Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Jezioro Loch Lomond
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Loch Lomond
Jedno z najbardziej malowniczych miejsc w Szkocji, największe jezioro Wielkiej Brytanii - Loch Lomond. Na samym jeziorze znajdują się niewielkie wyspy, na które turyści, jak i mieszkańcy od czasu do czasu się wybierają, szczególnie letnią porą. Dookoła jeziora znajduje się także kilka niewielkich, głównie mugolskich mieścin. Warto wspomnieć, że ludzie w tych okolicach mówią tak silnym szkockim dialektem, że rodowity Anglik może mieć niemałe problemy ze zrozumieniem ich.
W okolicach gór nie trudno spotkać także typowe dla Szkocji rude krowy oraz pokaźne stada płochliwych, acz bardzo hałaśliwych baranów.
W okolicach gór nie trudno spotkać także typowe dla Szkocji rude krowy oraz pokaźne stada płochliwych, acz bardzo hałaśliwych baranów.
Spokojny ton, podniesienie rąk, ale PRZEDE WSZYSTKIM oświadczenie, że jest sportowcem, najwyraźniej podziałały, bo dziewczę przestało tak desperacko szarpać się z pojazdem. I dobrze, bo Joseph naprawdę nie chciał nikogo straszyć (no dobra, czasami dla żartów mu się zdarzało, ale to znajomych i przyjaciół), a już z pewnością nie obcą mugolkę w środku dziczy podczas zamieci śnieżnej - nigdy nie aspirował do roli potwora. Za to na najbardziej otwartego człowieka na Ziemi - już owszem - nic dziwnego, że mogła ją ta jego cecha zdziwić, na dodatek w dobie powszechnego chaosu, strachu i nieufności ludzi względem siebie. Całkiem prawdopodobne, że Joseph Wright był najbardziej bezpośrednim i prostolinijnym człekiem, jakiego spotkała w życiu. Co więcej, wcale nie oczekiwał od niej tego samego, ale mile go zaskoczyła również się przedstawiając.
Zaraz... Figg? Joe zmarszczył lekko brwi i spróbował się przyjrzeć mugolce(?) poprzez padające płatki śniegu, zagęszczający się mrok nadchodzącego zimowego wieczora i cień rzucany przez jej kaptur. Po pierwsze na niewiele się to zdało nawet przy jego sokolim wzroku, a po drugie szybko przyszło mu do głowy, że niejednemu Szkotowi Smith... to znaczy Figg. Nic dziwnego, że Joe znał już jedną pannę Figg - ale tamta chodziła z nim do Hogwartu, hardo z nim trenowała, a potem grała przeciwko niemu i z tego, co Joe wiedział, to raczej nie kolekcjonowała zasp śnieżnych w mugolskich autach. No i nie była weterynarzem.
Dokładnie w momencie, kiedy Wright tak ochoczo zapewnił, że nie chce mieć z panną Figg do czynienia bardziej niż to konieczne i tylko zerknie na tą mapę i sobie pójdzie, mugolka bez najmniejszego skrępowania do niego podeszła i pchnęła w stronę pojazdu. Całkiem zdecydowanie jak na taką drobinę.
- Chwila, chwila... co? - kompletnie tym wszystkim zbiła go z pantałyku, bo nie dość, że nagle przestała się go bać zupełnie, to jeszcze czegoś od niego chciała. I jasne, normalnie to Joe by jej nieba uchylił, jak każdej dziewczynie w potrzebie, ale...
- ...Oponę? - powtórzył za nią patrząc to na samochód to na panią weterynarz. Oczywiście, że chciał się z tego wykręcić, tym bardziej, że nie miał bladego pojęcia jak się naprawia pęknięte koła w mugolskich samochodach (Czy zwykłe Reparo by wystarczyło?), ale ta już otwierała auto, by wskazać mu to "za ciężkie koło".
- Wiesz, ja... - zaczął, ale szybko ugryzł się w język i spojrzał na jedną z opon - najbliższą, która akurat była cała i nienaruszona. - To wygląda na poważne uszkodzenie - spróbował się wyłgać, przyjmując w miarę poważny i pewny siebie ton. - Chyba lepsza byłaby fachowa pomoc. Może sprawdzimy na mapie, czy nie ma tu w okolicy czegoś takiego...? - zaproponował. Gdyby się udało ją przekonać, to zdobyłby mapę i uniknąłby... udawania mugola.
Kiedyś to chyba nawet robił, to znaczy: wymieniał koło, albo pomagał w wymianie koła... a może patrzył jak ktoś to robi? Clarice, jego była, miała auto i kiedyś jej się zepsuło... ale inaczej wyglądało. I to było strasznie dawno temu. Szczerze wątpił czy udałoby mu się to odtworzyć z pamięci krok po kroku.
Zaraz... Figg? Joe zmarszczył lekko brwi i spróbował się przyjrzeć mugolce(?) poprzez padające płatki śniegu, zagęszczający się mrok nadchodzącego zimowego wieczora i cień rzucany przez jej kaptur. Po pierwsze na niewiele się to zdało nawet przy jego sokolim wzroku, a po drugie szybko przyszło mu do głowy, że niejednemu Szkotowi Smith... to znaczy Figg. Nic dziwnego, że Joe znał już jedną pannę Figg - ale tamta chodziła z nim do Hogwartu, hardo z nim trenowała, a potem grała przeciwko niemu i z tego, co Joe wiedział, to raczej nie kolekcjonowała zasp śnieżnych w mugolskich autach. No i nie była weterynarzem.
Dokładnie w momencie, kiedy Wright tak ochoczo zapewnił, że nie chce mieć z panną Figg do czynienia bardziej niż to konieczne i tylko zerknie na tą mapę i sobie pójdzie, mugolka bez najmniejszego skrępowania do niego podeszła i pchnęła w stronę pojazdu. Całkiem zdecydowanie jak na taką drobinę.
- Chwila, chwila... co? - kompletnie tym wszystkim zbiła go z pantałyku, bo nie dość, że nagle przestała się go bać zupełnie, to jeszcze czegoś od niego chciała. I jasne, normalnie to Joe by jej nieba uchylił, jak każdej dziewczynie w potrzebie, ale...
- ...Oponę? - powtórzył za nią patrząc to na samochód to na panią weterynarz. Oczywiście, że chciał się z tego wykręcić, tym bardziej, że nie miał bladego pojęcia jak się naprawia pęknięte koła w mugolskich samochodach (Czy zwykłe Reparo by wystarczyło?), ale ta już otwierała auto, by wskazać mu to "za ciężkie koło".
- Wiesz, ja... - zaczął, ale szybko ugryzł się w język i spojrzał na jedną z opon - najbliższą, która akurat była cała i nienaruszona. - To wygląda na poważne uszkodzenie - spróbował się wyłgać, przyjmując w miarę poważny i pewny siebie ton. - Chyba lepsza byłaby fachowa pomoc. Może sprawdzimy na mapie, czy nie ma tu w okolicy czegoś takiego...? - zaproponował. Gdyby się udało ją przekonać, to zdobyłby mapę i uniknąłby... udawania mugola.
Kiedyś to chyba nawet robił, to znaczy: wymieniał koło, albo pomagał w wymianie koła... a może patrzył jak ktoś to robi? Clarice, jego była, miała auto i kiedyś jej się zepsuło... ale inaczej wyglądało. I to było strasznie dawno temu. Szczerze wątpił czy udałoby mu się to odtworzyć z pamięci krok po kroku.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdzieś z tyłu głowy Arabelli nadal paliła się czerwona lampeczka, która nakazywała jej ostrożność. Nie znała nieznajomego - znaczy, Wrighta - i musiała uważać. W końcu nie wiedziała, czy jego niewinne pytanie o mapę nie oznaczało, że chciałby ukraść jej auto; a dopiero teraz, jak zapoznał się z usterką, zdał sobie sprawę, że nigdzie nie pojedzie. Albo miał inne niecne plany... może chciał ją porwać i zrobić z niej, nie wiem Narzeczoną Śnieżnego Potwora? Narzeczoną Yeti? Matko Boska, miej w opiece Arabellę i jej niewielki samochód. A co do samochodu - Arabella zmrużyła oczy i to wcale nie z powodu płatków śniegu omiatających jej twarz, a z powodu skrępowania pana sportowca. Spojrzała na niego z miną "No chyba żartujesz", której z pewnością nie zauważył. Jak to wezwać fachowca? Przecież każdy normalny mężczyzna potrafił zmienić koło w samochodzie! No chyba że był czarodziejem, ale patrząc na pana sportowca, wątpiła w jego magiczne zdolności. Czarodziej na pewno nie przemierzałby dzikich łąk piechotą w taką śnieżycę. - Tak, oponę - przytaknęła podejrzliwie. Czy on w ogóle wiedział, co to jest opona? Ramiona jej opadły; a więc nie tylko utknęła na jakimś leśnym pustkowiu, ale na dodatek z nieznajomym, którego raczej nie wypadało wygonić w śnieżycę, żeby zostawił ją samą. Cóż, zawsze mogło ją znaleźć coś większego i bardziej niebezpiecznego, więc chyba nie powinna narzekać, że to pan sportowiec pojawił się na horyzoncie. Teraz przynajmniej będzie miała... hm, towarzystwo? - Joseph - wymówiła jego imię najbardziej urokliwie, jak tylko potrafiła. - To tylko pęknięta opona. Nie potrafisz zmienić opony? Przecież każdy normalny facet to potrafi. Boisz się pobrudzić? - zachichotała. Nadal stała jak kretynka przy bagażniku, śnieg wpadał do środka, a ona nadal trzymała dłoń na kole zapasowym, jakby liczyła na to, że ten widok zmotywuje Wrighta do pracy. A chwilę potem zaśmiała się krótko, słysząc jego kolejne słowa. - Fachowca? Myślisz, że gdzieś w pobliżu znajdziemy fachowca? I co zrobimy? Będziemy się przedzierać kilkadziesiąt kilometrów przez tą zamieć? Zamarzniemy! - zaoponowała. - Więc nie jesteś w stanie mi pomóc, tak? - westchnęła zaraz potem, posyłając mu zrezygnowane spojrzenie. Co im pozostało w tej sytuacji? Chyba tylko przeczekać tę zamieć w samochodzie. No ale poważnie, jaki facet nie potrafił zmienić koła?
A może to był jeden z tych nowoczesnych chłopców, który uważał, że to kobiety powinny brać się za pracę fizyczną? Kobiety na traktory?
A może to był jeden z tych nowoczesnych chłopców, który uważał, że to kobiety powinny brać się za pracę fizyczną? Kobiety na traktory?
No i guzik z tego. Jego niecny plan zdobycia mapy, ogarnięcia gdzie są i zmycia się czym prędzej... obrócił się w niwecz w jednej chwili. No, może w dwóch, bo najpierw dziewczę wymówiło jego imię tak, jak to tylko przedstawicielki płci przeciwnej potrafią w magiczny (dokładnie tak!) sposób zaskarbiając sobie uwagę faceta, a potem... a potem w bezprecedensowy sposób zarzuciła mu, że nie umie zmienić opony! Łohohoho! ON? On czegoś nie potrafi? Czegoś, co umie "każdy normalny mężczyzna"?! Tak? To on jej teraz pokaże! I nieważne w tym momencie było, że rzeczywiście nie posiadał takiej umiejętności - wymiany koła - musiał bronić swojej męskiej dumy!
- Zaraz, zaraz, zaraz! - zaoponował, kiedy pani? panna? Figg zaczęła wyśmiewać jego pomysł. Zamarzliby - też coś! Joe leciał w tej zamieci śnieżnej, a potem też w deszczu i gradzie na miotle, spacerek do specjalisty od aut miałby mu zaszkodzić? Na brodę Merlina, chyba sobie żartowała!
Ale to też już było w tej chwili nieważne, bo Joseph właśnie rzucił swoją sportową torbę na ziemię i ruszył w stronę pojazdu, a tym samym i mugolki.
- Nikt tu nie mówił, że nie umiem zmienić opony, tak? Wyjaśnijmy sobie jedno: zasugerowałem fachowca, bo być może wymiana będzie niewystarczająca, a nie dlatego, że nie umiem - no, jasne, ależ oczywiście, Josephie Wright, ekspercie od mugolskich pojazdów! - ale skoro tak bardzo ci na tym zależy, to proszę bardzo, już się do tego zabieram. W końcu każdy facet to potrafi - oświadczył już pochylając się do wnętrza auta i porządnie chwytając koło, które się w nim znajdowało. Wyciągnięcie go na zewnątrz nie stanowiło dla Josepha najmniejszego problemu... choć mniej więcej właśnie w tym momencie kończyła się jego wiedza na temat tego, co należało robić dalej.
Boję się pobrudzić? Co to w ogóle za bezczelne insynuacje? JA nie boję się niczego, fukało mu w głowie jego urażone męskie ego.
- No dobra, no, to które koło ci poszło? - mruknął takim tonem, jakby pytał które opakowanie czekoladowej żaby ściągnąć jej z za wysokiej półki w sklepie. I nieważne, że już zapewne powinien wiedzieć które koło, skoro wcześniej sugerował, że uszkodzenie jest tak poważne, że może wymagać naprawy przez specjalistę... Ech. Zresztą szybko omiótł wzrokiem opony pojazdu i zauważył jedną odbiegającą wyglądem od pozostałych. Kopnął ją lekko czubkiem buta. Może i była lekko sflaczała, ale jak na jego gust można by spokojnie jechać dalej. Co by się niby stało? Nawet gdyby auto się z tego powodu przechyliło (minimalnie!), to Figa pewnie nawet by tego nie odczuła podczas jazdy... Baby to jednak straszne panikary.
No dobra, to co teraz? Joe miał dobre koło, które chwilę później położył w śniegu obok siebie i znalazł koło uszkodzone... które zapewne wypadałoby jakoś odczepić od auta. Jak?
Póki co stał i mu się przypatrywał z góry, przekrzywiając lekko głowę i drapiąc się po oszronionej brodzie. Źle to wszystko zorganizował. Mógł najpierw podejść do tej zepsutej opony i pod pretekstem przyglądnięcia jej się, spróbować rzucić Reparo tak, żeby dziewczyna nie widziała, a teraz? Na własne życzenie wlazł po pas w sam środek łajna buchorożca.
Śnieg sypał mu na łeb i za kołnierz, powoli się ściemniało, a Joe zachodził w głowę jak się to cholerstwo odczepia. Nie pamiętał.
Przykucnął przy pojeździe, przyglądnął się zepsutej części jeszcze dokładniej, po czym złapał oponę dwiema rękami i pociągnął. Nic z tego. Włożył w to więcej siły. Nawet nie drgnęła, więc zaparł się nogami o kamienne podłoże pokryte grubą warstwą śniegu i pociągnął z całej siły. To mogło skończyć się w tylko jeden sposób: ośnieżona i zabłocona guma wyślizgnęła mu się z rąk, a on runął w tył lądując prosto w śnieżnej zaspie... bardzo profesjonalnie na tyłku.
- Niech to tłuczek - warknął cicho pod nosem przekleństwo, już się podnosząc z ziemi i otrzepując płaszcz ze śniegu. - Bez narzędzi nie da rady - oświadczył kwaśno, jak gdyby faktycznie dopiero teraz doszedł do tego wniosku... w sumie właśnie tak było. Nie sądził, że dziewczę ma jakiekolwiek narzędzia, więc można było chować zapasowe koło z powrotem do pojazdu i... wydębić od niej tą mapę.
- Zaraz, zaraz, zaraz! - zaoponował, kiedy pani? panna? Figg zaczęła wyśmiewać jego pomysł. Zamarzliby - też coś! Joe leciał w tej zamieci śnieżnej, a potem też w deszczu i gradzie na miotle, spacerek do specjalisty od aut miałby mu zaszkodzić? Na brodę Merlina, chyba sobie żartowała!
Ale to też już było w tej chwili nieważne, bo Joseph właśnie rzucił swoją sportową torbę na ziemię i ruszył w stronę pojazdu, a tym samym i mugolki.
- Nikt tu nie mówił, że nie umiem zmienić opony, tak? Wyjaśnijmy sobie jedno: zasugerowałem fachowca, bo być może wymiana będzie niewystarczająca, a nie dlatego, że nie umiem - no, jasne, ależ oczywiście, Josephie Wright, ekspercie od mugolskich pojazdów! - ale skoro tak bardzo ci na tym zależy, to proszę bardzo, już się do tego zabieram. W końcu każdy facet to potrafi - oświadczył już pochylając się do wnętrza auta i porządnie chwytając koło, które się w nim znajdowało. Wyciągnięcie go na zewnątrz nie stanowiło dla Josepha najmniejszego problemu... choć mniej więcej właśnie w tym momencie kończyła się jego wiedza na temat tego, co należało robić dalej.
Boję się pobrudzić? Co to w ogóle za bezczelne insynuacje? JA nie boję się niczego, fukało mu w głowie jego urażone męskie ego.
- No dobra, no, to które koło ci poszło? - mruknął takim tonem, jakby pytał które opakowanie czekoladowej żaby ściągnąć jej z za wysokiej półki w sklepie. I nieważne, że już zapewne powinien wiedzieć które koło, skoro wcześniej sugerował, że uszkodzenie jest tak poważne, że może wymagać naprawy przez specjalistę... Ech. Zresztą szybko omiótł wzrokiem opony pojazdu i zauważył jedną odbiegającą wyglądem od pozostałych. Kopnął ją lekko czubkiem buta. Może i była lekko sflaczała, ale jak na jego gust można by spokojnie jechać dalej. Co by się niby stało? Nawet gdyby auto się z tego powodu przechyliło (minimalnie!), to Figa pewnie nawet by tego nie odczuła podczas jazdy... Baby to jednak straszne panikary.
No dobra, to co teraz? Joe miał dobre koło, które chwilę później położył w śniegu obok siebie i znalazł koło uszkodzone... które zapewne wypadałoby jakoś odczepić od auta. Jak?
Póki co stał i mu się przypatrywał z góry, przekrzywiając lekko głowę i drapiąc się po oszronionej brodzie. Źle to wszystko zorganizował. Mógł najpierw podejść do tej zepsutej opony i pod pretekstem przyglądnięcia jej się, spróbować rzucić Reparo tak, żeby dziewczyna nie widziała, a teraz? Na własne życzenie wlazł po pas w sam środek łajna buchorożca.
Śnieg sypał mu na łeb i za kołnierz, powoli się ściemniało, a Joe zachodził w głowę jak się to cholerstwo odczepia. Nie pamiętał.
Przykucnął przy pojeździe, przyglądnął się zepsutej części jeszcze dokładniej, po czym złapał oponę dwiema rękami i pociągnął. Nic z tego. Włożył w to więcej siły. Nawet nie drgnęła, więc zaparł się nogami o kamienne podłoże pokryte grubą warstwą śniegu i pociągnął z całej siły. To mogło skończyć się w tylko jeden sposób: ośnieżona i zabłocona guma wyślizgnęła mu się z rąk, a on runął w tył lądując prosto w śnieżnej zaspie... bardzo profesjonalnie na tyłku.
- Niech to tłuczek - warknął cicho pod nosem przekleństwo, już się podnosząc z ziemi i otrzepując płaszcz ze śniegu. - Bez narzędzi nie da rady - oświadczył kwaśno, jak gdyby faktycznie dopiero teraz doszedł do tego wniosku... w sumie właśnie tak było. Nie sądził, że dziewczę ma jakiekolwiek narzędzia, więc można było chować zapasowe koło z powrotem do pojazdu i... wydębić od niej tą mapę.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Fergusowi Hendersonowi nie była straszna żadna zimowa zawierucha i niepogoda. Był starym leśniczym i wiedział, że kłusownicy nigdy nie spali, nawet między świętami a Nowym Rokiem. Tutejsze tereny zaś znał doskonale i nawet gdyby stracił wzrok, bezbłędnie poruszałby się pomiędzy starymi konarami drzew ze swoją nieśmiertelną (i raczej nieużywaną) strzelbą na ramieniu i popielatą charcicą - Jessie - u boku. Dziś też nie bacząc na porę ani prószący śnieg, przedzierał się cierpliwie przez las podążając tropem jednego z tych padalców podrzucających wnyki na niewinną zwierzynę. Nie przeoczał żadnego śladu kłusowniczej bytności między innymi dzięki Jessie, która obwąchiwała wszystko dokładnie i prowadziła swego pana za nielegalnym łowczym. Było o tyle łatwiej, że trop był świetnie widoczny na śniegu, a odgłosy ludzkich kroków były tłumione, dzięki czemu do kłusownika można było podejść bardzo blisko. Owszem, padający śnieg potrafił przykryć ślady, ale te dzisiaj były świeże, a Jessie miała doskonały węch. Byli blisko.
Fergus zwolnił kroku i nasłuchiwał dobrą chwilę, psina zaś zatrzymała się ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie przed nimi. Dobrze, jeszcze kawałek. Ruszyli dalej, choć tym razem szybciej. Zbliżali się do drogi i Fergus obawiał się, że kłusownik wsiądzie do zostawionego tam samochodu i odjedzie. Co z tego, że leśniczy zlikwidował jego pułapki, skoro ten bezkarnie będzie mógł porozkładać nowe gdzie indziej? Trzeba drania złapać na gorącym uczynku! I wtem całą okolicą wstrząsnął huk wystrzału z broni palnej.
- Jessie, bierz! - zawołał do psa, który puścił się biegiem w tamtym kierunku. Po chwili słychać było wściekłe ujadanie charcicy.
Mężczyzna ruszył czym prędzej w tamtym kierunku, przewieszoną na plecach strzelbę biorąc jednak do ręki, by była w gotowości - nie do wystrzału, rzecz jasna, po prostu świetnie sprawdzała się jako straszak.
- Co to? Co się tam dzieje?! - zawołał skrzekliwie wyraźnie zdenerwowany, kiedy wypadł spomiędzy drzew na leśną drogę. Przed nim Jessie wściekle oszczekiwała jakąś panienkę stojącą przed samochodem. Nie, ona nie wyglądała na kłusownika, chociaż cholera wie w tych dzisiejszych czasach.
- Nie ruszać się! Mam broń! - zagroził na wszelki wypadek, podchodząc bliżej.
Fergus zwolnił kroku i nasłuchiwał dobrą chwilę, psina zaś zatrzymała się ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie przed nimi. Dobrze, jeszcze kawałek. Ruszyli dalej, choć tym razem szybciej. Zbliżali się do drogi i Fergus obawiał się, że kłusownik wsiądzie do zostawionego tam samochodu i odjedzie. Co z tego, że leśniczy zlikwidował jego pułapki, skoro ten bezkarnie będzie mógł porozkładać nowe gdzie indziej? Trzeba drania złapać na gorącym uczynku! I wtem całą okolicą wstrząsnął huk wystrzału z broni palnej.
- Jessie, bierz! - zawołał do psa, który puścił się biegiem w tamtym kierunku. Po chwili słychać było wściekłe ujadanie charcicy.
Mężczyzna ruszył czym prędzej w tamtym kierunku, przewieszoną na plecach strzelbę biorąc jednak do ręki, by była w gotowości - nie do wystrzału, rzecz jasna, po prostu świetnie sprawdzała się jako straszak.
- Co to? Co się tam dzieje?! - zawołał skrzekliwie wyraźnie zdenerwowany, kiedy wypadł spomiędzy drzew na leśną drogę. Przed nim Jessie wściekle oszczekiwała jakąś panienkę stojącą przed samochodem. Nie, ona nie wyglądała na kłusownika, chociaż cholera wie w tych dzisiejszych czasach.
- Nie ruszać się! Mam broń! - zagroził na wszelki wypadek, podchodząc bliżej.
I show not your face but your heart's desire
Joseph dumał nad tym jak odczepić koło, spróbował je jeszcze raz pociągnąć, ale to nic nie dawało. Panna Figa przynajmniej nie stała nad nim i nie patrzyła na te żałosne próby wymiany opony, tylko mrucząc coś o tych narzędziach, zaczęła ich szukać w pojeździe. Kuferek z narzędziami zresztą zaraz wylądował przy nim i Joe czym prędzej go otworzył szukając tam ratunku. Guzik. Powyciągał wprawdzie jakieś klucze i inne sprzęty i majstrował coś przy kole dalej, ale szło mu raczej kiepsko.
Wokół panowała cisza, gdyby nie to, że Josephowi śnieżyło za kołnierz, a po upadku na ziemię spodnie miał całe w puchu, o i gdyby nie musiał się męczyć z tym autem, byłoby niemal przyjemnie w towarzystwie dziewczęcia. Dokładnie w chwili, gdy o tym pomyślał, coś głośno huknęło mu za plecami i to całkiem niedaleko. Panna Figg tak się przestraszyła, że aż odskoczyła w tył, chowając się za samochód.
Joe nie namyślał się długo - sytuacja nie była za ciekawa, trzeba było dziewczynę zapakować do sprawnego auta, żeby mogła spokojnie odjechać. No i z drugiej strony samochodu słychać było jakiś niepokojący dźwięk, jakby coś mknęło w ich kierunku, więc trzeba się było sprężać.
- Wsiadaj do auta - polecił nieznającym sprzeciwu głosem, a korzystając z chwili zamieszania, niemal nie wyjmując różdżki z kieszeni, jej koniec skierował w stronę koła i szepnął: "Reparo". Opona w momencie była jak nowa (i po co tyle zachodu i prób jej ściągnięcia? Wystarczyło jedno zaklęcie!). I wszystko byłoby dobrze, ale z lasu wybiegło wielkie, szczekające psisko, a zaraz za nim najprawdopodobniej jego właściciel grożący im... bronią. Co się działo z tymi ludźmi?
- Spokojnie, nie mamy złych zamiarów - odezwał się Joe zza samochodu taszcząc już zapasowe koło z powrotem do bagażnika. Jak dobrze pójdzie, to dziewczę się nawet nie zorientuje, że chowa jej sprawne koło do pojazdu.
- Tej pani zepsuło się auto, pomagałem jej w jego naprawie. Tam dalej huknęło - wyjaśnił, wskazując brodą las za swoimi plecami i jakby na potwierdzenie, znów usłyszeli dźwięk wystrzału. To zapewne wystarczyło mugolowi (myśliwemu?), by dać im spokój. Akcja przebiegła gładko i auto było sprawne.
- Już po krzyku, maleńka. Możesz jechać dalej. To jednak była niewielka usterka - oświadczył podając jej jeszcze kuferek z narzędziami... których właściwie nawet nie użył, ale tego również nie musiała wiedzieć.
Najwyższy czas spieszyć do Florence.
[zt]
Wokół panowała cisza, gdyby nie to, że Josephowi śnieżyło za kołnierz, a po upadku na ziemię spodnie miał całe w puchu, o i gdyby nie musiał się męczyć z tym autem, byłoby niemal przyjemnie w towarzystwie dziewczęcia. Dokładnie w chwili, gdy o tym pomyślał, coś głośno huknęło mu za plecami i to całkiem niedaleko. Panna Figg tak się przestraszyła, że aż odskoczyła w tył, chowając się za samochód.
Joe nie namyślał się długo - sytuacja nie była za ciekawa, trzeba było dziewczynę zapakować do sprawnego auta, żeby mogła spokojnie odjechać. No i z drugiej strony samochodu słychać było jakiś niepokojący dźwięk, jakby coś mknęło w ich kierunku, więc trzeba się było sprężać.
- Wsiadaj do auta - polecił nieznającym sprzeciwu głosem, a korzystając z chwili zamieszania, niemal nie wyjmując różdżki z kieszeni, jej koniec skierował w stronę koła i szepnął: "Reparo". Opona w momencie była jak nowa (i po co tyle zachodu i prób jej ściągnięcia? Wystarczyło jedno zaklęcie!). I wszystko byłoby dobrze, ale z lasu wybiegło wielkie, szczekające psisko, a zaraz za nim najprawdopodobniej jego właściciel grożący im... bronią. Co się działo z tymi ludźmi?
- Spokojnie, nie mamy złych zamiarów - odezwał się Joe zza samochodu taszcząc już zapasowe koło z powrotem do bagażnika. Jak dobrze pójdzie, to dziewczę się nawet nie zorientuje, że chowa jej sprawne koło do pojazdu.
- Tej pani zepsuło się auto, pomagałem jej w jego naprawie. Tam dalej huknęło - wyjaśnił, wskazując brodą las za swoimi plecami i jakby na potwierdzenie, znów usłyszeli dźwięk wystrzału. To zapewne wystarczyło mugolowi (myśliwemu?), by dać im spokój. Akcja przebiegła gładko i auto było sprawne.
- Już po krzyku, maleńka. Możesz jechać dalej. To jednak była niewielka usterka - oświadczył podając jej jeszcze kuferek z narzędziami... których właściwie nawet nie użył, ale tego również nie musiała wiedzieć.
Najwyższy czas spieszyć do Florence.
[zt]
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
dzień/miesiąc
Po dłuższym zastanowieniu sam nie wiedział, dlaczego dał się wyciągnąć dzisiejszego dnia nad jezioro. Albo każdego innego dnia; dużo bardziej wolał górskie wędrówki niż moczenie się w zimnej wodzie. I chociaż sam otwarcie będzie się tego wypierał to miało to związek z niezbyt chwalebnym wydarzeniem w czasie szkoły, kiedy to z przyczyn do dzisiaj postronnym niewiadomych, Bearnard Figg wylądował z tyłkiem w szkolnym stawie, a jak wiadomo Bearnard wprawnym pływakiem nie był. Ostatecznie jednak ugiął się pod prośbą przyjaciela, nawet nie zastanawiając się nad przybyciem nad brzeg Loch Lomond tak długo, jakby mogło się wydawać. Dopiero, gdy stanął na brzegu jeziora pożałował swojej decyzji, no bo cóż? Miał stać na brzegu? Przecież w tym czasie mógłby podziwiać górskie krajobrazy, a nie patrzeć się w wodną toń. Jedynie mógł zainteresować się fauną tego zbiornika, ale i za wodnymi stworzeniami nie bardzo przepadał, co pewnie nieodzownie wiązało się z jego wstrętem do wody i wszystkiego co z tym związane. To wszystko wina Jaydena, zawyrokował w myślach, spoglądając na przyjaciela. Ten nawet nie musiał długo namawiać gburowatego Figga, ponieważ na samo wspomnienie upierdliwości Vane'a, sprawiało, że miał tego serdecznie dosyć i nawet nie kazał mu się produkować. Zresztą był mu winien przyjacielskie wsparcie, skoro jako jeden z niewielu śmiałków postanowił stać u boku Bearnarda, chociaż ten nie był najłatwiejszym w obejściu człowiekiem, szczególnie w ostatnim czasie, kiedy złości w jego krwi było coraz więcej, a ta nie miała gdzie znaleźć swojego ujścia. Nic dziwnego, że w tak młodym wieku kasztanowe loki straciły swój blask i intensywny, delikatnie rudawy kolor na rzecz jednego pokaźnego pasma siwizny, przy samym czole.
Stanął nieco oddalony od linii brzegowej i uniósł jedną brew, spoglądając na Jaydena. - Chyba nie sądzisz, że ja tu wejdę - uprzedził jeszcze, bo co za dużo dobroci to niezdrowo. Jeszcze by się Figg popsuł i przypominałby puszyste pufki, które z taką radością kolekcjonowała jego młodsza siostra.
Gość
Gość
Potrzebowali tego. Potrzebowali spokoju, który mogli sobie zapewnić jedynie tam, gdzie nikt nie sięgał ich wzrokiem. Daleko od ludzkich siedlisk, miast, skołtunionych labiryntów ulic. Blisko natury, poza zasięgiem napięcia dyszącego nad ich głowami. Poza strefą wojny. Tam, gdzie jeszcze można było poczuć świeże, pozbawione smutków powietrze. Musieli to zrobić, by przypomnieć sobie, kim byli. Zatracenie się w negatywach wypluwających się z odmętów czarnego morza i rodzących z nikczemności mogło sięgnąć każdego, nawet tego wiecznie się zapierającego. Ale ile mógł znieść jeden człowiek, gdy już niósł na barkach ciężar całego świata? Pomoc pochodząca od bliskiej osoby mogła zbawić, obojętność zaś zniszczyć. Tak właśnie czuł się Jayden, który ostatkami siły próbował utrzymać się na powierzchni. Nie ugiąć kolan, mimo że odgórne parcie chciało przybić go do ziemi. Nie chciał upaść, nie mógł upaść, pomimo silnego policzka wymierzonego mu przez Roselyn. Minęło trochę czasu od ów pamiętnej rozmowy na wzgórzach, jednak profesor nie przestał ani na moment bić się z uczuciami, które go wówczas opanowały. Były tak skrajne... Tak bolesne a równocześnie alarmujące. Smutek, złość, rezygnację, ekscytację, buchającą w nim tęsknotę. Było tam również pożądanie bliskości, lecz natury odmiennej od wszystkiego, co się między dwójką czarodziejów kiedykolwiek pojawiło. Vane wiedział, dlaczego i skąd się wzięło, ale wolał zbytecznie się w to nie angażować psychicznie. I tak miał wystarczająco dużo problemów do rozwiązania i opanowania. Nie sądził jednak, że kiedykolwiek te damsko-męskie uderzą w przyjaźń z Wrightówną. Oczywiście, że tęsknił za jej towarzystwem, jednak uzdrowicielka nie była jedyną istotną kobietą w jego życiu. Stąd właśnie Steve znalazł się pewnego dnia na oknie Meave i przyniósł odpowiedź, która ucieszyła astronoma zdecydowanie bardziej, niż mógł podejrzewać. Bo mimo że przez list się to nie przebijało, jego serce wręcz rwało się na spotkanie z kimś, kto w swoim spokoju i cieple pozostawał bezkompromisowym sobą. Jego przyjaciółką.
Musieli się udać na pustkowie. Jayden czuł, że jeśli nie dla Maeve, musiał to zrobić dla samego siebie. To nie była szczeniacka zachcianka na to, by uciec od nadmiaru obowiązków oraz możliwości kłębiącej się odpowiedzialności. Nie unikał niczego, a szukał wręcz spokoju. Każdy na to zasługiwał. Szczególnie teraz. Z Clearwater odnowili kontakt na wiele miesięcy wcześniej, a jednak nie spędzali czasu tak, jakby tego wymagała ich przyjaźń. Wszak kiedyś niejeden raz wspólnie wybiegali z krużganków zamkowych, by znaleźć się nad jeziorem w Hogwarcie i nie martwić się późną porą. Spacerowali, rozmawiając bądź milcząc. Siedzieli przy kominku, ucząc się, czytając, po prostu będąc obok siebie. Przez ostatni rok tego nie robili, a Jay stwierdził, że musieli. Na tym budowali filary znajomości i powinni do nich wrócić, chociażby od czasu do czasu. A właśnie dziś był ten czas - Vane był zmęczony i zirytowany zachowaniami ludzi, którzy powinni być dojrzalsi niż to, co sobą prezentowali. Dojrzalsi lub po prostu... Wyrozumiali. Nie otrzymał tego od Roselyn, z Michaelem w ogóle się rozminęli i potrzebował odpoczynku w znajomych, zaufanych ramionach. A nikt nie mógł zrobić tego, by poczuł się lepiej, niż właśnie ona - mała siostra Caleba. Spotykając się z Maeve w umówionym miejscu, z daleka widział, że nie była już tą dziewczynką, którą pamiętał z Hogwartu, jednak nie przeszkadzało mu to ani trochę. Zmieniła się nie tylko fizycznie, lecz psychicznie - była silniejsza i dojrzalsza. Od zawsze widziała więcej i rozumiała więcej niż jej rówieśnicy; również i aktualnie to nie ulegało przekształceniu.
Gdy stanął obok, złapał ją ochoczo za rękę i trzymając swoich synów blisko, nakazał czarownicy przechwycić aktywowany świstoklik zmierzający ku niewiadomej. Czekał ich wpierw dłuższy spacer przez las i chociaż towarzyszka zadawała czasami pytania, dokąd szli, profesor się nie odzywał. Nie odzywał się, aż nie dotarli nad jezioro i nie trafili na wcześniej przygotowane, specjalne miejsce z miękkim kocem, poduszkami i koszem wypełnionym jedzeniem. Jayden pociągnął zaraz za rękę Maeve, by przyspieszyła kroku i chociaż byli zmęczeni po przechadzce, nie zwalniał. Jego palce wciąż tkwiły na tych należących do kobiety, zupełnie jakby chciał samym gestem przekazać jej całą swoją radość z aktualnie trwającego momentu. Nie trwało długo, nim usiedli, a astronom zaczął układać z poduszek miejsce, by położyć swoich chłopców. Dobrze znany Claerwater wiklinowy kosz towarzyszył mężczyźnie od czasów narodzin trójki dzieci i nie opuszczał jego boku, stając się niewymownym wsparciem i środkiem transportu dla małych Vane'ów. Sięgając po Cassiana i chcąc jako pierwszego go umościć, zawahał się. Przeniósł spojrzenie na towarzyszkę i uśmiechnął się ciepło. - Chcesz go potrzymać? - spytał, nie odrywając wzroku od twarzy Maeve.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wrzesień nadszedł szybko, zbyt szybko, niemalże niepostrzeżenie. Dopiero co uciekała z Londynu, wprowadzała się do Vane’ów, przenosiła do dawnego mieszkania Caleba, a już lato chyliło ku końcowi, przynosząc ze sobą ostatnie tak ciepłe dni; pozorna słodycz mieszała się z jesienną goryczą, wciąż jednak mieli jeszcze chwilę, dwie, by przystanąć i zastanowić się nad tym wszystkim. Spędzić w końcu trochę czasu razem. Wszak nie widzieli się od tamtego pamiętnego lipcowego wieczoru, gdy Jayden przedstawił im swych synów i wyznał prawdę o zniknięciu Pomony. Wciąż nie potrafiła wyobrazić sobie, jak przyjaciel musiał się czuć, co działo się w jego głowie – i najprawdopodobniej nigdy nie będzie w stanie. Musiał być rozżalony, zraniony... Ale czy mógł pozwolić sobie na luksus rozpaczy? Chciała być dla astronoma prawdziwym wsparciem, a jednocześnie nie traktować go z przesadną, mogącą zirytować nadopiekuńczością. Pamiętała przecież, jak czuła się zaraz po pogrzebie, gdy inni postrzegali ją jak zepsutą, złamaną, pokonaną; to nie pomagało, wprost przeciwnie, tylko podsycało niemoc, wzbudzało gniew. On zaś musiał być silny, wbrew wszystkiemu i wszystkim – dla siebie, dla swoich dzieci. Nigdy nie przypuszczała, że spotka go taka tragedia, jego, uśmiechniętego, pomocnego chłopaka, z którym przesiadywała na szkolnych błoniach, wiecznego optymistę o wielkim sercu. Oboje przegapili moment, w którym przyszłość przestała być obietnicą, a zamieniła się w groźbę.
Zgodnie z zawartymi w liście instrukcjami przygotowała się do odbycia dłuższego spaceru, a także wizyty nad jeziorem. Nie dopytywała o to, gdzie dokładnie zaszyją się przed całym światem – to nie było ważne. Potrzebowała, oboje potrzebowali, spokoju. Byle dalej od Londynu i rządzących nim despotów. Tylko tyle i aż tyle. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo chciała umknąć wyrzutom sumienia, podążały one za nią krok w krok, również i na umówione miejsce spotkania. Każdego dnia budziła się z niewidzialnym ciężarem, który skutecznie utrudniał oddychanie, sprowadzał na ziemię. Przypominał o niewesołej rzeczywistości, o okaleczonych ciałach, o egzekucjach i pojmanej, zapewne torturowanej choćby w tej chwili Tonks – jakby koszmary to było za mało. Bez zawahania ujęła Jaydena za rękę, obejmując wzrokiem znajomy kosz z trójką niewielkich sylwetek; uśmiechnęła się lekko, blado, doszukując się w ich twarzyczkach choćby najsubtelniejszych zmian. Posłusznie aktywowała świstoklik, na chwilę wstrzymując oddech; nie lubiła tego uczucia, charakterystycznego szarpnięcia, które towarzyszyło tego typu podróżom, na szczęście nie trwało ono długo. Nie mogła powstrzymać cisnącego się na usta pytania, gdzie się znaleźli, nie rozpoznawała otaczającego ich krajobrazu, lecz kiedy towarzysz nie odpowiedział, szybko się poddała. W porządku, niech to pozostanie tajemnicą, miejsce pozbawione nazw i skojarzeń. Nie przerywała delikatnego uścisku dłoni, uważając go za coś całkowicie naturalnego, niewinnego; był dla niej jak brat, trzeci brat, na którego utratę nie mogła sobie pozwolić. Błądziła myślami między notesem, który pozyskała w trakcie wyprawy na Nokturn, biorącym na siebie wiele, zbyt wiele, zobowiązań Kaiem i sierpniową wizytą w Oazie. Jej wspomnienie zostało jednak skażone późniejszymi doniesieniami z gazet, przekazywanymi z ust do ust plotkami dotyczącymi pochwycenia i zamknięcia w Tower groźnej terrorystki. Jednej z Zakonu Feniksa. Jednej z nich.
Wtedy jednak las zaczął się przerzedzać, a do śpiewu ptaków, bawiącego się koronami drzew wiatru dołączył charakterystyczny szum wody. Zdziwiła się, gdy zauważyła rozłożony nad brzegiem jeziora koc, towarzyszące mu poduszki i jakiś kosz, najpewniej z jedzeniem. Zmarszczyła brwi, wznosząc badawczy wzrok w górę, skupiając go na twarzy przyjaciela. Kiedy on znalazł na to czas? – Widzę, że o wszystko zadbałeś – mruknęła cicho, dopiero teraz, na widok miejsca spoczynku, zdając sobie sprawę z pełni odczuwanego zmęczenia. Nie narzekała więc, gdy pociągnął ją w stronę przyszykowanego wcześniej stanowiska, zmuszając do ostatniego wysiłku, kusząc obietnicą rychłego odpoczynku. Rozsiadła się na kocu z cichym sapnięciem, uwalniając przy tym dłoń astronoma, po czym poprawiła materiał ubranej na tę okazję spódnicy, gładkiej, beżowej, i odłożyła torebkę na bok, by w niczym nie przeszkadzała. Przez krótką chwilę przyglądała się tafli ciągnącego się po horyzont jeziora, musiało być niezwykle duże, a jego bliskość zapewniała przyjemnie chłodne powiewy letniego wiatru, jednak prędko wróciła wzrokiem – i myślami – do towarzysza i jego trzech pociech. Z ciekawością przyglądała się ruchom astronoma, próbując określić, na ile pewnie czuł się w opiece nad synami, obcowaniu z ich małymi ciałkami. Dla niej to wciąż była czarna magia, lecz o ile ona nie miała okazji, by przyzwyczaić się do takich obowiązków, o tyle on nie miał wyboru. Żadnego. – Och – wyrwało się z jej piersi, gdy zadał swe pytanie. Była zaskoczona, nie zdołała tego ukryć, nie potrzebowała wiele czasu, by się zreflektować. Przeniosła spojrzenie z ozdobionej uśmiechem twarzy przyjaciela na trzymanego w ramionach Cassiana, bo zdawało się jej, że to on, po czym kiwnęła krótko głową. – Oczywiście, po prostu… Poinstruuj mnie, jeśli będę coś robić źle – dodała cicho, choć była pewna, że zrobiłby to i bez dodatkowej zachęty. Wyciągnęła przed siebie ręce, wyraźnie spięta, i w pełnym skupieniu oczekiwała małego, bezbronnego ciężaru, który miała objąć. I byle tylko nie rozpłakał się na jej widok, nie przestraszył się obcej twarzy. Ostrożnie podsunęła dłoń pod główkę malucha, próbując zadbać o to, by zapewnić mu stabilne, pewne oparcie. A kiedy już leżał w jej ramionach, zamarła na chwilę w bezruchu, w ciszy studiując jego pucołowatą twarzyczkę, malutki nosek, drobne paluszki. Chciała powiedzieć, że byłaby okropną matką, dogłębnie przerażona ogromem odpowiedzialności – lecz ugryzła się w język. Obiecała, że gdyby zaszła taka potrzeba, zajmie się jego dziećmi. Gadanie takich rzeczy nie mogło w niczym pomóc. – Nie powiedziałam Kaiowi. Jeszcze byłby zazdrosny – odezwała się znowu, żartobliwie, próbując zagaić rozmowę, przerwać narastającą między nimi ciszę. Wątpiła, by brat naprawdę mógł czuć się źle z myślą o takim spotkaniu, tylko jej i Jaydena, coś jednak powstrzymało ją przed sprecyzowaniem swych planów na ten dzień. On zaś, na szczęście, nie dopytywał, zapewne zbyt zajęty kolejnym zleceniem. – Martwię się o niego – dodała już innym tonem, pozwalając sobie na ciche westchnienie. – Po Tower wydaje mi się jeszcze bardziej osowiały. Oddalony. Oczywiście, ciągle się uśmiecha, to jednak nic nie znaczy. Mam nadzieję, że nie ma mi tego za złe… - urwała, myśląc na ile otwarcie mogła rozmawiać na ten temat z astronomem. Skoro już jednak zaczęła, może powinna kontynuować. Skorzystać z jego obecności i zrzucić ze swych barków choćby część ciężaru. – Wiesz, że byliśmy tam wtedy razem? W Londynie – dodała na koniec, dopiero teraz wznosząc wzrok z trzymanego w ramionach Cassiana na twarz przyjaciela. Bała się tego, co zobaczy w jego oczach.
Zgodnie z zawartymi w liście instrukcjami przygotowała się do odbycia dłuższego spaceru, a także wizyty nad jeziorem. Nie dopytywała o to, gdzie dokładnie zaszyją się przed całym światem – to nie było ważne. Potrzebowała, oboje potrzebowali, spokoju. Byle dalej od Londynu i rządzących nim despotów. Tylko tyle i aż tyle. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo chciała umknąć wyrzutom sumienia, podążały one za nią krok w krok, również i na umówione miejsce spotkania. Każdego dnia budziła się z niewidzialnym ciężarem, który skutecznie utrudniał oddychanie, sprowadzał na ziemię. Przypominał o niewesołej rzeczywistości, o okaleczonych ciałach, o egzekucjach i pojmanej, zapewne torturowanej choćby w tej chwili Tonks – jakby koszmary to było za mało. Bez zawahania ujęła Jaydena za rękę, obejmując wzrokiem znajomy kosz z trójką niewielkich sylwetek; uśmiechnęła się lekko, blado, doszukując się w ich twarzyczkach choćby najsubtelniejszych zmian. Posłusznie aktywowała świstoklik, na chwilę wstrzymując oddech; nie lubiła tego uczucia, charakterystycznego szarpnięcia, które towarzyszyło tego typu podróżom, na szczęście nie trwało ono długo. Nie mogła powstrzymać cisnącego się na usta pytania, gdzie się znaleźli, nie rozpoznawała otaczającego ich krajobrazu, lecz kiedy towarzysz nie odpowiedział, szybko się poddała. W porządku, niech to pozostanie tajemnicą, miejsce pozbawione nazw i skojarzeń. Nie przerywała delikatnego uścisku dłoni, uważając go za coś całkowicie naturalnego, niewinnego; był dla niej jak brat, trzeci brat, na którego utratę nie mogła sobie pozwolić. Błądziła myślami między notesem, który pozyskała w trakcie wyprawy na Nokturn, biorącym na siebie wiele, zbyt wiele, zobowiązań Kaiem i sierpniową wizytą w Oazie. Jej wspomnienie zostało jednak skażone późniejszymi doniesieniami z gazet, przekazywanymi z ust do ust plotkami dotyczącymi pochwycenia i zamknięcia w Tower groźnej terrorystki. Jednej z Zakonu Feniksa. Jednej z nich.
Wtedy jednak las zaczął się przerzedzać, a do śpiewu ptaków, bawiącego się koronami drzew wiatru dołączył charakterystyczny szum wody. Zdziwiła się, gdy zauważyła rozłożony nad brzegiem jeziora koc, towarzyszące mu poduszki i jakiś kosz, najpewniej z jedzeniem. Zmarszczyła brwi, wznosząc badawczy wzrok w górę, skupiając go na twarzy przyjaciela. Kiedy on znalazł na to czas? – Widzę, że o wszystko zadbałeś – mruknęła cicho, dopiero teraz, na widok miejsca spoczynku, zdając sobie sprawę z pełni odczuwanego zmęczenia. Nie narzekała więc, gdy pociągnął ją w stronę przyszykowanego wcześniej stanowiska, zmuszając do ostatniego wysiłku, kusząc obietnicą rychłego odpoczynku. Rozsiadła się na kocu z cichym sapnięciem, uwalniając przy tym dłoń astronoma, po czym poprawiła materiał ubranej na tę okazję spódnicy, gładkiej, beżowej, i odłożyła torebkę na bok, by w niczym nie przeszkadzała. Przez krótką chwilę przyglądała się tafli ciągnącego się po horyzont jeziora, musiało być niezwykle duże, a jego bliskość zapewniała przyjemnie chłodne powiewy letniego wiatru, jednak prędko wróciła wzrokiem – i myślami – do towarzysza i jego trzech pociech. Z ciekawością przyglądała się ruchom astronoma, próbując określić, na ile pewnie czuł się w opiece nad synami, obcowaniu z ich małymi ciałkami. Dla niej to wciąż była czarna magia, lecz o ile ona nie miała okazji, by przyzwyczaić się do takich obowiązków, o tyle on nie miał wyboru. Żadnego. – Och – wyrwało się z jej piersi, gdy zadał swe pytanie. Była zaskoczona, nie zdołała tego ukryć, nie potrzebowała wiele czasu, by się zreflektować. Przeniosła spojrzenie z ozdobionej uśmiechem twarzy przyjaciela na trzymanego w ramionach Cassiana, bo zdawało się jej, że to on, po czym kiwnęła krótko głową. – Oczywiście, po prostu… Poinstruuj mnie, jeśli będę coś robić źle – dodała cicho, choć była pewna, że zrobiłby to i bez dodatkowej zachęty. Wyciągnęła przed siebie ręce, wyraźnie spięta, i w pełnym skupieniu oczekiwała małego, bezbronnego ciężaru, który miała objąć. I byle tylko nie rozpłakał się na jej widok, nie przestraszył się obcej twarzy. Ostrożnie podsunęła dłoń pod główkę malucha, próbując zadbać o to, by zapewnić mu stabilne, pewne oparcie. A kiedy już leżał w jej ramionach, zamarła na chwilę w bezruchu, w ciszy studiując jego pucołowatą twarzyczkę, malutki nosek, drobne paluszki. Chciała powiedzieć, że byłaby okropną matką, dogłębnie przerażona ogromem odpowiedzialności – lecz ugryzła się w język. Obiecała, że gdyby zaszła taka potrzeba, zajmie się jego dziećmi. Gadanie takich rzeczy nie mogło w niczym pomóc. – Nie powiedziałam Kaiowi. Jeszcze byłby zazdrosny – odezwała się znowu, żartobliwie, próbując zagaić rozmowę, przerwać narastającą między nimi ciszę. Wątpiła, by brat naprawdę mógł czuć się źle z myślą o takim spotkaniu, tylko jej i Jaydena, coś jednak powstrzymało ją przed sprecyzowaniem swych planów na ten dzień. On zaś, na szczęście, nie dopytywał, zapewne zbyt zajęty kolejnym zleceniem. – Martwię się o niego – dodała już innym tonem, pozwalając sobie na ciche westchnienie. – Po Tower wydaje mi się jeszcze bardziej osowiały. Oddalony. Oczywiście, ciągle się uśmiecha, to jednak nic nie znaczy. Mam nadzieję, że nie ma mi tego za złe… - urwała, myśląc na ile otwarcie mogła rozmawiać na ten temat z astronomem. Skoro już jednak zaczęła, może powinna kontynuować. Skorzystać z jego obecności i zrzucić ze swych barków choćby część ciężaru. – Wiesz, że byliśmy tam wtedy razem? W Londynie – dodała na koniec, dopiero teraz wznosząc wzrok z trzymanego w ramionach Cassiana na twarz przyjaciela. Bała się tego, co zobaczy w jego oczach.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie wiedział, co się stało, że ich znajomość rozeszła się sama. Może ze śmiercią Caleba poczuli się zbyt opuszczeni, żeby nadwyrężać dalszą relację, a może była to naturalna kolej rzeczy? Byli przyjaciółmi w szkole, jednak to zawsze z bratem Maeve Jayden czuł się silniej związany - tak bardzo, że nie zerwali kontaktu również po wyjściu z Hogwartu. Z młodszą siostry Clearwaterów astronom miał już sporadyczne chwile spotkań, jednak jak to w dorosłym życiu bywa - rozeszli się w swoje strony. On zajął się własnym stażem i pracą, ona etapami nauki w Ministerstwie Magii. Migali co jakiś czas na swojej orbicie, lecz nigdy nie na dłużej. Wszystko szybko się zmieniło, aż do tragedii, która spotkała Caleba. Jay przez cały ten czas uważał się za jego przyjaciela. Teraz już jednak nie był tego taki pewien... Aktualnie widział, wiedział więcej niż swoje dawne wcielenie, ale nie usprawiedliwiało go to w żaden sposób z bierności. Bo przecież czy prawdziwy przyjaciel nie powinien był dojrzeć nadchodzącej katastrofy? Zobaczyć, że druga strona gwałtownie się chwiała i za chwilę mogła runąć? Gdyby dojrzał potrzebę, być może właśnie teraz spotykałby się z Calebem i jego młodszą siostrą. Lub uciekał przed starszymi braćmi, trzymając Maeve za rękę. Tak wiele myśli spowodowały te krótkie listy wymienione z czarownicą... Poprzedniego dnia przed spotkaniem z nią Vane sam wszak rozmawiał z Tonksem i był w szoku w związku z zasłyszanymi z ust dawnego aurora słowami. Michael był głuchy i ślepy na innych ludzi, astronom stawiał się w opozycji do podobnego zachowania. A mimo to nie dostrzegł problemów, które zaczęły się pojawiać w życiu Caleba... Czy był hipokrytą? I jak mógł spojrzeć Maeve w oczy? Jak to wszystko się zadziało? Nie mógł sobie tego przypomnieć - z przerażeniem stwierdził również, że nie pamiętał ostatniego okresu znajomości z Calebem. Czy spotykali się regularnie? Czy teraz zobaczyłby czerwone flagi? Czy one w ogóle tam były? Obwinianie się oczywiście nie miało nic zmienić, jednak umysł ludzki okrutnie targał emocjami. Szczególnie u kogoś takiego jak Jayden.
Dlatego właśnie potrzebował tego wyjścia. Odcięcia się. Przejęcia się kimś innym poza sobą samym i tym, co zrobił źle. Liczyło się to czy mógł wspomóc w jakikolwiek sposób czarownicę i widzieć w niej to, co zawsze, gdy patrzył jej w oczy - przywiązanie. Chciał zanurzyć się w codzienności. Zwykłej, spokojnej, nieangażującej codzienności... A z kim miał poczuć się lepiej, jeśli nie z Krukonką, która kiedyś nie odstępowała go na krok? Widzę, że o wszystko zadbałeś. Zaśmiał się krótko na te słowa, mrużąc oczy w charakterystyczne półksiężyce. - Małżeńskie naleciałości - odparł, posyłając towarzyszce wymowne spojrzenie i starając się nadać tym słowom takiej samej beztroski, jaka przebijała się przez ów gest. Bo prawda była taka, że to nie małżeństwo spowodowało, że chciało mu się starać. Już wcześniej dbał o swoich przyjaciół; teraz zaczął po prostu bardziej się starać. A tak drobne rzeczy - jak chociażby przygotowania do pikniku - sprawiały mu dużo radości i przyjemności. Chciał je robić częściej dla innych. Nie dla siebie samego. Zresztą nie było to aż tak wymagające - szczególnie że jedzenie z zamkowej kuchni często zostawało i Jayden miał go nie przyjąć? Nic z tego. Akurat w tej cesze nic się nie zmienił - wciąż uwielbiał jedzenie. Tak samo jak jego mali synkowie, którym zbliżała się godzina karmienia. - Bardzo dobrze ci idzie - zachęcił przyjaciółkę, widząc, z jaką ostrożnością i niepewnością podeszła do zadania trzymania dziecka. Doskonale zresztą to rozumiał - sam na początku był w identycznym położeniu, ale praktyka czyniła mistrza. Vane każdego dnia dostrzegał, że szło mu coraz lepiej, a pewność w ruchach, ich płynność i delikatność pojawiały się same. Patrzył jeszcze jakiś czas na buzię Cassiana, by tylko odsłonić mu czółko, gdy czapeczka osunęła się za bardzo na oczy. Zaraz jednak kobieta przyciągnęła jego uwagę. - To z Kaiem to był żart - wyjaśnił, wcale nie walcząc z uśmiechem, który wpełzł mu na twarz. Nie spodziewał się, że miałaby to wziąć aż tak poważnie. - Ale dziękuję. Przynajmniej jednego męskiego wroga mniej - dodał, śmiejąc się cicho i oddając się przez moment ów chwili rozluźnienia. Jednak i ona odeszła, a Jay zasłuchał się w słowa Clearwater. Martwiła się... Oczywiście, że się martwiła. Mogła tego nie ukazywać, ale w swoim wnętrzu odczuwała znacznie więcej niż inni. Gdyby jej nie znał, powiedziałby, że była chłodna i boleśnie by się pomylił. - Wszyscy jesteśmy inni - powiedział w końcu, uważnie ważąc swoje słowa. Doskonale wszak zdawał sobie sprawę, że Maeve nie tylko go słuchała, co rozważała esencję jego wypowiedzi. Nigdy nie puszczała uwag starszego kolegi mimo uszu. Jednak nie kontynuował tak szybko, robiąc krótką przerwę na wyjęcie Ardena i ułożenie go sobie w ramionach - pieluszka tetrowa, do tego jedna butelka przekazana kobiecie, jedna złapana przez niego samego. - Zobacz. Zrób to w ten sposób - mruknął cicho, nachylając się bliżej ku Maeve i prowadząc jej dłonią tak, by zaczęła karmić zawiniątko przylegające do jej serca. Dopiero wtedy podniósł na nią spojrzenie i uśmiechnął się czule. Wyrozumiale. - Kai jest mężczyzną. Oczekuje się od nas, że będziemy zdecydowani. Mało uczuciowi - zaczął poważniej, gdy Arden przyssał się do mleka a Cassian wkrótce po nim. - Teraz znów jesteście razem i na pewno czuje odpowiedzialność. Szczególnie że wie, że mogło ci się coś stać. Londyn... Eh... To nie mogło być dla niego proste - dodał, nie spuszczając wzroku z czarownicy. - Strach o bliskich jest najgorszym rodzajem lęku. A my, faceci, wiesz, jak się patrzy na kogoś, kto jest za bardzo wylewny. Musimy być twardzi jak skała, nie do złamania. Uczucia są dla kobiet. - Urwał, zdając sobie sprawę, że przecież sam postrzegał się w ten sposób od momentu, gdy spadł na niego obowiązek i chęć zajmowania się Pomoną. Że to on miał się zajmować o nią. Tak, by już nie musiała się o nic martwić. I gdzie ich to doprowadziło? Zamrugał parę razy, żeby wyrwać się z tego zgubnego myślenia i na moment uciekł spojrzeniem ku swojemu synowi. - Nie mogę mówić za niego, ale na jego miejscu chciałbym, żebyś po prostu przy mnie była, żebyśmy rozmawiali i żebym mógł czuć twoją miłość. Potrafisz być wyrozumiała, Maeve. Bądź wyrozumiała dla swojego brata. - Te słowa były nie sugestią a prośbą. Miała być wyrozumiała dla męskiego stereotypu, z którym walczył nie tylko jej brat, lecz z którym walczyli oni wszyscy. - I zobacz. Świetnie ci idzie - dodał łagodniej Jayden, patrząc jak Cassian z błogim wyrazem na drobnej twarzyczce oddawał się mlecznemu posiłkowi.
Dlatego właśnie potrzebował tego wyjścia. Odcięcia się. Przejęcia się kimś innym poza sobą samym i tym, co zrobił źle. Liczyło się to czy mógł wspomóc w jakikolwiek sposób czarownicę i widzieć w niej to, co zawsze, gdy patrzył jej w oczy - przywiązanie. Chciał zanurzyć się w codzienności. Zwykłej, spokojnej, nieangażującej codzienności... A z kim miał poczuć się lepiej, jeśli nie z Krukonką, która kiedyś nie odstępowała go na krok? Widzę, że o wszystko zadbałeś. Zaśmiał się krótko na te słowa, mrużąc oczy w charakterystyczne półksiężyce. - Małżeńskie naleciałości - odparł, posyłając towarzyszce wymowne spojrzenie i starając się nadać tym słowom takiej samej beztroski, jaka przebijała się przez ów gest. Bo prawda była taka, że to nie małżeństwo spowodowało, że chciało mu się starać. Już wcześniej dbał o swoich przyjaciół; teraz zaczął po prostu bardziej się starać. A tak drobne rzeczy - jak chociażby przygotowania do pikniku - sprawiały mu dużo radości i przyjemności. Chciał je robić częściej dla innych. Nie dla siebie samego. Zresztą nie było to aż tak wymagające - szczególnie że jedzenie z zamkowej kuchni często zostawało i Jayden miał go nie przyjąć? Nic z tego. Akurat w tej cesze nic się nie zmienił - wciąż uwielbiał jedzenie. Tak samo jak jego mali synkowie, którym zbliżała się godzina karmienia. - Bardzo dobrze ci idzie - zachęcił przyjaciółkę, widząc, z jaką ostrożnością i niepewnością podeszła do zadania trzymania dziecka. Doskonale zresztą to rozumiał - sam na początku był w identycznym położeniu, ale praktyka czyniła mistrza. Vane każdego dnia dostrzegał, że szło mu coraz lepiej, a pewność w ruchach, ich płynność i delikatność pojawiały się same. Patrzył jeszcze jakiś czas na buzię Cassiana, by tylko odsłonić mu czółko, gdy czapeczka osunęła się za bardzo na oczy. Zaraz jednak kobieta przyciągnęła jego uwagę. - To z Kaiem to był żart - wyjaśnił, wcale nie walcząc z uśmiechem, który wpełzł mu na twarz. Nie spodziewał się, że miałaby to wziąć aż tak poważnie. - Ale dziękuję. Przynajmniej jednego męskiego wroga mniej - dodał, śmiejąc się cicho i oddając się przez moment ów chwili rozluźnienia. Jednak i ona odeszła, a Jay zasłuchał się w słowa Clearwater. Martwiła się... Oczywiście, że się martwiła. Mogła tego nie ukazywać, ale w swoim wnętrzu odczuwała znacznie więcej niż inni. Gdyby jej nie znał, powiedziałby, że była chłodna i boleśnie by się pomylił. - Wszyscy jesteśmy inni - powiedział w końcu, uważnie ważąc swoje słowa. Doskonale wszak zdawał sobie sprawę, że Maeve nie tylko go słuchała, co rozważała esencję jego wypowiedzi. Nigdy nie puszczała uwag starszego kolegi mimo uszu. Jednak nie kontynuował tak szybko, robiąc krótką przerwę na wyjęcie Ardena i ułożenie go sobie w ramionach - pieluszka tetrowa, do tego jedna butelka przekazana kobiecie, jedna złapana przez niego samego. - Zobacz. Zrób to w ten sposób - mruknął cicho, nachylając się bliżej ku Maeve i prowadząc jej dłonią tak, by zaczęła karmić zawiniątko przylegające do jej serca. Dopiero wtedy podniósł na nią spojrzenie i uśmiechnął się czule. Wyrozumiale. - Kai jest mężczyzną. Oczekuje się od nas, że będziemy zdecydowani. Mało uczuciowi - zaczął poważniej, gdy Arden przyssał się do mleka a Cassian wkrótce po nim. - Teraz znów jesteście razem i na pewno czuje odpowiedzialność. Szczególnie że wie, że mogło ci się coś stać. Londyn... Eh... To nie mogło być dla niego proste - dodał, nie spuszczając wzroku z czarownicy. - Strach o bliskich jest najgorszym rodzajem lęku. A my, faceci, wiesz, jak się patrzy na kogoś, kto jest za bardzo wylewny. Musimy być twardzi jak skała, nie do złamania. Uczucia są dla kobiet. - Urwał, zdając sobie sprawę, że przecież sam postrzegał się w ten sposób od momentu, gdy spadł na niego obowiązek i chęć zajmowania się Pomoną. Że to on miał się zajmować o nią. Tak, by już nie musiała się o nic martwić. I gdzie ich to doprowadziło? Zamrugał parę razy, żeby wyrwać się z tego zgubnego myślenia i na moment uciekł spojrzeniem ku swojemu synowi. - Nie mogę mówić za niego, ale na jego miejscu chciałbym, żebyś po prostu przy mnie była, żebyśmy rozmawiali i żebym mógł czuć twoją miłość. Potrafisz być wyrozumiała, Maeve. Bądź wyrozumiała dla swojego brata. - Te słowa były nie sugestią a prośbą. Miała być wyrozumiała dla męskiego stereotypu, z którym walczył nie tylko jej brat, lecz z którym walczyli oni wszyscy. - I zobacz. Świetnie ci idzie - dodał łagodniej Jayden, patrząc jak Cassian z błogim wyrazem na drobnej twarzyczce oddawał się mlecznemu posiłkowi.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uwaga o małżeńskich naleciałościach sprawiła, że spięła się, walcząc z gonitwą myśli, która pojawiła się przy wspomnieniu delikatnego tematu. Czuła, że nie powinni w niego brnąć, że nie o to chodziło Jaydenowi, gdy przemawiał z beztroską – czy jedynie pozorną? – i raczył ją wymownym, podszytym rozbawieniem spojrzeniem, mimo to nie mogła pozbyć się nieprzyjemnego ukłucia wątpliwości. Umiała patrzeć, analizować gesty i choćby najmniejsze zmiany w mimice twarzy, czasem nie wiedziała jednak, co mieli w głowach jej najbliżsi. Pojawiające się w ich przypadku emocje zaciemniały obraz, igrały z logiką i wysnuwanymi na podstawie obserwacji wnioskami. Co miała zrobić? Podchwycić tę myśl? Pokierować ją w inną, mniej nostalgiczną stronę…? Zamiast tego milczała, na komentarz przyjaciela odpowiadając tylko i wyłącznie zamyślonym uśmiechem, wzrokiem uciekającym w stronę kosza z jedzeniem – nie chciała, żeby dostrzegł w jej oczach ślad zawahania.
- Mam nadzieję, że nie mówisz tak tylko po to, żeby poprawić mi humor – wymamrotała pod nosem, podświadomie ściszając głos, nie chcąc, by jakiś głośniejszy dźwięk podrażnił spoczywającego w jej ramionach Cassiana. Był taki malutki, bezbronny, a przy tym całkowicie pozbawiony świadomości, w jak smutnych, niespokojnych czasach przyszło mu się urodzić. Zazdrościła mu tej ufności, z którą mógł podchodzić do otaczającego go świata. Inna sprawa, że całym jego światem był teraz czuwający nad nim ojciec, towarzyszący mu, równie niewinni bracia. Dopiero z czasem zacznie dostrzegać więcej, przesuwać granice tego, co znajome. I zwracać uwagę na niepokojące tendencje, rysy na ich czarodziejskim świecie. Zamarła w bezruchu, gdy Jayden sięgnął ku zawiniątku, by delikatnym, pełnym czułości ruchem poprawić synowi czapeczkę. Zaraz jednak niemalże przewróciła oczami w reakcji na kolejną wypowiedź towarzysza. – Jakiego wroga, nie wiem, o czym mówisz – odparła lekko, z nutą sceptycyzmu, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że jego uwaga na temat Kaia była żartem. Mimo to wolała nie wyrywać się z informacją na temat ich spotkania, by przypadkiem nie sprawić bratu przykrości. Czy przesadzała? Bardzo możliwe; lecz przecież relacja wciąż nie należała do najłatwiejszych, badali się, próbując przywołać z pamięci wspomnienia odpowiednich gestów, słów. Dlatego właśnie odczuwała potrzebę zrzucenia z siebie choć części ciężaru towarzyszących jej w związku z tym obaw. Wyobrażała sobie ewentualną reakcję Jaydena na wiele różnych sposób, co zrozumiałe najbardziej obawiała się odrzucenia. Nie musiała czytać mu w myślach, by czuć, że nie pochwala zapuszczania się do Londynu – kiedy jeszcze mieszkała w Upper Cottage, pomagała mu nakładać na dom pułapki, nazwał ją buntownikiem. Mimo to zaoferował schronienie, opiekę, pozwolił u siebie zostać, poniekąd godząc się z faktem, kim była, co zrobiła i że nie usiedzi w jednym miejscu dłużej. Lecz każda wyprawa do stolicy była kuszeniem losu, może i niepotrzebnym. Co byłoby, gdyby przez swoją nieuwagę ściągnęła na głowę Kaia prawdziwe kłopoty? Dużo poważniejsze niż te, z których dopiero co się wykaraskał. Czasem myślała do późnych godzin nocnych, co będzie, jeśli Ministerstwo zapuka do ich drzwi, w końcu znajdując czas, by zainteresować się losem wszystkich, którzy zniknęli wraz z nadejściem bezksiężycowej nocy, również jej. Może powinna znaleźć sobie inne lokum, tak dla jego dobra – może jednak była bezpieczna, dopóki się nie wychylała, zachowywała wszelkie środki ostrożności… Ujęła przygotowane wcześniej mleko, oczekując nie tylko dalszych instrukcji, ale i kontynuacji rozpoczętej myśli. Zmarszczyła przy tym brwi, wyraźnie skupiając się na tym, by niczego nie popsuć, nie wypuścić malucha z rąk, nie ustawić butelki pod niewygodnym dla niego kątem. Już dawno nie czuła się tak nieporadna. Westchnęła cicho, przenosząc wzrok z twarzyczki Cassiana na Jaydena, krzyżując z nim spojrzenia. Mimowolnie złożyła usta w bladym uśmiechu w reakcji na to, co zobaczyła; nie sprawiał wrażenia zawiedzionego, ani też złego. Nie odtrącał, nie oceniał. – Uczucia są dla kobiet – powtórzyła powoli, z przekąsem, choć przecież zdawała sobie sprawę z faktu, że wszystko, co mówił, było prawdą. Tak jak i ją ograniczały pewne funkcjonujące powszechnie wyobrażenia na temat tego, co powinna, a czego nie powinna robić czarownica, tak i mężczyźni mierzyli się ze swoimi ciężarami. Nie wiedziała, czy mniej, czy bardziej dotkliwymi, jednak z pewnością innymi. Nie spodziewała się po Kaiu przesadnej wylewności, to nie byłby on. – Czasem po prostu chciałabym, żeby komunikował się ze mną bardziej… otwarcie. Nie chcę jedynie domyślać się, co chodzi mu po głowie. Czy ma do mnie żal, czy nie – odpowiedziała cicho, wyraźnie ją to gryzło. Mimo to pokiwała krótko głową, pochylając się nad słowami przyjaciela, powoli je sobie zapamiętując. – Postaram się jednak być wyrozumiała. I nie wymagać zbyt wiele. Wiem, że oboje potrzebujemy czasu – dodała jeszcze, przygryzając w zamyśleniu wargę. Po głowie chodziło jej coś jeszcze, również powiązanego z ich niedawną wizytą w Londynie, a także niewesołymi informacjami o pochwyceniu, a następnie osadzeniu Tonks w Azkabanie. Nie wiedziała tylko, jak się do tego zabrać. – Zastanawiałam się też nad czymś nieco innym – zaczęła, przedramieniem odgarniając wchodzące do oczu włosy, bezwiednie poprawiając materiał białej, marszczącej się koszuli. – Zastanawiałam się, co by było, gdyby to mnie złapali. Gdyby to mnie zabrali do Tower, zrozumieli, z kim mają do czynienia. Pomyślałam, że… Że może dobrze byłoby potrafić się przed nimi bronić. Nawet w takiej sytuacji. Do samego końca. – Poprawiła chwyt na butelce, delikatnie kołysząc przytulane do piersi dziecko, dopiero po chwili powracając spojrzeniem ku twarzy astronoma. – Czytałam kiedyś o oklumencji. To jednak było dawno, nie pamiętam na ten temat wiele. Pomyślałam, że może miałbyś jakieś książki w swojej biblioteczce. Albo mógłbyś znaleźć coś w Hogwarcie… – urwała, nie kończąc swej prośby, zamiast tego próbując wyczytać coś z jego twarzy. Ufała mu, wierzyła w jego osąd sytuacji. Gdyby powiedział jej, że to głupie, że to zbyt skomplikowane, wzięłaby sobie te słowa do serca. – Dziękuję – dodała jeszcze, odczuwając coś na kształt ulgi, gdy docenił jej starania. Chciała poznać jego synów, powoli przyzwyczaić się do wyzwań, jakie niosła ze sobą opieka nad maluchami, być w pobliżu dla nich i dla samego Jaydena.
- Mam nadzieję, że nie mówisz tak tylko po to, żeby poprawić mi humor – wymamrotała pod nosem, podświadomie ściszając głos, nie chcąc, by jakiś głośniejszy dźwięk podrażnił spoczywającego w jej ramionach Cassiana. Był taki malutki, bezbronny, a przy tym całkowicie pozbawiony świadomości, w jak smutnych, niespokojnych czasach przyszło mu się urodzić. Zazdrościła mu tej ufności, z którą mógł podchodzić do otaczającego go świata. Inna sprawa, że całym jego światem był teraz czuwający nad nim ojciec, towarzyszący mu, równie niewinni bracia. Dopiero z czasem zacznie dostrzegać więcej, przesuwać granice tego, co znajome. I zwracać uwagę na niepokojące tendencje, rysy na ich czarodziejskim świecie. Zamarła w bezruchu, gdy Jayden sięgnął ku zawiniątku, by delikatnym, pełnym czułości ruchem poprawić synowi czapeczkę. Zaraz jednak niemalże przewróciła oczami w reakcji na kolejną wypowiedź towarzysza. – Jakiego wroga, nie wiem, o czym mówisz – odparła lekko, z nutą sceptycyzmu, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że jego uwaga na temat Kaia była żartem. Mimo to wolała nie wyrywać się z informacją na temat ich spotkania, by przypadkiem nie sprawić bratu przykrości. Czy przesadzała? Bardzo możliwe; lecz przecież relacja wciąż nie należała do najłatwiejszych, badali się, próbując przywołać z pamięci wspomnienia odpowiednich gestów, słów. Dlatego właśnie odczuwała potrzebę zrzucenia z siebie choć części ciężaru towarzyszących jej w związku z tym obaw. Wyobrażała sobie ewentualną reakcję Jaydena na wiele różnych sposób, co zrozumiałe najbardziej obawiała się odrzucenia. Nie musiała czytać mu w myślach, by czuć, że nie pochwala zapuszczania się do Londynu – kiedy jeszcze mieszkała w Upper Cottage, pomagała mu nakładać na dom pułapki, nazwał ją buntownikiem. Mimo to zaoferował schronienie, opiekę, pozwolił u siebie zostać, poniekąd godząc się z faktem, kim była, co zrobiła i że nie usiedzi w jednym miejscu dłużej. Lecz każda wyprawa do stolicy była kuszeniem losu, może i niepotrzebnym. Co byłoby, gdyby przez swoją nieuwagę ściągnęła na głowę Kaia prawdziwe kłopoty? Dużo poważniejsze niż te, z których dopiero co się wykaraskał. Czasem myślała do późnych godzin nocnych, co będzie, jeśli Ministerstwo zapuka do ich drzwi, w końcu znajdując czas, by zainteresować się losem wszystkich, którzy zniknęli wraz z nadejściem bezksiężycowej nocy, również jej. Może powinna znaleźć sobie inne lokum, tak dla jego dobra – może jednak była bezpieczna, dopóki się nie wychylała, zachowywała wszelkie środki ostrożności… Ujęła przygotowane wcześniej mleko, oczekując nie tylko dalszych instrukcji, ale i kontynuacji rozpoczętej myśli. Zmarszczyła przy tym brwi, wyraźnie skupiając się na tym, by niczego nie popsuć, nie wypuścić malucha z rąk, nie ustawić butelki pod niewygodnym dla niego kątem. Już dawno nie czuła się tak nieporadna. Westchnęła cicho, przenosząc wzrok z twarzyczki Cassiana na Jaydena, krzyżując z nim spojrzenia. Mimowolnie złożyła usta w bladym uśmiechu w reakcji na to, co zobaczyła; nie sprawiał wrażenia zawiedzionego, ani też złego. Nie odtrącał, nie oceniał. – Uczucia są dla kobiet – powtórzyła powoli, z przekąsem, choć przecież zdawała sobie sprawę z faktu, że wszystko, co mówił, było prawdą. Tak jak i ją ograniczały pewne funkcjonujące powszechnie wyobrażenia na temat tego, co powinna, a czego nie powinna robić czarownica, tak i mężczyźni mierzyli się ze swoimi ciężarami. Nie wiedziała, czy mniej, czy bardziej dotkliwymi, jednak z pewnością innymi. Nie spodziewała się po Kaiu przesadnej wylewności, to nie byłby on. – Czasem po prostu chciałabym, żeby komunikował się ze mną bardziej… otwarcie. Nie chcę jedynie domyślać się, co chodzi mu po głowie. Czy ma do mnie żal, czy nie – odpowiedziała cicho, wyraźnie ją to gryzło. Mimo to pokiwała krótko głową, pochylając się nad słowami przyjaciela, powoli je sobie zapamiętując. – Postaram się jednak być wyrozumiała. I nie wymagać zbyt wiele. Wiem, że oboje potrzebujemy czasu – dodała jeszcze, przygryzając w zamyśleniu wargę. Po głowie chodziło jej coś jeszcze, również powiązanego z ich niedawną wizytą w Londynie, a także niewesołymi informacjami o pochwyceniu, a następnie osadzeniu Tonks w Azkabanie. Nie wiedziała tylko, jak się do tego zabrać. – Zastanawiałam się też nad czymś nieco innym – zaczęła, przedramieniem odgarniając wchodzące do oczu włosy, bezwiednie poprawiając materiał białej, marszczącej się koszuli. – Zastanawiałam się, co by było, gdyby to mnie złapali. Gdyby to mnie zabrali do Tower, zrozumieli, z kim mają do czynienia. Pomyślałam, że… Że może dobrze byłoby potrafić się przed nimi bronić. Nawet w takiej sytuacji. Do samego końca. – Poprawiła chwyt na butelce, delikatnie kołysząc przytulane do piersi dziecko, dopiero po chwili powracając spojrzeniem ku twarzy astronoma. – Czytałam kiedyś o oklumencji. To jednak było dawno, nie pamiętam na ten temat wiele. Pomyślałam, że może miałbyś jakieś książki w swojej biblioteczce. Albo mógłbyś znaleźć coś w Hogwarcie… – urwała, nie kończąc swej prośby, zamiast tego próbując wyczytać coś z jego twarzy. Ufała mu, wierzyła w jego osąd sytuacji. Gdyby powiedział jej, że to głupie, że to zbyt skomplikowane, wzięłaby sobie te słowa do serca. – Dziękuję – dodała jeszcze, odczuwając coś na kształt ulgi, gdy docenił jej starania. Chciała poznać jego synów, powoli przyzwyczaić się do wyzwań, jakie niosła ze sobą opieka nad maluchami, być w pobliżu dla nich i dla samego Jaydena.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uścisnął nieco mocniej trzymaną, kobiecą dłoń, chcąc dodać jej więcej siły. Nie patrzył na nią, ale wiedział, że Maeve wiele rzeczy przeżywała wewnątrz siebie. Nie mówiła za dużo, lecz gdy w niebieskich oczach migała stalowa szarość, był pewien, że serce czarownicy pompowało nie tylko krew, ale również i natłok myśli. Znając ją od małej dziewczynki, Jay nie musiał kierować ku kobiecie spojrzenia, by wiedzieć. Wydawać by się mogło, że zawsze tak było. Że zawsze wiedział, widział więcej niż inni. Może dlatego, że po prostu patrzył i chciał dostrzegać te elementy, które uciekały wprawnym spojrzeniom innych; może mu na to pozwalała, a może po prostu przyszło im stać się pasującymi do siebie elementami układanki umiejącymi zrozumieć się tam, gdzie inni zawodzili? A teraz jeden uścisk dłoni mógł mieć dzięki temu tak wiele znaczeń. Czy ów wsparcie, które chciał przekazać towarzyszce, dotyczyło konkretnego momentu, padających między nimi słów, czy ogólnego charakteru całego istnienia? Nie było to w żaden sposób uściślone. Może ten delikatny gest był czymś większym? Może tyczył się wszystkiego i równocześnie niczego? Może był jedynie pracą mięśni, układu nerwowego i kości. Mimowolnym umocnieniem chwytu na trzymanej dłoni. Może zaklinał w sobie wszystkie te lata, które udało im się współdzielić. Bez względu jak wiele znaczeń mogło się pod tym kryć, jedna rzecz pozostawała niezmienna. Jedna kwestia była filarem. I była nią Maeve jako odbiorczyni delikatnego ruchu pozostającego dla innych czymś nieodgadnionym i tajemniczym. Czymś tylko ichnim i niczyim więcej. Czymś, co siedzący w fotelu chłopiec przekazał z ciepłym uśmiechem zerkającej na niego ukradkiem dziewczynce.
Mam nadzieję, że nie mówisz tak tylko po to, żeby poprawić mi humor.
- Masz w sobie wiele pokładów czułości, Maeve. Dzisiaj nie musisz się ich wstydzić. - Słowa mężczyzny zetknęły się z wypowiedzią czarownicy i chociaż mogła zaprzeczać, widział to, jak parzyła na trzymane w swych ramionach zawiniątko. Owszem - część jej bała się odpowiedzialności, która szła za dzieckiem, jednak nie mogła wyprzeć się poruszenia, które w niej wywoływała bezbronna istota. To nie był kot spadający zawsze na cztery łapy ani pies zawsze silnie prący naprzód ku właścicielowi. Clearwater przyciskała do piersi coś... Kogoś, kto nie był w stanie sobie poradzić bez opieki. Doskonale o tym wiedziała. Jayden również. Wiedział o tym aż za dobrze... Naprawdę starał się o tym tak nie myśleć. Że jego małżeństwo skończyło się szybciej, niż się zaczęło. Że należało stanąć twarzą w twarz z faktami mówiącymi wyraźnie, że pozostawiona obrączka i zniknięcie ukochanej było czymś znacznie więcej niż jedynie epizodem, który miał zakończyć się pojednaniem. Jak wtedy po Sylwestrze. Jak wtedy gdy chciała uciec, zapaść się pod ziemię razem z jego dzieckiem. Jak wtedy gdy oplutł ramionami jej ciało i nie pozwolił jej odejść. Została, jednak serce pani Vane nakazywało zniknięcie i pozostawienie ukochanego mężczyzny wraz z dziećmi za sobą. Rana była jednak jeszcze zbyt świeża, by o niej spokojnie rozmyślać - o ile kiedykolwiek miało być to możliwe. Dlatego towarzystwo dzieci i Maeve pomagało. Nawet bardziej niż ktokolwiek mógłby pomyśleć. Tak samo jak i słowa, które padały między nimi i tyczyły się bliskiej im obojgu postaci. Kai wydawał się Jaydenowi wciąż dużym chłopcem, chociaż nie odmawiał mu dojrzałości - dostrzegł ją wszak na spotkaniu, gdy byli w ich ulubionym miejscu. Clearwater wysłuchał go, doradził, nie wyśmiewał. Starał się zrobić to najlepiej, jak umiał i niewątpliwie ów szczerość oznaczała, że był dobrym człowiekiem. Oboje z Maeve byli. Nie chcę jedynie domyślać się, co chodzi mu po głowie. - Wiem, że masz inny charakter, ale... Pytałaś? - Proste pytanie zadane bez żadnych ogródek i mimo że banalne, często pozostawało z odpowiedzią przeczącą. Zanim kontynuował, Jayden odczekał moment, by poprawić jednego synka i zobaczyć, co działo się z kolejnym. Sam jednak wciąż spał, Arden ciągle pił, a Cassian najwyraźniej ponownie zapadał w błogi sen w ramionach swojej matki chrzestnej - cała trójka posiadająca oczy ukochanej kobiety astronoma. - Pom powiedziała mi na początku naszego związku, że chce mówić o swoich pragnieniach wprost - tych przykrych i tych dobrych. To dobry nawyk, Maeve. - Umilkł po raz kolejny, skupiając się na synku, który tak szybko pił, że aż się zapowietrzył. Odłożył więc szybko butelkę i przesunął dziecko na ramię, czekając, aż Ardenowi miało się odbić. To było instynktowne, ale jakiś czas temu wcale takie nie było. Było przerażające... Jay wciąż uczył się, jak powinien był działać, ale przestał panikować - musiał, w końcu musiał być odpowiedzialny i nikt inny nie miał mu pomóc. Denerwowanie się więc nie miało przynieść żadnego pożytku. Na szczęście nie było też żadnych sytuacji, które w jakiś sposób zagrażałyby chłopcom. Jeszcze. W międzyczasie Maeve zaczęła mówić dalej i poruszyła temat, którego mężczyzna nie spodziewał się usłyszeć tego dnia. Na moment przerwał poklepywania dzieciątka po pleckach, ale powoli wrócił do przerwanej czynności, nie odzywając się, a jedynie słuchając. Słowa leciały przez jego umysł, który wyłapywał klucze i kodował w odpowiednim miejscu uczuć - zmartwienia. Złapać. Tower. Bronić. Oklumencja. Pomóż. Tak... Mógł pomóc. Do czego to jednak doszło, że ludziom odbierało się to, co powinno pozostać ich jedyną własnością? Ich uczucia, wspomnienia, myśli... Panowanie nad własnym umysłem. Sam podjął się ów nauki z innego powodu, jednak przekonał się, że był bezpieczniejszy, jego dzieci były bezpieczniejsze, gdy rozwinął się w kierunku zabezpieczenia jaźni. Nikt nie mógł go oszukać, okłamać, zapanować nad nim czy wyrwać świadomości przeszłych dni. Cena była wysoka, bolesna, ale zapłacił ją, by móc się kontrolować i wiedział, że w aktualnym świecie nie miał lepszej gwarancji na odparcie wpływów innych. Dopiero gdy złączył spojrzenie z Maeve, odezwał się pełnym powagi, lecz równocześnie zrozumienia głosem. Bo wiedział. Po prostu wiedział. - Będzie ciężko. Będzie bolało. Będziesz płakać. - Będziesz cierpieć, ale gdy zaciśniesz zęby, uda ci się zdobyć to, czego pragniesz. Nie oszukiwał jej, nie zwodził. Mówił to, co sam przeżywał, gdy legilimencja penetrowała jego umysł i próbował z nią walczyć. Owszem, mógł nauczyć się tego z samych książek, lecz jak oklumencji polegający na teorii mogli być gotowi na praktyczne spotkanie z kimś, kto im zagrażał? Nie znali strachu, bólu, możliwości drugiego człowieka. Nie wiedzieli, jak to naprawdę było walczyć o swoją jaźń. Jayden chciał znaleźć w oczach Maeve potwierdzenia, że była gotowa to zrobić. Że rozumiała trud, lecz równocześnie wsparcie, które mógł jej dać. Wsparcie, lekcje, przygotowanie na penetrację wspomnień. Uwaga astronoma jednak padła na Sama, który kichnął przez sen i zaczął się wiercić, domagając się powoli jedzenia. Vane uśmiechnął się delikatnie, po czym odłożył Ardena oraz zerknął na Cassiana. - Już możesz odstawić. Zasnął - mruknął do czarownicy, by delikatnie pokierować nią, by odsunęła mleko, a sam zajął się ostatnim chłopcem. Gdy to robił, nie odrywał wzroku od synka, lecz gdy zaczął mówić, mówił do swojej towarzyszki. - Nigdy ci właściwie nie podziękowałem - powiedział spokojnie, nie chcąc się spieszyć z wypowiadanymi słowami. - Za odwagę, którą się wykazałaś. Wtedy, na spotkaniu. - Podniósł w końcu głowę na wiedźmią strażniczkę i uśmiechnął się do niej blado, lecz szczerze. Wyciągnął wolną dłoń, by ułożyć ją na chwilę na policzku czarownicy i pogładzić go czułym gestem. - Nie masz za co mi dziękować. To ja jestem ci wdzieczny.
Mam nadzieję, że nie mówisz tak tylko po to, żeby poprawić mi humor.
- Masz w sobie wiele pokładów czułości, Maeve. Dzisiaj nie musisz się ich wstydzić. - Słowa mężczyzny zetknęły się z wypowiedzią czarownicy i chociaż mogła zaprzeczać, widział to, jak parzyła na trzymane w swych ramionach zawiniątko. Owszem - część jej bała się odpowiedzialności, która szła za dzieckiem, jednak nie mogła wyprzeć się poruszenia, które w niej wywoływała bezbronna istota. To nie był kot spadający zawsze na cztery łapy ani pies zawsze silnie prący naprzód ku właścicielowi. Clearwater przyciskała do piersi coś... Kogoś, kto nie był w stanie sobie poradzić bez opieki. Doskonale o tym wiedziała. Jayden również. Wiedział o tym aż za dobrze... Naprawdę starał się o tym tak nie myśleć. Że jego małżeństwo skończyło się szybciej, niż się zaczęło. Że należało stanąć twarzą w twarz z faktami mówiącymi wyraźnie, że pozostawiona obrączka i zniknięcie ukochanej było czymś znacznie więcej niż jedynie epizodem, który miał zakończyć się pojednaniem. Jak wtedy po Sylwestrze. Jak wtedy gdy chciała uciec, zapaść się pod ziemię razem z jego dzieckiem. Jak wtedy gdy oplutł ramionami jej ciało i nie pozwolił jej odejść. Została, jednak serce pani Vane nakazywało zniknięcie i pozostawienie ukochanego mężczyzny wraz z dziećmi za sobą. Rana była jednak jeszcze zbyt świeża, by o niej spokojnie rozmyślać - o ile kiedykolwiek miało być to możliwe. Dlatego towarzystwo dzieci i Maeve pomagało. Nawet bardziej niż ktokolwiek mógłby pomyśleć. Tak samo jak i słowa, które padały między nimi i tyczyły się bliskiej im obojgu postaci. Kai wydawał się Jaydenowi wciąż dużym chłopcem, chociaż nie odmawiał mu dojrzałości - dostrzegł ją wszak na spotkaniu, gdy byli w ich ulubionym miejscu. Clearwater wysłuchał go, doradził, nie wyśmiewał. Starał się zrobić to najlepiej, jak umiał i niewątpliwie ów szczerość oznaczała, że był dobrym człowiekiem. Oboje z Maeve byli. Nie chcę jedynie domyślać się, co chodzi mu po głowie. - Wiem, że masz inny charakter, ale... Pytałaś? - Proste pytanie zadane bez żadnych ogródek i mimo że banalne, często pozostawało z odpowiedzią przeczącą. Zanim kontynuował, Jayden odczekał moment, by poprawić jednego synka i zobaczyć, co działo się z kolejnym. Sam jednak wciąż spał, Arden ciągle pił, a Cassian najwyraźniej ponownie zapadał w błogi sen w ramionach swojej matki chrzestnej - cała trójka posiadająca oczy ukochanej kobiety astronoma. - Pom powiedziała mi na początku naszego związku, że chce mówić o swoich pragnieniach wprost - tych przykrych i tych dobrych. To dobry nawyk, Maeve. - Umilkł po raz kolejny, skupiając się na synku, który tak szybko pił, że aż się zapowietrzył. Odłożył więc szybko butelkę i przesunął dziecko na ramię, czekając, aż Ardenowi miało się odbić. To było instynktowne, ale jakiś czas temu wcale takie nie było. Było przerażające... Jay wciąż uczył się, jak powinien był działać, ale przestał panikować - musiał, w końcu musiał być odpowiedzialny i nikt inny nie miał mu pomóc. Denerwowanie się więc nie miało przynieść żadnego pożytku. Na szczęście nie było też żadnych sytuacji, które w jakiś sposób zagrażałyby chłopcom. Jeszcze. W międzyczasie Maeve zaczęła mówić dalej i poruszyła temat, którego mężczyzna nie spodziewał się usłyszeć tego dnia. Na moment przerwał poklepywania dzieciątka po pleckach, ale powoli wrócił do przerwanej czynności, nie odzywając się, a jedynie słuchając. Słowa leciały przez jego umysł, który wyłapywał klucze i kodował w odpowiednim miejscu uczuć - zmartwienia. Złapać. Tower. Bronić. Oklumencja. Pomóż. Tak... Mógł pomóc. Do czego to jednak doszło, że ludziom odbierało się to, co powinno pozostać ich jedyną własnością? Ich uczucia, wspomnienia, myśli... Panowanie nad własnym umysłem. Sam podjął się ów nauki z innego powodu, jednak przekonał się, że był bezpieczniejszy, jego dzieci były bezpieczniejsze, gdy rozwinął się w kierunku zabezpieczenia jaźni. Nikt nie mógł go oszukać, okłamać, zapanować nad nim czy wyrwać świadomości przeszłych dni. Cena była wysoka, bolesna, ale zapłacił ją, by móc się kontrolować i wiedział, że w aktualnym świecie nie miał lepszej gwarancji na odparcie wpływów innych. Dopiero gdy złączył spojrzenie z Maeve, odezwał się pełnym powagi, lecz równocześnie zrozumienia głosem. Bo wiedział. Po prostu wiedział. - Będzie ciężko. Będzie bolało. Będziesz płakać. - Będziesz cierpieć, ale gdy zaciśniesz zęby, uda ci się zdobyć to, czego pragniesz. Nie oszukiwał jej, nie zwodził. Mówił to, co sam przeżywał, gdy legilimencja penetrowała jego umysł i próbował z nią walczyć. Owszem, mógł nauczyć się tego z samych książek, lecz jak oklumencji polegający na teorii mogli być gotowi na praktyczne spotkanie z kimś, kto im zagrażał? Nie znali strachu, bólu, możliwości drugiego człowieka. Nie wiedzieli, jak to naprawdę było walczyć o swoją jaźń. Jayden chciał znaleźć w oczach Maeve potwierdzenia, że była gotowa to zrobić. Że rozumiała trud, lecz równocześnie wsparcie, które mógł jej dać. Wsparcie, lekcje, przygotowanie na penetrację wspomnień. Uwaga astronoma jednak padła na Sama, który kichnął przez sen i zaczął się wiercić, domagając się powoli jedzenia. Vane uśmiechnął się delikatnie, po czym odłożył Ardena oraz zerknął na Cassiana. - Już możesz odstawić. Zasnął - mruknął do czarownicy, by delikatnie pokierować nią, by odsunęła mleko, a sam zajął się ostatnim chłopcem. Gdy to robił, nie odrywał wzroku od synka, lecz gdy zaczął mówić, mówił do swojej towarzyszki. - Nigdy ci właściwie nie podziękowałem - powiedział spokojnie, nie chcąc się spieszyć z wypowiadanymi słowami. - Za odwagę, którą się wykazałaś. Wtedy, na spotkaniu. - Podniósł w końcu głowę na wiedźmią strażniczkę i uśmiechnął się do niej blado, lecz szczerze. Wyciągnął wolną dłoń, by ułożyć ją na chwilę na policzku czarownicy i pogładzić go czułym gestem. - Nie masz za co mi dziękować. To ja jestem ci wdzieczny.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przelotnie zamarła w bezruchu, gdy nieoczekiwanie powiedział coś takiego – osobistego, sięgającego głębiej niż ostrożne wymiany zdań, które prowadziła z większością znanych sobie osób. Nie musnął jedynie powierzchni, a bezceremonialnie, jak prawdziwy przyjaciel, spojrzał tam, gdzie ona bała się spoglądać. Wiele pokładów czułości? Nie musi się ich wstydzić…? Prawda uwierała. Od dawna trzymała wszelkie przejawy łagodności na krótkiej smyczy, pozwalając sobie na okazywanie wrażliwszego oblicza tylko przy tych najbliższych, najbardziej zaufanych. Inna sprawa, że na przestrzeni lat grono to drastycznie się zmniejszyło; odsunęła się od rodziny, pozwoliła, by kontakty z czasów szkolnych rozluźniły się, a w końcu całkiem wygasły. Staż pochłaniał wiele uwagi, energii, wymagał posłuszeństwa i dyscypliny. Dopiero teraz mogła spojrzeć na minione lata z innej perspektywy, wolna od ministerialnych okowów. Czy warto było postawić wszystko na jedną kartę? Ciężar Cassiana, choć niewielki, skutecznie sprowadzał na ziemię. Wiedziała, że powinna korzystać z tej okazji, być tu i teraz, wdzięczna za poświęcany czas, bliskość i bezpośredniość, z jaką traktował ją Jayden. – Odzwyczaiłam się od tego – mruknęła w końcu pod nosem, cicho, ledwie dosłyszalnie, nie spoglądając jednak ku twarzy astronoma, zamiast tego śledząc wzrokiem nieskoordynowane ruchy malutkich paluszków. Walczyła, by powoli, krok za krokiem, zmieniać się na lepsze. Nie tylko w kontaktach z Kaiem, siedzącym obok przyjacielem, ale i innymi. Zaś teraz, kiedy zdecydowała się spleść swe losy z Zakonem Feniksa, musiała nauczyć się współpracować. Obdarzać choćby ograniczonym zaufaniem tych, z którymi przyjdzie jej ruszać w teren czy pochylać się nad problemami Oazy. Nie wiedziała, kiedy dokładnie, lecz przecież w końcu ruszą na ratunek Tonks, naprawdę chciała w to wierzyć, zaś umiejętność skutecznej, płynnej komunikacji mogła okazać się kluczowa, by osiągnąć sukces. Wrócić do domu w jednym kawałku.
Ostrożnie manewrowała butelką, powoli zapoznając się z tą nową, obcą czynnością. Było w tym coś satysfakcjonującego. Troszczyła się, pomagała, korzystając z faktu, że Jayden czuwa i poprawi ją, jeśli tylko zrobi coś nie tak. – Nie, nie pytałam – przyznała niechętnie, odczuwając wewnętrzny opór przed zapytaniem Kaia wprost, co myśli. To byłoby zbyt proste, wątpiła przy tym, by mogło odnieść jakikolwiek skutek. Starszy brat wiecznie chował się za swym uśmiechem, za swobodną, nieco nonszalancką postawą i nie wyobrażała sobie, by mógł kiedyś, kiedykolwiek, odsłonić się ze swymi prawdziwymi uczuciami bez oblekania ich wpierw w pozory niefrasobliwości i lekkości ducha. Miała ochotę westchnąć cicho, boleśnie, gdy usłyszała imię zaginionej Pomony, lecz powstrzymała się, skutecznie utrzymując uczucia na wodzy. – Wierzę, Jayden. Takie podejście musi wszystko ułatwiać. Po prostu nie wiem, czy nie jest za późno. Ani czy sama bym tak umiała – odpowiedziała po chwili, zdobywając się na tę szczerość, ostrożnie poprawiając śpiącego w jej ramionach Cassiana. Z uwagą obserwowała, jak czarodziej zachowuje się względem Ardena, jak przesuwa go wyżej, zaczyna delikatnie poklepywać po pleckach. Z początku nie rozumiała, dopiero po chwili łącząc jedno z drugim – zauważając przy tym, jak wiele musiał się nauczyć, jak szybko dorosnąć, zostając z tym wszystkim sam. Miał Roselyn, miał ją, jednak to nie one powinny mu w tym asystować. Nie chciała nawet myśleć, co zrobiłaby w takiej sytuacji, gdyby dała się komuś oswoić, oddała mu swe serce, a później wszystko posypało się jak domek z kart. Z dnia na dzień, bez ostrzeżenia. – Wspaniale sobie radzisz – dodała, nim jeszcze poruszyła kolejny temat. Naprawdę tak uważała; był odważny, lecz z drugiej strony – czy miał jakikolwiek wybór?
Zdecydowała się na ten krok, zdradzenie się ze swymi przemyśleniami, bo wiedziała, że nie ma lepszej osoby, którą mogłaby o to zapytać. Coś ścisnęło jej żołądek, gdy czekała na reakcję przyjaciela, zamierzała jednak znieść ją z pokorą – niezależnie od tego, co miałby powiedzieć, zrobić. Sądziła, że jest gotowa, a mimo to nie spodziewała się takich słów. Będzie bolało? Będzie płakać? Oklumencja była trudną, skomplikowaną dziedziną, wymagającą siły i kontroli. Nie brzmiał jednak, jak gdyby wypowiedź ta była podyktowana wyczytaną z książek wiedzą. Był pewien tego, co mówił, zupełnie jak gdyby… Ale czy to możliwe? Zmarszczyła brwi, próbując nie zapędzać się w swych domysłach. – Rozumiem – powiedziała tylko, choć wypowiedź ta nie zabrzmiała tak pewnie, opanowanie, jak by sobie tego życzyła. Brakowało jej świadomości, na co się porywa – lub raczej co rozważa, wszak na tym etapie była to po prostu myśl, która pojawiła się w wyniku ostatnich wydarzeń, nie żaden plan. Spoglądała w oczy Jaydena z pewną dozą podejrzliwości, ale i wdzięczności. Był opoką, wsparciem, na które nie zasłużyła. – Chciałabym o tym więcej poczytać. I poważnie zastanowić się, zanim podejmę jakąkolwiek decyzję – odpowiedziała oszczędnie, składając przy tym usta w smutnym uśmiechu. Czy zniosłaby taką naukę? Uniosła związany z nią ciężar? Drgnęła, gdy niespodziewanie Sam kichnął przez sen. Posłusznie odsunęła od trzymanego malucha butelkę z mlekiem, nie była już potrzebna, po czym poświęciła całą swą uwagę powoli formułującego myśli w słowa towarzysza. Zmarszczyła brwi, spoglądając ku niemu niby to krytycznie. – Daj spokój. To nie ja jestem tutaj tą odważną, nigdy nie byłam. Nie potrafiłabym cię… was… zostawić w potrzebie – mruknęła, w połowie wypowiedzi poprawiając się; nie mówiła jedynie o nim, przyjacielu jeszcze z lat szkolnych, ale i o trójce malutkich synów, którzy stali się jego nieodłączną częścią. Odpowiedzialność wiązała się ze strachem i stresem, lecz mówiła prawdę, nie umiałaby mu mówić, powiedzieć, by poszukał pomocy gdzieś indziej. Zdziwiła się, gdy skrócił dzielącą ich odległość, ulokował dłoń, miękką i ciepłą, na policzku, nie uciekała jednak przed tym nieoczekiwanym objawem sympatii; był dla niej jak brat.
Ostrożnie manewrowała butelką, powoli zapoznając się z tą nową, obcą czynnością. Było w tym coś satysfakcjonującego. Troszczyła się, pomagała, korzystając z faktu, że Jayden czuwa i poprawi ją, jeśli tylko zrobi coś nie tak. – Nie, nie pytałam – przyznała niechętnie, odczuwając wewnętrzny opór przed zapytaniem Kaia wprost, co myśli. To byłoby zbyt proste, wątpiła przy tym, by mogło odnieść jakikolwiek skutek. Starszy brat wiecznie chował się za swym uśmiechem, za swobodną, nieco nonszalancką postawą i nie wyobrażała sobie, by mógł kiedyś, kiedykolwiek, odsłonić się ze swymi prawdziwymi uczuciami bez oblekania ich wpierw w pozory niefrasobliwości i lekkości ducha. Miała ochotę westchnąć cicho, boleśnie, gdy usłyszała imię zaginionej Pomony, lecz powstrzymała się, skutecznie utrzymując uczucia na wodzy. – Wierzę, Jayden. Takie podejście musi wszystko ułatwiać. Po prostu nie wiem, czy nie jest za późno. Ani czy sama bym tak umiała – odpowiedziała po chwili, zdobywając się na tę szczerość, ostrożnie poprawiając śpiącego w jej ramionach Cassiana. Z uwagą obserwowała, jak czarodziej zachowuje się względem Ardena, jak przesuwa go wyżej, zaczyna delikatnie poklepywać po pleckach. Z początku nie rozumiała, dopiero po chwili łącząc jedno z drugim – zauważając przy tym, jak wiele musiał się nauczyć, jak szybko dorosnąć, zostając z tym wszystkim sam. Miał Roselyn, miał ją, jednak to nie one powinny mu w tym asystować. Nie chciała nawet myśleć, co zrobiłaby w takiej sytuacji, gdyby dała się komuś oswoić, oddała mu swe serce, a później wszystko posypało się jak domek z kart. Z dnia na dzień, bez ostrzeżenia. – Wspaniale sobie radzisz – dodała, nim jeszcze poruszyła kolejny temat. Naprawdę tak uważała; był odważny, lecz z drugiej strony – czy miał jakikolwiek wybór?
Zdecydowała się na ten krok, zdradzenie się ze swymi przemyśleniami, bo wiedziała, że nie ma lepszej osoby, którą mogłaby o to zapytać. Coś ścisnęło jej żołądek, gdy czekała na reakcję przyjaciela, zamierzała jednak znieść ją z pokorą – niezależnie od tego, co miałby powiedzieć, zrobić. Sądziła, że jest gotowa, a mimo to nie spodziewała się takich słów. Będzie bolało? Będzie płakać? Oklumencja była trudną, skomplikowaną dziedziną, wymagającą siły i kontroli. Nie brzmiał jednak, jak gdyby wypowiedź ta była podyktowana wyczytaną z książek wiedzą. Był pewien tego, co mówił, zupełnie jak gdyby… Ale czy to możliwe? Zmarszczyła brwi, próbując nie zapędzać się w swych domysłach. – Rozumiem – powiedziała tylko, choć wypowiedź ta nie zabrzmiała tak pewnie, opanowanie, jak by sobie tego życzyła. Brakowało jej świadomości, na co się porywa – lub raczej co rozważa, wszak na tym etapie była to po prostu myśl, która pojawiła się w wyniku ostatnich wydarzeń, nie żaden plan. Spoglądała w oczy Jaydena z pewną dozą podejrzliwości, ale i wdzięczności. Był opoką, wsparciem, na które nie zasłużyła. – Chciałabym o tym więcej poczytać. I poważnie zastanowić się, zanim podejmę jakąkolwiek decyzję – odpowiedziała oszczędnie, składając przy tym usta w smutnym uśmiechu. Czy zniosłaby taką naukę? Uniosła związany z nią ciężar? Drgnęła, gdy niespodziewanie Sam kichnął przez sen. Posłusznie odsunęła od trzymanego malucha butelkę z mlekiem, nie była już potrzebna, po czym poświęciła całą swą uwagę powoli formułującego myśli w słowa towarzysza. Zmarszczyła brwi, spoglądając ku niemu niby to krytycznie. – Daj spokój. To nie ja jestem tutaj tą odważną, nigdy nie byłam. Nie potrafiłabym cię… was… zostawić w potrzebie – mruknęła, w połowie wypowiedzi poprawiając się; nie mówiła jedynie o nim, przyjacielu jeszcze z lat szkolnych, ale i o trójce malutkich synów, którzy stali się jego nieodłączną częścią. Odpowiedzialność wiązała się ze strachem i stresem, lecz mówiła prawdę, nie umiałaby mu mówić, powiedzieć, by poszukał pomocy gdzieś indziej. Zdziwiła się, gdy skrócił dzielącą ich odległość, ulokował dłoń, miękką i ciepłą, na policzku, nie uciekała jednak przed tym nieoczekiwanym objawem sympatii; był dla niej jak brat.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie miał powodu ani oporów, aby uzewnętrzniać się w taki sposób w obecności Maeve. Mimo że przerwa w ich znajomości trwała tyle lat, odnalezienie na powrót drogi porozumienia wydawało się tak naturalne, że aż niemożliwe. A jednak poczuli się w swojej obecności na tyle bezpiecznie, by znów być przyjaciółmi. Znów żyć obok siebie i wspierać się wzajemnie, gdy tego wymagała sytuacja. Dlatego właśnie powiedział wprost coś, co dla wielu mogło wydawać się dziwne, a być może nawet nie na miejscu - w końcu to nie mężczyźni mieli zajmować się uczuciami, opieką nad dziećmi, a mimo to dwójka czarodziejów niejako zamieniła się pod tym względem miejscami. Podczas gdy jemu łatwo było zrozumieć własne emocje, rozszyfrować to, co było ważne, ona zdawała się wycofywać, oddzielać się od wizji posiadania w przyszłości rodziny, którą winna się zajmować. Domem, o który miała się troszczyć. Potomków, których miała wychowywać. Męża, którego miała wspierać. A kto miał wspierać ją? Być może zostałaby z tym wszystkim zupełnie sama, a może przyszłość kryłaby coś zupełnie innego? Może jej ścieżka w ogóle nie miała nigdy ocierać się o to, co uważano za tradycyjne? Jayden widział w Maeve coś więcej, kogoś innego. Nie odbierał jej kobiecości, bo był to inny rodzaj wyrażania przynależności do płci przeciwnej. I chociaż wydawało mu się, że walczyła ze stereotypami, nie chciała ich też tak zupełnie puścić. Mogło to być tylko jego wrażenie, jednak słowa, które wypowiedział, nie tyczyły się tylko tego. Każdy potrzebował czuć się bezpiecznie, swobodnie, może nawet całkowicie bezbronnie ze świadomością, że nie miała mu się stać krzywda. Jeśli potrzebowała tego zapewnienia, zamierzał jej to dać i równocześnie miał cichą nadzieję, że to właśnie przy nim mogła czuć się swobodnie. Był cierpliwy, wyrozumiały, ale nie oznaczało to, że nie umiał skarcić ją w momencie, gdy należało. Dlatego też po dłuższej chwili wspólnego milczenia, paru urwanych zdań, opieki nad trójką braci, nie omieszkał okazać sprzeciwu.
Po prostu nie wiem, czy nie jest za późno.
- Przestań! - rzucił ostro, reagując natychmiast i nie powstrzymując się nawet przed tak szybką odpowiedzią. Gwałtowność w słowach nie odbiła się jednak na wciąż spokojnych ruchach względem syna. Słowa przyjaciółki jednak brutalnie go uderzyły i był zaskoczony faktem, że w ogóle padły one z jej ust. Nie zamierzał ukrywać się z tym faktem. - Przestań. Natychmiast. Wstyd mi, że mówisz coś takiego. Nie wierzę w to. Nigdy nie jest za późno, nieważne jak trywialnie to brzmi. Mogę być bardzo wściekły na to, czego nie mam, albo bardzo wdzięczny za to, co mam. Dopóki starczy mi więc sił, nie nie przestanę mieć nadziei. Ty też powinnaś, po tym wszystkim, czego doświadczyłaś. - Ojcowski ton nie okazywał agresji. Miał być raczej konsekwentną prawdą w sprzeczności do kłamstwa i manipulacji, którą próbowała wynieść na światło dzienne Maeve. Jayden rozumiał dlaczego - wszak jego przyjaciółka nigdy nie była okazem wiecznego optymizmu, ale jego zadaniem było między innymi powstrzymywanie rozwijania się w jej umyśle trujących myśli. Szybko jednak wzburzenie rozwiało się, a gromiące spojrzenie złagodniało, dając miejsca złagodniałym rysom i nikłego uśmiechu. - Masz Kaia na wyciągnięcie ręki. Nie ma na co czekać. Potem zostaną tylko wyrzuty sumienia, że czegoś się nie zrobiło - odparł, wzdychając i skupiając się na synku. Nie chciał, żeby odczytała w jego oczach własne doświadczenia i ból, który wiązał się z poczuciem winy odczuwany przez astronoma na każdym kroku.
Nie mówił już nic, przyjmując następne słowa z niemą wdzięcznością. To wszystko wymagało wysiłku i chociaż nie miał bladego pojęcia, jak udawało mu się wytrwać, nie zatrzymywał się. Wiedział, że gdyby próbował to roztrząsać, zostałby w tyle, tracąc kontrolę i rozpęd. Teraz jednak nie on był tematem rozważań a Maeve, na którą przeniósł spojrzenie wraz z jej zapewnieniem. Rozumiem. - Czyżby? - spytał, jednak nie było w nim ani grama kpiny. Była to jedynie retoryczna formuła, która miała zmusić ją do zastanowienia się nad tym głębiej. I nie. Nie zniechęcał jej. Nie mógłby. Wszak... - Wiem, że sobie poradzisz - przyznał, nie chowając w tym żadnego kłamstwa. Dobrze wiedział w końcu, że gdyby wskazać miał kogoś, kto miałby na tyle siły, by sprostać gwałtowi na umyśle, jaki przeszedł on sam, byłaby to dawna pracownica Ministerstwa Magii. Nie Roselyn. Nie Michael, Kai czy nawet nie Shelta. Maeve była z nich wszystkich najodporniejsza. Najwytrwalsza psychicznie, mimo że pozornie wcale na taką nie wyglądała. Nie ulegała wpływom i chociaż wydawała się jakiś czas temu wciąż szukać swojej drogi, gdy brał ją na próbę łamania anomalii, posiadała w sobie ów pierwiastek, który kazał mu sądzić, że była silna. Kryła w sobie emocje, zachowując je dla siebie, co mogło być zarówno atutem jak i przekleństwem na drodze do oklumencji, ale nie leżało to poza jej zasięgiem. - Mam kilka książek w domu, które mogą ci się przydać. Gdy przyjedziesz, będą na ciebie czekały.
Dłoń ułożona na damskim policzku została tam tylko na chwilę, by zaraz znów wrócić ku zajmowaniu się dziećmi i poprawić im to, co wymagało poprawy. I chociaż spojrzenie już tak pilnie nie śledziło znajomych rysów twarzy czarownicy, uwaga pozostała dalej przy niej. - Nie byłaś? Nie pamiętasz już Alexandry Mulpepper, która ukradła mi zapiski? Poleciałaś za nią cała zmotywowana odzyskać moje notatki, chociaż mówiłem, że nie warto. A przecież wszyscy wiedzieli, że Alex to wariatka - odpowiedział, by w jego słowach dało się usłyszeć malujący się coraz silniej uśmiech. Maeve mogła go też ujrzeć, gdy głowa profesora podniosła się i niebieskie oczy błyszczały niemal dziecięcym entuzjazmem. - A skoro o niezostawianiu mowa... Wyskakuj z portek. Idziemy pływać. Kto ostatni na wyspie ten troll! - rzucił od razu i, nie czekając na reakcję, poderwał się z koca, po czym pobiegł w stronę jeziora, zrzucając po drodze ubranie. A wiklinowy kosz z trójką dzieci powoli ruszył jego śladem, unosząc się bezpiecznie ponad taflą. - No, Clearwater! Gdzie twoje obiecanki?! - krzyknął wyczekująco, będąc już w wodzie i wcale nie zamierzając jej poirytować. Ani odrobinkę. Wcale...
Po prostu nie wiem, czy nie jest za późno.
- Przestań! - rzucił ostro, reagując natychmiast i nie powstrzymując się nawet przed tak szybką odpowiedzią. Gwałtowność w słowach nie odbiła się jednak na wciąż spokojnych ruchach względem syna. Słowa przyjaciółki jednak brutalnie go uderzyły i był zaskoczony faktem, że w ogóle padły one z jej ust. Nie zamierzał ukrywać się z tym faktem. - Przestań. Natychmiast. Wstyd mi, że mówisz coś takiego. Nie wierzę w to. Nigdy nie jest za późno, nieważne jak trywialnie to brzmi. Mogę być bardzo wściekły na to, czego nie mam, albo bardzo wdzięczny za to, co mam. Dopóki starczy mi więc sił, nie nie przestanę mieć nadziei. Ty też powinnaś, po tym wszystkim, czego doświadczyłaś. - Ojcowski ton nie okazywał agresji. Miał być raczej konsekwentną prawdą w sprzeczności do kłamstwa i manipulacji, którą próbowała wynieść na światło dzienne Maeve. Jayden rozumiał dlaczego - wszak jego przyjaciółka nigdy nie była okazem wiecznego optymizmu, ale jego zadaniem było między innymi powstrzymywanie rozwijania się w jej umyśle trujących myśli. Szybko jednak wzburzenie rozwiało się, a gromiące spojrzenie złagodniało, dając miejsca złagodniałym rysom i nikłego uśmiechu. - Masz Kaia na wyciągnięcie ręki. Nie ma na co czekać. Potem zostaną tylko wyrzuty sumienia, że czegoś się nie zrobiło - odparł, wzdychając i skupiając się na synku. Nie chciał, żeby odczytała w jego oczach własne doświadczenia i ból, który wiązał się z poczuciem winy odczuwany przez astronoma na każdym kroku.
Nie mówił już nic, przyjmując następne słowa z niemą wdzięcznością. To wszystko wymagało wysiłku i chociaż nie miał bladego pojęcia, jak udawało mu się wytrwać, nie zatrzymywał się. Wiedział, że gdyby próbował to roztrząsać, zostałby w tyle, tracąc kontrolę i rozpęd. Teraz jednak nie on był tematem rozważań a Maeve, na którą przeniósł spojrzenie wraz z jej zapewnieniem. Rozumiem. - Czyżby? - spytał, jednak nie było w nim ani grama kpiny. Była to jedynie retoryczna formuła, która miała zmusić ją do zastanowienia się nad tym głębiej. I nie. Nie zniechęcał jej. Nie mógłby. Wszak... - Wiem, że sobie poradzisz - przyznał, nie chowając w tym żadnego kłamstwa. Dobrze wiedział w końcu, że gdyby wskazać miał kogoś, kto miałby na tyle siły, by sprostać gwałtowi na umyśle, jaki przeszedł on sam, byłaby to dawna pracownica Ministerstwa Magii. Nie Roselyn. Nie Michael, Kai czy nawet nie Shelta. Maeve była z nich wszystkich najodporniejsza. Najwytrwalsza psychicznie, mimo że pozornie wcale na taką nie wyglądała. Nie ulegała wpływom i chociaż wydawała się jakiś czas temu wciąż szukać swojej drogi, gdy brał ją na próbę łamania anomalii, posiadała w sobie ów pierwiastek, który kazał mu sądzić, że była silna. Kryła w sobie emocje, zachowując je dla siebie, co mogło być zarówno atutem jak i przekleństwem na drodze do oklumencji, ale nie leżało to poza jej zasięgiem. - Mam kilka książek w domu, które mogą ci się przydać. Gdy przyjedziesz, będą na ciebie czekały.
Dłoń ułożona na damskim policzku została tam tylko na chwilę, by zaraz znów wrócić ku zajmowaniu się dziećmi i poprawić im to, co wymagało poprawy. I chociaż spojrzenie już tak pilnie nie śledziło znajomych rysów twarzy czarownicy, uwaga pozostała dalej przy niej. - Nie byłaś? Nie pamiętasz już Alexandry Mulpepper, która ukradła mi zapiski? Poleciałaś za nią cała zmotywowana odzyskać moje notatki, chociaż mówiłem, że nie warto. A przecież wszyscy wiedzieli, że Alex to wariatka - odpowiedział, by w jego słowach dało się usłyszeć malujący się coraz silniej uśmiech. Maeve mogła go też ujrzeć, gdy głowa profesora podniosła się i niebieskie oczy błyszczały niemal dziecięcym entuzjazmem. - A skoro o niezostawianiu mowa... Wyskakuj z portek. Idziemy pływać. Kto ostatni na wyspie ten troll! - rzucił od razu i, nie czekając na reakcję, poderwał się z koca, po czym pobiegł w stronę jeziora, zrzucając po drodze ubranie. A wiklinowy kosz z trójką dzieci powoli ruszył jego śladem, unosząc się bezpiecznie ponad taflą. - No, Clearwater! Gdzie twoje obiecanki?! - krzyknął wyczekująco, będąc już w wodzie i wcale nie zamierzając jej poirytować. Ani odrobinkę. Wcale...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Były takie chwile, że i ona zastanawiała się nad tym, jak różnie potoczyły się ich losy – za czasów Hogwartu przez myśl by jej nie przeszło, że Jayden zostanie skazany na los samotnego ojca i to nie z jednym brzdącem, a całą trójką. Chłopcy byli słodcy i wierzyła, że wyrosną na wspaniałych czarodziejów, niewątpliwie jednak stanowili ciężar, którego nie spodziewał się dźwigać w pojedynkę. Bo to, że dostał posadę profesora astronomii, nie dziwiło nawet trochę. Zawsze kochał gwiazdy, nie brakowało mu również talentu i samodyscypliny, mógł osiągać intelektualne wyżyny, dbać przy tym o rozwój młodego pokolenia. A ona? Porzuciła naukę na rzecz wiedźmiej straży, poświęcając jej znacznie więcej niż z początku planowała. Czas uciekał przez palce, gdy mijały kolejne lata bezustannej pracy nad rozwojem, wypadów w teren i pisania skrzętnych raportów. W jej życiu nie było miejsca na bliskich, zaś teraz, gdy wyłamała się z gonitwy szczurów, docierało do niej z pełną mocą, jak przewartościowała ostatnią dekadę, kładąc nacisk na walkę z faworyzującym mężczyzn systemem, na walkę z innymi jednostkami departamentu, na walkę z sobą samą. Wojna się dopiero zaczynała, mimo to szarpała się, odkąd tylko ukończyła szkołę. Tylko na jak długo wystarczy jej jeszcze sił?
Mimowolnie drgnęła, zaskoczona tak ostrą reakcją Vane’a. Zamrugała raz, drugi, obserwując go z narastającym wstydem, który oblekł policzki delikatnym rumieńcem i odezwał się uściskiem w żołądku, nakazywał zgarbić ramiona. Może i nie powinna tego mówić, lecz przecież wyraziła tylko swe obawy – nie kokietowała, nie dramatyzowała, a dzieliła się z przyjacielem tym, co naprawdę zaprzątało jej myśli. Wiedziała, że ma tendencję do pesymizmu, zawsze ją miała, a po śmierci Caleba objawy tylko się nasiliły – próbowała więc uspokajać się myślą, że przyjaciel ma rację, że nie chciał jej zranić, że to dla jej dobra. Kai wrócił do kraju, zyskali szansę na odbudowanie więzi, nawet jeśli droga, którą musieli w tym celu przejść, była kręta i wyboista. – Tak, masz rację, przepraszam – odpowiedziała cicho, kiedy już zapanowała nad ściśniętym gardłem, była w stanie przemówić ze względnym spokojem. Nie spoglądała mu jednak w oczy, wzrok skupiając raczej na trzymanym w ramionach zawiniątku. – Masz rację – powtórzyła, gdy złagodniał, nawet mimo faktu, że wciąż nie była pewna, czy potrafi przebić się przez zbroję Kaia, zapanować nad własnymi nawykami i mechanizmami obronnymi. Przywykła do ukrywania się przed całym światem, duszenia w sobie większości emocji. Czy naprawdę mogła nagle otarcie i szczerze dzielić się sobą z innymi?
Potrzebowała chwili, by znów się rozluźnić, zapomnieć o tym spięciu i związanym z nim uczuciem. Nie chciała pozwolić, by tak błahe zdarzenie położyło się cieniem na dopiero rozpoczynającym się spotkaniu. Temat zboczył z brata na sztukę oklumencji, niemalże przyprawiając o ból głowy. Bo czy naprawdę rozumiała, jak skomplikowaną i wymagającą była ona dziedziną? Czy mogła zrozumieć, nie próbując sprawdzić się w praktyce? Nie zgłębiając opisujących ją ksiąg…? Myślała jednak, że wie tyle, ile musi, by rozważać zrobienie kroku naprzód. Kącik ust drgnął jej w bladym uśmiechu w reakcji na dalsze słowa Jaydena. Czasem sądziła, że znał ją lepiej niż ona sama. Że wprawniej oceniał tendencje i zdolności, wolny od zaciemniających obraz uprzedzeń. Mimo to miała pewne wątpliwości, czy na pewno podołałaby zapanowaniu nad emocjami, odcięciu się od nich. Potrafiła przyjmować maski obojętności, chować się za wyćwiczonymi gestami i minami, lecz to byłoby coś więcej. Coś jeszcze trudniejszego. – Nie wiem tylko co z ceną, którą musiałabym za to zapłacić – mruknęła cicho, nim skinęła głową w podziękowaniu za obietnicę pomocy. – Czy na pewno chciałabym się zmienić – rozwinęła; czytała, że tego typu dziedziny, oklumencja i legilimencja, miały stały wpływ na zachowanie czarodzieja. Ich działanie nie rozpoczynało i nie kończyło wraz z momentem mentalnego ataku lub obrony przed takowym.
Przewróciła oczami, uśmiechając się przy tym nieco szerzej, gdy przywołał wspomnienie szkolnych lat, skradzionych notatek i okropnej uczennicy, która postanowiła je sobie przywłaszczyć. – No tak, konfrontacja z Mulpepper wymagała pewnej odwagi, nadal jednak żaden z niej bazyliszek – odparła cicho, by nie przeszkadzać dzieciom, lecz nie bez śladu rozbawienia. Nie lubiła Alex, mimo to postarała się przemówić jej do rozsądku, a może raczej zmusić do zwrócenia skrupulatnie tworzonych zapisków, na które nijak sobie nie zasłużyła. – Pływać? – powtórzyła po nim powoli, marszcząc brwi w przejawie zdziwienia. – Wiesz, że nie umiem pływać – dodała, wracając pamięcią do czasów, gdy chodzili razem, w czwórkę, nad jezioro niedaleko domu; oni taplali się w wodzie, a ona, cóż, większość takich wypraw spędzała na brzegu, ze szkicownikiem w dłoniach. – Nie zamierzam zostać trollem – odpowiedziała jednak, powoli zbierając się z koca, niepewnie spoglądając w kierunku kosza, w którym znaleźli się już chłopcy. Czy to na pewno bezpieczne? Nie mogli wyruszyć na głębiny, jeśli dzieci miały być tuż obok; dobre i tyle. – Zaczekaj – jęknęła, pośpiesznie rozpinając guziki koszuli, pozbywając się spódnicy. Była przygotowana na tę okazję, listownie uprzedził o wyprawie na plażę, mimo to dawno nie paradowała już w stroju kąpielowym, w duchu dziękowała więc za prywatność zapewnianą przez dobór miejsca spotkania. – Och, zamknij się, Vane. Jak się utopię, to przez ciebie – odpowiedziała głośno, zmuszając się do skrócenia dzielącej ich odległości, a w końcu – zrobienia odważnego kroku na mieliznę.
Mimowolnie drgnęła, zaskoczona tak ostrą reakcją Vane’a. Zamrugała raz, drugi, obserwując go z narastającym wstydem, który oblekł policzki delikatnym rumieńcem i odezwał się uściskiem w żołądku, nakazywał zgarbić ramiona. Może i nie powinna tego mówić, lecz przecież wyraziła tylko swe obawy – nie kokietowała, nie dramatyzowała, a dzieliła się z przyjacielem tym, co naprawdę zaprzątało jej myśli. Wiedziała, że ma tendencję do pesymizmu, zawsze ją miała, a po śmierci Caleba objawy tylko się nasiliły – próbowała więc uspokajać się myślą, że przyjaciel ma rację, że nie chciał jej zranić, że to dla jej dobra. Kai wrócił do kraju, zyskali szansę na odbudowanie więzi, nawet jeśli droga, którą musieli w tym celu przejść, była kręta i wyboista. – Tak, masz rację, przepraszam – odpowiedziała cicho, kiedy już zapanowała nad ściśniętym gardłem, była w stanie przemówić ze względnym spokojem. Nie spoglądała mu jednak w oczy, wzrok skupiając raczej na trzymanym w ramionach zawiniątku. – Masz rację – powtórzyła, gdy złagodniał, nawet mimo faktu, że wciąż nie była pewna, czy potrafi przebić się przez zbroję Kaia, zapanować nad własnymi nawykami i mechanizmami obronnymi. Przywykła do ukrywania się przed całym światem, duszenia w sobie większości emocji. Czy naprawdę mogła nagle otarcie i szczerze dzielić się sobą z innymi?
Potrzebowała chwili, by znów się rozluźnić, zapomnieć o tym spięciu i związanym z nim uczuciem. Nie chciała pozwolić, by tak błahe zdarzenie położyło się cieniem na dopiero rozpoczynającym się spotkaniu. Temat zboczył z brata na sztukę oklumencji, niemalże przyprawiając o ból głowy. Bo czy naprawdę rozumiała, jak skomplikowaną i wymagającą była ona dziedziną? Czy mogła zrozumieć, nie próbując sprawdzić się w praktyce? Nie zgłębiając opisujących ją ksiąg…? Myślała jednak, że wie tyle, ile musi, by rozważać zrobienie kroku naprzód. Kącik ust drgnął jej w bladym uśmiechu w reakcji na dalsze słowa Jaydena. Czasem sądziła, że znał ją lepiej niż ona sama. Że wprawniej oceniał tendencje i zdolności, wolny od zaciemniających obraz uprzedzeń. Mimo to miała pewne wątpliwości, czy na pewno podołałaby zapanowaniu nad emocjami, odcięciu się od nich. Potrafiła przyjmować maski obojętności, chować się za wyćwiczonymi gestami i minami, lecz to byłoby coś więcej. Coś jeszcze trudniejszego. – Nie wiem tylko co z ceną, którą musiałabym za to zapłacić – mruknęła cicho, nim skinęła głową w podziękowaniu za obietnicę pomocy. – Czy na pewno chciałabym się zmienić – rozwinęła; czytała, że tego typu dziedziny, oklumencja i legilimencja, miały stały wpływ na zachowanie czarodzieja. Ich działanie nie rozpoczynało i nie kończyło wraz z momentem mentalnego ataku lub obrony przed takowym.
Przewróciła oczami, uśmiechając się przy tym nieco szerzej, gdy przywołał wspomnienie szkolnych lat, skradzionych notatek i okropnej uczennicy, która postanowiła je sobie przywłaszczyć. – No tak, konfrontacja z Mulpepper wymagała pewnej odwagi, nadal jednak żaden z niej bazyliszek – odparła cicho, by nie przeszkadzać dzieciom, lecz nie bez śladu rozbawienia. Nie lubiła Alex, mimo to postarała się przemówić jej do rozsądku, a może raczej zmusić do zwrócenia skrupulatnie tworzonych zapisków, na które nijak sobie nie zasłużyła. – Pływać? – powtórzyła po nim powoli, marszcząc brwi w przejawie zdziwienia. – Wiesz, że nie umiem pływać – dodała, wracając pamięcią do czasów, gdy chodzili razem, w czwórkę, nad jezioro niedaleko domu; oni taplali się w wodzie, a ona, cóż, większość takich wypraw spędzała na brzegu, ze szkicownikiem w dłoniach. – Nie zamierzam zostać trollem – odpowiedziała jednak, powoli zbierając się z koca, niepewnie spoglądając w kierunku kosza, w którym znaleźli się już chłopcy. Czy to na pewno bezpieczne? Nie mogli wyruszyć na głębiny, jeśli dzieci miały być tuż obok; dobre i tyle. – Zaczekaj – jęknęła, pośpiesznie rozpinając guziki koszuli, pozbywając się spódnicy. Była przygotowana na tę okazję, listownie uprzedził o wyprawie na plażę, mimo to dawno nie paradowała już w stroju kąpielowym, w duchu dziękowała więc za prywatność zapewnianą przez dobór miejsca spotkania. – Och, zamknij się, Vane. Jak się utopię, to przez ciebie – odpowiedziała głośno, zmuszając się do skrócenia dzielącej ich odległości, a w końcu – zrobienia odważnego kroku na mieliznę.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Patrząc po losach, które znaczyły ścieżki ich życia, nie można było być niczym pewnym. Był wszak długie lata dzieckiem, podczas gdy ona uczyła się iść na nogach po twardej rzeczywistości. Różnili się wszystkim i patrząc w ich przyszłość, można było zgadywać, że to ona stanie na nogach blisko ukochanego mężczyzny i poniesienie dom oraz rodzinę, broniąc ich zawzięcie. A on... On pozostanie wciąż tym samym sobą zagubionym w przestworzach i niezamierzającym zejść ku gruntom. Każdy wieszcz próbujący przemówić im do rozsądku musiałby teraz bić się w piersi, dostrzegając to, jak bardzo się pomylił. Siedzący nad brzegiem jeziora Loch Lomond ludzie nie byli tymi samymi dziećmi z przeszłości. Nie posiadali w sobie wielu emocji, które mieli wówczas. Nie byli nawet szczęśliwi. Nie trzeba było posiadać umiejętności legilimencji, by to dostrzec. Oczywiście, Jayden kochał swoich synów całym sercem i zrobiłby dla nich wszystko, doceniał ich obecność w swoim życiu oraz nie wyobrażał sobie, by miało ich zabraknąć, lecz nie był szczęśliwy... Być może kiedyś miało nadejść to ponownie, ale teraz rany były zbyt świeże i sięgały zbyt głęboko. A Maeve... Maeve nigdy nie wydawała mu się po prostu kimś, kto sięgnąłby po spełnienie nawet gdyby leżało tuż pod jej nosem. I nie dlatego że była na nie ślepa. Nie. Zdawała się być po prostu pogodzona z tym, że nigdy nie miała go osiągnąć. Jakby najlepsze momenty swojego życia już dawno miała za sobą... Ów pesymizm zdawał się ciążyć mocniej tym, którzy ją otaczali niż jej samej. Stąd też słowa, które wydobyły się z męskiego gardła w tym ostrym tonie.
Masz rację. Przepraszam. Widząc jej automatyczną reakcję wycofania, westchnął. - Nie przepraszaj. Nie mówię tego, żebyś mnie przepraszała. Chcę, żebyś nie poddawała się czarnowidztwu, gdy twój brat jest obok. Ja nie zrobiłem wszystkiego, aby zatrzymać przy sobie Pomonę i teraz płacę za to cenę. Oni też - mówiąc to, przeniósł spojrzenie na swoje dzieci. Jeden jego błąd, próba przeczekania trudnych chwil zawiodły i odciskały piętno nie tylko na nim samym, lecz również innych. Maeve musiała to zrozumieć. Kai był wciąż obok, żył. Wystarczyło, by się odezwała, porozmawiała z nim. Nie musiała czynić rewolucji w ich relacji, ale zrobiła to, czego nie zrobił on, gdy Pomona wciąż była w domu... Kolejne ciężkie westchnięcie przerwało chwilową ciszę między dwójką czarodziejów, a astronom przegarnął charakterystycznym ruchem włosy. - Chyba po prostu chcę, żebyś nie zrobiła tego samego błędu, co ja. Nie mogę jednak tego od ciebie wymagać. Nieważne jak bardzo chciałbym cię uchronić przed konsekwencjami. - Czy właśnie kimś takim miał stać się już wkrótce? Człowiekiem besztającym tych, którzy przy nim zostali? Powoli wykruszający się towarzysze niepotrafiący znieść towarzystwa kogoś, kto z taką ostrością i suchością komentował ich zachowanie? Czy właśnie tak miała wyglądać jego przyszłość, w której przyjdzie mu umrzeć samotnie i w pełnej goryczy? Bez uczuć rozumiejących co to tęsknota, żal, pragnienie. Natrafiający jedynie na zapomnienie. Ciemną warstwę złudnej prawdy? Nie wiedział, ile trwała ów zaduma, która zaprowadziła ich w temat oklumencji. Zdawała się być w tym temacie przekonana na tyle, by spróbować, a on nie zamierzał jej zatrzymywać. - Dam ci te książki. Jeśli dalej będziesz tego chciała, przyjdź do mnie. Powiem ci, co wiem - dodał, nie odpowiadając wprost, co miał na myśli, ale chyba też nie chciał dzisiaj się w to zagłębiać. W to, do czego w ogóle była mu potrzebna obrona własnego umysłu na pierwszym miejscu... Nie po to się tu spotkali, by rozwlekać rany, ale by o nich zapomnieć. Dlatego też przerwał to, wskakując do wody, a gdy usłyszał, że Maeve nie umiała pływać, zawrócił i wyciągnął do niej rękę. - Pomogę ci. Tylko zachowaj spokój, a poradzimy sobie. - Zawsze sobie poradzimy. Prawda?
|zt
Masz rację. Przepraszam. Widząc jej automatyczną reakcję wycofania, westchnął. - Nie przepraszaj. Nie mówię tego, żebyś mnie przepraszała. Chcę, żebyś nie poddawała się czarnowidztwu, gdy twój brat jest obok. Ja nie zrobiłem wszystkiego, aby zatrzymać przy sobie Pomonę i teraz płacę za to cenę. Oni też - mówiąc to, przeniósł spojrzenie na swoje dzieci. Jeden jego błąd, próba przeczekania trudnych chwil zawiodły i odciskały piętno nie tylko na nim samym, lecz również innych. Maeve musiała to zrozumieć. Kai był wciąż obok, żył. Wystarczyło, by się odezwała, porozmawiała z nim. Nie musiała czynić rewolucji w ich relacji, ale zrobiła to, czego nie zrobił on, gdy Pomona wciąż była w domu... Kolejne ciężkie westchnięcie przerwało chwilową ciszę między dwójką czarodziejów, a astronom przegarnął charakterystycznym ruchem włosy. - Chyba po prostu chcę, żebyś nie zrobiła tego samego błędu, co ja. Nie mogę jednak tego od ciebie wymagać. Nieważne jak bardzo chciałbym cię uchronić przed konsekwencjami. - Czy właśnie kimś takim miał stać się już wkrótce? Człowiekiem besztającym tych, którzy przy nim zostali? Powoli wykruszający się towarzysze niepotrafiący znieść towarzystwa kogoś, kto z taką ostrością i suchością komentował ich zachowanie? Czy właśnie tak miała wyglądać jego przyszłość, w której przyjdzie mu umrzeć samotnie i w pełnej goryczy? Bez uczuć rozumiejących co to tęsknota, żal, pragnienie. Natrafiający jedynie na zapomnienie. Ciemną warstwę złudnej prawdy? Nie wiedział, ile trwała ów zaduma, która zaprowadziła ich w temat oklumencji. Zdawała się być w tym temacie przekonana na tyle, by spróbować, a on nie zamierzał jej zatrzymywać. - Dam ci te książki. Jeśli dalej będziesz tego chciała, przyjdź do mnie. Powiem ci, co wiem - dodał, nie odpowiadając wprost, co miał na myśli, ale chyba też nie chciał dzisiaj się w to zagłębiać. W to, do czego w ogóle była mu potrzebna obrona własnego umysłu na pierwszym miejscu... Nie po to się tu spotkali, by rozwlekać rany, ale by o nich zapomnieć. Dlatego też przerwał to, wskakując do wody, a gdy usłyszał, że Maeve nie umiała pływać, zawrócił i wyciągnął do niej rękę. - Pomogę ci. Tylko zachowaj spokój, a poradzimy sobie. - Zawsze sobie poradzimy. Prawda?
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jezioro Loch Lomond
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja