Balkon
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Balkon
Chociaż na czas długiej zimy popadł w zapomnienie, to wraz z nadejściem wiosny Margaux uznała za punkt honoru doprowadzenie balkonu do stanu używalności. Taras jest kwadratowy i zdecydowanie maleńki (półtorej na półtorej metra w opcji najbardziej optymistycznej), ale w cieplejsze dni może stanowić miejsce całkiem przyjemnej ucieczki od rzeczywistości. Stałym elementem wyposażenia są wiszące na metalowej barierce wrzosy; poduszki i koce pojawiają się, gdy wyjątkowo nie pada, tworząc ciche schronienie, w którym idealnie mieszczą się dwie ratowniczki i puchaty kot.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Byłam brudna. Nie dlatego że moje ciało spowite było nieczystościami, a dlatego że urodziłam się w mugolskiej rodzinie. Byłam brudna, dla wszystkich, dla których krew ważniejsza była niźli człowiek. I nigdy mi to nie przeszkadzało. Nawet teraz z każdym tchem na nowo czując powracającą na swoje miejsce duszę nie żałowałam niczego. Nie ustąpiłam im nigdy i nigdy też nie zamierzałam pozwolić by panoszyli się po świecie jakby był ich. To nie ja byłam brudna tylko oni. Ich brud toczył ich umysły, zaścielał je błotem złożonym z wyimaginowanego poczucia wyższości. A Ramsey Mulciber był najgorszym z nich wszystkich. Byłam tego pewna.
Był jak czająca się za rogiem choroba, a może szkodnik bardziej, odnajdująca swoją ofiarę i trawiąca ją powoli, tak długo, aż poszkodowany nie zrozumie, że jest już na cokolwiek za późno. Zgnilizna ubrana w przystoją twarzy i charyzmę. Nie bałam się go. Przynajmniej do dzisiaj. Dziś już wiedziałam, że nie ma w sobie typowo ludzki zachowań, granic, które powstrzymywały nas przed zrobieniem czegoś. Nie posiadał sumienia, nie mógł więc dostrzegać też że istnieją granice. Albo, w swoim samouwielbieniu sądził, że one go nie dotyczą.
Zostawił na mnie ślady. Skazy, które do końca życia miały przypominać mi o nim, ale też o życiu, które z pomocą przyjaciela udało mi się ocalić. Jeszcze nie całkiem, jeszcze nie do końca, ale byłam już pewna, że będę żyć. Przez najbliższe tygodnie pokutując bólem na całej długości pleców za moje nieprzemyślane działanie. Solennie zapewniając się, że jeśli moja stopa postanie kiedyś jeszcze na jakimś to oszczędzę innym roboty i sama się z niego rzucę.
Alan próbował mnie pocieszyć, wiem że tak. Ale jego słowa jedynie mnie zirytowały. Przymknęłam powieki, byłam zbyt słaba by kłócić się z nim na temat blizn. Nie miałam na to wystarczająco dużo energii. Moje ciało nadal nawiedzały dreszcze, również i ból przetaczał się przez ciało ale wolniej. Rzadziej, jakby tym razem naprawdę odpuszczając.
-Kiedyś. – zgodziłam się przytakując lekko głową. Wypuszczając na świat obietnice, której nie wiedziałam czy będę w stanie dopełnić. Zapadłam w sen, przerywany przez skoki do wody i wspomnienia o ugryzieniu węża. Gorączka spadła i wzrastała, a Alan dzielnie trwał u mojego boku. Miałam szczęście, posiadając takiego przyjaciela.
Było jeszcze ciemno gdy uchyliłam powieki, dopiero miało świtać. Krzesło obok łóżka zajmowane było przez uzdrowiciela, który spokojnym ale i troskliwym wzrokiem badał moją sylwetkę. Skrzyżowałam z nim spojrzenia w pierwszym odruchu chcąc rzucić jakimś żartem - żaden jednak nie przychodził mi do głowy.
-Idź do domu, Alan. Już dawno powinieneś iść. Zbyt wiele już dla mnie zrobiłeś. - poprosiłam cicho i szczerze nie spuszczając wzroku. Byłam w stanie poradzić sobie już sama. Eliskiry zrobiły swoje, maści i tak nie były w stanie zdziałać więcej. W końcu przytaknął głową podnosząc się z siedzenia. Zanim zniknął w kominku spojrzał na mnie.
-Kiedyś wszystko ci powiem. - obiecałam spokojnie, ubierając usta w lekki uśmiech, wcale nie wesoły, mocno zmęczony. Przeraźliwa pustka otoczyła moje ciało gdy zostałam sama. I niepokojące uczucie rozlało się po moim ciele, gdy uświadomiłam sobie, jak dawno nie widziałam Margo.
Vance, gdzie jesteś? Pytałam siebie zagryzając lekko wargę, patrząc w sufit i nie mając sił choćby przenieść się do własnego łóżko. Przymknęłam oczy i chwilę później sen pochłonął mnie na nowo.
|zt x2?
Był jak czająca się za rogiem choroba, a może szkodnik bardziej, odnajdująca swoją ofiarę i trawiąca ją powoli, tak długo, aż poszkodowany nie zrozumie, że jest już na cokolwiek za późno. Zgnilizna ubrana w przystoją twarzy i charyzmę. Nie bałam się go. Przynajmniej do dzisiaj. Dziś już wiedziałam, że nie ma w sobie typowo ludzki zachowań, granic, które powstrzymywały nas przed zrobieniem czegoś. Nie posiadał sumienia, nie mógł więc dostrzegać też że istnieją granice. Albo, w swoim samouwielbieniu sądził, że one go nie dotyczą.
Zostawił na mnie ślady. Skazy, które do końca życia miały przypominać mi o nim, ale też o życiu, które z pomocą przyjaciela udało mi się ocalić. Jeszcze nie całkiem, jeszcze nie do końca, ale byłam już pewna, że będę żyć. Przez najbliższe tygodnie pokutując bólem na całej długości pleców za moje nieprzemyślane działanie. Solennie zapewniając się, że jeśli moja stopa postanie kiedyś jeszcze na jakimś to oszczędzę innym roboty i sama się z niego rzucę.
Alan próbował mnie pocieszyć, wiem że tak. Ale jego słowa jedynie mnie zirytowały. Przymknęłam powieki, byłam zbyt słaba by kłócić się z nim na temat blizn. Nie miałam na to wystarczająco dużo energii. Moje ciało nadal nawiedzały dreszcze, również i ból przetaczał się przez ciało ale wolniej. Rzadziej, jakby tym razem naprawdę odpuszczając.
-Kiedyś. – zgodziłam się przytakując lekko głową. Wypuszczając na świat obietnice, której nie wiedziałam czy będę w stanie dopełnić. Zapadłam w sen, przerywany przez skoki do wody i wspomnienia o ugryzieniu węża. Gorączka spadła i wzrastała, a Alan dzielnie trwał u mojego boku. Miałam szczęście, posiadając takiego przyjaciela.
Było jeszcze ciemno gdy uchyliłam powieki, dopiero miało świtać. Krzesło obok łóżka zajmowane było przez uzdrowiciela, który spokojnym ale i troskliwym wzrokiem badał moją sylwetkę. Skrzyżowałam z nim spojrzenia w pierwszym odruchu chcąc rzucić jakimś żartem - żaden jednak nie przychodził mi do głowy.
-Idź do domu, Alan. Już dawno powinieneś iść. Zbyt wiele już dla mnie zrobiłeś. - poprosiłam cicho i szczerze nie spuszczając wzroku. Byłam w stanie poradzić sobie już sama. Eliskiry zrobiły swoje, maści i tak nie były w stanie zdziałać więcej. W końcu przytaknął głową podnosząc się z siedzenia. Zanim zniknął w kominku spojrzał na mnie.
-Kiedyś wszystko ci powiem. - obiecałam spokojnie, ubierając usta w lekki uśmiech, wcale nie wesoły, mocno zmęczony. Przeraźliwa pustka otoczyła moje ciało gdy zostałam sama. I niepokojące uczucie rozlało się po moim ciele, gdy uświadomiłam sobie, jak dawno nie widziałam Margo.
Vance, gdzie jesteś? Pytałam siebie zagryzając lekko wargę, patrząc w sufit i nie mając sił choćby przenieść się do własnego łóżko. Przymknęłam oczy i chwilę później sen pochłonął mnie na nowo.
|zt x2?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Balkon
Szybka odpowiedź