Wnętrze
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wnętrze
Kawalerka Brendana jest mała, ciasna i skromna; w centralnej części głównego pomieszczenia znajduje się łóżko - niegdyś należące do niego, później odstąpił je siostrze i sam śpi na materacu położonym przy przeciwległej ścianie, na drugie solidniejsze łóżko nie byłoby już dość miejsca. Ubrania i bibeloty, które nie zmieściły się w szafie, leżą w kartonach przy ścianach lub na podłodze, przy malutkim stoliku ustawionym pośrodku znajdują się dwa krzesła. Jedynym ładnym elementem tego miejsca jest wysoki wazon, w którym Neala trzyma świeże kwiaty. Przez duże, choć nieco brudne okno, rozciąga się malowniczy widok na miasto.
Nawet nie wiedziała, jak wiele racji kryło się w jej stwierdzeniu - naturalnie, że jego oko widziało więcej, było bardziej doświadczone, choć Neala była jak na swój wiek niezwykle dojrzała, to rzadkie sytuacje takie jak ta dzisiaj przypominały mu, że wciąż była tylko dzieckiem. Dzieckiem, które chciało dobrze, ale do świata podchodziło z dziecięcą ciekawością i dziecięcą ufnością. Nie mógł tego zignorować - musiała z dzisiejszego dnia wyciągnąć lekcję. Patrzył na nią tylko pozornie spokojny, w rzeczywistości burzliwe emocje ścierały się ze sobą w jego sercu, nie tyle zły na nią, co na siebie. Zapominał o tym, że była dzieckiem - był niewiele starszy od niej, kiedy odeszła od nich matka. Oboje zmuszeni zostali dorosnąć zbyt wcześnie, czy chciał obarczać tym Nealę? Nie chciał - czasem zapominał też, że miała tylko jego. Zawalił po całości, dając jej zbyt dużo swobody. Wierząc, że sobie poradzi.
- Tak - przytaknął jej słowom w zamyśleniu, ściągając je z jej twarzy i przenosząc je na dzielącą ich podłogę. Anomalie nie były bezpieczne, ale jeszcze mniej bezpieczne było zostawiać ją bez oręża. Jeśli miała sobie poradzić, musiała umieć to zrobić. - Zacznę cię uczyć, Neala - obiecał. Nie wiedział, jak, miał tyle pracy, że ledwie starczało mu czasu na sen, a Zakon Feniksa mógł wezwać go o każdej porze dnia i nocy. Ale znajdzie na to czas - musiał znaleźć. - Od przyszłego tygodnia. - Do tego czasu zdąży przejrzeć jej podręcznik, upewnić się, ile zdążyła się nauczyć i porównać to z wiedzą, którą byłaby już w stanie udźwignąć. Była bystra, inteligentna i utalentowana. Mogła więcej, niż jej rówieśnicy - był o tym przekonany. Jeśli miało go kiedyś zabraknąć, nie mógł zostawić jej samej sobie. - To trwa zbyt długo - Oczywistym było, że mówił o anomaliach. Co, jeśli nie znikną nigdy? Czy wtedy miała nigdy nie pochwycić już różdżki w celu innym niż kuchenne prace? Pewnie tak byłoby lepiej - ale ona była jego siostrą, co samo w sobie było już ciężarem. Skinął głową, przyjmując jej zapewnienie, niedopowiedzianą obietnicę poprawy - znała ten wyraz twarzy, wiedziała, że brał to na poważnie.
Zatrzymał się pod drzwiami, z płaszczem przewieszonym przez przedramię kalekiej ręki, spoglądając na siostrę z wyczekiwaniem, kiedy zatrzymała go w pół kroku.
- Zrobisz to sama, jutro z rana - zgodził się, po wysłuchaniu jej słów. Nie dlatego, że tego potrzebował, nie dlatego, że nie chciał wydawać na tę książkę swoich pieniędzy - ale dlatego, że wydanie własnych mogło ją nauczyć więcej. I dlatego, że chciała zachować się, jak należy, a tym nigdy nie powinno się przeszkadzać drugiemu czarodziejowi. Jej dalszych słów wysłuchał w nie mniejszym zamyśleniu. Tu, o, miałbyś swój pokój wybrzmiało w jego głowie wieloznacznie; nie chodziło wcale o niego, choć nie sądził, by Neala kryła w swoich słowach niedopowiedziane intencje, nagle z impetem dotarło do niego, że jego mała siostra skończyła już piętnaście lat i była dorastającą panienką - którą przed momentem mogła skrzywdzić pijacka menda. Czerwone policzki Neali zinterpretował po swojemu - być może wstyd jej było przed nim o pewnych sprawach głośno mówić. Miał trochę odłożonych oszczędności, mógł pracować dłużej, wziąć kilka dodatkowych patroli - przecież to nie problem. - Zobaczymy - odpowiedział lakonicznie, zarzucając płaszcz na ramiona. I tak potrzebował spaceru, może wracając zajdzie do sąsiadki i zapyta ją o rewelacje przekazane przez Nealę. - Wrócę niedługo - zapowiedział, wkrótce znikając w ciemniejącej klatce schodowej chwilę po tym, jak zatrzasnęły się za nim drzwi.
/zt x2
- Tak - przytaknął jej słowom w zamyśleniu, ściągając je z jej twarzy i przenosząc je na dzielącą ich podłogę. Anomalie nie były bezpieczne, ale jeszcze mniej bezpieczne było zostawiać ją bez oręża. Jeśli miała sobie poradzić, musiała umieć to zrobić. - Zacznę cię uczyć, Neala - obiecał. Nie wiedział, jak, miał tyle pracy, że ledwie starczało mu czasu na sen, a Zakon Feniksa mógł wezwać go o każdej porze dnia i nocy. Ale znajdzie na to czas - musiał znaleźć. - Od przyszłego tygodnia. - Do tego czasu zdąży przejrzeć jej podręcznik, upewnić się, ile zdążyła się nauczyć i porównać to z wiedzą, którą byłaby już w stanie udźwignąć. Była bystra, inteligentna i utalentowana. Mogła więcej, niż jej rówieśnicy - był o tym przekonany. Jeśli miało go kiedyś zabraknąć, nie mógł zostawić jej samej sobie. - To trwa zbyt długo - Oczywistym było, że mówił o anomaliach. Co, jeśli nie znikną nigdy? Czy wtedy miała nigdy nie pochwycić już różdżki w celu innym niż kuchenne prace? Pewnie tak byłoby lepiej - ale ona była jego siostrą, co samo w sobie było już ciężarem. Skinął głową, przyjmując jej zapewnienie, niedopowiedzianą obietnicę poprawy - znała ten wyraz twarzy, wiedziała, że brał to na poważnie.
Zatrzymał się pod drzwiami, z płaszczem przewieszonym przez przedramię kalekiej ręki, spoglądając na siostrę z wyczekiwaniem, kiedy zatrzymała go w pół kroku.
- Zrobisz to sama, jutro z rana - zgodził się, po wysłuchaniu jej słów. Nie dlatego, że tego potrzebował, nie dlatego, że nie chciał wydawać na tę książkę swoich pieniędzy - ale dlatego, że wydanie własnych mogło ją nauczyć więcej. I dlatego, że chciała zachować się, jak należy, a tym nigdy nie powinno się przeszkadzać drugiemu czarodziejowi. Jej dalszych słów wysłuchał w nie mniejszym zamyśleniu. Tu, o, miałbyś swój pokój wybrzmiało w jego głowie wieloznacznie; nie chodziło wcale o niego, choć nie sądził, by Neala kryła w swoich słowach niedopowiedziane intencje, nagle z impetem dotarło do niego, że jego mała siostra skończyła już piętnaście lat i była dorastającą panienką - którą przed momentem mogła skrzywdzić pijacka menda. Czerwone policzki Neali zinterpretował po swojemu - być może wstyd jej było przed nim o pewnych sprawach głośno mówić. Miał trochę odłożonych oszczędności, mógł pracować dłużej, wziąć kilka dodatkowych patroli - przecież to nie problem. - Zobaczymy - odpowiedział lakonicznie, zarzucając płaszcz na ramiona. I tak potrzebował spaceru, może wracając zajdzie do sąsiadki i zapyta ją o rewelacje przekazane przez Nealę. - Wrócę niedługo - zapowiedział, wkrótce znikając w ciemniejącej klatce schodowej chwilę po tym, jak zatrzasnęły się za nim drzwi.
/zt x2
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie do końca rozumiał, jak to działało. Siła anomalii zdecydowała się ich wesprzeć; stanęła po ich stronie, zechciała współpracować. Przeobrazili jej moc podług własnej woli i mogli ją wykorzystać, jednak jej istota wciąż znajdowała się poza pojęciem, poza namacalnym poznaniem. Kiedy dowiedział się, że Poppy jest w stanie wzmocnić jego różdżkę, wykorzystując do tego białe moce anomalii, które w cudowny sposób związały z rdzeniem jego różdżki, chciał z tego skorzystać. Skontaktował się z uzdrowicielką niemal natychmiast, w milczeniu wysłuchując planu; nie wydawał się skomplikowany, choć mógł być niebezpieczny - musiał zwiedzić z czarownicą przynajmniej cztery miejsca naznaczone anomalią, w których próbował zapanować nad złowieszczym chaosem. Nic dziwnego, że jako pierwszy cel tej podróży, na samym początku, wspólnie obrali sklepik w szpitalu świętego Munga - byli tam razem, całkiem zresztą niedawno walcząc o życie nie tylko swoje, ale i mężczyzny, którego Poppy dobrze znała, a który stał się kolejną przypadkową ofiarą strasznych anomalii. Tylko już nie bezimienną.
I jak dziwnie było widzieć Joela stojącego za ladą, nieszczególnie przypominał sylwetkę tego mężczyzny, którego pamiętał. Wyglądał młodziej, zdrowiej, jego twarz nabrała rumieńców, a oczy zdały się mniej zmęczone. Nigdy nie wątpił w uzdrowicielskie zdolności Poppy, fakt, że przywróciła go do tak wysokiej sprawności, nie mógł budzić zaskoczenia - a jednak wzbudzał fascynacje możliwościami magii, którą mogli objąć w posiadanie czarodzieje. Wielka szkoda, że nie każdy używał ich do celów równie pięknych, co jego przyjaciółka - to samo, co potrafiło zbudować tak wiele, niszczyło jeszcze więcej. Początkowo proponował przyjść tutaj pod osłoną nocy, kiedy nikogo nie będzie, ale Poppy była rozsądniejsza; słusznie zauważyła, że o wczesnej godzinie to miejsce świeci pustkami, a sklepikarza dało się zająć na dłużej niż chwilę bez większej trudności - i z pewnością bez wzbudzania jego podejrzeń, miał przecież u uzdrowicielki niemały dług wdzięczności - musiałby się okazać potworną szują, żeby podejrzewać ją dziś o cokolwiek nienaturalnego. Intuicja kobiety jej nie zawiodła, kiedy tylko znaleźli się na miejscu, Brendan podszedł do Joela, zamawiając dwie kawy i przez chwilę zajmując się rozmową o jego samopoczuciu i o samym Mungu, upewniając się, że wokół niego nie działo się nic niecodziennego. Jego słowa to potwierdziły, choć wiedzieli już, że ponowne rozbudzenie się anomalii było tylko kwestią czasu - chyba, że wyprawa do Azkabanu odniesie wcześniej oczekiwane rezultaty. Kiedy wracał do Poppy razem z odebranym zamówieniem, było już po wszystkim - ale dzisiejszy dzień był jedynie preludium do dalszej podróży, pierwszym i najprostszym przystankiem. Kolejne miały być mniej przyjemne.
Powrót na Picadilly Circus, chociażby, niósł wiele wspomnień, zostało tutaj stoczonych wiele bitew - ostatecznie ta ich okazała się zwycięska. Rookwood trafiła do Azkabanu, jej towarzysz zbiegł - a dziś historia zatoczyła koło, rycerka wciąż chodziła na wolności, a anomalia miała rozbudzić się lada dzień. Zebranie substancji, ingrediencji, jakkolwiek to właściwie nazwać, jeszcze kilkanaście dni temu w tym miejscu nie mogłoby się odbyć bez zbędnego zwracania na siebie uwagi, ale dziś czarne chmury kłębiące się na niebie i siąpiący z niego deszcz skutecznie rozganiał z ulic tłumy. Z londyńskiej mgły nie wyłaniali się ani czarodzieje ani mugole, a Brendan roztoczył nad nimi bezpieczny kokon protego totalum. Deszcz spływał po zewnętrznej krawędzi kopuły, pozwalając im przejść suchą - a przede wszystkim bezpieczną - nogą. Obawiał się nade wszystko o same próbki, słyszał, że potrzebny był pył, który w taką pogodę mógł przecież rozmoknąć doszczętnie - jednak pod zadaszeniem jednej z kamienic, pomiędzy cegłami muru, udało się odnaleźć suche fragmenty. Poppy odnalazła również drugą część niezbędnych ingrediencji - i kiedy tylko oświadczyła, że ma już wszystko, odprowadził ją do domu, by kolejnego dnia móc udać się w dłuższą wyprawę.
Rezerwat znikaczy mieścił się nieco dalej od Londynu, ale bliżej jego rodzinnych stron - i w innych okolicznościach nawet ucieszyłby się z wizyty. Gdyby po czarnym niebie nie błąkały się strzeliste, rozłożyste jak pajęczyny pioruny, gdyby z nieba nie padał gwałtowny deszcz i gdyby podmuchy wiatru nie odbierały stabilności podczas lotu na miotle; nie działała teleportacja, nie byli w stanie przenieść się do Somerset kominkiem, miotła była jedynym rozwiązaniem. I choć umyślnie czekali na spokojniejszy dzień, spokojniejszą chwilę, to zaledwie po kilkunastu minutach lotu pogoda załamała się ponownie. Wylądowali w pobliżu lasu przemoczeni do suchej nitki; Brendan podobnie jak poprzednio wpierw objął ich obu ochroną protego totalum, potem odczekał, aż Poppy przesuszy ich ubrania - i choć kolejne wypowiadane zaklęcia wzmagały błyskawice tańczące na niebie, to bariera protego totalum nie mogła przepuścić pioruna. Z niepokojem wpatrywał się w niebo, jeszcze przed tym, jak ruszyli wgłąb rezerwatu. Po ptakach nie było dziś ani śladu - stworzenia pochowały się przed deszczem, taką miał przynajmniej nadzieję: gdyby nie pochowały się same, musiałyby stąd zniknąć - choćby i za sprawą przebudzonej na nowo anomalii. Podtrzymywał zaklęcie, podążając za uzdrowicielką - tutaj nie prościej było znaleźć pył po anomalii, ale Poppy zdołała go wypatrzeć w jednej z drzewnych dziupli. Nie zostali na miejscu dłużej, niż było to konieczne - wkrótce wrócili do Londynu, szarpiąc się z wiatrem w trakcie lotu; lecieli nisko i powoli, gdzie się dało, kryjąc się za koronami drzew lub wyższą zabudową - jednak dotarcie z powrotem do domu kosztowało ich mnóstwo energii. Nie zdołał wyperswadować Poppy, że syrop na gorączkę nie będzie mu potrzebny.
Wesołe miasteczko było ostatnim przystankiem - już wygodniejszym, bo również mieszczącym się pod Londynem, dotarcie na miejsce ograniczało się do skorzystania z transportu Błędnym Rycerzem. Ostatnie z czterech miejsc również mieściło się pod gołym niebem - ale wciąż nadawało się na obchód bardziej, niż pozostałe, które zwiedził. Wejść na zaplecze Ollivanderów byłoby trudno - nie chciał, by Julia musiała prosić męża o przysługę, a krótkowzrocznie nie wiedział jeszcze, że Ulysses bez wątpienia wyświadczyłby ją sam z siebie, jako świeży członek Zakonu Feniksa. Nie wydawało mu się też dobrym pomysłem zajrzenie do Świata Dyni - czy też Dyni na Parę po ostatniej zabawie - choć jego właściciele nie znali jego twarzy, wolał się tam nie pokazywać - zresztą, lokal z pewnością został dokładnie uprzątnięty po remoncie. Protego totalum zaczynało stanowić nieodłączną część rutyny ich spotkań, kopuła ponownie chroniła ich przed deszczem - kiedy zbliżyli się do bestialskiej karuzeli, dziś tak nieruchomej, jak przed miesiącami, nim anomalie odznaczyły tutaj swoje piętno. Zwierzęta, w które się wpatrywał, budziły w nim dziwny niepokój, kiedy po raz kolejny osłaniał Poppy przed deszczem, nie potrafiąc pomóc jej mocniej podczas pracy. Musieli wejść między nie, zadaszenie karuzeli pomimo porywistego wiatru osłoniły przed deszczem niewielki fragment, z którego udało się zebrać niezbędne substancje. To już wszystko - oddał różdżkę w ręce Poppy; poprosił ją o list z uzdrowicielską pieczęcią, którą przesłał do Bones, usprawiedliwiając swoją nieobecność w pracy - bez różdżki nie mógł się tam pojawić, ale jej chwilowy brak miał podnieść jego skuteczność w okresie późniejszym. Zostawił Poppy samą - nie zamierzał patrzeć jej na ręce, kiedy pracowała, nikt tego nie lubił. Wrócił do domu, jeszcze niedawno postrzegając chwile życia bez dostępu do magii jako katastrofę - w dobie anomalii z wolna przyzwyczajał się już do robienia pewnych rzeczy manualnie.
Kiedy odebrał różdżkę - po podziękowaniach, w ramach których przyniósł jej bombonierkę czekoladek oraz torebkę fasolek Bertiego - natychmiast wrócił do domu, gdzie zamierzał przetestować jej działanie. Neala była na lekcjach - był sam - kiedy jął wyczarowywać kolejno tarcze: protego, protego maxima, protego horribilis. Osłony błyskały jasnym światłem, a on miał wrażenie, że przychodziły mu one prościej, niż wcześniej. Zgodnie ztym, co mówiła Poppy, różdżka została nasycona białą magią - zatem to właśnie takie zaklęcia zamierzał sprawdzić. Lamino scutio wybiło kolce wokół niego, zataczając się w wirującym szale - również wyczarowane z dziwną lekkością; ledwie wypowiedział inkantację, a okrąg już się uformował - i przeciął oparcie pobliskiego krzesła, od którego Brendan jedynie się odsunął, obiecując sobie naprawić je w wolnej chwili. Lekko wywołane Abesio przeniosło go dwa metry dalej, pozostawiając na jego dłoni jedynie płytką, mało znaczącą ranę. Speculio pozwoliło mu poznać swojego klona - w którego wpatrywał się z zadowoleniem, ciesząc się raczej z osiągów różdżki, niż z widoku własnej facjaty. Na sam koniec z mocą wypowiedział zaklęcie Expectro patronum obserwując niedźwiedzia w pełni swojej chwały, wyrazistego, jasnego, silnego - i jak chyba nigdy gotowego, by stanąć do walki.
zt
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Świtało, kiedy zawitał w Londynie, w pierwszej kolejności wędrując do portu. Nie zajrzał jednak do Marcela — jego wygląd wywoła lawinę pytań, złości, a nie chciał mu jej dawać, biorąc pod uwagę kto był tego przyczyną. Przeszedł się zmęczony po dokach. Zawitał w starym mieszkaniu, które zajmował w tamtym roku, bez większego zaskoczenia odkrywając, że ściana była zawalona, najprawdopodobniej z powodu trzęsienia ziemi, jakie miało miejsce w Londynie. Budynek był popękany, szyby wybite. Uprzątnięcie gruzu było praca mozolną i trudną, a on sam nie był pewien, czy chciał wracać też tam, to miejsce nosiło znamiona wspomnień, które wolał pogrzebać. Zmęczenie dało mu się we znaki, przespał kilka godzin w przewróconej szafie, uznając ją za najwygodniejsze miejsce, a kiedy zbudził się przed południem, wyruszył na poszukiwanie adresu, o którym wspomniał mu Weasley. Zgodnie z tym, przed czym go ostrzegł, drzwi były wyważone. Całe mieszkanie mieściło się w jednym pokoju z jednym łóżkiem, materacem na podłodze, aneksem kuchennym i niewielką łazienką. Wnętrze było częściowo zniszczone, dość puste, w środku panował koszmarny bałagan. Bez wątpienia przeszukano to miejsce wiele razy, ale patrząc po powlekającym przedmioty kurzu — dawno. Nikt nie odwiedzał tego miejsca od długiego czasu. Postawił dwa krzesła, z których jedno było nadłamane. Naprawił je zaklęciem i usiadł, oddychając powoli — myśląc też długo. Nie ruszając się z siedzenia wyjrzał przez okno — widok był ładny, pogoda niezbyt dobra — mimo to sięgnął do metalowego haczyka, otworzył je na oścież, wpuszczając do środka trochę powietrza. Nie wiedział ile czasu minęło nim się zorganizował, nim wstępnie podjął jakieś decyzje. Wiadro znalazł bez trudu, ale to nie mogło wystarczyć, więc udał się do miasta po raz pierwszy na łowy tak prymitywne i banalne. Do mieszkania wrócił wieczorem, tuż przed godziną policyjną. Miał ze sobą szczotkę z grubego włosia, mydło, sznur, skradzioną z gospody pościel. Nie wiedząc od czego zacząć nie zrobił nic, ze zmęczenia i poczucia zdezelowania po prostu kładąc się na pokrytym kurzem łóżku, w pomiętej, starej zakurzonej pościeli. Obudził się po południu, ale pół dnia nie ruszył się z miejsca, gapiąc się w sufit, odpowiedzi nie spa∂ły z niego same, podobnie jak sens i dalsze cele. Z zapyziałego mieszkania wyszedł tylko, by coś zjeść, gdy wrócił położył się znów. Zmęczony jak dziecko, nie robieniem niczego. Kolejnego dnia zaświeciło słońce na chwilę. Wypoczęty i ożywiony, ogarnięty nagłą potrzebą wyrwania się z marazmu, zabrał się za pracę. Zaczął od naprawiania tego, co uszkodzone. Wyrwane drzwi z zawiasów wprawił z trudem, brakowało mu siły, równowagi i szansy na to, by trafić we właściwe miejsca. Wspomógł się magią, lewitujący kawał deski nakierował odpowiednio, gdy własne wysiłki go zawiodły, wsunął odpowiednio, a potem zamknął, upewniwszy się, że bez trudu będzie w stanie je otworzyć. Naprawił drugie z krzeseł, reparo wspomógł go też przy naprawie potłuczonej zabawy, choć na segregowaniu jej elementów spędził pół dnia. Do wiadra wyrzucił wysuszoną, pokrytą zielonkawym proszkiem owsiankę, pozostawioną na stole, jakby ktoś nie dojadł śniadania, wyszedł i nigdy więcej nie wrócił; cuchnące stęchlizną zioła i śmierdzące kwiaty z wazonu stojącego blisko łóżka. Gdy ich dotknął skruszyły się niemalże na proch. Zaczarowana miotła wymiotła z mieszkania kurz, brud i śmieci, wymiotła je tez z korytarza na schody; zdjął wszystkie zasłony, rozebrał pościel. Nie miał pojęcia jak zabrać się za wypranie tego wszystkiego, nie miał kogo poprosić o pomoc. Bezradnie złożył to wszystko w kostkę i wsadził do szafy, do jutowego worka. Wisiały w niej ubrania Brendana, ale nie tknął ich, nie wiedząc co z nimi począć. Wisiały niemalże dziecięce sukienki, Neali, jak się domyślał. Kolorowe, nie pasujące do tego, w czym nosiła się teraz. Zostawił je na wieszakach, strzepnął z nich tylko kurz — co z nimi począć, nie miał pojęcia. Okna też próbował umyć i nawet był z tego zadowolony, ale gdy po południu promienie słońca przebiły się przez chmury, szyby zdradziły się z paskudnymi smugami brudu, poczuł kolejną falę złości, irytacji i bezsilności. Zostawiwszy wszystko w złości wyszedł. Wrócił nocą z kradzionymi świecami. Rozpalił kilka, zamierzając zebrać do kupy wszystkie pozostawione przez Weasleya rzeczy. Nie było ich zbyt wiele, nie posiadał bibelotów, nie było tez półek, na których mógłby je postawić. Ze stołu zebrał stare dokumenty, których zawartość niewiele mu mówiła, wydania proroka codziennego. Kałamarz, pióro zostawił. Nie zamierzał powiedzieć ani Eve ani Aishy prawdy o tym, do kogo należało, to nie miało żadnego znaczenia. Musiał upewnić się, że nie pozostanie na wierzchu coś, co by na to wskazywało. Zebrał książki, które — jak sądził — nie należały do niego, a do Neali. Jedną z nich o przygodach małego czarodzieja pozostawił na boku, w środku znalazł zasuszony kwiat chabru. Przemknął palami po stronie. Nigdy nie lubił czytać i nie miało się to zmienić, ale zamknąwszy książkę położył ją na parapecie. Tomiszcza o anatomii i Obronie Przed Czarną Magią wsunął pod łóżko, gdzie znalazł też szmacianą lalkę. Otrzepał ją z kurzu, patrząc chwilę. Należała do Neali? Chyba nie chciała jej już odzyskać. Mimo to, wrzucił ją do jutowego worka razem z woluminami. Wsunął tam też ostrożnie dokumenty — nie wiedział na ile były ważne, ale przede wszystkim nie należały do niego, powinien je zwrócić, ale teraz nie miał na to odwagi. Śmieci wyrzucił na dworze, a potem wrócił i wiadro wypełnił wodą z mydłem. Podłogę szorował na kolanach, mocząc przy tym rękawy poplamionej zaschniętą krwią koszuli, spodnie. Wkładał w to dużo siły, więcej niż potrzebował. Szorował aż palce nie odmówiły mu posłuszeństwa, pozdzierane, przekrwione knykcie. Wyszorował też łóżko wodą z mydłem, materac, a kiedy odkrył, że przez to nie miał gdzie spać, został na podłodze. Deski skrzypiały pod nim inaczej. Instynktownie się przesunął — rozumiejąc, że siedział na dziurze, czuł jak się zapadał. Do podważenia deski użył kuchennego noża, zniszczone palce wsunął między szczeliny i pociągnął, wyrywając deskę z gwoździami, prawie ją przy tym łamiąc. W niewielkiej, znacznie mniejszej niż sama deska skrytce znalazł jakieś koperty, nie otwierał ich. Na ich wierzchu znajdowała się obrączka z herbem. Rozpoznał go, widział go już w Ottery. Była też sakiewka, niezbyt ciężka. Nie zaglądając do środka wyjął wszystko i włożył do jutowego wora. Ostrożnie. Złotą obrączkę wrzucił do koperty, którą zakleił. Nie wiedział, czy Weasley o tym pamiętał, czy myślał teraz o tym. Musiał wiedzieć, że to znajdzie, wiedział kim był. Miejsce tych rzeczy nie było teraz tutaj, ale tutaj musiały poczekać na odpowiedni dzień. Zawiązał worek i wsunął go głęboko pod łóżko, przycisnął materacem, zakrywając do dziury przejście. Deskę ostrożnie włożył na miejsce, gwoździe wsunął w stare dziury i mocnym kopnięciem dobił, aż weszły gładko. Uprzątnął mieszkanie, ale nie zdawało się wyglądać pięknie. Było czyste, ale puste, ponure. Małe. Większe jednak niż wóz, w którym by mieszkali. Miało bieżącą wodę, wiatr nie świszczał przez okiennice. Nikt tu nie zaglądał, wydawało się bezpieczne. Wokół mieszkali ludzie, ulice były patrolowane.
Do Doliny wrócił, gdy uznał, że nie było już nic do roboty. Rozwiesił sznur na pranie, którego nie umiał wyprać, drzwi nie miały klucza — ale zasuwa od wewnątrz powinna dać im poczucie bezpieczeństwa. Nim zjawią się tu wszyscy minie chwila, nie wiedział jak mieli się z niemowlakiem przedostać szybko i bezpiecznie do Londynu, ale coś będzie musiał wymyślić.
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Droga była długa, mozolna, ale tempo musiało być dostosowane do małego dziecka, jego potrzeb i rytmu dnia. Lot na miotle był zbyt niebezpieczny. Może mogła mieć małą zawiniętą wokół siebie szczelnie, ale czy mogła sama bezpiecznie poruszać się w ten sposób w powietrzu? Upierał się przy najprostszych rozwiązaniach. Drogi były w głównej mierze opustoszałe, krajobraz potworny — zniszczenia wywołane kataklizmem wydawały mu się przerażające w miastach, ale kiedy jesień zadomowiła się na dobre, trawa pożółkła, drzewa gubiły liście, pozostałości po naturze i jej pięknie, które przetrwało zaczynały znikać. Pogoda nie rozpieszczała ich także, mżawka męczyła przez większość czasu. Oddał Eve swój płaszcz, choć nie był bardzo ciepły, dość dobrze chronił przed deszczem. Torba zrobiła się lżejsza, nie ważyła prawie nic, odkąd miały na sobie dodatkowe części ubrań, które mogły zapewnić im i dziewczynce odrobinę ciepła. W pobliżu Londynu los okazał się łaskawszy. Przestało padać, a obecność miasta sprawiła, że było cieplej. Nie spał praktycznie wcale przez ostatnie kilka dni, bo każdy postój przeznaczony na ich sen i odpoczynek spędzał na siedzeniu i obserwowaniu, czy nikt się do nich nie zbliżał. Zmęczenie tymi tygodniami malowało się na jego poszarzałej trzy wyraźnie, pod oczami pojawiły się już wcześniej wyraźne sińce. Oczy miał małe, zaczerwienione, usta spierzchnięte. Siniaki z twarzy zdążyły już prawie całkiem zniknąć. Ale nie tylko on był zmęczony, nie tylko jego ta podróż wiele kosztowała. Nie mieli wozu, konia, nikt po drodze nawet gdy ich mijał nie zgodził się ich zabrać ze sobą. Ale nie wyglądali jak ktoś, kogo nawet z litości można było zabrać.
W drodze, by nie iść w ciszy opowiadał im o Londynie zniszczonym przez koniec świata, noc spadających gwiazd. Dokładnie powiedział co zastał w starym mieszkaniu w dokach i wyraził, trochę koloryzując, choć zgodnie ze szczerą obawą, potencjalne zagrożenia czyhające na nie w porcie. Włóczenie się tam to coś innego niż mieszkanie z Gilly. Im więcej mówił tym więcej dodawał od siebie, wkraczając w świat bajek i historii sprzedawanych dla pociechy i uśmiechu. Mówił o tym ile miejsc zobaczył i o tym, że jedno wydało mu się rozsądne. Mieszkanie nie było duże, właściwie było malutkie, ale w ładnej i spokojnej okolicy, wśród normalnych, porządnych ludzi — ale nie na tyle gęsto zebranych by życie w kamienicy z Romami mogło im dawać się we znaki. Chciał być mądrzejszy, chciał wziąć tamte wszystkie zarzuty jako przestrogę, dobrą radę. Powinni się bardziej ukrywać, być ostrożniejsi — nieważne, czy mieli do tego prawo, czy nie, musili to robić dla tej małej dziewczynki.
Otworzył drzwi, wpuszczając je do środka przodem. Zrobił tyle, ile mógł, choć do tego się też nie zamierzał przyznać.
— Było w lepszym stanie niż inne, więc pomyślałem... — powiedział w progu, powoli zamykając za nimi drzwi. I w głębi duszy cieszył się, że nie zaświeciło słońce.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Odzwyczaiła się od tego, od takich długich wędrówek. Zapomniała już, jak to jest przejść tyle, bo spacery na które się wybierały były nieporównywalnie krótsze. Najdalej wypuszczała się jeszcze przed ciążą, kiedy rozkładała skrzydła pod postacią sroki. Prawdziwie wolna i lekka, uciekając daleko i w górę. Każde z nich wiedziało, że dotarliby do Londynu szybciej, gdyby nie mała, która potrzebowała uwagi i którą nie interesowało, co byłoby lepsze dla wszystkich. Miała swój rytm i domagała się mleka albo przewinięcia, kiedy tego potrzebowała. Czasami po prostu płakała, bo tak, bo była tylko niemowlakiem i coś jej nie pasowało, ale tajemnicą pozostawała co. Starała się chronić ją przed nieprzychylną pogodą, osłaniała płaszczem, który oddał jej James. Jej samej mżawka nie przeszkadzała, była całkiem przyjemna i chłodziła, osiadając wilgocią na policzkach. Pozwalała zapomnieć o zmęczeniu i bólu w mięśniach.
Kiedy dotarli do stolicy, spoglądała z uwagą na każdy mijany budynek, wodziła wzrokiem po ulicach. To miasto żyło i było całkowicie inne od Doliny Godryka, było przepełnione dźwiękami, zapachami, ludźmi. Nie sądziła, że to przyzna, ale chyba za tym tęskniła, za życiem. Uniosła wzrok na Aishę, która szła obok, a później na Jamesa idącego nieco z przodu. Zerknęła znów na otoczenie, bo to, co opowiadał im Jimmy, teraz widoczne było gołym okiem. Stolicy też nie oszczędziła noc spadających gwiazd, widać było zniszczenia, które tutaj na pewno szybciej sprzątano, a jednak wiele jeszcze zostało. W takich momentach tylko bardziej docierało do niej, jak wiele mieli szczęścia w nieszczęściu. Kolejną przeszkodę powoli pokonywali, zostawili za sobą dom, który był im dachem nad głową przez dłużej, niż pewnie sądzili. Mieli mieć kolejny, o którym też opowiadał James. Była ciekawa tego miejsca, a równocześnie nieco rozczarowana. Wolała wrócić do doków, bo tam nikt nie zwróci uwagi na romską rodzinę, a tak każda inna część miasta niosła ze sobą ryzyko. Z tego, co mówił, nie było jednak powrotu do starego mieszkania, zniszczenia były zbyt duże. Wierzyła mu. Przyspieszyła o te dwa kroki, żeby zrównać się z nim i wsunęła dłoń w dłoń Jamesa, ściskając lekko.
Puściła go, dopiero kiedy weszli do kamienicy i stanęli na chwilę przed drzwiami mieszkania. Przekroczyła próg dość niepewnie, patrząc do środka. Było malutkie, ale nadal lepsze niż spanie na ulicy i większe niż metraż na jakim się wychowywali. Jednak ścisnęło ją w żołądku z innego powodu, wspomnienia miejsca w którym zatrzymała się z siostrą. Wyglądało tak podobnie, że przez chwilę wpatrywała się w przestrzeń. Ocknął ją głos Jamesa.
- Więc pomyślałeś, że to właśnie miejsce dla nas.- dokończyła jego słowa i obejrzała się przez ramię na niego.- Miałeś rację.- dodała, przenosząc wzrok na Aishę. Weszła dalej, prześlizgnęła spojrzeniem po meblach, nie było ich wiele, ale to nic. Podeszła do okna, by spojrzeć na widok za nim i próbując odgonić od siebie wspomnienia. To było całkowicie inne miejsce i widok ją w tym uspokoił. Odwróciła się i oparła pośladkami o parapet.- Nikt tu nie przyjdzie? – spytała, bo po akcji z aurorami to była jej główna obawa. Chciała od niego tego zapewnienia, że tu było znów bezpiecznie. Położyła małą na łóżku, by bez przeszkód zsunąć z ramion płaszcz i przewiesić go przez oparcie krzesła. Drugie krzesło odsunęła nieco i skinięciem wskazała Jimowi. Widać było po nim, że jest wykończony, dlatego powinien odpocząć albo chociaż usiąść.
Kiedy dotarli do stolicy, spoglądała z uwagą na każdy mijany budynek, wodziła wzrokiem po ulicach. To miasto żyło i było całkowicie inne od Doliny Godryka, było przepełnione dźwiękami, zapachami, ludźmi. Nie sądziła, że to przyzna, ale chyba za tym tęskniła, za życiem. Uniosła wzrok na Aishę, która szła obok, a później na Jamesa idącego nieco z przodu. Zerknęła znów na otoczenie, bo to, co opowiadał im Jimmy, teraz widoczne było gołym okiem. Stolicy też nie oszczędziła noc spadających gwiazd, widać było zniszczenia, które tutaj na pewno szybciej sprzątano, a jednak wiele jeszcze zostało. W takich momentach tylko bardziej docierało do niej, jak wiele mieli szczęścia w nieszczęściu. Kolejną przeszkodę powoli pokonywali, zostawili za sobą dom, który był im dachem nad głową przez dłużej, niż pewnie sądzili. Mieli mieć kolejny, o którym też opowiadał James. Była ciekawa tego miejsca, a równocześnie nieco rozczarowana. Wolała wrócić do doków, bo tam nikt nie zwróci uwagi na romską rodzinę, a tak każda inna część miasta niosła ze sobą ryzyko. Z tego, co mówił, nie było jednak powrotu do starego mieszkania, zniszczenia były zbyt duże. Wierzyła mu. Przyspieszyła o te dwa kroki, żeby zrównać się z nim i wsunęła dłoń w dłoń Jamesa, ściskając lekko.
Puściła go, dopiero kiedy weszli do kamienicy i stanęli na chwilę przed drzwiami mieszkania. Przekroczyła próg dość niepewnie, patrząc do środka. Było malutkie, ale nadal lepsze niż spanie na ulicy i większe niż metraż na jakim się wychowywali. Jednak ścisnęło ją w żołądku z innego powodu, wspomnienia miejsca w którym zatrzymała się z siostrą. Wyglądało tak podobnie, że przez chwilę wpatrywała się w przestrzeń. Ocknął ją głos Jamesa.
- Więc pomyślałeś, że to właśnie miejsce dla nas.- dokończyła jego słowa i obejrzała się przez ramię na niego.- Miałeś rację.- dodała, przenosząc wzrok na Aishę. Weszła dalej, prześlizgnęła spojrzeniem po meblach, nie było ich wiele, ale to nic. Podeszła do okna, by spojrzeć na widok za nim i próbując odgonić od siebie wspomnienia. To było całkowicie inne miejsce i widok ją w tym uspokoił. Odwróciła się i oparła pośladkami o parapet.- Nikt tu nie przyjdzie? – spytała, bo po akcji z aurorami to była jej główna obawa. Chciała od niego tego zapewnienia, że tu było znów bezpiecznie. Położyła małą na łóżku, by bez przeszkód zsunąć z ramion płaszcz i przewiesić go przez oparcie krzesła. Drugie krzesło odsunęła nieco i skinięciem wskazała Jimowi. Widać było po nim, że jest wykończony, dlatego powinien odpocząć albo chociaż usiąść.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
— Tak— — odpowiedział od razu, spoglądając wpierw na Eve, a potem na swoją siostrę, szukając na jej twarzy potwierdzenia, że jakoś się tu odnajdzie. Nie mieli wielkich wymagań, nie sądził, by oczekiwały zamieszkania w pięknym zamku. Bajki miały to do siebie, że były bajkami, a życie w wysokich murach i tak nie było dla nich. Tu mieli kąt dla siebie, dach nad głową. Okna nie były całkiem szczelne, ale było tu dostatecznie ciepło i wygodnie, by mogli przetrwać następne miesiące, a jego stopniowo opuszczała chęć i potrzeba wędrowania. Byli sami, we czwórkę. Słowa aurora uzmysłowiły mu, że przy tym pomyśle trzymała go przeszłość kurczowo pętająca go niczym kajdany, ale tamtego życia nie przywrócą. Byli w końcu sami. A życie, jakie chodziło mu po głowie nie będzie dobre dla żadnego z nich. Wszedł do środka za dziewczynami i zamknął drzwi. Prydałby się tu rygiel, pomyślał, zerkają na klamkę, a kiedy usłyszał pytanie, powoli odwrócił się do Eve.
— Nie sądzę. Nie. Napewno nie — poprawił się zaraz. Mieszkanie było już splądrowane, było co najmniej raz przywrócone do góry nogami. Nie mogły o tym wiedzieć, bo przecież spędził tu ostatnie dni doprowadzając je do ładu. CHciał je przekonać, że to było dobre miejsce, choć nie był pewien sam dlaczego. Bo otrzymał pozwolenie od właściciela? Z jednej strony czuł się przez to więźniem tego miejsca, z drugiej było przejawem czyjejś łaski. Auror mógł nie wiedzieć, czy będą tu mieszkać, czy nie, nie mógł pojawić się w Londynie. Ta myśl wydawała mu się nieco pokrzepiająca. — Jak ci się podoba? — spytał, zerkając na Eve. To jej zależało na domu w Dolinie, to jej tam było najwygodniej, sądził, że to jej najtrudniej było się stamtąd wynieść. Kiedy wskazała na krzesło, podszedł do niej i zajął wskazane miejsce, w milczeniu obserwując jak siostra kładzie się zmęczona na łóżku, przy którym leżał materac. Przyciągnęła do siebie bliżej Gilly, by ją ogrzać. — Jak się czujesz? — spytał Eve, zerkając na nią.
— Nie sądzę. Nie. Napewno nie — poprawił się zaraz. Mieszkanie było już splądrowane, było co najmniej raz przywrócone do góry nogami. Nie mogły o tym wiedzieć, bo przecież spędził tu ostatnie dni doprowadzając je do ładu. CHciał je przekonać, że to było dobre miejsce, choć nie był pewien sam dlaczego. Bo otrzymał pozwolenie od właściciela? Z jednej strony czuł się przez to więźniem tego miejsca, z drugiej było przejawem czyjejś łaski. Auror mógł nie wiedzieć, czy będą tu mieszkać, czy nie, nie mógł pojawić się w Londynie. Ta myśl wydawała mu się nieco pokrzepiająca. — Jak ci się podoba? — spytał, zerkając na Eve. To jej zależało na domu w Dolinie, to jej tam było najwygodniej, sądził, że to jej najtrudniej było się stamtąd wynieść. Kiedy wskazała na krzesło, podszedł do niej i zajął wskazane miejsce, w milczeniu obserwując jak siostra kładzie się zmęczona na łóżku, przy którym leżał materac. Przyciągnęła do siebie bliżej Gilly, by ją ogrzać. — Jak się czujesz? — spytał Eve, zerkając na nią.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zawiesiła na nim uważne spojrzenie, kiedy odpowiedział od razu. Nie zastanowił się ani chwili, nie zawahał ani na moment. Prędkie odpowiedzi były zazwyczaj kłamstwem, rzuconym by uspokoić, ale niewiele mając się z prawdą. Ciemne tęczówki prześlizgnęły się powoli po jego sylwetce, lecz zaraz lekko skinęła głową. Miał rację. Zamierzała zaufać jego osądowi, jeżeli był pewien, że to miejsce było w sam raz dla czteroosobowej rodziny. Z drugiej strony, żyła już na podobnej przestrzeni, wiedziała jak odnaleźć się w małym metrażu i nie wchodzić sobie w drogę. Zerknęła raz jeszcze za okno, obserwując przez moment spokojną ulicę. To nie były Doki, gdzie ciągle się coś działo, gdzie krzyki i hałasy przepełniały powietrze. Tu było cicho, przedziwnie cicho, jak na Londyn.
Odwróciła się, by spoglądać już tylko na Jima i nie zajmować się tym, co na zewnątrz.
- To dobrze, wystarczy nam nieproszonych i niechcianych gości.- stwierdziła z lekkim grymasem, który jak nic zdradzał nerwowość na samo wspomnienie wizyty aurorów.
Przechyliła lekko głowę, kiedy między nimi zawisło pytanie. Nie upierała się na pozostanie w Dolinie z wygody, a z poczucia bezpieczeństwa, które dawały solidne mury. Kiedy nie czuła się pewnie przy Jamesie, zaczęła szukać tego w domu, zanim nauczyła się czuć bezpiecznie, polegając na sobie i swoich decyzjach. Później dom w Dolinie był wyborem przez pryzmat Gilly, by miała dach nad głową i nie zaznała niczego złego. To się jednak nie udało, nie ochroniło żadnego z nich.
- Jest ładne i wystarczające dla nas.- przyznała, kącik jej ust drgnął, kiedy James zareagował na jej zachętę i zajął miejsce.- Myślałam, że znów zawitamy do Doków, ale to miejsce jest... idealne. Jakim cudem je znalazłeś? - dodała jeszcze. Spojrzała na córkę i szwagierkę, obie były wykończone marszem, bo droga była długa. Sama to odczuwała, odzwyczajona od długich podróży, a już zwłaszcza tak.
Wróciła z uwagą do Jima, kiedy padło kolejne pytanie. Oparła dłonie na jego ramionach, delikatnie potarła kciukami spięte mięśnie. Masowała kojąco, łagodnie, by było mu lepiej.
- W porządku, jestem trochę zmęczona, ale nie jest źle.- odparła, nie była tak wykończona. Może za kilka minut albo godzinę, to wszystko ją dopadnie i pozbawi sił.- A ty? Wyglądasz na bardzo zmęczonego.- dodała, spoglądając na niego z troską. Pochyliła się i musnęła ustami jego skroń.- Zrobić ci coś do picia? Albo coś do jedzenia? – spytała. Przynieśli ze sobą wystarczająco jedzenia, aby wystarczyło na parę dni.
Odwróciła się, by spoglądać już tylko na Jima i nie zajmować się tym, co na zewnątrz.
- To dobrze, wystarczy nam nieproszonych i niechcianych gości.- stwierdziła z lekkim grymasem, który jak nic zdradzał nerwowość na samo wspomnienie wizyty aurorów.
Przechyliła lekko głowę, kiedy między nimi zawisło pytanie. Nie upierała się na pozostanie w Dolinie z wygody, a z poczucia bezpieczeństwa, które dawały solidne mury. Kiedy nie czuła się pewnie przy Jamesie, zaczęła szukać tego w domu, zanim nauczyła się czuć bezpiecznie, polegając na sobie i swoich decyzjach. Później dom w Dolinie był wyborem przez pryzmat Gilly, by miała dach nad głową i nie zaznała niczego złego. To się jednak nie udało, nie ochroniło żadnego z nich.
- Jest ładne i wystarczające dla nas.- przyznała, kącik jej ust drgnął, kiedy James zareagował na jej zachętę i zajął miejsce.- Myślałam, że znów zawitamy do Doków, ale to miejsce jest... idealne. Jakim cudem je znalazłeś? - dodała jeszcze. Spojrzała na córkę i szwagierkę, obie były wykończone marszem, bo droga była długa. Sama to odczuwała, odzwyczajona od długich podróży, a już zwłaszcza tak.
Wróciła z uwagą do Jima, kiedy padło kolejne pytanie. Oparła dłonie na jego ramionach, delikatnie potarła kciukami spięte mięśnie. Masowała kojąco, łagodnie, by było mu lepiej.
- W porządku, jestem trochę zmęczona, ale nie jest źle.- odparła, nie była tak wykończona. Może za kilka minut albo godzinę, to wszystko ją dopadnie i pozbawi sił.- A ty? Wyglądasz na bardzo zmęczonego.- dodała, spoglądając na niego z troską. Pochyliła się i musnęła ustami jego skroń.- Zrobić ci coś do picia? Albo coś do jedzenia? – spytała. Przynieśli ze sobą wystarczająco jedzenia, aby wystarczyło na parę dni.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Powinni się cieszyć? Powinni czuć ulgę, że to właśnie aurorzy pojawili się w tym domu i ich przegonili, a nie szmalcownicy, który bez mrugnięcia okiem mogli poderżnąć im gardła? Powoli przeniósł spojrzenie na Eve, ale zanim się odezwał wziął kilka głębszych wdechów, ciemnymi oczami władzą po parapecie i szybie, którą próbował z tak marnym skutkiem doczyścić.
— Powinniśmy się cieszyć, że to aurorzy, nie szmalcownicy nas odwiesili — podjął w końcu, ponownie szukając spojrzeniem jej twarzy. — Byłyście całkiem same, nie miałyście z nimi żadnych szans. — Wrócił do domu od razu, nie zahaczając o Londyn, jak czynił zwykle. Bo zazwyczaj, zanim wrócił do domu, spędzał czas z Marcelem. Wieczory, w które nie miewał występów lub po występach, jakby to był element codzienności, tygodniowego rytuału. — Ale to bez różnie, gdzie jesteśmy, zawsze coś wam grozi. — Wetchnął ciężko, przechylając głowę w bok, spojrzenie wbił w blat przed sobą. — Jesteśmy sami, zdani na siebie. Tu, na ulicy, w Dolinie Godryka, czy w Plymouth... Wszystko jedno. Nigdy się od tego nie uwolnimy. Nawet jak skończy się wojna — mruknął smętnie, opierając łokieć na stole, a kciuka wsunął miedzy zęby, obgryzając jego brzegi. Wygryzione już dostatecznie, krótkie i nierówne. Byłby idiotą, gdyby się łudził, że może zapewnić im bezpieczeństwo. Słowa Weasleya wciąż siedziały mu w głowie. Był tylko on na nie trzy. Jak mógł zapewnić im cokolwiek? Godne życie? Bezpieczeństwo? Przyzwoite warunki? Nawet gdyby nie zrezygnował z pracy i harował całymi dniami to nie starczyłoby im na wszystko. A teraz, bez pracy, będzie tylko trudniej. Zapasy, które udało im się zgromadzić i zabrać, gdy wracali z Doliny Godryka skończą się szybko. Pokręcił głową, kiedy zaproponowała mu coś do jedzenia. Wciąż pamiętał słowa tej uzdrowicielki, jeśli Gilly miała być zdrowa to Eve musiała być zdrowa. Musiała jeść i dbać o siebie. Rzucił okiem na torbę, którą niósł, a która teraz leżała na ziemi. W niej schowany był pomniejszony gramofon, po który wrócił do ogrodu w drodze powrotnej, gdy zabierali ze sobą jeszcze jedzenie. — Ktoś mi powiedział, gdzie szukać — odparł wymijająco, zaraz dodając: — Byłem w Warwickshire. — Poddał się delikatnym dłoniom Eve, które przyjemnie masowały spięte ramiona. Czół ból, ale jej dotyk był delikatny i wyważony, sprawiał mu przyjemność. — U uzdrowicielki. Nie mogłem wrócić do Ottery po pieniądze z przetrąconą szczęką. Poprosiłem Marysię o pomoc. Ściągnęła mnie do lazaretu tam. Dała mi butelkę mleka dla was i zioła. Ta czarownica chciała was zobaczyć. Ciebie i Gilly. Wydaje się bardzo mądra i, chociaż było ciemno, wydawało mi się, że skądś ją kojarzę. A potem sobie przypomniałem. Mam kartę z czekoladowych żab z podobną czarownicą. Cassandra Vablatsky. Jasnowidzka. Ta uzdrowicielka to też Cassandra. Jest mentorką Marii, ale nie wiem czy z tego powodu można jej zaufać. Maria uwierzyłaby w najbanalniejszą bajkę, że jest prawdziwa. A ta kobieta chyba wie, jak handlować przysługami.— Dała mu do zrozumienia, że gdy będzie jej potrzebny będzie wiedział, jak jej się odpłacić za okazaną dobroć. Nie ufał takim ludziom. Wiedział, że takie sytuacje się mszczą w przyszłości, nie chciał, by Eve musiała to robić. — Ale wydaje mi się, że jeśli potrzebowałabyś pomocy uzdrowiciela powinnaś się zwrócić do Neali. Jeśli nie ona to napewno zna kogoś kto pomoże. — Nie był pewien czemu jej to w ogóle mówił, Gilly nie była chora, ale ta kobieta zasiała w nim ziarno niepewności. Musiał jej wyjawić skąd wie. Nie był jednak pewien, czy tamta lecznica to dobry pomysł. Nie miał powodów by jej nie ufać, ale nie miał też zbyt wielu by powierzyć jej życie córki.
— Powinniśmy się cieszyć, że to aurorzy, nie szmalcownicy nas odwiesili — podjął w końcu, ponownie szukając spojrzeniem jej twarzy. — Byłyście całkiem same, nie miałyście z nimi żadnych szans. — Wrócił do domu od razu, nie zahaczając o Londyn, jak czynił zwykle. Bo zazwyczaj, zanim wrócił do domu, spędzał czas z Marcelem. Wieczory, w które nie miewał występów lub po występach, jakby to był element codzienności, tygodniowego rytuału. — Ale to bez różnie, gdzie jesteśmy, zawsze coś wam grozi. — Wetchnął ciężko, przechylając głowę w bok, spojrzenie wbił w blat przed sobą. — Jesteśmy sami, zdani na siebie. Tu, na ulicy, w Dolinie Godryka, czy w Plymouth... Wszystko jedno. Nigdy się od tego nie uwolnimy. Nawet jak skończy się wojna — mruknął smętnie, opierając łokieć na stole, a kciuka wsunął miedzy zęby, obgryzając jego brzegi. Wygryzione już dostatecznie, krótkie i nierówne. Byłby idiotą, gdyby się łudził, że może zapewnić im bezpieczeństwo. Słowa Weasleya wciąż siedziały mu w głowie. Był tylko on na nie trzy. Jak mógł zapewnić im cokolwiek? Godne życie? Bezpieczeństwo? Przyzwoite warunki? Nawet gdyby nie zrezygnował z pracy i harował całymi dniami to nie starczyłoby im na wszystko. A teraz, bez pracy, będzie tylko trudniej. Zapasy, które udało im się zgromadzić i zabrać, gdy wracali z Doliny Godryka skończą się szybko. Pokręcił głową, kiedy zaproponowała mu coś do jedzenia. Wciąż pamiętał słowa tej uzdrowicielki, jeśli Gilly miała być zdrowa to Eve musiała być zdrowa. Musiała jeść i dbać o siebie. Rzucił okiem na torbę, którą niósł, a która teraz leżała na ziemi. W niej schowany był pomniejszony gramofon, po który wrócił do ogrodu w drodze powrotnej, gdy zabierali ze sobą jeszcze jedzenie. — Ktoś mi powiedział, gdzie szukać — odparł wymijająco, zaraz dodając: — Byłem w Warwickshire. — Poddał się delikatnym dłoniom Eve, które przyjemnie masowały spięte ramiona. Czół ból, ale jej dotyk był delikatny i wyważony, sprawiał mu przyjemność. — U uzdrowicielki. Nie mogłem wrócić do Ottery po pieniądze z przetrąconą szczęką. Poprosiłem Marysię o pomoc. Ściągnęła mnie do lazaretu tam. Dała mi butelkę mleka dla was i zioła. Ta czarownica chciała was zobaczyć. Ciebie i Gilly. Wydaje się bardzo mądra i, chociaż było ciemno, wydawało mi się, że skądś ją kojarzę. A potem sobie przypomniałem. Mam kartę z czekoladowych żab z podobną czarownicą. Cassandra Vablatsky. Jasnowidzka. Ta uzdrowicielka to też Cassandra. Jest mentorką Marii, ale nie wiem czy z tego powodu można jej zaufać. Maria uwierzyłaby w najbanalniejszą bajkę, że jest prawdziwa. A ta kobieta chyba wie, jak handlować przysługami.— Dała mu do zrozumienia, że gdy będzie jej potrzebny będzie wiedział, jak jej się odpłacić za okazaną dobroć. Nie ufał takim ludziom. Wiedział, że takie sytuacje się mszczą w przyszłości, nie chciał, by Eve musiała to robić. — Ale wydaje mi się, że jeśli potrzebowałabyś pomocy uzdrowiciela powinnaś się zwrócić do Neali. Jeśli nie ona to napewno zna kogoś kto pomoże. — Nie był pewien czemu jej to w ogóle mówił, Gilly nie była chora, ale ta kobieta zasiała w nim ziarno niepewności. Musiał jej wyjawić skąd wie. Nie był jednak pewien, czy tamta lecznica to dobry pomysł. Nie miał powodów by jej nie ufać, ale nie miał też zbyt wielu by powierzyć jej życie córki.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zerknęła na niego, gdy odezwał się i przedstawił najbardziej oczywisty fakt. Wiedziała o tym, że były bez szans, dlatego właśnie zostawiła na górze szwagierkę i córkę. Ich życia były zbyt cenne, aby ryzykowała nimi. Wolała wziąć na siebie, cokolwiek mogli zrobić obcy, obojętnie, jakie miały być ich zamiary. Przyzwyczaiła się do bólu, nawykła do okrucieństwa, więc i z ranami mogła sobie radzić. Była gotowa ryzykować skórą i życiem, jeśli miała dać szansę Aishy i Gilly. Powstrzymała ciężkie westchnięcie, które pozostało w piersi, osiadło, jak ciężki kamień.- Zawsze coś grozi NAM. Nie tylko my żyjemy w ciągłym zagrożeniu, ale ty też, James.- musiał o tym pamiętać, nie mógł zapominać, próbując stawiać siostrę i córkę na pierwszym miejscu w swojej trosce.- Musisz dbać o swoje bezpieczeństwo tak samo, jak o nie dwie.- chciała, by uważał na siebie i by miał świadomość, że ryzyko nie zawsze było tym, co powinien robić. Sama też brała to do siebie, bo brawura przestawała być najlepszym rozwiązaniem.
- Nieprawda, kiedyś pozbędziemy się tego, uwolnimy od zagrożenia. Po prostu musimy znaleźć miejsce dla siebie.- miała nadzieję, że gdzieś takie było. Może jeszcze za daleko, ale gdzieś tam.- Jesteśmy sami, zdani na siebie... ale też mamy siebie, prawda? – odrobinę mocniej ucisnęła jego ramiona, trochę pokrzepiająco. Nie miała pojęcia skąd w niej nagle tyle... tych dziwnych emocji i odczuć, tej wiary. Może to zmęczenie już odciskało się na niej.
- Damy sobie radę, Jim.- szepnęła, chcąc zasiać w nim spokój i pewność, że jakoś to wszystko się naprostuje. Zsunęła dłonie po jego ramionach, na tors, obejmując go lekko. Tkwiła tak przez chwilę, zanim wyprostowała się i na nowo zaczęła delikatnie masować spięte ramiona.
Przekrzywiła delikatnie głowę, kiedy padła wymijająca odpowiedź. Brak konkretu wzbudził tylko zaciekawienie, któremu nie potrafiła nie dać upustu.
- Kto? – spytała, zerkając na jego profil. Czuła, jak rozluźniał się niespiesznie pod jej dłońmi. Wzbudziło to jakieś przyjemne ciepło, które otulało ją powoli. Uśmiechnęła się lekko z zadowoleniem, którego jednak nie mógł zauważyć w tej pozycji.
Słuchała go z uwagą, gdy mówił, gdzie był. Uniosła lekko brew, gdy padło znajome imię kobiety, która wiele miesięcy temu poskładała ją w całość.
- Znam uzdrowicielkę imieniem Cassandra. Pani Cassandra - odezwała się po chwili wahania i szybko poprawiła. Szanowała kobietę za jej wiedzę i umiejętności, ale również czuła respekt za przedziwną matczyną surowość, którą ją wtedy uraczyła.- Blizna, którą mam na żebrach... to pani Cassandra pomogła mi i opatrzyła, kiedy było naprawdę źle. Jeżeli mówmy o tej samej uzdrowicielce to Gilly nie mogłaby trafić lepiej.- kącik jej ust drgnął.- Ja jej ufam, może pochopnie, ale nie waham się. Poza tym masz rację, jest bardzo mądra.- dodała zaraz.
Słowa o Neali zignorowała całkowicie, jakby w ogóle nie padły. James musiał być naiwny sądząc, że szukałaby pomocy u Weasley, a już zwłaszcza ryzykując życiem i zdrowiem Gilly. Mając do wyboru panią Cassandrę, a Nealę, było zbyt oczywiste, co była gotowa wybrać.
- Nieprawda, kiedyś pozbędziemy się tego, uwolnimy od zagrożenia. Po prostu musimy znaleźć miejsce dla siebie.- miała nadzieję, że gdzieś takie było. Może jeszcze za daleko, ale gdzieś tam.- Jesteśmy sami, zdani na siebie... ale też mamy siebie, prawda? – odrobinę mocniej ucisnęła jego ramiona, trochę pokrzepiająco. Nie miała pojęcia skąd w niej nagle tyle... tych dziwnych emocji i odczuć, tej wiary. Może to zmęczenie już odciskało się na niej.
- Damy sobie radę, Jim.- szepnęła, chcąc zasiać w nim spokój i pewność, że jakoś to wszystko się naprostuje. Zsunęła dłonie po jego ramionach, na tors, obejmując go lekko. Tkwiła tak przez chwilę, zanim wyprostowała się i na nowo zaczęła delikatnie masować spięte ramiona.
Przekrzywiła delikatnie głowę, kiedy padła wymijająca odpowiedź. Brak konkretu wzbudził tylko zaciekawienie, któremu nie potrafiła nie dać upustu.
- Kto? – spytała, zerkając na jego profil. Czuła, jak rozluźniał się niespiesznie pod jej dłońmi. Wzbudziło to jakieś przyjemne ciepło, które otulało ją powoli. Uśmiechnęła się lekko z zadowoleniem, którego jednak nie mógł zauważyć w tej pozycji.
Słuchała go z uwagą, gdy mówił, gdzie był. Uniosła lekko brew, gdy padło znajome imię kobiety, która wiele miesięcy temu poskładała ją w całość.
- Znam uzdrowicielkę imieniem Cassandra. Pani Cassandra - odezwała się po chwili wahania i szybko poprawiła. Szanowała kobietę za jej wiedzę i umiejętności, ale również czuła respekt za przedziwną matczyną surowość, którą ją wtedy uraczyła.- Blizna, którą mam na żebrach... to pani Cassandra pomogła mi i opatrzyła, kiedy było naprawdę źle. Jeżeli mówmy o tej samej uzdrowicielce to Gilly nie mogłaby trafić lepiej.- kącik jej ust drgnął.- Ja jej ufam, może pochopnie, ale nie waham się. Poza tym masz rację, jest bardzo mądra.- dodała zaraz.
Słowa o Neali zignorowała całkowicie, jakby w ogóle nie padły. James musiał być naiwny sądząc, że szukałaby pomocy u Weasley, a już zwłaszcza ryzykując życiem i zdrowiem Gilly. Mając do wyboru panią Cassandrę, a Nealę, było zbyt oczywiste, co była gotowa wybrać.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Popatrzył na nią nieco bez zrozumienia. Może to zmęczenie, a może coś innego, ale znaczenie jej słów dotarło do niego dopiero po chwili.
— Wiem — odpowiedział, wzruszając ramionami. — Ale między nami nie ma znaku równości w tym przypadku. Jestem chłopakiem, co mi zrobią jak mnie złapią? Pobiją? Nie pierwszy i nie ostatni raz, Eve. Z takimi rzeczami da się żyć. — Nie odważył się powiedzieć, że był do tego przyzwyczajony. Nie czuł już bólu, ale to co się zdarzyło w domu w dolinie wciąż było świeże, na tyle świeże, że postanowił przełknąć tę myśl razem z gorzką śliną. — Tobie mogą zrobić dużo gorsze rzeczy niż mnie. A o Gilly... — Nie chciał nawet myśleć. Była kruch jak porcelana, mała, delikatna. Dla niego pojęcie zagrożenia miało różne skale i każde z nich znajdowało się w zupełnie innym miejscu. On miał najłatwiej z nich i denerwowało go, że nigdy nie umiał dotrzeć do miejsca, w którym jego bliscy czuli się z nim bezpiecznie. Brak sił na awanturę i ostatnie postanowienia zniechęciły go do podjęcia tego tematu z bezbrzeżną szczerością. Próbował wmówić sobie, że jej słowa wynikały z troski, ale nie znosił tego odbijania piłeczek. Zamiast przypominania mu, że też mógł doznać krzywdy jak każdy wolał usłyszeć, że robił coś tak jak trzeba. — O nie dwie? O mają siostrę i Gilly? O twoje nie muszę? — Źle usłyszał, źle zrozumiał, czy może miała dokładnie to na myśli, co powiedziała? Uniósł brwi, nie rozumiejąc tego zwrotu wcale. — Istnieje takie? Czy będzie się karmić marzeniami? — spytał, patrząc na nią. Pojął, że smęci, kiedy mocniej naparła na niego dłońmi. Spuścił wzrok; brakowało mu optymizmu i wiary. Marudził, ale to nie mogło niczego zmienić. Mogło tylko popsuć im nastrój. Pokiwał więc głową ze zrozumieniem, choć bardziej dając spokój tematowi niż naiwnie wierząc w to, co mówiła. Chciałby w to wierzyć. Chciałby liczyć na to, że tak będzie. Żyj chwilą, jak nie teraz to kiedy, pomyślał i uśmiechnął się lekko w odpowiedzi na jej pokrzepienie. Złapał lekko jej dłoń, gdy nachyliła się żeby go objąć. Zrobił kilka większych wdechów i odchylił na moment głowę na jej ramiona, starając się poddać temu uspokajającemu momentowi. To musiało jednak minąć, niewygodne pytania się nie kończyły, a on nie zamierzał mówić jej prawdy, przeczuwając, jaki będzie miała do tego stosunek. Liczył, że sprawa rozejdzie się po kościach, bo jakie to miało znaczenie?
— Nieważne, nie znasz. Przyjaciel — odparł wymijająco. Nie chciał jej kłamać. Nie był nawet pewien, czy to miało jakikolwiek sens, nie chciał się kłócić. Chciał tu już zostać i mieć to z głowy, a ta sprawa wydawała mu się nieistotna. — Nie wiem.— Jemu też pomogła, ale to nie sprawiało, że darzył ją zaufaniem. Miał u niej dług i wiedział, że będzie go musiał spłacić. Obrócił się, wysuwając ramiona spod jej dłoni i spojrzał na Eve z dołu. — Jak możesz jej ufać, jeśli jej nie znasz? To obca kobieta, nic o niej nie wiemy. Pójdziesz tam bez wahania? Skąd ci się to bierze? — zmarszczył brwi, nie rozumiał. Eve miała tendencję do pokładania wiary w ludzi, którzy na to nie zasługiwali, a nie potrafiła zaufać bliskim. Zaufanie było wielką wartością, na którą trzeb było zapracować, a ona szastała własnym na prawo i lewo. – Nie lepiej byłoby wziąć Gilly do kogoś kogo znamy i kto jej nie skrzywdzi? Nie twierdzę, że ta kobieta byłaby do tego zdolna, ale... Nie wiem. Jakoś... — Wzruszył ramionami, opuszczając wzrok. Nie czuł, by miał jakąkolwiek decyzyjność w sprawie Gilly. W jakiś jasny i niedosłowny sposób Eve górowała nad nim w jej przypadku. Była matką, a matki musiały wiedzieć, co było dobre dla dzieci.
— Wiem — odpowiedział, wzruszając ramionami. — Ale między nami nie ma znaku równości w tym przypadku. Jestem chłopakiem, co mi zrobią jak mnie złapią? Pobiją? Nie pierwszy i nie ostatni raz, Eve. Z takimi rzeczami da się żyć. — Nie odważył się powiedzieć, że był do tego przyzwyczajony. Nie czuł już bólu, ale to co się zdarzyło w domu w dolinie wciąż było świeże, na tyle świeże, że postanowił przełknąć tę myśl razem z gorzką śliną. — Tobie mogą zrobić dużo gorsze rzeczy niż mnie. A o Gilly... — Nie chciał nawet myśleć. Była kruch jak porcelana, mała, delikatna. Dla niego pojęcie zagrożenia miało różne skale i każde z nich znajdowało się w zupełnie innym miejscu. On miał najłatwiej z nich i denerwowało go, że nigdy nie umiał dotrzeć do miejsca, w którym jego bliscy czuli się z nim bezpiecznie. Brak sił na awanturę i ostatnie postanowienia zniechęciły go do podjęcia tego tematu z bezbrzeżną szczerością. Próbował wmówić sobie, że jej słowa wynikały z troski, ale nie znosił tego odbijania piłeczek. Zamiast przypominania mu, że też mógł doznać krzywdy jak każdy wolał usłyszeć, że robił coś tak jak trzeba. — O nie dwie? O mają siostrę i Gilly? O twoje nie muszę? — Źle usłyszał, źle zrozumiał, czy może miała dokładnie to na myśli, co powiedziała? Uniósł brwi, nie rozumiejąc tego zwrotu wcale. — Istnieje takie? Czy będzie się karmić marzeniami? — spytał, patrząc na nią. Pojął, że smęci, kiedy mocniej naparła na niego dłońmi. Spuścił wzrok; brakowało mu optymizmu i wiary. Marudził, ale to nie mogło niczego zmienić. Mogło tylko popsuć im nastrój. Pokiwał więc głową ze zrozumieniem, choć bardziej dając spokój tematowi niż naiwnie wierząc w to, co mówiła. Chciałby w to wierzyć. Chciałby liczyć na to, że tak będzie. Żyj chwilą, jak nie teraz to kiedy, pomyślał i uśmiechnął się lekko w odpowiedzi na jej pokrzepienie. Złapał lekko jej dłoń, gdy nachyliła się żeby go objąć. Zrobił kilka większych wdechów i odchylił na moment głowę na jej ramiona, starając się poddać temu uspokajającemu momentowi. To musiało jednak minąć, niewygodne pytania się nie kończyły, a on nie zamierzał mówić jej prawdy, przeczuwając, jaki będzie miała do tego stosunek. Liczył, że sprawa rozejdzie się po kościach, bo jakie to miało znaczenie?
— Nieważne, nie znasz. Przyjaciel — odparł wymijająco. Nie chciał jej kłamać. Nie był nawet pewien, czy to miało jakikolwiek sens, nie chciał się kłócić. Chciał tu już zostać i mieć to z głowy, a ta sprawa wydawała mu się nieistotna. — Nie wiem.— Jemu też pomogła, ale to nie sprawiało, że darzył ją zaufaniem. Miał u niej dług i wiedział, że będzie go musiał spłacić. Obrócił się, wysuwając ramiona spod jej dłoni i spojrzał na Eve z dołu. — Jak możesz jej ufać, jeśli jej nie znasz? To obca kobieta, nic o niej nie wiemy. Pójdziesz tam bez wahania? Skąd ci się to bierze? — zmarszczył brwi, nie rozumiał. Eve miała tendencję do pokładania wiary w ludzi, którzy na to nie zasługiwali, a nie potrafiła zaufać bliskim. Zaufanie było wielką wartością, na którą trzeb było zapracować, a ona szastała własnym na prawo i lewo. – Nie lepiej byłoby wziąć Gilly do kogoś kogo znamy i kto jej nie skrzywdzi? Nie twierdzę, że ta kobieta byłaby do tego zdolna, ale... Nie wiem. Jakoś... — Wzruszył ramionami, opuszczając wzrok. Nie czuł, by miał jakąkolwiek decyzyjność w sprawie Gilly. W jakiś jasny i niedosłowny sposób Eve górowała nad nim w jej przypadku. Była matką, a matki musiały wiedzieć, co było dobre dla dzieci.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spojrzała na niego z góry, milcząc przez chwilę. Czuła, że to powoli moment, gdy musi uważać na każde słowo. Przemyśleć wszystko, co powie, zanim wybrzmi to w zdaniach skierowanych do niego.
- Masz rację, nie ma między nami równości.- na moment ucichła, bo tej równości nie było w żadnym przypadku i na żadnej płaszczyźnie. Nie chciała jednak mówić tego na głos, bo ten wniosek mógł zabrzmieć zbyt ponuro, przesadnie przesiąknięty goryczą, chociaż wcale tego nie chciała.- Martwię się po prostu. Wiem, że jeszcze nie raz zobaczę, jak wracasz do domu poobijany z podbitym okiem, krwią pod nosem albo na brodzie. Ale zwyczajnie się martwię, gdy pakujesz się w kłopoty.- nie wiedziała, po co to mówi, przecież dał jej odczuć kiedyś, że nie obchodziło go, że martwi się o niego i przejmuje się nim. Mówiła mu to wcześniej, a on drwił - dlatego niepotrzebnie podkładała się i dziś. Zagapiła się na moment w jeden punkt, gdy wspomniał, że jej i Gilly mogło stać się coś dużo gorszego. Wiedziała i gdyby nie to małe istnienie, najpewniej nie dbałaby o to już. Stałaby w całkowicie innym miejscu w życiu, może w takim, gdzie nie zależałoby jej już na niczym.- Wiem, przepraszam.- szepnęła jedynie.
Spięła się mimowolnie, kiedy złapał ją za słowa. Wyciągnął ich sens, nad którym nie zastanowiła się, przyjmując już dawno stan rzeczy, taki, a nie inny. Spuściła wzrok, zawieszając ciemne tęczówki na jego profilu.- Ja...- zamilkła, marszcząc lekko brwi.- O moje też możesz.- odparła w końcu. Możesz, lecz nie musisz. Nie wiedziała, czemu zwrócił na to uwagę i dlaczego teraz, bo kiedy miesiące temu powiedziała mu, że przestaje czuć się bezpieczna przy nim, po prostu to zignorował. Machnął wtedy ręką, zostawił ją samą sobie i nie interesował się. Porzucał ją jak przedmiot, pod pretekstami większymi i mniejszymi, zostawiał przez urazę, używki, lepsze towarzystwo.- Nie wiedziałam, że będziesz chciał zaprzątać sobie tym głowę. Masz przecież ludzi o których się troszczysz, a ja nie czuję się dość ważna... ani trochę istotna.- nie była pewna, gdy wchodzili na grunt, który był tak niepewny i zdradliwy. Może się zmieniał, może doszedł do jakichś wniosków, przemyślał sobie, co chciał i co zapowiedział nad stawem. Nie miała pojęcia, ale czas, całe tygodnie i miesiące odcisnęły na niej swoje piętno, którego nie dało się zamazać całkowicie.- Nie chcę, byś uważał, że nie chcę, abyś i moim bezpieczeństwem się przejmował. Tylko jeśli masz to robić jedynie z obowiązku, to nie musisz. Nie chcę być tylko ciężarem.- dodała, mając ochotę się skulić, bo nie wiedziała czy którekolwiek ze słów odbierze tak, jak chciała, aby brzmiały. Nie atakowała go, nie wzgardziła nim, ale nie miała pojęcia w jakie słowa ubrać to, co myślała. Przy innych było to łatwe, szło naturalnie, ale przy nim, gdy tylko próbowała być sobą, tworzyły się ich mini tragedie.
Słuchała, jak odbierał jej słowa, pomysł ich miejsca w Anglii.
- Przekonamy się kiedyś.- odparła, bo nie było sensu go przekonywać. Wątpiła, by jej uwierzył, by trochę się rozpogodził. Nie była osobą, która mogła wyrwać go z tej marudności, gdy najpewniej przemawiało zmęczenie i ostatnie wydarzenia.
Zerkała na niego, kiedy zamknął palce na jej dłoni, a głowę ułożył na ramionach. Przytuliła delikatnie policzek do jego policzka, łapiąc tę ulotną chwilę. Takich momentów jej brakowało, niewielkich gestów, które nie kosztowały nic. One koiły nerwy, zmęczenie, uspokajały. Przymknęła oczy na ledwie parę sekund, kilka uderzeń serca, zanim wyprostowała się równie powoli.
Uniosła lekko brew, kiedy zbył ją i najzwyczajniej w świecie migał się od konkretów. Ciekawość powoli zmieniała się w niepokój, gdy wyraźnie coś kręcił. Przyjaciel. Nie znasz. To brzmiało nierealnie, grono przyjaciół mieli wspólne, a nawet jeśli kogoś nad wyraz określał przyjacielem, również kojarzyła takie osoby. Nie wierzyła, by taka osoba nigdy nie zawitała na imprezach, skoro miała dla niego jakąś wartość. Za długo go znała i za dobrze, mimo rosnących przez miesiące wątpliwości. Zabrała dłonie z jego ramion, czując, że palce nie masowałyby już tak kojąco, a boleśnie wbiły się w mięśnie. Stała za nim, błądząc wzrokiem po jego ramionach i profilu. Ciekawość zatarła się całkiem, lekka i łagodna, mogąca jakąkolwiek wiadomość przyjąć ze zwyczajną akceptacją, skoro wybrał to miejsce. Smukłe palce zacisnęły się na nadgarstku drugiej ręki, trąc nerwowo skórę, aż do zaczerwienienia i kłującego bólu.
Spoglądała na niego czujnie, kiedy odwrócił się i skontrował jej słowa, wyraźnie oburzony. Milczała, słuchając go, dając mu powiedzieć, co myślał i sądził.
- Ufam ludziom, którzy nie pozwalają mi umrzeć. Może z różnych pobudek do tego nie dopuszczają, ale jednak. Może i pani Cassandra jest obcą kobietą, ale nie pozwoliła, bym wykrwawiła się na posadce na Nokturnie, a mogła i każdego tam całkowicie, by to obeszło.- rzuciła ze spokojem, a delikatny grymas na chwilę wykrzywił usta.- Już wiesz, skąd mi się to bierze. Obce kobiety mi pomagają. Obcy mężczyźni, ratują mi skórę. Każda taka osoba, dostaje odrobinę zaufania na próbę i dług, który spłacę, bo tyle mogę zaoferować. Chcesz to uznaj mnie za naiwną i głupią, ale tak wychodziłam z kłopotów zbyt wiele razy.- odsunęła się od niego, by zająć drugie wolne dotąd krzesło. W głosie nie brzmiała rezygnacja ani żal czy pretensja, a zwykły spokój, który nauczyła się czuć, gdy nie targały nią żadne inne emocje.- Tylko najbliższym ufam bezwarunkowo, by pójść w ogień za nimi. Nie zrobiłabym tego dla obcych.- dodała, przymykając na moment oczy. Teraz całym trzem osobom i nie było już wśród nich Jamesa, gdy na własne życzenie obdarł się z tego zaufania.
- Nie znam żadnego takiego uzdrowiciela, którego znamy oboje i który nie skrzywdzi naszej córki.- westchnęła cicho, czując zmęczenie tym tematem.- Jeśli masz kogoś sensownego, a o kim zapomniałam, to powiedz.- dodała zaraz. Może w całym wykończeniu, ktoś uciekł z jej pamięci.
- Masz rację, nie ma między nami równości.- na moment ucichła, bo tej równości nie było w żadnym przypadku i na żadnej płaszczyźnie. Nie chciała jednak mówić tego na głos, bo ten wniosek mógł zabrzmieć zbyt ponuro, przesadnie przesiąknięty goryczą, chociaż wcale tego nie chciała.- Martwię się po prostu. Wiem, że jeszcze nie raz zobaczę, jak wracasz do domu poobijany z podbitym okiem, krwią pod nosem albo na brodzie. Ale zwyczajnie się martwię, gdy pakujesz się w kłopoty.- nie wiedziała, po co to mówi, przecież dał jej odczuć kiedyś, że nie obchodziło go, że martwi się o niego i przejmuje się nim. Mówiła mu to wcześniej, a on drwił - dlatego niepotrzebnie podkładała się i dziś. Zagapiła się na moment w jeden punkt, gdy wspomniał, że jej i Gilly mogło stać się coś dużo gorszego. Wiedziała i gdyby nie to małe istnienie, najpewniej nie dbałaby o to już. Stałaby w całkowicie innym miejscu w życiu, może w takim, gdzie nie zależałoby jej już na niczym.- Wiem, przepraszam.- szepnęła jedynie.
Spięła się mimowolnie, kiedy złapał ją za słowa. Wyciągnął ich sens, nad którym nie zastanowiła się, przyjmując już dawno stan rzeczy, taki, a nie inny. Spuściła wzrok, zawieszając ciemne tęczówki na jego profilu.- Ja...- zamilkła, marszcząc lekko brwi.- O moje też możesz.- odparła w końcu. Możesz, lecz nie musisz. Nie wiedziała, czemu zwrócił na to uwagę i dlaczego teraz, bo kiedy miesiące temu powiedziała mu, że przestaje czuć się bezpieczna przy nim, po prostu to zignorował. Machnął wtedy ręką, zostawił ją samą sobie i nie interesował się. Porzucał ją jak przedmiot, pod pretekstami większymi i mniejszymi, zostawiał przez urazę, używki, lepsze towarzystwo.- Nie wiedziałam, że będziesz chciał zaprzątać sobie tym głowę. Masz przecież ludzi o których się troszczysz, a ja nie czuję się dość ważna... ani trochę istotna.- nie była pewna, gdy wchodzili na grunt, który był tak niepewny i zdradliwy. Może się zmieniał, może doszedł do jakichś wniosków, przemyślał sobie, co chciał i co zapowiedział nad stawem. Nie miała pojęcia, ale czas, całe tygodnie i miesiące odcisnęły na niej swoje piętno, którego nie dało się zamazać całkowicie.- Nie chcę, byś uważał, że nie chcę, abyś i moim bezpieczeństwem się przejmował. Tylko jeśli masz to robić jedynie z obowiązku, to nie musisz. Nie chcę być tylko ciężarem.- dodała, mając ochotę się skulić, bo nie wiedziała czy którekolwiek ze słów odbierze tak, jak chciała, aby brzmiały. Nie atakowała go, nie wzgardziła nim, ale nie miała pojęcia w jakie słowa ubrać to, co myślała. Przy innych było to łatwe, szło naturalnie, ale przy nim, gdy tylko próbowała być sobą, tworzyły się ich mini tragedie.
Słuchała, jak odbierał jej słowa, pomysł ich miejsca w Anglii.
- Przekonamy się kiedyś.- odparła, bo nie było sensu go przekonywać. Wątpiła, by jej uwierzył, by trochę się rozpogodził. Nie była osobą, która mogła wyrwać go z tej marudności, gdy najpewniej przemawiało zmęczenie i ostatnie wydarzenia.
Zerkała na niego, kiedy zamknął palce na jej dłoni, a głowę ułożył na ramionach. Przytuliła delikatnie policzek do jego policzka, łapiąc tę ulotną chwilę. Takich momentów jej brakowało, niewielkich gestów, które nie kosztowały nic. One koiły nerwy, zmęczenie, uspokajały. Przymknęła oczy na ledwie parę sekund, kilka uderzeń serca, zanim wyprostowała się równie powoli.
Uniosła lekko brew, kiedy zbył ją i najzwyczajniej w świecie migał się od konkretów. Ciekawość powoli zmieniała się w niepokój, gdy wyraźnie coś kręcił. Przyjaciel. Nie znasz. To brzmiało nierealnie, grono przyjaciół mieli wspólne, a nawet jeśli kogoś nad wyraz określał przyjacielem, również kojarzyła takie osoby. Nie wierzyła, by taka osoba nigdy nie zawitała na imprezach, skoro miała dla niego jakąś wartość. Za długo go znała i za dobrze, mimo rosnących przez miesiące wątpliwości. Zabrała dłonie z jego ramion, czując, że palce nie masowałyby już tak kojąco, a boleśnie wbiły się w mięśnie. Stała za nim, błądząc wzrokiem po jego ramionach i profilu. Ciekawość zatarła się całkiem, lekka i łagodna, mogąca jakąkolwiek wiadomość przyjąć ze zwyczajną akceptacją, skoro wybrał to miejsce. Smukłe palce zacisnęły się na nadgarstku drugiej ręki, trąc nerwowo skórę, aż do zaczerwienienia i kłującego bólu.
Spoglądała na niego czujnie, kiedy odwrócił się i skontrował jej słowa, wyraźnie oburzony. Milczała, słuchając go, dając mu powiedzieć, co myślał i sądził.
- Ufam ludziom, którzy nie pozwalają mi umrzeć. Może z różnych pobudek do tego nie dopuszczają, ale jednak. Może i pani Cassandra jest obcą kobietą, ale nie pozwoliła, bym wykrwawiła się na posadce na Nokturnie, a mogła i każdego tam całkowicie, by to obeszło.- rzuciła ze spokojem, a delikatny grymas na chwilę wykrzywił usta.- Już wiesz, skąd mi się to bierze. Obce kobiety mi pomagają. Obcy mężczyźni, ratują mi skórę. Każda taka osoba, dostaje odrobinę zaufania na próbę i dług, który spłacę, bo tyle mogę zaoferować. Chcesz to uznaj mnie za naiwną i głupią, ale tak wychodziłam z kłopotów zbyt wiele razy.- odsunęła się od niego, by zająć drugie wolne dotąd krzesło. W głosie nie brzmiała rezygnacja ani żal czy pretensja, a zwykły spokój, który nauczyła się czuć, gdy nie targały nią żadne inne emocje.- Tylko najbliższym ufam bezwarunkowo, by pójść w ogień za nimi. Nie zrobiłabym tego dla obcych.- dodała, przymykając na moment oczy. Teraz całym trzem osobom i nie było już wśród nich Jamesa, gdy na własne życzenie obdarł się z tego zaufania.
- Nie znam żadnego takiego uzdrowiciela, którego znamy oboje i który nie skrzywdzi naszej córki.- westchnęła cicho, czując zmęczenie tym tematem.- Jeśli masz kogoś sensownego, a o kim zapomniałam, to powiedz.- dodała zaraz. Może w całym wykończeniu, ktoś uciekł z jej pamięci.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Gdy potwierdziła uniósł brwi, ale zaraz je opuścił razem ze spojrzeniem. Ciemne tęczówki przesunęły się ciężko na podłogę, gdy wzruszał ramionami, jakby chciał coś dodać, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Nie było, zawsze jej to próbował wytłumaczyć. To, że się martwił. To, że jego złość, że się włóczyła po nocach sama wynikała ze strachu o nią. Że z powodu jej bezmyślności i głupoty mogła skazać się na straszliwy los, a on musiałby znów przechodzić przez to wszystko jeszcze raz. Denerwowała go swoją samodzielnością i zachowaniem jakby pozjadała wszystkie rozumy, ale dopiero od niedawna. Miesięcy, może mniej niż roku. Drażniło go, że narażała się, zapominając o tym, że to, co przyjdzie jej znosić było dużo gorsze od ich kłótni, awantur, a nawet ponurych spojrzeń. Nigdy nie życzył jej nauczki, nigdy nie życzył jej, by zrozumiała, co to znaczy na własnej skórze. On zrozumiał. On wiedział, co jej groziło. Czuł to w Tower. I wiedział, że nie był nawet blisko tego, co by ją spotkało. Był chłopakiem. Wtedy to go ocaliło. Na zrobienie jej krzywdy każdy dostałby przyzwolenie. Nie chciał o tym myśleć. Ani teraz ani później. Wielokrotnie dawała mu do zrozumienia, że nie chciała być tak traktowana. — Wiem — odpowiedział cicho, ze zrozumieniem. — Wcale nie chcę pakować się w kłopoty. Słowo — tylko tyle miał na swoje usprawiedliwienie. Nie chciał się tłumaczyć, to przecież nie tak, że celowo się podstawiał z nudów. Kłopoty same go spotykały. Pokręcił głową. Nie musiała przepraszać, nie miała za co. Nic złego nie zrobiła. Przypominał jej o tym tylko dlatego, że zależało mu, by nic jej się nie stało. By pamiętała, że to może jej się przytrafić. Zmarszczył brwi dopiero po chwili, gdy zaczęła bąkać coś pod nosem o tym, że nie wiedziała. Nie wiedziała, że się o nią martwił?
— Co? — spytał głucho, obracając się by na nią spojrzeć. Jego twarz wyrażała kompletne niezrozumienie, jakby zaczęła mówić w obcym języku. — Jakie zaprzątanie głowy? Jakie osoby, o które się troszczę? O czym ty mówisz? — Szaleju się najadła po drodze? Nie rozumiał, ale może był za głupi na to, by pojąć te zawiłe ścieżki i tunele ich relacji. Nie rozumiał, nie poznawał, czuł się trochę jak we śnie. — Eve, znamy się cale życie — przypomniał jej cicho, patrząc na nią wymownie. — Jesteśmy przyjaciółmi, małżeństwem, mamy dziecko, a ty mówisz, że nie jesteś ważna? — Od dawna się wykluczała, od dawna odsuwała, uciekała. Nie umiał tego nazwać ani określić, jakby wymykała mu się spomiędzy palców nieustannie informując, że to robi. Po co, dlaczego? Nie wiedział. Nie chciał jej łapać, za nią gonić, ciągnąć za sobą. A ona nie chciała iść za nim, nie mogła go dogonić. Powiedziała mu to przecież. To nie była jej wina, tylko jego, że się tak czuła. Wolałby ją obwiniać, ale wiedział, że nie może. Nie czuła się ważna, bo nie dawał jej tego odczuć, nawet jeśli tak było. A to przez wszystko inne wokół, co uległo zmianie. — Zawsze będziesz dla mnie ważna. Cokolwiek się wydarzy. — Chyba wiedział to od dawna, ale dopiero powiedzenie tego teraz na głos pozwoliło mu zdać sobie z tego sprawę. Westchnął ciężko obracając się ponownie na krześle ze wzrokiem tępo warzonym w ścianę. — Nie zaprzątam sobie tym głowy, to nie o to chodzi... Nie wiem, wydawało mi się, że tak po prostu już jest, że to przychodzi samo. Że próbujesz dbać o bezpieczeństwo ludzi, którzy są ważni. Że zwyczajnie nie chcesz żeby im się stało coś złego. Tak jak ty nie chcesz żeby spotkało mnie coś złego, tak jak nie chcę tego dla ciebie.— To nie był żaden konkurs, sądził, że próbował dbać o jej bezpieczeństwo tak jako jak własnej siostry. Myślała inaczej? A to wszystko? To mieszkanie, praca, tamten dom. Co to było i dla kogo? Mógł spędzić rok na tyłku, szwendając się po Londynie zamiast harować całymi dniami. Jeśli to nie było dla ich bezpieczeństwa, jej bezpieczeństwa, to po co?
Poczuł się głupi i bezrozumny, jakby waliły się fundamenty jego postrzegania. Nie miał nikogo mądrzejszego od siebie, kto by to wytłumaczył, kto powiedział mu gdzie popełnia błąd. Nie miał argumentów przemawiających za sobą, może jednak był w błędzie, może próbował dbać o siebie. Dawał z siebie za mało.
— Nie byłaś nigdy ciężarem — odpowiedział jej. Nigdy nie wzdychał nad tym, że musiał to robić, robił to bo chciał. Robił dla niej. Z poczucia obowiązku też, Brendan powiedział mu, że musiał. To był jego obowiązek. Dbać o rodzinę. A wcześniej mówiła mu to siostra, a jeszcze wcześniej babka. Nie wiedział, czy dało się to oddzielić, udawać, że tego nie było, skoro się tym zasłaniał. Nie powiedział więc nic więcej, sądząc, że to pogorszy sprawę. — Co robiłaś na Nokturnie, Eve? — spytał tępo, przez chwilę wpatrując się jeszcze przed siebie. Miał wrażenie, że z biegiem czasu zamiast rozumieć więcej, pojmował coraz mniej. Na Nokturnie żyli źli ludzie, czarnoksiężnicy. Nie zapuściłby się tam bez powodu nigdy, co ona tam próbowała wyczyniać? Popatrzył na nią raz jeszcze z mieszaniną obawy i dziwnego rozgoryczenia. Słuchał jednak jej wyjaśnień, nie protestując. Dla niego to nie było takie proste. Jayden Vane nie pozwolił mu umrzeć w Tower. I dzisiaj był mu za to wdzięczny i pewnie podziękowałby pokornie za tamtą pomoc. Pomoc, której wciąż nie spłacił. Ale czy dziś mu ufał? Nie wiedział. Kiedyś tak było, wypracowali to latami. Czy w pełni ufał Marii, choć pomogła mu niejednokrotnie? W pewnym sensie. W innym nie. Ufał jej dobremu sercu i woli, ale pod tym słodkim uśmiechem i pełnymi wiary oczami czaiła się naiwność, która mogła ich zgubić. Powierzyłby jej własne życie tylko gdyby musiał. Czy ufał uzdrowicielce z portu, która opatrzyła jego rany? Nie, ale przecież nie mając się do kogo zwrócić pisze∂łby i drugi raz, gdyby był umierający. Nie wiedział dlaczego, ale nie postrzegał tego jak zaufania. Pomimo sympatii, wdzięczności i wszystkich innych uczuć, które temu towarzyszyły. Ufał Neali, choć nie wiedział dlaczego. Ufał Cecilowi, znali się tyle czasu. Ufał Marcelowi i poszedłby za nim w ogień na ślepo, nie wiedząc, nie rozumiejąc, a nawet nie pytając. Nie musiałby nawet prosić. I też nie wiedział dlaczego. Było tak wiele powodów, a jednocześnie żaden nie wystarczająco dobry, by być jedną odpowiedzią na pytanie: dlaczego im ufał. Po prostu. Tak po prostu. Tak czuł. Po tym wszystkim co przezyli i co przeszli, po tych wszystkich doświadczeniach. Ufał własnej siostrze, wiedział, że może na nią liczyć. I dlatego nie umiał pojąć systemu, którym kierowała się Eve. Bo jej ufać nie potrafił. Ani sobie samemu. Ta myśl go przygniotła. Oparł się dłońmi o uda, zbierając do wstania. Trzeba było się wziąć w garść. Zacząć żyć. Tu i na nowo.
— Nie znam uzdrowicielki, ale Neala pewnie zna. A ona jej nie skrzywdzi — wiedział, że nigdy by tego nie zrobiła. I na tyle na ile ją znał, wiedział, że potraktowałaby taką prośbę najpoważniej na świecie i dopilnowała wszystkiego osobiście. — Ale jak nie chcesz to nie. Zrób co uważasz — wzruszył ramionami. Nie czuł się w pozycji to podejmowania takich decyzji, wydawało mu się, że mógł tylko służyć pomocą. To ona była matką, to ona wiedziała, co będzie najodpowiedniejsze. To ona mogła wziąć ciężar tych decyzji na swoje barki i się z nimi mierzyć, nie on. On nie miał nic, żadnych praw ani przywilejów. Mógł tylko robić to, co wydawało mu się dla niej najlepsze. I patrzeć jak rośnie, dbając by nikt jej nie skrzywdził. — Jeśli będziesz chciała pójdę z tobą. — Zaoferował, wstając. Odwrócił się do niej i uśmiechnął lekko, trochę blado. — Odpocznij, długa droga za nami. Nie jest tu za chłodno? — Ściany były z kamienia i cegły, inaczej tu było niż w drewnianym domu.
— Co? — spytał głucho, obracając się by na nią spojrzeć. Jego twarz wyrażała kompletne niezrozumienie, jakby zaczęła mówić w obcym języku. — Jakie zaprzątanie głowy? Jakie osoby, o które się troszczę? O czym ty mówisz? — Szaleju się najadła po drodze? Nie rozumiał, ale może był za głupi na to, by pojąć te zawiłe ścieżki i tunele ich relacji. Nie rozumiał, nie poznawał, czuł się trochę jak we śnie. — Eve, znamy się cale życie — przypomniał jej cicho, patrząc na nią wymownie. — Jesteśmy przyjaciółmi, małżeństwem, mamy dziecko, a ty mówisz, że nie jesteś ważna? — Od dawna się wykluczała, od dawna odsuwała, uciekała. Nie umiał tego nazwać ani określić, jakby wymykała mu się spomiędzy palców nieustannie informując, że to robi. Po co, dlaczego? Nie wiedział. Nie chciał jej łapać, za nią gonić, ciągnąć za sobą. A ona nie chciała iść za nim, nie mogła go dogonić. Powiedziała mu to przecież. To nie była jej wina, tylko jego, że się tak czuła. Wolałby ją obwiniać, ale wiedział, że nie może. Nie czuła się ważna, bo nie dawał jej tego odczuć, nawet jeśli tak było. A to przez wszystko inne wokół, co uległo zmianie. — Zawsze będziesz dla mnie ważna. Cokolwiek się wydarzy. — Chyba wiedział to od dawna, ale dopiero powiedzenie tego teraz na głos pozwoliło mu zdać sobie z tego sprawę. Westchnął ciężko obracając się ponownie na krześle ze wzrokiem tępo warzonym w ścianę. — Nie zaprzątam sobie tym głowy, to nie o to chodzi... Nie wiem, wydawało mi się, że tak po prostu już jest, że to przychodzi samo. Że próbujesz dbać o bezpieczeństwo ludzi, którzy są ważni. Że zwyczajnie nie chcesz żeby im się stało coś złego. Tak jak ty nie chcesz żeby spotkało mnie coś złego, tak jak nie chcę tego dla ciebie.— To nie był żaden konkurs, sądził, że próbował dbać o jej bezpieczeństwo tak jako jak własnej siostry. Myślała inaczej? A to wszystko? To mieszkanie, praca, tamten dom. Co to było i dla kogo? Mógł spędzić rok na tyłku, szwendając się po Londynie zamiast harować całymi dniami. Jeśli to nie było dla ich bezpieczeństwa, jej bezpieczeństwa, to po co?
Poczuł się głupi i bezrozumny, jakby waliły się fundamenty jego postrzegania. Nie miał nikogo mądrzejszego od siebie, kto by to wytłumaczył, kto powiedział mu gdzie popełnia błąd. Nie miał argumentów przemawiających za sobą, może jednak był w błędzie, może próbował dbać o siebie. Dawał z siebie za mało.
— Nie byłaś nigdy ciężarem — odpowiedział jej. Nigdy nie wzdychał nad tym, że musiał to robić, robił to bo chciał. Robił dla niej. Z poczucia obowiązku też, Brendan powiedział mu, że musiał. To był jego obowiązek. Dbać o rodzinę. A wcześniej mówiła mu to siostra, a jeszcze wcześniej babka. Nie wiedział, czy dało się to oddzielić, udawać, że tego nie było, skoro się tym zasłaniał. Nie powiedział więc nic więcej, sądząc, że to pogorszy sprawę. — Co robiłaś na Nokturnie, Eve? — spytał tępo, przez chwilę wpatrując się jeszcze przed siebie. Miał wrażenie, że z biegiem czasu zamiast rozumieć więcej, pojmował coraz mniej. Na Nokturnie żyli źli ludzie, czarnoksiężnicy. Nie zapuściłby się tam bez powodu nigdy, co ona tam próbowała wyczyniać? Popatrzył na nią raz jeszcze z mieszaniną obawy i dziwnego rozgoryczenia. Słuchał jednak jej wyjaśnień, nie protestując. Dla niego to nie było takie proste. Jayden Vane nie pozwolił mu umrzeć w Tower. I dzisiaj był mu za to wdzięczny i pewnie podziękowałby pokornie za tamtą pomoc. Pomoc, której wciąż nie spłacił. Ale czy dziś mu ufał? Nie wiedział. Kiedyś tak było, wypracowali to latami. Czy w pełni ufał Marii, choć pomogła mu niejednokrotnie? W pewnym sensie. W innym nie. Ufał jej dobremu sercu i woli, ale pod tym słodkim uśmiechem i pełnymi wiary oczami czaiła się naiwność, która mogła ich zgubić. Powierzyłby jej własne życie tylko gdyby musiał. Czy ufał uzdrowicielce z portu, która opatrzyła jego rany? Nie, ale przecież nie mając się do kogo zwrócić pisze∂łby i drugi raz, gdyby był umierający. Nie wiedział dlaczego, ale nie postrzegał tego jak zaufania. Pomimo sympatii, wdzięczności i wszystkich innych uczuć, które temu towarzyszyły. Ufał Neali, choć nie wiedział dlaczego. Ufał Cecilowi, znali się tyle czasu. Ufał Marcelowi i poszedłby za nim w ogień na ślepo, nie wiedząc, nie rozumiejąc, a nawet nie pytając. Nie musiałby nawet prosić. I też nie wiedział dlaczego. Było tak wiele powodów, a jednocześnie żaden nie wystarczająco dobry, by być jedną odpowiedzią na pytanie: dlaczego im ufał. Po prostu. Tak po prostu. Tak czuł. Po tym wszystkim co przezyli i co przeszli, po tych wszystkich doświadczeniach. Ufał własnej siostrze, wiedział, że może na nią liczyć. I dlatego nie umiał pojąć systemu, którym kierowała się Eve. Bo jej ufać nie potrafił. Ani sobie samemu. Ta myśl go przygniotła. Oparł się dłońmi o uda, zbierając do wstania. Trzeba było się wziąć w garść. Zacząć żyć. Tu i na nowo.
— Nie znam uzdrowicielki, ale Neala pewnie zna. A ona jej nie skrzywdzi — wiedział, że nigdy by tego nie zrobiła. I na tyle na ile ją znał, wiedział, że potraktowałaby taką prośbę najpoważniej na świecie i dopilnowała wszystkiego osobiście. — Ale jak nie chcesz to nie. Zrób co uważasz — wzruszył ramionami. Nie czuł się w pozycji to podejmowania takich decyzji, wydawało mu się, że mógł tylko służyć pomocą. To ona była matką, to ona wiedziała, co będzie najodpowiedniejsze. To ona mogła wziąć ciężar tych decyzji na swoje barki i się z nimi mierzyć, nie on. On nie miał nic, żadnych praw ani przywilejów. Mógł tylko robić to, co wydawało mu się dla niej najlepsze. I patrzeć jak rośnie, dbając by nikt jej nie skrzywdził. — Jeśli będziesz chciała pójdę z tobą. — Zaoferował, wstając. Odwrócił się do niej i uśmiechnął lekko, trochę blado. — Odpocznij, długa droga za nami. Nie jest tu za chłodno? — Ściany były z kamienia i cegły, inaczej tu było niż w drewnianym domu.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Wnętrze
Szybka odpowiedź