystało.
- Gdybyś nie był taki troskliwy to pomyślałbym, że chcesz mnie spławić, Brendan ale nie - nigdzie mi się nie śpieszy. Dopiero idę do portu rozejrzeć się za czymś. Jak jest coś o co chciałbyś bym popytał tak przy okazji to się nie krępuj. W końcu dzięki twojej siostrze zaoszczędzę na ciepłym posiłku. - zagrałem mu na nosie. Tak mi się przynajmniej wydawało bo poczułem się dobrze. Takiego też siebie (dobrego) pokazywałem na złość jemu. Moją nagroda miał być zaś obrazek Brendana wsuwającego obiad lewa dłonią pamiętając, że był praworęczny. Wlepiałem więc gały wyczekując tego momentu - Nie smakuje ci...? - spytałem niby to niewinnie przeżuwając beztrosko kolejny już kęs posiłku. Moja ciekawość rosła.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Szmatka zatrzymała się na twarzy pana Botta, ale ten wcale nie zdawał się tym przejmować. Trochę w sumie ulgi mi to przyniosło. Bo on zły, jeszcze Brendan bardziej zły i ja w tym wszystkim. Nie, to nie wróżyło niczego dobrego. A zapowiadał się przecież tak miły obiad. Westchnęłam. Otworzyłam usta by zaraz je zamknąć. A potem wskazałam na niego ręką.
- No ja myślę. - powiedziałam jedynie. Złość jak przyszła, tak szybko wzięła i odeszła. Dziwna to była sytuacja, przynajmniej na taką właśnie mi się zdawała. Bo znów z jednej strony i pan Bott - Matt, całkiem w porządku się wydawał i wiedziałam, że Brendan taki jest. A jakieś dziwne coś jakby na pięcie we wszystko się wkradło i za nic nie byłam w stanie pojąć co się właściwie dzieje i dlaczego. Zmarszczyłam więc brwi, ale i to mi niewiele dało. Więc rozprostowałam je ponownie przesuwając spojrzeniem od jednej męskiej jednostki ku drugiej, próbując nie wyglądać na odrobinę zagubioną. Dopiero gdy Brendan odezwał się zawiesiłam na nim spojrzenie na dłużej. Pytanie sprawiało, że poczułam się trochę winna. Czerwień weszła mi na szyję - nie widziałam, ale ją poczułam. Jak zdradziecko pnie się ku górze. Bo przecież nic złego nie zrobiłam, ba nawet pomogłam komuś, a raczej próbowałam pomóc. Odchrząknęłam lekko.
- Do domu wracałam, Brendan. Ale trochę zasiedziałam się u kuzyneczki Frani, więc już zmierzchać zaczynało. I pamiętałam dokładnie twoje słowa, żeby po zmroku nie chodzić więc spieszyłam sie tak, jakby życie moje od tego zależało. - powiedziałam, zaczynając wprowadzać go w całą historię, choć po tym, jak to powiedziałam, zastanawiałam się, czy w ogóle dobrze zaczęłam. - I wiesz, szłam Horizont Alley i tam w uliczce dwóch wielkich gości zaczepiało małego jednego. A to trochę nie do końca sprawiedliwe. Więc chciałam mu pomóc. I właściwie no, wyrównaliśmy siły, ale on uciekł. I nie było za ciekawie. Trochę spalili książkę, którą dostałam od kuzyneczki Fani. A nawet nie trochę, a całkowicie. Tragedia, doprawdy. Ale pan Bott - Matt. Wziął i mi pomógł. - wzruszyłam lekko ramionami. Nie bardzo wiedziałam czy to było przypadkiem, czy nim właśnie nie było. - Powiedział, że się znacie. - wzruszyłam raz jeszcze ramionami, jakby uznając, że to właśnie ostatecznie całą sprawą przeciążyło. Bo ktoś kto znał Brendana, przecież nie mógł być zły. Znaczy, mógł, ale nie podejrzewałam o to kogoś, kto wziął i mi pomógł. Westchnęłam ponownie na kolejne słowa które między sobą wymienili.
- Chłopcy naprawdę są głupi. - stwierdziłam jedynie, sama zajmując się własnym talerzem, bo nie potrafiłam zrozumieć niczego z tego co właśnie się działo. Wolałam właśnie wziąć się za to jedzeni niż dalej próbować zrozumieć, bo nie byłam do końca pewna, czy zrozumienie tego jest w ogóle możliwe.
- No ja myślę. - powiedziałam jedynie. Złość jak przyszła, tak szybko wzięła i odeszła. Dziwna to była sytuacja, przynajmniej na taką właśnie mi się zdawała. Bo znów z jednej strony i pan Bott - Matt, całkiem w porządku się wydawał i wiedziałam, że Brendan taki jest. A jakieś dziwne coś jakby na pięcie we wszystko się wkradło i za nic nie byłam w stanie pojąć co się właściwie dzieje i dlaczego. Zmarszczyłam więc brwi, ale i to mi niewiele dało. Więc rozprostowałam je ponownie przesuwając spojrzeniem od jednej męskiej jednostki ku drugiej, próbując nie wyglądać na odrobinę zagubioną. Dopiero gdy Brendan odezwał się zawiesiłam na nim spojrzenie na dłużej. Pytanie sprawiało, że poczułam się trochę winna. Czerwień weszła mi na szyję - nie widziałam, ale ją poczułam. Jak zdradziecko pnie się ku górze. Bo przecież nic złego nie zrobiłam, ba nawet pomogłam komuś, a raczej próbowałam pomóc. Odchrząknęłam lekko.
- Do domu wracałam, Brendan. Ale trochę zasiedziałam się u kuzyneczki Frani, więc już zmierzchać zaczynało. I pamiętałam dokładnie twoje słowa, żeby po zmroku nie chodzić więc spieszyłam sie tak, jakby życie moje od tego zależało. - powiedziałam, zaczynając wprowadzać go w całą historię, choć po tym, jak to powiedziałam, zastanawiałam się, czy w ogóle dobrze zaczęłam. - I wiesz, szłam Horizont Alley i tam w uliczce dwóch wielkich gości zaczepiało małego jednego. A to trochę nie do końca sprawiedliwe. Więc chciałam mu pomóc. I właściwie no, wyrównaliśmy siły, ale on uciekł. I nie było za ciekawie. Trochę spalili książkę, którą dostałam od kuzyneczki Fani. A nawet nie trochę, a całkowicie. Tragedia, doprawdy. Ale pan Bott - Matt. Wziął i mi pomógł. - wzruszyłam lekko ramionami. Nie bardzo wiedziałam czy to było przypadkiem, czy nim właśnie nie było. - Powiedział, że się znacie. - wzruszyłam raz jeszcze ramionami, jakby uznając, że to właśnie ostatecznie całą sprawą przeciążyło. Bo ktoś kto znał Brendana, przecież nie mógł być zły. Znaczy, mógł, ale nie podejrzewałam o to kogoś, kto wziął i mi pomógł. Westchnęłam ponownie na kolejne słowa które między sobą wymienili.
- Chłopcy naprawdę są głupi. - stwierdziłam jedynie, sama zajmując się własnym talerzem, bo nie potrafiłam zrozumieć niczego z tego co właśnie się działo. Wolałam właśnie wziąć się za to jedzeni niż dalej próbować zrozumieć, bo nie byłam do końca pewna, czy zrozumienie tego jest w ogóle możliwe.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miał ochotę westchnąć - głośno, jak niedźwiedź przebudzony z zimowego snu, wciśnięty gdzieś pomiędzy młot a kowadło szukający sensownego rozwiązania. Historia Neali brzmiała absurdalnie, zgrywała bohaterkę, nie mógł jej za to winić, ale szczytem absurdu była rola Botta, który ostatecznie - wszystko na to wskazywało - faktycznie ją z tych tarapatów wybronił. Cholerny rycerz na białym koniu, łypnął na niego niechętnie błękitnym okiem, ze złością, bo wcale go w roli bohatera nie chciał widzieć. Nie pasowało mu to - to jak wsadzić osła w surdut i postawić przed pianinem: niby można, ale po co. Problem jednak narastał, jeśli faktycznie pomógł jego siostrze, był mu coś winien - co najmniej wdzięczność. I choć przez chwilę wahał się, czy nie można tego zaliczyć na poczet przeszłych przewin, to honor podpowiadał, że czas zaakceptować niewygodną rzeczywistość taką, jaką go została.
Nie do przesady - nie zamierzał mu przecież dziękować.
- Nie był czasem z tymi bandytami na ty? - zwrócił się do siostry lekko, bo choć bohaterstwa nie spodziewał się po tym człowieku, to mógł po prostu - zwyczajnie - poprosić kumpli, żeby znaleźli sobie inną rozrywkę. Wiedział, ze to jego środowisko. Nie ingerował w ich krótką wymianę zdań, choć nie podobało mu się, jak naiwnie Neala podchodziła do jego zapewnień. Była tylko dzieckiem - nie miała jeszcze gdzie nauczyć się nieufności - ale jej brak mógł kiedyś doprowadzić do tragedii. - Spławić? - powtórzył za nim niechętnie. Nie musiał udawać, naprawdę nie w smak mu było, że spławić się nie dał. - Skądże, strach pomyśleć, czym byś się w tym czasie zajął. Tu masz prawie jak w domu - w pierdlu - cztery ściany i gliniarz. - Tylko że nie bardzo lubił zabierać robotę do domu, Bott zresztą nie leżał w jego kompetencji - jego występki były oczywiste i częste, ale nie czarnoksięskie. Jeszcze nie. Bezpośrednio nie. Nigdy żadnemu nie pomógł? - Za czym zamierzasz się rozglądać w porcie, Bott? - Diable zielę, czarna robota, czy insza rozrywka, za którą znowu zamkną cię na dzień lub dwa? Może powinien zaoszczędzić policji roboty i od razu wysłać sowę do Figg.
- Co? - Nie od razu zrozumiał, dlaczego właściwie Bott sugerował mu, że obiad mu nie smakuje - nigdy nie był wybredny, dopiero po chwili jednak pojął, że jego nóż leżał po prawej stronie, widelec po lewej, a posiłek stygnął. Uczył się posługiwać lewą dłonią dzień po dniu, ale nie miał zwyczaju robić tego przy ludziach - a już na pewno nie przy takich jak on. Szlag jasny, brakowało tylko, żeby ktoś mu pokroił kotleta. Nie zamierzał łamać Neali serca odrzuceniem obiadu, nie zamierzał też jeść przy tym draniu i nagle poczuł, jak jego imadło zaczęło się bezlitośnie zaciskać. - Dla człowieka wychowanego pod celą to pewnie obce, ale jedząc posiłek przy stole, należy najpierw przełknąć, a potem mówić - odparł bez sensu - żuł w trakcie mówienia, przecież widział - szukając dla siebie czasu.
- Nie powinnaś wracać od Frances tak późno sama, mogłaś użyć jej sowy - zwrócił się do siostry, czerwień oblewająca jej twarz nie była sprawiedliwa - chciała dobrze. Ale nie był najlepszy w takie rozmowy, nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. - Co to była za książka? - Wciąż nie sięgnął sztućców.
Nie do przesady - nie zamierzał mu przecież dziękować.
- Nie był czasem z tymi bandytami na ty? - zwrócił się do siostry lekko, bo choć bohaterstwa nie spodziewał się po tym człowieku, to mógł po prostu - zwyczajnie - poprosić kumpli, żeby znaleźli sobie inną rozrywkę. Wiedział, ze to jego środowisko. Nie ingerował w ich krótką wymianę zdań, choć nie podobało mu się, jak naiwnie Neala podchodziła do jego zapewnień. Była tylko dzieckiem - nie miała jeszcze gdzie nauczyć się nieufności - ale jej brak mógł kiedyś doprowadzić do tragedii. - Spławić? - powtórzył za nim niechętnie. Nie musiał udawać, naprawdę nie w smak mu było, że spławić się nie dał. - Skądże, strach pomyśleć, czym byś się w tym czasie zajął. Tu masz prawie jak w domu - w pierdlu - cztery ściany i gliniarz. - Tylko że nie bardzo lubił zabierać robotę do domu, Bott zresztą nie leżał w jego kompetencji - jego występki były oczywiste i częste, ale nie czarnoksięskie. Jeszcze nie. Bezpośrednio nie. Nigdy żadnemu nie pomógł? - Za czym zamierzasz się rozglądać w porcie, Bott? - Diable zielę, czarna robota, czy insza rozrywka, za którą znowu zamkną cię na dzień lub dwa? Może powinien zaoszczędzić policji roboty i od razu wysłać sowę do Figg.
- Co? - Nie od razu zrozumiał, dlaczego właściwie Bott sugerował mu, że obiad mu nie smakuje - nigdy nie był wybredny, dopiero po chwili jednak pojął, że jego nóż leżał po prawej stronie, widelec po lewej, a posiłek stygnął. Uczył się posługiwać lewą dłonią dzień po dniu, ale nie miał zwyczaju robić tego przy ludziach - a już na pewno nie przy takich jak on. Szlag jasny, brakowało tylko, żeby ktoś mu pokroił kotleta. Nie zamierzał łamać Neali serca odrzuceniem obiadu, nie zamierzał też jeść przy tym draniu i nagle poczuł, jak jego imadło zaczęło się bezlitośnie zaciskać. - Dla człowieka wychowanego pod celą to pewnie obce, ale jedząc posiłek przy stole, należy najpierw przełknąć, a potem mówić - odparł bez sensu - żuł w trakcie mówienia, przecież widział - szukając dla siebie czasu.
- Nie powinnaś wracać od Frances tak późno sama, mogłaś użyć jej sowy - zwrócił się do siostry, czerwień oblewająca jej twarz nie była sprawiedliwa - chciała dobrze. Ale nie był najlepszy w takie rozmowy, nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. - Co to była za książka? - Wciąż nie sięgnął sztućców.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Latająca szmatka, szczypta oburzenia i przemijający jak ręką odjął gniew wpisywał się w moją codzienność. Nawet tą rodzinną. Nie mogłem się więc obruszyć czy poczuć się prawdziwie zbesztanym. Zareagowałem z tą sama frywolnością i swobodą jaką zabłyszczała Neala oddając jej oręż. Słuchałem potem jej raportu zdawanego Brendanowi z miejsca zbrodni i tak szczerze z chwili na chwilę przepełniało mnie coraz to większe samozadowolenie. Wyprostowałem się nawet w krześle tak by z dumą nadziać kotleta na widelec i odgryźć z niego kilka większych kęsów którymi zapchałem usta. I co, blado ci? - zuchwale poruszając brwiami nadałem ku mojemu ulubionemu aurorowi telepatyczną wiadomość samemu ciesząc się nie tylko mięsem, a również niedowierzająco oceniającego mnie spojrzenia. Gdybym miał pod ręką surdut, a w tej zapyziałej klitce znalazłby się fortepian to w sumie bym nawet wygrał jakąś wyniosłą melodyjkę mająca podkreślić moją świetlistą rolę w całej opowieści. Dałbym chyba nawet radę. W końcu jakąś tam praktykę w obijaniu klawiszy miałem. Heh.
Na początku nie ruszyły mnie sztychy Weasleya. Trochę mnie nawet rozbawiło to, jak bardzo chciał bym był z tym powiązany bardziej niż byłem. Wywróciłem oczami nadziewając sobie ziemniaka na widelec. Zacząłem żuć go nienaturalnie wolniej słysząc przytyk o domu, po tym jak dotarło co tu mi insynuuje. Zachowałem jednak na tyle zimnej krwi by wzruszyć nieco nienaturalnie ramionami, lecz mój uśmieszek nie był już taki pełen radości.
- To jaka jest tu jej rola, hm? - robisz z siostry więźnia, Bredan? Uniosłem brew wyżej wskazując młodą widelcem. Swoją drogą siedziała sama w zapyziałych czterech ścianach z robiącym problemy o wyjścia starszym? Trochę faktycznie to brzmiało jak dom. Ten prawdziwy - Serca nie masz - podsumowałem więc nadziewając kotleta. W ogóle denerwowało mnie to, jak dawałem sobie wchodzić na głowę i psuć humor przez takie tanie więzienno-wspominkowe zagrywki.
- Jak odpowiednio posmarujesz to za czym tylko masz ochotę, Weasley - odpowiadam równie prowokacyjnie nie wchodząc jednak w żadne szczegóły chociaż trzeba przyznać, że rzadziej zdarzało mi się naginać prawo od kiedy uwolniłem się od Burkea. Niestety przełożyło się to również na stan konta.
- Jajco - popatrzyłem na niego jak na głupka, na jego nietknięty talerz i na mój opylony już prawie w połowie by zaraz wyczekiwać reakcji rudego. Co jak co byłem zwyczajnie ciekawy jak sobie radzi bez ręki. Śmiga drugą, je jak na prawdziwego psa MM przystało, a może słodko karmi go jego ulubiony, nieletni więzień? Wyczekiwałem więc chwili aż coś się zadzieje pozwalając sobie przekornie wepchnąć w usta całą resztkę kotleta na raz do paszczy
- Musisz mi chyba pokazać o co cho bo nie kumam - wysepleniłem plując trochę panierką którą zacząłem przeżuwać jak krowa. Głowę podparłem na dłoni. Oba łokcie sobie leżały na stole i jak na razie wychodziło na to, że znów czekała mnie powtórka ze słuchania o jakiejś Frances. Turlałem więc ziemniaka po talerzu mieląc ciągle tego kotleta. Nie mogłem nie westchnąć teatralnie. Zwłaszcza, że Brendan zabierał się za wydawanie pouczeń trochę pokracznie przez co łapało mnie jakieś zażenowanie. Co gorsze sztućce wciąż leżały tam gdzie leżały. Skupiał się też bardziej na niej. Zaczynała mnie łapać nuda - Będę się jednak zbierał. Dzięki za obiad i czekam na sowę, młoda - mruknąłem w stronę Neali - do zobaczenia, Bren - zasalutowałem mu żartobliwie i w sumie pozwoliłem sobie wyjść równie nagle jak się pojawiłem.
|zt
Na początku nie ruszyły mnie sztychy Weasleya. Trochę mnie nawet rozbawiło to, jak bardzo chciał bym był z tym powiązany bardziej niż byłem. Wywróciłem oczami nadziewając sobie ziemniaka na widelec. Zacząłem żuć go nienaturalnie wolniej słysząc przytyk o domu, po tym jak dotarło co tu mi insynuuje. Zachowałem jednak na tyle zimnej krwi by wzruszyć nieco nienaturalnie ramionami, lecz mój uśmieszek nie był już taki pełen radości.
- To jaka jest tu jej rola, hm? - robisz z siostry więźnia, Bredan? Uniosłem brew wyżej wskazując młodą widelcem. Swoją drogą siedziała sama w zapyziałych czterech ścianach z robiącym problemy o wyjścia starszym? Trochę faktycznie to brzmiało jak dom. Ten prawdziwy - Serca nie masz - podsumowałem więc nadziewając kotleta. W ogóle denerwowało mnie to, jak dawałem sobie wchodzić na głowę i psuć humor przez takie tanie więzienno-wspominkowe zagrywki.
- Jak odpowiednio posmarujesz to za czym tylko masz ochotę, Weasley - odpowiadam równie prowokacyjnie nie wchodząc jednak w żadne szczegóły chociaż trzeba przyznać, że rzadziej zdarzało mi się naginać prawo od kiedy uwolniłem się od Burkea. Niestety przełożyło się to również na stan konta.
- Jajco - popatrzyłem na niego jak na głupka, na jego nietknięty talerz i na mój opylony już prawie w połowie by zaraz wyczekiwać reakcji rudego. Co jak co byłem zwyczajnie ciekawy jak sobie radzi bez ręki. Śmiga drugą, je jak na prawdziwego psa MM przystało, a może słodko karmi go jego ulubiony, nieletni więzień? Wyczekiwałem więc chwili aż coś się zadzieje pozwalając sobie przekornie wepchnąć w usta całą resztkę kotleta na raz do paszczy
- Musisz mi chyba pokazać o co cho bo nie kumam - wysepleniłem plując trochę panierką którą zacząłem przeżuwać jak krowa. Głowę podparłem na dłoni. Oba łokcie sobie leżały na stole i jak na razie wychodziło na to, że znów czekała mnie powtórka ze słuchania o jakiejś Frances. Turlałem więc ziemniaka po talerzu mieląc ciągle tego kotleta. Nie mogłem nie westchnąć teatralnie. Zwłaszcza, że Brendan zabierał się za wydawanie pouczeń trochę pokracznie przez co łapało mnie jakieś zażenowanie. Co gorsze sztućce wciąż leżały tam gdzie leżały. Skupiał się też bardziej na niej. Zaczynała mnie łapać nuda - Będę się jednak zbierał. Dzięki za obiad i czekam na sowę, młoda - mruknąłem w stronę Neali - do zobaczenia, Bren - zasalutowałem mu żartobliwie i w sumie pozwoliłem sobie wyjść równie nagle jak się pojawiłem.
|zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Dziwne to było całkiem zajście, a przecież nie chciałam nic złego. W sensie, nie przeszło mi przez myśl, że jeden obiad z bratem i mężczyzną który mi pomógł mój pójść tak… cóż, ciężko. Ale chyba lżej nie miało iść z tego co udało mi się przyuważyć. Przeniosłam spojrzenie na Brendana i wzruszyłam lekko ramionami.
- Nie wyglądało na to. - odparłam lekko, zgodnie z prawdą. A raczej tym, co udało mi się przyuważyć. Nie byłam w stanie jednoznacznie stwierdzić czy znał ich, czy też nie. Bo cóż, nie wymówił żadnego imienia na głos. Chociaż znów to o niczym nie musiało świadczyć. Zmarszczyłam lekko brwi, zaraz jednak je rozprostowałam i wzruszyłam ramionami raz jeszcze. Skupiając się mocniej na jedzeniu, które stało przede mną i czekała na to, aż je skończę. Nadziałam na widelec kawałek mięsa i wsunęłam sobie do ust, przysłuchując się rozmowie, która toczyła się między Brendanem a Mattem nie do końca pojmując o co tak w ogóle w niej chodzi. Spojrzałam na brata, a potem na jego talerz, ale nie powiedziałam nic na ten temat. Dopiero teraz jakby do mnie docierało, że w sumie może wcale nie chciał mieć gości, a co dopiero coś przy nich robić. Trochę mi dzisiaj nie szło w podejmowanie decyzji, ale tych raz podjętych, już nie byłam w stanie cofnąć podjętych decyzji. Zamrugałam kilka razy, gdy Brendan zwrócił się do mnie, potem zerknęłam na pana Botta, zastanawiając się znów o jakią rolę chodzi.
- Oh, no wiem, ale myślałam - naprawdę Brendan jak uwielbiam wiosnę - że zdążę. - odpowiedziałam mu przykładając rękę do piersi i rozwierając szerzej oczy. Trochę zbladłam gdy zapytał o książkę. Skubnęłam widelcem w jedzeniu i uniosłam skruszony wzrok na niego. - Wstęp do zaawansowanych zaklęć. - mruknęłam wracając spojrzeniem do talerza. Skupiłam je na jedzeniu, które z mniejszą werwą wsadziłam do ust. Uniosłam wzrok gdy pan Bott znów się odezwał, otworzyłam usta, żeby coś odpowiedzieć, jednak zamknęłam je nie bardzo wiedząc, czy powinnam. Gdy drzwi zamknęły się za nim przesunęłam spojrzeniem na Brendana. - Zły jesteś. - stwierdziłam chyba bardziej niż zapytałam. Błękitnie spojrzenie zostawiłam na nim. Może więcej nic głupiego dziś już nie zrobię.
- Nie wyglądało na to. - odparłam lekko, zgodnie z prawdą. A raczej tym, co udało mi się przyuważyć. Nie byłam w stanie jednoznacznie stwierdzić czy znał ich, czy też nie. Bo cóż, nie wymówił żadnego imienia na głos. Chociaż znów to o niczym nie musiało świadczyć. Zmarszczyłam lekko brwi, zaraz jednak je rozprostowałam i wzruszyłam ramionami raz jeszcze. Skupiając się mocniej na jedzeniu, które stało przede mną i czekała na to, aż je skończę. Nadziałam na widelec kawałek mięsa i wsunęłam sobie do ust, przysłuchując się rozmowie, która toczyła się między Brendanem a Mattem nie do końca pojmując o co tak w ogóle w niej chodzi. Spojrzałam na brata, a potem na jego talerz, ale nie powiedziałam nic na ten temat. Dopiero teraz jakby do mnie docierało, że w sumie może wcale nie chciał mieć gości, a co dopiero coś przy nich robić. Trochę mi dzisiaj nie szło w podejmowanie decyzji, ale tych raz podjętych, już nie byłam w stanie cofnąć podjętych decyzji. Zamrugałam kilka razy, gdy Brendan zwrócił się do mnie, potem zerknęłam na pana Botta, zastanawiając się znów o jakią rolę chodzi.
- Oh, no wiem, ale myślałam - naprawdę Brendan jak uwielbiam wiosnę - że zdążę. - odpowiedziałam mu przykładając rękę do piersi i rozwierając szerzej oczy. Trochę zbladłam gdy zapytał o książkę. Skubnęłam widelcem w jedzeniu i uniosłam skruszony wzrok na niego. - Wstęp do zaawansowanych zaklęć. - mruknęłam wracając spojrzeniem do talerza. Skupiłam je na jedzeniu, które z mniejszą werwą wsadziłam do ust. Uniosłam wzrok gdy pan Bott znów się odezwał, otworzyłam usta, żeby coś odpowiedzieć, jednak zamknęłam je nie bardzo wiedząc, czy powinnam. Gdy drzwi zamknęły się za nim przesunęłam spojrzeniem na Brendana. - Zły jesteś. - stwierdziłam chyba bardziej niż zapytałam. Błękitnie spojrzenie zostawiłam na nim. Może więcej nic głupiego dziś już nie zrobię.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Na moment przeniósł spojrzenie na Nealę, nie potrzebując dłuższej chwili, by odpowiedzieć na jego pytanie:
- Na moje oko wygląda całkiem podobnie do tej młodzieży, którą przyprowadza się na wycieczki w podobne miejsca ku przestrodze - Skrzywił się z niesmakiem na smarowanie, tak, że już bardziej po jego mimice nie dałoby się rozpoznać, że miał Botta powyżej uszu - przeszkadzał mu tutaj. Nie mógł wyrzucić go wprost, nie zamierzając wszczynać awantur przy siostrze, ale mógł mu jasno dać do zrozumienia, że to już na niego najwyższy czas; nie dostanie dziś tego, czego szukał - nie będzie cyrku, nie będzie tragifarsy ani komedii w pięciu aktach, nie będzie przed nim odstawiał przedstawienia jak małpa w zoo, bo był we własnym domu. Pozostało czekać, aż bezdomny kundel straci zainteresowanie i pójdzie do domu, co wkrótce potem miało miejsce. Ignorował jego prostackie odzywki i jeszcze bardziej prostacki sposób jedzenia - wpatrując się w niego przez cały ten czas. Nie odwzajemnił pożegnalnego salutu, nawet mu nie odpowiedział - wstał dopiero, kiedy drzwi trzasnęły, żeby zamknąć je za nim na klucz. Tłumaczenia Neali, podobnie jak jej późniejsze pytanie, wydawały się zwyczajnie niewinne - a to budziło w nim jeszcze większą złość. To on ją wychowywał i choć czasem wydawało mu się, że jest już dorosła, dzisiejszy dzień uświadomił mu, jak bardzo się mylił. Nie odpowiedział jej od razu, w milczeniu wracając do stołu, dopiero teraz chwytając widelec lewą dłonią - przez chwilę ważąc go w dłoni ze złością, wskazanie przywary tak wprost, przy młodszej siostrze, wywołał wstyd również przed nią.
- Posłuchaj mnie, Neala - zaczął bez przekonania, dopiero teraz odnajdując spojrzeniem je twarz, błękitne oczy tak podobne do jego. - Mam niebezpieczną pracę i zaszedłem za skórę niejednemu. Wielu ludzi chciałoby mnie widzieć martwym. Wielu bardzo złych i bardzo potężnych ludzi. Oni mogą chcieć się na mnie mścić, a najprościej będzie im zranić mnie przez ciebie. Bo ludzie to podli sukinsyni - Tym razem - nic się nie stało. Ale zamiast Botta mogła trafić na Mulcibera. - Ale nawet, jakbym był cholernym bibliotekarzem, dziewczyna w twoim wieku nie powinna wprowadzać do domu o dekadę starszych obcych mężczyzn, a już na pewno nie wtedy, kiedy jest zupełnie sama! Mógłby cię skrzywdzić nawet bez tego. - Odłożył widelec, potrzebował wziąć oddech. Przejść się, odetchnąć. Nie chciał podnosić na nią głosu, tracił kontrolę nad swoim życiem - coraz większą. Był zmęczony i niewyspany, a na głowie miał coraz więcej problemów - w tym powiązanych z Zakonem Feniksa. - Nie trzeba wiele, by dojść do tego, że jesteś moją siostrą, nasza rodzina nie jest anonimowa - Choć bardzo chcieli opuścić poczet arystokracji, poczet ten nie zamierzał wypuścić ich samych. - Każdy mógł ci to powiedzieć. - Była po prostu dzieckiem. Podlotkiem, który jeszcze nie zna świata na tyle, by zachować ostrożność. Któremu wydaje się, że jest odważny, więc dumnie dobywa różdżki, kiedy wydaje mu się, że to jest to, co powinien zrobić. Próbowała pomóc, wszystko zaczęło się od tego - ale próbowała to zrobić głupio, stając do walki oczywiście przegranej, a Bott to wykorzystał. - Nie ufaj nikomu, o kim nie wiesz, że naprawdę jest moim przyjacielem. A już na pewno nikomu, kto pyta o mnie - stwierdził w końcu, wciąż patrząc w jej oczy - z powagą. To naprawdę było ważne. - Ubieraj się - stwierdził nagle, gwałtownie wstając od stołu, nie patrząc na nią, widelec wypadł mu z ręki - pójdziemy do Esów, trzeba odkupić tę książkę.
- Na moje oko wygląda całkiem podobnie do tej młodzieży, którą przyprowadza się na wycieczki w podobne miejsca ku przestrodze - Skrzywił się z niesmakiem na smarowanie, tak, że już bardziej po jego mimice nie dałoby się rozpoznać, że miał Botta powyżej uszu - przeszkadzał mu tutaj. Nie mógł wyrzucić go wprost, nie zamierzając wszczynać awantur przy siostrze, ale mógł mu jasno dać do zrozumienia, że to już na niego najwyższy czas; nie dostanie dziś tego, czego szukał - nie będzie cyrku, nie będzie tragifarsy ani komedii w pięciu aktach, nie będzie przed nim odstawiał przedstawienia jak małpa w zoo, bo był we własnym domu. Pozostało czekać, aż bezdomny kundel straci zainteresowanie i pójdzie do domu, co wkrótce potem miało miejsce. Ignorował jego prostackie odzywki i jeszcze bardziej prostacki sposób jedzenia - wpatrując się w niego przez cały ten czas. Nie odwzajemnił pożegnalnego salutu, nawet mu nie odpowiedział - wstał dopiero, kiedy drzwi trzasnęły, żeby zamknąć je za nim na klucz. Tłumaczenia Neali, podobnie jak jej późniejsze pytanie, wydawały się zwyczajnie niewinne - a to budziło w nim jeszcze większą złość. To on ją wychowywał i choć czasem wydawało mu się, że jest już dorosła, dzisiejszy dzień uświadomił mu, jak bardzo się mylił. Nie odpowiedział jej od razu, w milczeniu wracając do stołu, dopiero teraz chwytając widelec lewą dłonią - przez chwilę ważąc go w dłoni ze złością, wskazanie przywary tak wprost, przy młodszej siostrze, wywołał wstyd również przed nią.
- Posłuchaj mnie, Neala - zaczął bez przekonania, dopiero teraz odnajdując spojrzeniem je twarz, błękitne oczy tak podobne do jego. - Mam niebezpieczną pracę i zaszedłem za skórę niejednemu. Wielu ludzi chciałoby mnie widzieć martwym. Wielu bardzo złych i bardzo potężnych ludzi. Oni mogą chcieć się na mnie mścić, a najprościej będzie im zranić mnie przez ciebie. Bo ludzie to podli sukinsyni - Tym razem - nic się nie stało. Ale zamiast Botta mogła trafić na Mulcibera. - Ale nawet, jakbym był cholernym bibliotekarzem, dziewczyna w twoim wieku nie powinna wprowadzać do domu o dekadę starszych obcych mężczyzn, a już na pewno nie wtedy, kiedy jest zupełnie sama! Mógłby cię skrzywdzić nawet bez tego. - Odłożył widelec, potrzebował wziąć oddech. Przejść się, odetchnąć. Nie chciał podnosić na nią głosu, tracił kontrolę nad swoim życiem - coraz większą. Był zmęczony i niewyspany, a na głowie miał coraz więcej problemów - w tym powiązanych z Zakonem Feniksa. - Nie trzeba wiele, by dojść do tego, że jesteś moją siostrą, nasza rodzina nie jest anonimowa - Choć bardzo chcieli opuścić poczet arystokracji, poczet ten nie zamierzał wypuścić ich samych. - Każdy mógł ci to powiedzieć. - Była po prostu dzieckiem. Podlotkiem, który jeszcze nie zna świata na tyle, by zachować ostrożność. Któremu wydaje się, że jest odważny, więc dumnie dobywa różdżki, kiedy wydaje mu się, że to jest to, co powinien zrobić. Próbowała pomóc, wszystko zaczęło się od tego - ale próbowała to zrobić głupio, stając do walki oczywiście przegranej, a Bott to wykorzystał. - Nie ufaj nikomu, o kim nie wiesz, że naprawdę jest moim przyjacielem. A już na pewno nikomu, kto pyta o mnie - stwierdził w końcu, wciąż patrząc w jej oczy - z powagą. To naprawdę było ważne. - Ubieraj się - stwierdził nagle, gwałtownie wstając od stołu, nie patrząc na nią, widelec wypadł mu z ręki - pójdziemy do Esów, trzeba odkupić tę książkę.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uniosłam wzrok na brata znad jedzenia w którym grzebałam. Wrzuciłam do ust kawałek mięsa i przeżuwałam go chwilę, by zaraz znów wzruszyć ramionami.
- Masz dekadę więcej, może twoje oko więcej niż moje widzi. - zamrudziłam lekko pod nosem bez większej pewności znów zaczynając grzebać w jedzeniu. Brakowało w tym trochę werwy już bo właściwie to i jeść mi się odechciało a samo jedzenie trochę letnie się zrobiło. A może jakoś mi dzisiaj nie wyszło i samczne za bardzo nie było i to z tego się nie brało. Odprowadziłam spojrzeniem pana Botta - Matta, a potem przeniosłam wzrok na Brendana, który podniósł się z miejsca i zamknął drzwi na klucz. Zmarszczyłam na chwilę brwi, a potem je odzmarszczyłam nie spuszczając wzroku z brata gdy łapał za widelec. Przysunęłam lekko twarz w jego kierunku gdy kazał mi słuchać, bo przecież słuchałam zawsze. Oczy mi się rozszerzyły na słowa które mówił, a brwi zaraz jednak zmarszczyły, by zaraz na policzki wstąpiły plamy czerwieni, bo przecież taka głupia byłam. Taka nieodpowiedzialna. Z każdym kolejnym słowem po prostu robiłam się bardziej czerwona i czerwona, tak, że pewnie wyglądałam jak jakiś strach na wróble z twarzą zrobioną z czerwonego swetra. Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć i zaraz je zamknęłam marszcząc nos tym razem trochę w złości. Gest znów się rozmył, znaczy złość się rozmyła. Bo nie pomyślałam przecież. Znaczy myślałam, ale tak jak to on miał w zwyczaju to ja nie miałam. Ale przecież… Miałam ochotę wziąć i westchnąć nad samą sobą.
- Powinnam wiedzieć jak się bronić, a na razie tylko jabłka lewituję. - powiedziałam więc w końcu, trochę zła właśnie na to. Miałam wokół samych aurorów i innych ludzi co w magię umieli, a jak szłam do nich na lekcję to się uczyłam jak igłą poruszać, albo jak jabłka unosić. Zanim pojawiły się anomalie ćwiczyłam przecież pomniejsze uroki sama, ale teraz, kiedy są nie robiłam tego. One działały bardzo… cóż, nieprzewidywalne. Widziałam przecież.
- Nie będę, to po prostu… - zaczęłam trochę sama się gubiąc w tym co zrobiłam dobrze a co źle. Ale chyba już samo wyjście od kuzyneczki Frani trochę było złym pomysłem. Zmarszczyłam znów brwi. - Nie będę. - zapewniam więc go w końcu, bo tłumaczyć się z własnej głupoty nie było sensu. Zeskoczyłam ze stołka już idąc po swoją kurtkę, gdy zatrzymała się zerkając za okno i potem na brata.
- Brendan… - zaczęła lekko, odrobinę niepewnie unosząc dłoń by przerzucić włosy na ramię. - Esy i Floresy są zamknięte już raczej chyba. - mruknęłam przestępując z nogi na nogę bo w sumie to jeszcze coś chciałam powiedzieć. - No i nie możesz za mnie ciągle płacić, poza tym… - przebiegłam przez kuchnię i sięgnęłam po puszkę na której widniał napis rumianek, po który Brendan nigdy nie sięgał. Wróciłam z puszką i wyrzuciłam jej zawartość na stół. - Pan Celeb zapłacił mi ostatnio za pomoc. - wyjaśniłam mu spokojnie. Ale chyba to jeszcze nie było wszysko. - I… pani Cecylia… ta co obok mieszka. - wyjaśniłam odnajdując spojrzenie brata. - Rozmawiałam z nią ostatnio i ona mówiła, że będzie wyprowadzać się do swojej córki, do Walii. A to mieszkanie jej, że by… - wzruszyłam ramionami - No nam mogłaby za drobną opłatą. Nie wiem jaka to drobna jest. Ale moglibyśmy wtedy. - wzięłam powietrze w płuca i prawie się czerwona z przejęcia zrobiłam. - Tu o drzwi zrobić, i miałbyś swój pokój i nie musiałbyś już na łóżku więcej spać. - zamilkłam, czekając na reakcję. Bo w sumie to rozmawiałam z panią Cecylią jakiś czas temu, ale no… samo tak nie wychodziło.
- Masz dekadę więcej, może twoje oko więcej niż moje widzi. - zamrudziłam lekko pod nosem bez większej pewności znów zaczynając grzebać w jedzeniu. Brakowało w tym trochę werwy już bo właściwie to i jeść mi się odechciało a samo jedzenie trochę letnie się zrobiło. A może jakoś mi dzisiaj nie wyszło i samczne za bardzo nie było i to z tego się nie brało. Odprowadziłam spojrzeniem pana Botta - Matta, a potem przeniosłam wzrok na Brendana, który podniósł się z miejsca i zamknął drzwi na klucz. Zmarszczyłam na chwilę brwi, a potem je odzmarszczyłam nie spuszczając wzroku z brata gdy łapał za widelec. Przysunęłam lekko twarz w jego kierunku gdy kazał mi słuchać, bo przecież słuchałam zawsze. Oczy mi się rozszerzyły na słowa które mówił, a brwi zaraz jednak zmarszczyły, by zaraz na policzki wstąpiły plamy czerwieni, bo przecież taka głupia byłam. Taka nieodpowiedzialna. Z każdym kolejnym słowem po prostu robiłam się bardziej czerwona i czerwona, tak, że pewnie wyglądałam jak jakiś strach na wróble z twarzą zrobioną z czerwonego swetra. Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć i zaraz je zamknęłam marszcząc nos tym razem trochę w złości. Gest znów się rozmył, znaczy złość się rozmyła. Bo nie pomyślałam przecież. Znaczy myślałam, ale tak jak to on miał w zwyczaju to ja nie miałam. Ale przecież… Miałam ochotę wziąć i westchnąć nad samą sobą.
- Powinnam wiedzieć jak się bronić, a na razie tylko jabłka lewituję. - powiedziałam więc w końcu, trochę zła właśnie na to. Miałam wokół samych aurorów i innych ludzi co w magię umieli, a jak szłam do nich na lekcję to się uczyłam jak igłą poruszać, albo jak jabłka unosić. Zanim pojawiły się anomalie ćwiczyłam przecież pomniejsze uroki sama, ale teraz, kiedy są nie robiłam tego. One działały bardzo… cóż, nieprzewidywalne. Widziałam przecież.
- Nie będę, to po prostu… - zaczęłam trochę sama się gubiąc w tym co zrobiłam dobrze a co źle. Ale chyba już samo wyjście od kuzyneczki Frani trochę było złym pomysłem. Zmarszczyłam znów brwi. - Nie będę. - zapewniam więc go w końcu, bo tłumaczyć się z własnej głupoty nie było sensu. Zeskoczyłam ze stołka już idąc po swoją kurtkę, gdy zatrzymała się zerkając za okno i potem na brata.
- Brendan… - zaczęła lekko, odrobinę niepewnie unosząc dłoń by przerzucić włosy na ramię. - Esy i Floresy są zamknięte już raczej chyba. - mruknęłam przestępując z nogi na nogę bo w sumie to jeszcze coś chciałam powiedzieć. - No i nie możesz za mnie ciągle płacić, poza tym… - przebiegłam przez kuchnię i sięgnęłam po puszkę na której widniał napis rumianek, po który Brendan nigdy nie sięgał. Wróciłam z puszką i wyrzuciłam jej zawartość na stół. - Pan Celeb zapłacił mi ostatnio za pomoc. - wyjaśniłam mu spokojnie. Ale chyba to jeszcze nie było wszysko. - I… pani Cecylia… ta co obok mieszka. - wyjaśniłam odnajdując spojrzenie brata. - Rozmawiałam z nią ostatnio i ona mówiła, że będzie wyprowadzać się do swojej córki, do Walii. A to mieszkanie jej, że by… - wzruszyłam ramionami - No nam mogłaby za drobną opłatą. Nie wiem jaka to drobna jest. Ale moglibyśmy wtedy. - wzięłam powietrze w płuca i prawie się czerwona z przejęcia zrobiłam. - Tu o drzwi zrobić, i miałbyś swój pokój i nie musiałbyś już na łóżku więcej spać. - zamilkłam, czekając na reakcję. Bo w sumie to rozmawiałam z panią Cecylią jakiś czas temu, ale no… samo tak nie wychodziło.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Wnętrze
Szybka odpowiedź