podwórze
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Podwórze
Dosyć spory ogród za domem - można wyjść na niego bezpośrednio przez tylne drzwi mieszkania, schodząc po werandzie; jest na niego też widok z balkonu sypialni. Wkoło ogrodzenia rosną drzewa, jest także kilka owocowych, ale niestety większość się marnuje, bo Selina nie wykorzystuje ich owoców w kuchni. W centralnym miejscu rośnie buk, na którego gałęzi zawieszona jest prosta huśtawka. Niedaleko rozstawionych jest kilka krzeseł, które zbierają się wokół niewielkiego paleniska.
Teren jest dosyć surowy, nie widać tu kobiecej ręki - nie rosną tu kwiaty ani krzewy ozdobne, ale nie jest też zarośnięty i zupełnie zapomniany.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Było ciepło. Deszcz nie padał, słońce przebijało się przez chmury na niebie, dając złudne wrażenie, że jest przyjemniej niż tak naprawdę było. Zbliżał się powoli wieczór, a on przypomniał sobie o złożonej przez Selinę ofercie, kiedy odprowadzał ją bezpiecznie do domu, pewnej marcowej nocy.
Zapukał — nikt nie odpowiadał, a mimo to drzwi było otwarte. Nacisnął na klamkę przezornie, gdyż zawsze tak czynił. Potworny charakter podpowiadał mu, że poświęciwszy chwilę na znalezienie się pod domem i eleganckie zapukanie wiąże się z marnotrawstwem czasu, jeśli nikt nie otworzy, a to dawało mu pełne prawo do roszczeń. Dlatego bez zawahania uchylił drzwi i zajrzał do środka, nie odzywając się, choć niewątpliwie powinien poinformować gospodynię, że ma gościa. Tego też zwykle nie czynił. W całkowitej ciszy wkroczył do domu, rozglądając się po jego wnętrzu. Nie było tu zbyt wiele do analizy — dom Seliny wydawał się zupełnie zwyczajny, a przynajmniej zawierał większość zwyczajnych części składowych każdego domu. Były też zdjęcia, którym się przyjrzał, przechadzając się — nie do końca jak u siebie — niczym nieproszony gość, który miał wystarczający tupet by zaprosić do środka siebie samego. Niczego nie dotykał, zaledwie się rozglądając po parterze. Panował tu całkowity spokój, grobowa cisza, która w połączeniu z otwartymi drzwiami wskazywała na wyjątkową głupotę lub pecha, jeśli Ramsey nie był pierwszym niezapowiedzianym gościem w tym miejscu. Ale czy mogło wydarzyć się tu coś złego? Na górze?
Zatrzymał się, gdy do jego uszu dotarło stłumione siarczyste przekleństwo. Nie pochodziło z głębi domu, a jednak udało mu się je usłyszeć. Kilka kroków dalej znalazł uchylone drzwi, które dwoma palcami lekko rozchylił, otrzymując w zamian widok na ogród. I on wyglądał zupełnie zwyczajnie. Nie było w nim przesadnej kobiecej pasji. Drzewa, trawa, krzewy, wszystko rosło tak jakby od samego początku, nieotoczone nadmierną opieką. Wciąż ogołocone gałęzie powoli puszczały nowe łodygi, liście, na których za miesiąc wyrosną kwiatowe pąki. I zapewne oprócz nich nie było tu więcej kwiatów. Wydawało mu się to dość surowe jak na kobiecy kąt, lecz całkiem podobałoby mu się tutaj.
W ogrodzie od razu ją dostrzegł. Siedziała na krześle, otulona kocem, zwrócona do niego plecami. Cicho, chcąc ją zaskoczyć, ruszył w jej kierunku. Stawiał stopy ostrożnie, by podłoga pod nim nie zaskrzypiała, a gdy znalazł się już na ziemi, żaden szelest nie zwrócił jej uwagi. Skradał się, zachodząc ją od tyłu. Miała nogi oparte o jakiś pniak, a na jej kolanach siedział kot, najprawdopodobniej jej własny. Mówiła do siebie, lecz to wcale go nie zdziwiło, bo od samego początku wydawała mu się szalona. A może jak i on uznawała, że prowadzi konwersacje, z kimś wyjątkowo inteligentnym — samą sobą.
Stanął za jej plecami i pochylił się lekko, by zerknąć w dziennik, w którym coś notowała. Właściwie, bazgrała. Zapiski wydawały się niechlujne, a z ich treści biły emocje. Nachylił się nad jej ramieniem, cytując jej własne (choć z trudem odczytane) zapiski wprost do ucha:
—... wyjątkowo nadęty, egocentryczny i arogancki suk... — nie skończył czytać, bo drgnęła, a on wyprostował się i cofnął. — To brzmi jakbyś się mnie spodziewała.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 08.02.17 17:19, w całości zmieniany 1 raz
Była amatorką cieplejszych pór roku, z rozkoszą wystawiając się na promienie słoneczne niczym jaszczurka, wykorzystując każdą wolną chwilę na wygrzewanie się w ich blasku. Lubiła niemodną opaleniznę, którą jednak nie mogła poszczycić się po ostatnim, dosyć intensywnym sezonie. Nie cierpiała przebywać w zamkniętych pomieszczeniach, czując się jak ptak pozostawiony w ciasnej klatce - jakkolwiek pięknej, ciągle jednak uniemożliwiała mu rozłożenie skrzydeł i sprawiała dyskomfort oraz irytujące uczucie skrępowania. Oddychała pełną piersią. Było coś uspokajającego w delikatnych podmuchach powietrza. Przeciągała czas, ignorując dreszcz zimna i gęsią skórkę, która pojawiła się wraz z wolnym chowaniem się gorącej gwiazdy, z wolna zastępowanej przez zimny, smutny, choć romantyczny księżyc. Ogrzewała się więc w nikłym świetle świec, czerpiąc dziwną przyjemność ze starannej czynności jaką było rozpalanie każdej z nich z osobna. Często obserwowała ich leniwe języki, z taką łagodnością poddające się najmniejszemu podmuchowi. Posiadała nieco niepokojącą skłonność do poświęcaniu czasu sprawom nieistotnym, zwłaszcza w ostatnim okresie, zatrzymując się na dłużej przy najmniejszym zjawisku. Do codziennej rutyny włączyła przechadzanie się po ogrodzie i przyglądanie się pączkom na drzewach, jakby sprawdzała czy one również reagują na dziejące się zmiany. Niepokój na stałe zagnieździł się w jej umyśle, bruzda na czole pojawiała się zbyt często, kiedy poddawała się refleksjom. Jej naturalny dynamizm spotykał się z drażniącą barierą w podświadomości, która krzyczała o uwagę. Była napięta jak struna, nie zaznając ukojenia w swoich dotychczasowych zwyczajach.
A mimo wszystko nie stosowała żadnych środków ostrożności. Jej drzwi były otwarte - już nie miała przed czym uciekać, bo to, przed czym się kryła dawno zdołało ją dogonić i złapać w swoje zdradzieckie szpony. Nie była domatorką - pomieszczenia nie miały w sobie nic z zwyczajowego ciepła, nie znajdywała się tam żadna rzecz, jaka miałaby dla niej niezastąpioną wartość. Zdjęcia i pamiątki nie mogły równać się wziąć żywym wspomnieniom, które w głowie pamiętliwej paskudy zasiedliły się na wieczność, dopóki nie wymaże ich obca siła. Żaden przedmiot nie był jej drogi, by miała bać się grabieżcy. A sama - mimo wszystko - ciągle uważała się za monument nie do poruszenia. Czego miałaby się obawiać? Jakiego wilka miałaby wywołać z lasu, by miał się zakradać właśnie do jej chatki, próbując ją zdmuchnąć, byleby tylko dostać się do jej środka?
Drapieżnik nie musiał robić nic. Napotkała go pustka i cisza. Kompletny brak odpowiedzi, jakby ofiara nie była zainteresowana zagrożeniem, jakie na nią czyhało. Nie usłyszała pytania, poddając się prozaicznej czynności. Spisywała wszystko, nie analizując dlaczego właściwie to robiła - oddawała się tym działaniom tak długo, że właściwie wpisało się to w jej naturę, było to równie normalne jak to, że musi rano zwlec się z łóżka o nieprzyzwoicie wcześniej porze, nie zaznając wcześniej zbyt spokojnego snu. Nękały ją koszmary tak długo, że już zapomniała kiedy ostatni raz spała spokojnie. Umysł zbyt podatny na wizje i sugestie, z łatwością kreował wyobrażenia, których do siebie nie dopuszczała na jawie. W śnie była jednak dziecinnie bezbronna - zwłaszcza przed samą sobą. Dlatego nie wzruszył ją zapadający zmierzch. Z rozdrażnieniem wykreślała na kartce papieru chwile, które naiwnie dały jej ukojenie. Dyskutowała sama ze sobą przyzwyczajona do samotności, ale i też do własnego towarzystwa.
Da Vinci poruszył się pierwszy. Nerwowy ruch ogona zwrócił jej uwagę. Zawisła na moment z piórem nad dziennikiem, nie odwracając się jednak. Nie była w stanie zlokalizować ani zinterpretować zmian w zachowaniu zwierzęcia, choć dłoń zdołała instynktownie wymacać różdżkę skrytą w połach szaty. Nasłuchiwała, choć dźwięki mieszały się z szeptami wiatru i kołysanką cichnących ptaków, których gniazda spowijały całą okolicę. I nagle otoczenie było zbyt inwazyjne i głośne by mogła wyłapać ciche szuranie kęp trawy za jej plecami. Nie mogła jednak wiedzieć czego się spodziewać. Widmo dawnych cieni za nią podążało? Powinna je zignorować. Wyrzucić w końcu z pamięci, w której kłębiły się uparcie i nie chciały jej opuścić, mimo że ich źródło już dawno stąd zniknęło. To już najwyższy czas, by przestała się z przestrachem oglądać za siebie. Nic w końcu nie czaiło się w ciemnościach, umykając przez poświatą światła - nieuchwytne, prawda? Tak ciężko było jej rozróżnić własne wyobrażenia od namacalnych wydarzeń. Wróciła do pisania. Ale kiedy kot zjeżył się nagle, wyginając wściekle grzbiet i wbijając szpony w jej uda, by z oburzeniem zeskoczyć z jej kolan, była już przekonana, że ma nieproszonego gościa. Zacisnęła palce na notatniku, przymykając oczy, by przegnać lęk. W jej nozdrza uderzył obcy - choć znajomy - zapach, ciało otulił czyiś cień, kiedy się nad nią nachylił. Dreszcz był nie do pokonania, nieposłusznie wstrząsnął nią, okazując tak niechcianą reakcję. Barwa głosu ją zaskoczyła. Rozpoznała ją po chwili, a myśli szybko, chaotycznie trawiły sytuację, w jakiej się znalazła. Analizowała. Szukała odpowiedzi. Dlaczego? Co tutaj robił? Czego chciał?
Przeciągała sekundy w wieczność, trwając sztywno w tej samej, niezmiennej pozycji, jakby członki zdrętwiały jej od ciągłego bezruchu.
-...insyn.-dokończyła dobitnie, wyraźnie akcentując wyraz, gdy skręcała szyję, by się w końcu obejrzeć. Wir gwałtowności powrócił, jakby wyrwany ze snu. Nieco opóźniony, ale absolutnie nie zaspany - jakby zbierała siły do odpowiedniej emocji. Kąciki ust uniosły się w automatycznym wyrazie pełnym kpiny.
Z głośnym hukiem zatrzasnęła tom, przerywając mu rozrywkę czytania osobistych myśli. Kategorycznie, zdecydowanie, by nie miał jakichkolwiek wątpliwości.
-Bez wątpienia nie mogłam ci pozostać obojętna, więc nieuniknione w końcu nastąpiło.-zbyt kwaśno jak na okazanie tryumfu, że jednak zaintrygowała go na tyle, by się do niej pofatygował. Niezadowolenie ze zrobienia jej niespodzianki jednak przeważało. Wolała mieć kontrolę i trzymać rękę na pulsie. Odczyta to prawidłowo?
Odłożyła dziennik, kryjąc go pod siedzeniem, w niskich kępkach trawy, nie mając pod ręką stolika, który mógłby jej posłużyć za tymczasową przechowalnię tego przedmiotu. Poprawiła koc, ściągając nogi z pniaka, by wolno wstać i skonfrontować się z intruzem.
-Powinnam zapytać o cel twojej wizyty?-przekręciła głowę na bok, by potem spojrzeć za niego, na otwarte drzwi.-Rozumiem, że po naszym ostatnim spotkaniu odniosłeś wrażenie, że jesteś przeze mnie mile widziany w moim domu?-zapytała, unosząc lekko brew, kiedy prześledziła w głowie jego drogę aż tutaj. Ton był jednak zbyt opanowany jak na pretensje o pogwałcenie jej prywatności.
A mimo wszystko nie stosowała żadnych środków ostrożności. Jej drzwi były otwarte - już nie miała przed czym uciekać, bo to, przed czym się kryła dawno zdołało ją dogonić i złapać w swoje zdradzieckie szpony. Nie była domatorką - pomieszczenia nie miały w sobie nic z zwyczajowego ciepła, nie znajdywała się tam żadna rzecz, jaka miałaby dla niej niezastąpioną wartość. Zdjęcia i pamiątki nie mogły równać się wziąć żywym wspomnieniom, które w głowie pamiętliwej paskudy zasiedliły się na wieczność, dopóki nie wymaże ich obca siła. Żaden przedmiot nie był jej drogi, by miała bać się grabieżcy. A sama - mimo wszystko - ciągle uważała się za monument nie do poruszenia. Czego miałaby się obawiać? Jakiego wilka miałaby wywołać z lasu, by miał się zakradać właśnie do jej chatki, próbując ją zdmuchnąć, byleby tylko dostać się do jej środka?
Drapieżnik nie musiał robić nic. Napotkała go pustka i cisza. Kompletny brak odpowiedzi, jakby ofiara nie była zainteresowana zagrożeniem, jakie na nią czyhało. Nie usłyszała pytania, poddając się prozaicznej czynności. Spisywała wszystko, nie analizując dlaczego właściwie to robiła - oddawała się tym działaniom tak długo, że właściwie wpisało się to w jej naturę, było to równie normalne jak to, że musi rano zwlec się z łóżka o nieprzyzwoicie wcześniej porze, nie zaznając wcześniej zbyt spokojnego snu. Nękały ją koszmary tak długo, że już zapomniała kiedy ostatni raz spała spokojnie. Umysł zbyt podatny na wizje i sugestie, z łatwością kreował wyobrażenia, których do siebie nie dopuszczała na jawie. W śnie była jednak dziecinnie bezbronna - zwłaszcza przed samą sobą. Dlatego nie wzruszył ją zapadający zmierzch. Z rozdrażnieniem wykreślała na kartce papieru chwile, które naiwnie dały jej ukojenie. Dyskutowała sama ze sobą przyzwyczajona do samotności, ale i też do własnego towarzystwa.
Da Vinci poruszył się pierwszy. Nerwowy ruch ogona zwrócił jej uwagę. Zawisła na moment z piórem nad dziennikiem, nie odwracając się jednak. Nie była w stanie zlokalizować ani zinterpretować zmian w zachowaniu zwierzęcia, choć dłoń zdołała instynktownie wymacać różdżkę skrytą w połach szaty. Nasłuchiwała, choć dźwięki mieszały się z szeptami wiatru i kołysanką cichnących ptaków, których gniazda spowijały całą okolicę. I nagle otoczenie było zbyt inwazyjne i głośne by mogła wyłapać ciche szuranie kęp trawy za jej plecami. Nie mogła jednak wiedzieć czego się spodziewać. Widmo dawnych cieni za nią podążało? Powinna je zignorować. Wyrzucić w końcu z pamięci, w której kłębiły się uparcie i nie chciały jej opuścić, mimo że ich źródło już dawno stąd zniknęło. To już najwyższy czas, by przestała się z przestrachem oglądać za siebie. Nic w końcu nie czaiło się w ciemnościach, umykając przez poświatą światła - nieuchwytne, prawda? Tak ciężko było jej rozróżnić własne wyobrażenia od namacalnych wydarzeń. Wróciła do pisania. Ale kiedy kot zjeżył się nagle, wyginając wściekle grzbiet i wbijając szpony w jej uda, by z oburzeniem zeskoczyć z jej kolan, była już przekonana, że ma nieproszonego gościa. Zacisnęła palce na notatniku, przymykając oczy, by przegnać lęk. W jej nozdrza uderzył obcy - choć znajomy - zapach, ciało otulił czyiś cień, kiedy się nad nią nachylił. Dreszcz był nie do pokonania, nieposłusznie wstrząsnął nią, okazując tak niechcianą reakcję. Barwa głosu ją zaskoczyła. Rozpoznała ją po chwili, a myśli szybko, chaotycznie trawiły sytuację, w jakiej się znalazła. Analizowała. Szukała odpowiedzi. Dlaczego? Co tutaj robił? Czego chciał?
Przeciągała sekundy w wieczność, trwając sztywno w tej samej, niezmiennej pozycji, jakby członki zdrętwiały jej od ciągłego bezruchu.
-...insyn.-dokończyła dobitnie, wyraźnie akcentując wyraz, gdy skręcała szyję, by się w końcu obejrzeć. Wir gwałtowności powrócił, jakby wyrwany ze snu. Nieco opóźniony, ale absolutnie nie zaspany - jakby zbierała siły do odpowiedniej emocji. Kąciki ust uniosły się w automatycznym wyrazie pełnym kpiny.
Z głośnym hukiem zatrzasnęła tom, przerywając mu rozrywkę czytania osobistych myśli. Kategorycznie, zdecydowanie, by nie miał jakichkolwiek wątpliwości.
-Bez wątpienia nie mogłam ci pozostać obojętna, więc nieuniknione w końcu nastąpiło.-zbyt kwaśno jak na okazanie tryumfu, że jednak zaintrygowała go na tyle, by się do niej pofatygował. Niezadowolenie ze zrobienia jej niespodzianki jednak przeważało. Wolała mieć kontrolę i trzymać rękę na pulsie. Odczyta to prawidłowo?
Odłożyła dziennik, kryjąc go pod siedzeniem, w niskich kępkach trawy, nie mając pod ręką stolika, który mógłby jej posłużyć za tymczasową przechowalnię tego przedmiotu. Poprawiła koc, ściągając nogi z pniaka, by wolno wstać i skonfrontować się z intruzem.
-Powinnam zapytać o cel twojej wizyty?-przekręciła głowę na bok, by potem spojrzeć za niego, na otwarte drzwi.-Rozumiem, że po naszym ostatnim spotkaniu odniosłeś wrażenie, że jesteś przeze mnie mile widziany w moim domu?-zapytała, unosząc lekko brew, kiedy prześledziła w głowie jego drogę aż tutaj. Ton był jednak zbyt opanowany jak na pretensje o pogwałcenie jej prywatności.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Teatralne zamknięcie dziennika pełnego prywatnych zapisków prawie zrobiło na nim wrażenie. Spojrzał na niego, jak na źródło niewygłoszonej reprymendy. W samym trzasku kryło się wiele obraźliwych obelg lecących w jego stronę. Zdecydowanie naruszył jej prywatność, bezczelnie wczytał się w prywatne notatki i wcale nie czuł się niczemu winny. Uniósł na nią spojrzenie, siląc się na okazanie skruchy, ale jedynym na co go było stać to subtelne uniesienie kącików ust w delikatnym, sardonicznym uśmiechu.
— O mnie też tam coś pisałaś? — spytał, ryzykując wyśmianiem, bo jego druga koncepcja zakładała, że to nie pamiętnik samotnej nastolatki, a książka kucharska pełna pikantnych przepisów i upustów frustracji po nieudanych daniach — w końcu na kucharkę i panią domu nie wyglądała. A przynajmniej o tym świadczyła nieco podniszczona okładka dziennika i wyginające się zapisane kartki, które musiały w swoim życiu wchłonąć sporo wilgoci. W chwili gdy go odkładała dopatrzył się również kilku kleksów na pergaminie i zagiętych rogów, więc było duże prawdopodobieństwo, że pomiędzy pieczenią wołową w sosie, a karkówką z ziemniakami kryła swoje najgłębsze sekrety.
Pokręcił głową na jej słowa, słysząc w jej tonie chęć przeproszenia go za swoje niegrzeczne zachowanie. Był bliski temu by powiedzieć, że napiłby się herbaty, ale stwierdził, że da jej szansę na zreflektowanie się i odpowiednie przyjęcie gościa. Nawet jeśli był niezapowiedziany. I nieproszony. I choć wątpił w jej kulturę osobistą, łudził się, że nie poszczuje go kotem. W końcu jego przybycie było odpowiedzią na jej luźną propozycję dotyczącą przełamania nudnego wieczoru kolejną, wspólnie wypitą lampką wina. Pamiętała, prawda?
— Rzeczywiście— mruknął pod nosem, spoglądając na puszącego się kota. Nie wyglądał na takiego, który miał ochotę się głaskać, ale Mulciber też nie należał do osób szczególnie lubiących głaskać kogokolwiek. Uznał więc, że przez krótki kontakt wzrokowy osiągneli kompromis na tej płaszczyźnie.— Nie mogłem przestać o tobie myśleć, strasznie zamotałaś mi w głowie i mam ogromną nadzieję, że czujesz się winna, bo zrujnowałaś biednemu człowiekowi życie. Nigdy się z tego nie otrząsnę— wypowiedział markotnie na jednym wdechu, rozglądając się po ogrodzie. Nie skupiał się na wypowiadanych słowach, które niemalże automatycznie wypływały z jego ust. Śledził wzrokiem ogrodzenie i sąsiedztwo, póki nie skończył mówić i nie ruszył się z miejsca, czyniąc krok w jej stronę. Minął ją jednak i usiadł na pniaku pod drzewem, opierając się o nie plecami, po czym rozciągnął koc, którym się przykrywała chwilę wcześniej. Był wciąż ciepły, ale ku jego rozczarowaniu bardziej pachniał kotem niż ją. Otulił nim kolana, układając się wygodniej — tak, aby szata wierzchnia regularnie się rozłożyła i nigdzie się nie gniotła. — Proszę, jak w domu.
Spojrzał na nią, w końcu poszerzając swój uśmiech i czyniąc go pewnie tym samym irytującym wyrazem twarzy, którym tak chętnie obdarzał ją w kasynie. W końcu był gotowy do rozmowy. Teraz wystarczyła tylko gorąca herbata z rumem (lub wolałby sam rum) i mogli miło spędzić resztę wieczoru.
— W obecnej sytuacji takie wrażenie byłoby zapewne mylne, ale z tego co pamiętam sama mnie zaprosiłaś, pomimo iż odmówiłem, twierdząc, że jest zbyt późno, a twoje sąsiadki nie skończą plotkować— odpowiedział, przechylając głowę, jak złośliwy dzieciak. — Na przeciwko ciebie mieszka czarownica, która przez trzy godziny dziennie tkwi w oknie z dwoma z pięciu kotów, jakie trzyma w domu. Udaje, że podlewa kwiatki, ale dwa lata temu zwiędły i poza samosiejnymi chwastami w doniczkach nie ma nic. Pani Carter, która mieszka po prawej stronie codziennie wieczorem wypatruje swojego męża pijaka, który zapuszcza się do portowej meliny z kolegami, trwoniąc jej rodzinną biżuterię podczas gry w karty. A po twojej lewej stronie...— zawahał się i zmarszczył brwi, uzmyslawiając sobie nagle coś potwornego. Jego usta pozostały rozchylone, oczy wpatrone w jeden punkt. — Nie mam pojęcia, kto tam mieszka — mruknął bardziej do siebie niż do niej, zupełnie wypadając z kroczonej ścieżki. Po chwili znów na nią spojrzał z uśmiechem. Był ciekaw czy pamięta drogę do domu, gdy zaoferował jej swoje ramię, by nie łamiąc nóg na brukowanym chodniku dotarła bezpiecznie do siebie. Wypiła wtedy zbyt dużo wina, zresztą on również nie był najtrzeźwiejszy. Opowiadała zbereźne dowcipy, a on głupio się z nich śmiał, chociaż zwykle tego nie robi. Dlatego dziś nie będą żartować.
— O mnie też tam coś pisałaś? — spytał, ryzykując wyśmianiem, bo jego druga koncepcja zakładała, że to nie pamiętnik samotnej nastolatki, a książka kucharska pełna pikantnych przepisów i upustów frustracji po nieudanych daniach — w końcu na kucharkę i panią domu nie wyglądała. A przynajmniej o tym świadczyła nieco podniszczona okładka dziennika i wyginające się zapisane kartki, które musiały w swoim życiu wchłonąć sporo wilgoci. W chwili gdy go odkładała dopatrzył się również kilku kleksów na pergaminie i zagiętych rogów, więc było duże prawdopodobieństwo, że pomiędzy pieczenią wołową w sosie, a karkówką z ziemniakami kryła swoje najgłębsze sekrety.
Pokręcił głową na jej słowa, słysząc w jej tonie chęć przeproszenia go za swoje niegrzeczne zachowanie. Był bliski temu by powiedzieć, że napiłby się herbaty, ale stwierdził, że da jej szansę na zreflektowanie się i odpowiednie przyjęcie gościa. Nawet jeśli był niezapowiedziany. I nieproszony. I choć wątpił w jej kulturę osobistą, łudził się, że nie poszczuje go kotem. W końcu jego przybycie było odpowiedzią na jej luźną propozycję dotyczącą przełamania nudnego wieczoru kolejną, wspólnie wypitą lampką wina. Pamiętała, prawda?
— Rzeczywiście— mruknął pod nosem, spoglądając na puszącego się kota. Nie wyglądał na takiego, który miał ochotę się głaskać, ale Mulciber też nie należał do osób szczególnie lubiących głaskać kogokolwiek. Uznał więc, że przez krótki kontakt wzrokowy osiągneli kompromis na tej płaszczyźnie.— Nie mogłem przestać o tobie myśleć, strasznie zamotałaś mi w głowie i mam ogromną nadzieję, że czujesz się winna, bo zrujnowałaś biednemu człowiekowi życie. Nigdy się z tego nie otrząsnę— wypowiedział markotnie na jednym wdechu, rozglądając się po ogrodzie. Nie skupiał się na wypowiadanych słowach, które niemalże automatycznie wypływały z jego ust. Śledził wzrokiem ogrodzenie i sąsiedztwo, póki nie skończył mówić i nie ruszył się z miejsca, czyniąc krok w jej stronę. Minął ją jednak i usiadł na pniaku pod drzewem, opierając się o nie plecami, po czym rozciągnął koc, którym się przykrywała chwilę wcześniej. Był wciąż ciepły, ale ku jego rozczarowaniu bardziej pachniał kotem niż ją. Otulił nim kolana, układając się wygodniej — tak, aby szata wierzchnia regularnie się rozłożyła i nigdzie się nie gniotła. — Proszę, jak w domu.
Spojrzał na nią, w końcu poszerzając swój uśmiech i czyniąc go pewnie tym samym irytującym wyrazem twarzy, którym tak chętnie obdarzał ją w kasynie. W końcu był gotowy do rozmowy. Teraz wystarczyła tylko gorąca herbata z rumem (lub wolałby sam rum) i mogli miło spędzić resztę wieczoru.
— W obecnej sytuacji takie wrażenie byłoby zapewne mylne, ale z tego co pamiętam sama mnie zaprosiłaś, pomimo iż odmówiłem, twierdząc, że jest zbyt późno, a twoje sąsiadki nie skończą plotkować— odpowiedział, przechylając głowę, jak złośliwy dzieciak. — Na przeciwko ciebie mieszka czarownica, która przez trzy godziny dziennie tkwi w oknie z dwoma z pięciu kotów, jakie trzyma w domu. Udaje, że podlewa kwiatki, ale dwa lata temu zwiędły i poza samosiejnymi chwastami w doniczkach nie ma nic. Pani Carter, która mieszka po prawej stronie codziennie wieczorem wypatruje swojego męża pijaka, który zapuszcza się do portowej meliny z kolegami, trwoniąc jej rodzinną biżuterię podczas gry w karty. A po twojej lewej stronie...— zawahał się i zmarszczył brwi, uzmyslawiając sobie nagle coś potwornego. Jego usta pozostały rozchylone, oczy wpatrone w jeden punkt. — Nie mam pojęcia, kto tam mieszka — mruknął bardziej do siebie niż do niej, zupełnie wypadając z kroczonej ścieżki. Po chwili znów na nią spojrzał z uśmiechem. Był ciekaw czy pamięta drogę do domu, gdy zaoferował jej swoje ramię, by nie łamiąc nóg na brukowanym chodniku dotarła bezpiecznie do siebie. Wypiła wtedy zbyt dużo wina, zresztą on również nie był najtrzeźwiejszy. Opowiadała zbereźne dowcipy, a on głupio się z nich śmiał, chociaż zwykle tego nie robi. Dlatego dziś nie będą żartować.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zrobił to wszystko, a nawet wiele więcej, bo Selina nie mogła dać ujścia swojej frustracji z związku z tymi wszystkimi powodami, bo zwyczajnie zostałaby zignorowana. I nawet jeśli poza furiatki była jej drugą skórą, to jednak o wiele lepiej czuła się w blasku czyjejś uwagi aniżeli zanurzona w obojętności. Musiała więc wstrzymać swoje nerwy i zadowolić się tylko grymasem niezadowolenia.
-We wszystkim można znaleźć inspirację. Może kiedyś napiszę komedię o każdym napotkanym przeze mnie mężczyźnie i to...-popukała w okładkę.-...będzie źródłem wielu wybitnych żartów sytuacyjnych i postaciowych.-dokończyła, uśmiechając się uroczo, dając mu taką pokrętną odpowiedź. Czy wspominała kiedykolwiek, że zawsze chciała zostać pisarką i w ten sposób pielęgnowała swoje dziecięce marzenie? Nawet w niej przetrwały naiwne pierwiastki, ale zbyt butnie do tego podchodziła, by dać się przez nie zawstydzić. Nie czuła potrzeby się tłumaczyć ze skrzętnie spisywanych myśli - podobno forma pisana pomagała wszystko uporządkować. Chaos drobnego druku jednak wcale nie rozjaśniał tego w jej głowie. Wypisane słowa były dla niej ciągle tak samo zagadkowe jak te, które brzmiały w jej uszach, gdy wspomnienia do niej wracały. Miała w sobie coś melancholijnego, że mimo wszystko znajdywało to ujście na papierze.
Kultura osobista była przeterminowana. Kompletnie zbędna. Kurtuazja śmierdziała tak odpychającym fałszem, że Lovegood momentalnie dostawała odruchów wymiotnych, jakby jeszcze nieprzyzwyczajona do podobnej sztuczności świata. Gdyby żyła kilkadziesiąt lat później, zapewne dławiłaby się na każdym kroku. Przyglądała mu się uważnie. Co prawda przypominała sobie, że pozwoliła sobie na długi spacer u boku tego mężczyzny, a jej nogi, jakkolwiek nie byłyby przyzwyczajone do morderczych treningów, uginały się w końcu pod całym wieczorem przyjmowania wstrząsów przy każdym kroku, kiedy stopa wygięta była pod nienaturalnym kątem. Ich (jej? a może jego?) próby przetransmutowania szpilki w płaską podeszwę ostatecznie zakończyły się efektem bosego przemieszczania się do domu - aportowanie się po tylu lampkach drogiego alkoholu prawdopodobnie mogłoby się zakończyć większym nieszczęściem. Bez wątpienia przyznała podczas ich ostatniego spotkania - dosyć niechętnie - że tamten wieczór nie należał do najbardziej nieudanych, ale przecież jej prowokujące sugestie, które rzucała przez cały czas przy pożegnaniu brzmiącym "do zobaczenia przy innej okazji" nie tłumaczyły się wcale tak dosłownie na: "przyjdź do mnie na lampkę wina, mam jeszcze coś z kolekcji Parkinsonów". Choć... czy nie wymieniali się czasem swoimi preferencjami? Czy po raz kolejny powiedziała coś tak lekkomyślnie, wtykając kolejną zadrę w serce, kiedy nieumyślnie wspomniała pośrednio drogiego jej Alfreda? Nie zwierzałaby się Ramseyowi z żałoby ani autorze tak drogich prezentów, ale mimo wszystko pozwoliła językowi na zbyt wiele swobody.
Rozciągnęła usta w uśmiechu - jakby każdy milimetr był pokonywany z ogromną premedytacją. Odrzuciła myśli o charakterze i powodzie jego wizyty, perfekcyjnie wyczuwając ironię czającą się w słowach, które wypowiedziane były tak od niechcenia. Parsknęła śmiechem, jakby w jego boczeniu się odnajdując swoją rozrywkę. Niezbyt klasowe posunięcie, Mulciber. Można było się po tobie spodziewać więcej. Mimo wszystko.
-Ja nigdy nie jestem winna.-zauważyła spokojnie, pozwalając mięśniom na zrezygnowanie z wyuczonych ruchów i w końcu zezwoliła im na lekkość. Rozluźniła się, gdy napięcie gdzieś umknęło. Czego się obawiała, że zesztywniała aż tak bardzo na ten krótki moment? Mimo wszystko wzrok go nie opuszczał na krok, śledząc uważnie poczynania. On za to nie miał żadnego problemu z rozgoszczeniem się w jej mini-Utopii, dodatkowo zagrabiając jej źródło ciepła. Z wielkim trudem powstrzymała się od wyrwania mu koca z uścisku, ograniczając się od założenia rąk na biodrach i rzucenia mu wyczekującego spojrzenia.-Co ty wyrabiasz najlepszego?-zapytała, ni to zniecierpliwiona ni to rozbawiona.
Nie była pewna czego się spodziewać, choć bez wątpienia siedzący przed nią mężczyzna miał już jakiś plan w głowie.
-I postanowiłeś przełożyć to na dzisiaj?-upewniła się, gdy jej brwi zawędrowały wyżej. Mimo wszystko była jeszcze zbyt zaintrygowana, by go napaść, i zbyt zszokowana, by oddać się z ufnością irytacji. Był bezpieczny. Na razie.-Chcesz mi powiedzieć, że obchodziły mnie wtedy moje sąsiadki?-zapytała jeszcze, wybuchając śmiechem.
Powoli układała to sobie w głowie, kręcąc ją z niedowierzaniem.
-Zaczynam myśleć, że jednak faktycznie jesteś w domu, bo nie mam pojęcia o czym ty do mnie mówisz.-skomentowała w końcu, by zasłonić usta, które nosiły na sobie śmiech.-Wiesz o moim otoczeniu więcej niż ja.-spoważniała, łapiąc jego spojrzenie.-Często tutaj przychodzisz?-utrzymała surowy wyraz twarzy, mrużąc lekko oczy, jakby oceniała czy zaraz nie skłamie.
Cała jego poza była tak teatralna i przerysowana, że obudziło się w niej coś na rodzaj wdzięczności i docenienia. Zazwyczaj to ona grała w ten sposób. Może dlatego spojrzała na niego nieco życzliwiej, przysiadając na pniu, o który wcześniej opierała nogi. Założyła nogę na nogę, wyciągając tułów do przodu, by z prostymi plecami oprzeć łokieć na kolanie, a na dłoni podeprzeć brodę. W jej oczach igrały drobne iskierki.
-Mam wrażenie, że alkohol powinien plamić każde z naszych widzeń, Mulciber. Strach przerwać tradycję - co tym razem wyniknie z naszego spotkania?-wplotła w głos obawę, ciągle nie narzucając ze swojej strony zbyt wiele, jakby testując czy nie przygasi czegoś, czym on chciał poprowadzić tą rozmowę. Była ciekawa. Dała mu szansę. Niech ją zainteresuje.
Ruchem różdżki i prostą inkantacją przywołała brzękające szkło. Zignorowała dreszcz zimna, dobrze wiedząc, że za chwilę się rozgrzeje, gdy tylko po gardle rozleje się ostra ciecz.
-We wszystkim można znaleźć inspirację. Może kiedyś napiszę komedię o każdym napotkanym przeze mnie mężczyźnie i to...-popukała w okładkę.-...będzie źródłem wielu wybitnych żartów sytuacyjnych i postaciowych.-dokończyła, uśmiechając się uroczo, dając mu taką pokrętną odpowiedź. Czy wspominała kiedykolwiek, że zawsze chciała zostać pisarką i w ten sposób pielęgnowała swoje dziecięce marzenie? Nawet w niej przetrwały naiwne pierwiastki, ale zbyt butnie do tego podchodziła, by dać się przez nie zawstydzić. Nie czuła potrzeby się tłumaczyć ze skrzętnie spisywanych myśli - podobno forma pisana pomagała wszystko uporządkować. Chaos drobnego druku jednak wcale nie rozjaśniał tego w jej głowie. Wypisane słowa były dla niej ciągle tak samo zagadkowe jak te, które brzmiały w jej uszach, gdy wspomnienia do niej wracały. Miała w sobie coś melancholijnego, że mimo wszystko znajdywało to ujście na papierze.
Kultura osobista była przeterminowana. Kompletnie zbędna. Kurtuazja śmierdziała tak odpychającym fałszem, że Lovegood momentalnie dostawała odruchów wymiotnych, jakby jeszcze nieprzyzwyczajona do podobnej sztuczności świata. Gdyby żyła kilkadziesiąt lat później, zapewne dławiłaby się na każdym kroku. Przyglądała mu się uważnie. Co prawda przypominała sobie, że pozwoliła sobie na długi spacer u boku tego mężczyzny, a jej nogi, jakkolwiek nie byłyby przyzwyczajone do morderczych treningów, uginały się w końcu pod całym wieczorem przyjmowania wstrząsów przy każdym kroku, kiedy stopa wygięta była pod nienaturalnym kątem. Ich (jej? a może jego?) próby przetransmutowania szpilki w płaską podeszwę ostatecznie zakończyły się efektem bosego przemieszczania się do domu - aportowanie się po tylu lampkach drogiego alkoholu prawdopodobnie mogłoby się zakończyć większym nieszczęściem. Bez wątpienia przyznała podczas ich ostatniego spotkania - dosyć niechętnie - że tamten wieczór nie należał do najbardziej nieudanych, ale przecież jej prowokujące sugestie, które rzucała przez cały czas przy pożegnaniu brzmiącym "do zobaczenia przy innej okazji" nie tłumaczyły się wcale tak dosłownie na: "przyjdź do mnie na lampkę wina, mam jeszcze coś z kolekcji Parkinsonów". Choć... czy nie wymieniali się czasem swoimi preferencjami? Czy po raz kolejny powiedziała coś tak lekkomyślnie, wtykając kolejną zadrę w serce, kiedy nieumyślnie wspomniała pośrednio drogiego jej Alfreda? Nie zwierzałaby się Ramseyowi z żałoby ani autorze tak drogich prezentów, ale mimo wszystko pozwoliła językowi na zbyt wiele swobody.
Rozciągnęła usta w uśmiechu - jakby każdy milimetr był pokonywany z ogromną premedytacją. Odrzuciła myśli o charakterze i powodzie jego wizyty, perfekcyjnie wyczuwając ironię czającą się w słowach, które wypowiedziane były tak od niechcenia. Parsknęła śmiechem, jakby w jego boczeniu się odnajdując swoją rozrywkę. Niezbyt klasowe posunięcie, Mulciber. Można było się po tobie spodziewać więcej. Mimo wszystko.
-Ja nigdy nie jestem winna.-zauważyła spokojnie, pozwalając mięśniom na zrezygnowanie z wyuczonych ruchów i w końcu zezwoliła im na lekkość. Rozluźniła się, gdy napięcie gdzieś umknęło. Czego się obawiała, że zesztywniała aż tak bardzo na ten krótki moment? Mimo wszystko wzrok go nie opuszczał na krok, śledząc uważnie poczynania. On za to nie miał żadnego problemu z rozgoszczeniem się w jej mini-Utopii, dodatkowo zagrabiając jej źródło ciepła. Z wielkim trudem powstrzymała się od wyrwania mu koca z uścisku, ograniczając się od założenia rąk na biodrach i rzucenia mu wyczekującego spojrzenia.-Co ty wyrabiasz najlepszego?-zapytała, ni to zniecierpliwiona ni to rozbawiona.
Nie była pewna czego się spodziewać, choć bez wątpienia siedzący przed nią mężczyzna miał już jakiś plan w głowie.
-I postanowiłeś przełożyć to na dzisiaj?-upewniła się, gdy jej brwi zawędrowały wyżej. Mimo wszystko była jeszcze zbyt zaintrygowana, by go napaść, i zbyt zszokowana, by oddać się z ufnością irytacji. Był bezpieczny. Na razie.-Chcesz mi powiedzieć, że obchodziły mnie wtedy moje sąsiadki?-zapytała jeszcze, wybuchając śmiechem.
Powoli układała to sobie w głowie, kręcąc ją z niedowierzaniem.
-Zaczynam myśleć, że jednak faktycznie jesteś w domu, bo nie mam pojęcia o czym ty do mnie mówisz.-skomentowała w końcu, by zasłonić usta, które nosiły na sobie śmiech.-Wiesz o moim otoczeniu więcej niż ja.-spoważniała, łapiąc jego spojrzenie.-Często tutaj przychodzisz?-utrzymała surowy wyraz twarzy, mrużąc lekko oczy, jakby oceniała czy zaraz nie skłamie.
Cała jego poza była tak teatralna i przerysowana, że obudziło się w niej coś na rodzaj wdzięczności i docenienia. Zazwyczaj to ona grała w ten sposób. Może dlatego spojrzała na niego nieco życzliwiej, przysiadając na pniu, o który wcześniej opierała nogi. Założyła nogę na nogę, wyciągając tułów do przodu, by z prostymi plecami oprzeć łokieć na kolanie, a na dłoni podeprzeć brodę. W jej oczach igrały drobne iskierki.
-Mam wrażenie, że alkohol powinien plamić każde z naszych widzeń, Mulciber. Strach przerwać tradycję - co tym razem wyniknie z naszego spotkania?-wplotła w głos obawę, ciągle nie narzucając ze swojej strony zbyt wiele, jakby testując czy nie przygasi czegoś, czym on chciał poprowadzić tą rozmowę. Była ciekawa. Dała mu szansę. Niech ją zainteresuje.
Ruchem różdżki i prostą inkantacją przywołała brzękające szkło. Zignorowała dreszcz zimna, dobrze wiedząc, że za chwilę się rozgrzeje, gdy tylko po gardle rozleje się ostra ciecz.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wciąż to samo. Wiecznie tak samo brzmiąca nuta, jakby instrument, na którym grała swą pieśń był wadliwy. Zamiast przyjemnych dźwięków z jej ust — już nie tak krwistych, jak wtedy — wypływały chrapliwe głoski, które całkowicie psuły aktualną melodię. Nigdy nie był fanem opery, lecz kiedy jej słuchał miał wrażenie, że fałsz jest tak absurdalnie duży, że nawet on nie był w stanie tego słuchać. Powstrzymał cisnący się na usta grymas, a zamiast niego ściągnął ku sobie brwi, które na skórze pomiędzy nimi utworzyły pionową bruzdę.
— Czy udowadnianie, że mężczyźni nie są lepsi, silniejsi i inteligentniejsi od kobiet stanowi całą istotę twojego funkcjonowania?— spytał w końcu, przyglądając jej się z teatralnym zastanowieniem, wyrażonym poprzez ugiętą rękę w łokciu i przystawiony palec do brody.
Nienawidziła mężczyzn i okazywała to na każdym kroku. Nie dało się tego nie zauważyć, przeczyć, nie skomentować. Prowokowała każdego osobnika do reakcji, zmuszając do ataku na jej osobę, czym mogła po chwili udowodnić, że są słabi i podatni na manipulacje. Innych zmuszała do obrony poświadczając to samo. I wszystko toczyło się kołem, nieustannie potwierdzając jej teorię wielkich mężczyzn, których przewyższa sprytem, inteligencją i siłą. Nie tą fizyczną, lecz psychiczną.
— Musiałaś w przeszłości doznać wielkiego zawodu ze strony mężczyzny — stwierdził w końcu, wypowiadając na głos niezbyt odkrywczą teorię. Każdy głupiec zauważyłby z czym wiąże się jej postawa. — Wielka miłość, zbrukane zaufanie, czy utracona wiara?— W tonie jego głosu pojawiła się nonszalancja, bo nie walczył o prawdę na jej temat, choć intrygowała go z czysto ludzkiego powodu. Była nieokiełznaną wojowniczką z bronią zadającą ciosy i tarczą w ręku. Osłaniała się nią, powstrzymując działania innych... — Samotna, waleczna, niezależna. Z pewnością odpierasz nie tylko ataki mężczyzn, ale również ich zaloty. Nawet jeśli udajesz, że cię interesują, czerpiesz satysfakcję z zemsty...? — Zgadywał. Nie znał jej, ale głośno myślał na podstawie zebranych o niej informacji. Tych, które udało mu się wyciągnąć, a także tych, które nieświadomie sama przekazała mu na tacy. — Lubisz im udowadniać, że jesteś ponad tym wszystkim? — Była interesującym obiektem badań dla każdego, kto z przyjemnością poznawał ludzką naturę. I jej, Seliny Lovegood uczył się powoli na pamięć, dostrzegając w jej nieprzewidywalności pewną przewidywalność. Powtarzała schematy, wyłamując się z innych.
Zamyślił się na moment, nie kryjąc czegoś na wzór smutku zmieszanego z rozczarowaniem. Złożył dłonie ze sobą z palcami wyprostowanymi, a te wskazujące przyłożył do ust, głęboko się zastanawiając. Musiała być bardzo samotna i nieszczęśliwa, zamknięta w najwyższej komnacie własnej wieży, którą strzegł wyhodowany przez nią sama smok. Chwytająca ulotne szczęście i ciesząca się nim jak swoim własnym, ale to nie mogło jej wystarczyć, nawet jeśli udawała, że jest inaczej. Nie mogła wiecznie karmić się szczęściem innych. W końcu umrze z głodu, a wtedy będzie zbyt późno. Stanie się starą, zgorzkniałą wiedźmą. O ile już nią nie była.
— Ja... — zaczął, w odpowiedzi na jej pytanie i uniósł w końcu na nią wzrok. — Jestem twoim rycerzem na białym koniu. Wybawicielem— mruknął bez przekonania, lecz uśmiechnął się kpiąco. Kłamał. Tak naprawdę przez cały ten czas czytał ją i zapisywał w pamięci notatki na jej temat. To wszystko z powodu kaprysu. Notował jej silne i słabe strony, nie porównując jej — zestawiając ją z innymi motywami, które do tej pory poznał.
Mogła go mieć nawet za błazna. Nie dbał o to zupełnie. Gdyby szalał z powodu uzyskanej wśród innych opinii już dawno postradałby zmysłu. W przeciwieństwie do niej nigdy nie chciał stanąć w blasku reflektorów i wolał, gdy oczy nie zwracały się ku niemu. Stał w ciemności, obserwując innych, poznając ich i zapamiętując. Podobnie było z Seliną. Odznaczała się na tle znanych mu kobiet i była w jakiś dziwny sposób wyjątkowa. Karmiła wszystkich powierzchownością, ale podejrzewał, że pod tą grubą smoczą skórą kryje się puch, który uparcie chroni, by nie wyleciał w świat. Wtedy zostanie z niczym. Z pustką. A on właśnie zechciał dorwać się do tego puchu.
— Miałem wolną chwilę. — Wzruszył ramionami. — A kiedy ja mam wolną chwilę Ci, których odwiedzam też mają wolną chwilę, dopóki się nie zjawię. — Rzadko kiedy brał pod uwagę zdanie innych, a także ich czas. Potrafił być grzeczny, elegancki i czarujący, gdy chciał, a przez resztę czasu nie dbał o zwyczaje i postawione granice. Tak jak tego popołudnia, zbliżającego się nieuchronnie wieczoru wtargnął do jej domu bez uprzedniej zapowiedzi i zaproszenia. Co więcej, wciąż nie miał sobie nic do zarzucenia. — Jestem tu pierwszy... nie, drugi raz— powiedział, nie zadając sobie już trudu, by wyjaśnić jej, że nie ma pojęcia kim są jej sąsiedzi, a całą historyjkę zmyślił. Dzięki niej, zgodnie z planem, dowiedział się przynajmniej, że nie przykłada żadnej wagi do ludzi mieszkających wokół, do ich zdania. Mógłby ją zabić w każdej chwili, a nikt dookoła nie zauważyłby jej zniknięcia, bo przecież nie utrzymywała z nimi żadnych relacji. Mógłby zacisnąć ręce na jej szyi, lub w sposób bardziej wyrachowany rzucić klątwę cruciatusa, a nikt by nie zareagował. Nie obchodzą jej opinie nieistotnych, przypadkowych ludzi, choć mimo wszystko kocha błyszczeć i skupiać na sobie uwagę. Zatem chodzi o konkretne osoby, cele, ludzi ważnych, istotnych, potencjalnie intrygujących. Może kiedyś chodziło o jedną osobę, która najzwyczajniej w świecie tego nie zauważyła?
— No proszę, od razu lepiej. Zaczynam dostrzegać w tobie prawdziwą panią domu — skomplementował ją, doskonale wiedząc, że ona uzna to za obelgę. Wziął do ręki butelkę (wina? ognistej? rumu?) i rozlał do szkła, które wraz z nią przywołała. Podając jej kieliszek dostrzegł gęsią skórkę przy włosach na jej karku. Uniósł wzrok na jej oczy i uśmiechnął się lekko. — Ten koc jest na tyle duży, że ogrzeje nas oboje — zauważył prowokująco. Jemu tak naprawdę wcale nie było zimno. Miał na sobie płaszcz, do tego rzadko marzł, a może nigdy nie odczuwał chłodu? Temperatura jego ciała zawsze była wyższa niż powinna, niczym w gorączce, która nie była objawem żadnej z chorób. Sam ogrzałby ją bez koca, lecz tego oczywiście nie zamierzał.
— Czy udowadnianie, że mężczyźni nie są lepsi, silniejsi i inteligentniejsi od kobiet stanowi całą istotę twojego funkcjonowania?— spytał w końcu, przyglądając jej się z teatralnym zastanowieniem, wyrażonym poprzez ugiętą rękę w łokciu i przystawiony palec do brody.
Nienawidziła mężczyzn i okazywała to na każdym kroku. Nie dało się tego nie zauważyć, przeczyć, nie skomentować. Prowokowała każdego osobnika do reakcji, zmuszając do ataku na jej osobę, czym mogła po chwili udowodnić, że są słabi i podatni na manipulacje. Innych zmuszała do obrony poświadczając to samo. I wszystko toczyło się kołem, nieustannie potwierdzając jej teorię wielkich mężczyzn, których przewyższa sprytem, inteligencją i siłą. Nie tą fizyczną, lecz psychiczną.
— Musiałaś w przeszłości doznać wielkiego zawodu ze strony mężczyzny — stwierdził w końcu, wypowiadając na głos niezbyt odkrywczą teorię. Każdy głupiec zauważyłby z czym wiąże się jej postawa. — Wielka miłość, zbrukane zaufanie, czy utracona wiara?— W tonie jego głosu pojawiła się nonszalancja, bo nie walczył o prawdę na jej temat, choć intrygowała go z czysto ludzkiego powodu. Była nieokiełznaną wojowniczką z bronią zadającą ciosy i tarczą w ręku. Osłaniała się nią, powstrzymując działania innych... — Samotna, waleczna, niezależna. Z pewnością odpierasz nie tylko ataki mężczyzn, ale również ich zaloty. Nawet jeśli udajesz, że cię interesują, czerpiesz satysfakcję z zemsty...? — Zgadywał. Nie znał jej, ale głośno myślał na podstawie zebranych o niej informacji. Tych, które udało mu się wyciągnąć, a także tych, które nieświadomie sama przekazała mu na tacy. — Lubisz im udowadniać, że jesteś ponad tym wszystkim? — Była interesującym obiektem badań dla każdego, kto z przyjemnością poznawał ludzką naturę. I jej, Seliny Lovegood uczył się powoli na pamięć, dostrzegając w jej nieprzewidywalności pewną przewidywalność. Powtarzała schematy, wyłamując się z innych.
Zamyślił się na moment, nie kryjąc czegoś na wzór smutku zmieszanego z rozczarowaniem. Złożył dłonie ze sobą z palcami wyprostowanymi, a te wskazujące przyłożył do ust, głęboko się zastanawiając. Musiała być bardzo samotna i nieszczęśliwa, zamknięta w najwyższej komnacie własnej wieży, którą strzegł wyhodowany przez nią sama smok. Chwytająca ulotne szczęście i ciesząca się nim jak swoim własnym, ale to nie mogło jej wystarczyć, nawet jeśli udawała, że jest inaczej. Nie mogła wiecznie karmić się szczęściem innych. W końcu umrze z głodu, a wtedy będzie zbyt późno. Stanie się starą, zgorzkniałą wiedźmą. O ile już nią nie była.
— Ja... — zaczął, w odpowiedzi na jej pytanie i uniósł w końcu na nią wzrok. — Jestem twoim rycerzem na białym koniu. Wybawicielem— mruknął bez przekonania, lecz uśmiechnął się kpiąco. Kłamał. Tak naprawdę przez cały ten czas czytał ją i zapisywał w pamięci notatki na jej temat. To wszystko z powodu kaprysu. Notował jej silne i słabe strony, nie porównując jej — zestawiając ją z innymi motywami, które do tej pory poznał.
Mogła go mieć nawet za błazna. Nie dbał o to zupełnie. Gdyby szalał z powodu uzyskanej wśród innych opinii już dawno postradałby zmysłu. W przeciwieństwie do niej nigdy nie chciał stanąć w blasku reflektorów i wolał, gdy oczy nie zwracały się ku niemu. Stał w ciemności, obserwując innych, poznając ich i zapamiętując. Podobnie było z Seliną. Odznaczała się na tle znanych mu kobiet i była w jakiś dziwny sposób wyjątkowa. Karmiła wszystkich powierzchownością, ale podejrzewał, że pod tą grubą smoczą skórą kryje się puch, który uparcie chroni, by nie wyleciał w świat. Wtedy zostanie z niczym. Z pustką. A on właśnie zechciał dorwać się do tego puchu.
— Miałem wolną chwilę. — Wzruszył ramionami. — A kiedy ja mam wolną chwilę Ci, których odwiedzam też mają wolną chwilę, dopóki się nie zjawię. — Rzadko kiedy brał pod uwagę zdanie innych, a także ich czas. Potrafił być grzeczny, elegancki i czarujący, gdy chciał, a przez resztę czasu nie dbał o zwyczaje i postawione granice. Tak jak tego popołudnia, zbliżającego się nieuchronnie wieczoru wtargnął do jej domu bez uprzedniej zapowiedzi i zaproszenia. Co więcej, wciąż nie miał sobie nic do zarzucenia. — Jestem tu pierwszy... nie, drugi raz— powiedział, nie zadając sobie już trudu, by wyjaśnić jej, że nie ma pojęcia kim są jej sąsiedzi, a całą historyjkę zmyślił. Dzięki niej, zgodnie z planem, dowiedział się przynajmniej, że nie przykłada żadnej wagi do ludzi mieszkających wokół, do ich zdania. Mógłby ją zabić w każdej chwili, a nikt dookoła nie zauważyłby jej zniknięcia, bo przecież nie utrzymywała z nimi żadnych relacji. Mógłby zacisnąć ręce na jej szyi, lub w sposób bardziej wyrachowany rzucić klątwę cruciatusa, a nikt by nie zareagował. Nie obchodzą jej opinie nieistotnych, przypadkowych ludzi, choć mimo wszystko kocha błyszczeć i skupiać na sobie uwagę. Zatem chodzi o konkretne osoby, cele, ludzi ważnych, istotnych, potencjalnie intrygujących. Może kiedyś chodziło o jedną osobę, która najzwyczajniej w świecie tego nie zauważyła?
— No proszę, od razu lepiej. Zaczynam dostrzegać w tobie prawdziwą panią domu — skomplementował ją, doskonale wiedząc, że ona uzna to za obelgę. Wziął do ręki butelkę (wina? ognistej? rumu?) i rozlał do szkła, które wraz z nią przywołała. Podając jej kieliszek dostrzegł gęsią skórkę przy włosach na jej karku. Uniósł wzrok na jej oczy i uśmiechnął się lekko. — Ten koc jest na tyle duży, że ogrzeje nas oboje — zauważył prowokująco. Jemu tak naprawdę wcale nie było zimno. Miał na sobie płaszcz, do tego rzadko marzł, a może nigdy nie odczuwał chłodu? Temperatura jego ciała zawsze była wyższa niż powinna, niczym w gorączce, która nie była objawem żadnej z chorób. Sam ogrzałby ją bez koca, lecz tego oczywiście nie zamierzał.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zirytowała go. Nie spodobała mu się jej odpowiedź, a jej nie przypadła do gustu jego reprymenda. Nie miał prawa. A mimo to pozwoliła zaskoczeniu pojawić się na twarzy. Mogła ją zdziwić jego celność lub zbyt daleko wysunięte abstrakcyjne wnioski. Roześmiała się. Gorzko.
-Nie.-zaprotestowała gładko, uśmiechając się pewnie, bez zawahania patrząc mu w oczy. Wyzywała go - ale spodziewał się tego, prawda?-Powinniśmy zacząć wcześniej, dodać dramatyzmu i głębszej zadry.-zauważyła lekko.-Tak mocno pielęgnowana nienawiść nie mogła powstać z powodu zwykłego zawodu miłosnego, to przecież nie wykona całej roboty - za kogo ty mnie masz?-zakpiła, by zacząć opowieść o sobie. Będzie spodziewać się, że w drwinie usłyszy źdźbło prawdy czy może kompletnie odrzuci jej sarkazm, nie dopatrując się w nim głębszego sensu?-Figura ojca jest podobno ważna. Ty wychowywałeś się z ojcem?-zapytała, zawieszając głos, jakby dawała mu czas na odpowiedź. Nie oczekiwała jej jednak - wystarczyła reakcja, która miała szansę być niezachwiana kontrolą, skoro wywoływała go przed tablicę znienacka. Oczekiwał odwrócenia uwagi? Poznał już każdy jej schemat, by stale trzymać gardę, mimo że tak gardził jej niechęcią do jego gatunku, która sprawiała, że jednocześnie ją nieco lekceważył z tego powodu?-Już tutaj coś powinno się wydarzyć.-zatrzymała się, wpadając w zadumę, jakby wymyślała jaki element pasowałby do historii.-Powinnam być bliżej związana z matką, skoro mężczyzna to wróg. Może ją bił? Krzywdził? Wracał z pracy pachnąc obcymi perfumami i alkoholem?-zgadywała, całkiem nieźle się bawiąc. Nienawidziła matki. Rozgryzie całą układankę, oddzielając ziarno od plewiu?-To by budziło urazę, niezgodę i brak zaufania. Pierwszy wzór mężczyzny i od razu taki przykład!-zaklikała językiem z dezaprobatą, kręcąc głową ze smutkiem. Mówiła szybko, nie pozwalając sobie przerwać. To był jej spektakl.-To musiało zrobić wrażenie na młodej dziewczynie. Upodobanie do sztuki bierze się w końcu z wrażliwości duszy, czyż nie? Wiesz, że moja wizyta na wernisażu nie była wywołana potrzebą towarzystwa. To musi być miłość do twórczości.-spojrzała na niego kontrolnie, jakby sprawdzając czy nadąża i zgadza się z nią w tym temacie. Nie mógł czytać starych, archiwalnych numerów Proroka, by miał wiedzieć, że Gaius Lovegood zaginął dokładnie 30 lat temu podczas wyprawy badawczej, a Selina nie miała pojęcia co to oznaczało mieć ojca, a pozbawiona wzorca mężczyzny - sama nabrała męskich cech, chroniąc swoją słabszą personifikację od najmłodszych lat, jej najdroższą kuzynkę.-Tak, ale masz rację, sama zdrada ojca nie wystarczyła. Musiał wydarzyć się jakiś wielki romans zakończony tragicznie. Musiałam go bardzo kochać, a on zawiódł moje zaufanie. Wybrał inną. O, lepiej! Był arystokratą, a ja nie byłam idealną wybranką dla jego serca. To tłumaczyłoby od razu moją niechęć do szlachty. Tragiczna historia, tak.-przyznała samej sobie, marszcząc na moment brwi i posępniejąc.-Oszukał mnie więc. Wodził za nos. Upokorzył publicznie, a moja duma tego nie zniosła. To musiało mnie złamać.-przyznała.-Ale przecież stoję!-kolejny dylemat. Co dało jej siłę? Dlaczego nie skryła się w cieniu, skoro straciła twarz wraz z upadkiem tkliwego ego?-Jakaś zbrodnia popełniona w amoku? Odnalazłam pocieszenie w cieniach, uczucie w okrucieństwie? Stałam się syreną, kobietą fatalną, która pożera serca tak, jak kiedyś wyrwano je mnie? Tak zapełniłam pustkę?-zastanawiała się, szukając w nim aprobaty.-Muszę brzmieć strasznie żałośnie. Co za zawód. Tak szybko mnie rozgryzłeś.-wypowiedziała z żalem, smutniejąc.
Karała go. Za te gwałtowne próby wydarcia z zamkniętej twierdzy. Kpiła prosto w twarz, chcąc zniechęcić i zmusić do odwrócenia wzroku, który stał się zbyt napastliwy. Nieprzyjemna nie była już taka miła dla oka, prawda? Tracił zainteresowanie i chęć do rozmowy ze sfrustrowaną furiatką. Oddalał się. I stawiała na swoim, mimo wszystko.
-Ale ty...-uśmiechnęła się, pogodniejąc, kiedy zamknęła go w swoim spojrzeniu.-Ty nie jesteś taki.-czas na atak.-Ty masz wyższe pobudki i idee, nie przejmujesz się tak przyziemnymi emocjami. Dystansujesz się. Uczucia cię nie dotyczą, prawda?-zgadła. Był taki pewny siebie, obojętny, ale też zainteresowany, jakby miał do czynienia z obiektem naukowym. To nie miało znaczenia. Czysty eksperyment. Nic prawdziwego. Nic znaczącego.
Uspokoiła gniew, który wrzał pod jej skórą.
-Bawią cię naturalne odruchy i proste emocje. Nie wiesz czy jesteś zdolny do ich odczuwania.-kontynuowała przejaskrawioną opowieść o Ramseyu Mulciberze, którą miała w głowie.-Ale nie zawsze tak było. Musiałeś być dziwnym dzieckiem, stojącym z boku, nie rozumiejącym krzyków i infantylnej ekscytacji.-wypogodniała, obserwując jego wyraz - zyskała potwierdzenie?-Miałeś swoją wrażliwość na pewne rzeczy, dopuszczałeś do siebie wąski krąg osób. Byłeś cichy; obserwowałeś. Słabe dziecko, niezbyt popularne, ale było ci z tym wygodnie, choć czułeś niesprawiedliwość. Ale odnalazłeś przynależność. Masz silny cel, ale jednocześnie nie identyfikujesz się z szerszą grupą - przecież jesteś ponad tym. Ty wiesz więcej, widzisz szerzej. Jak wąż - czaisz się, udajesz przyjaciela, dopóki nie będzie ci wygodnie zmienić skóry.-mówiła spokojnie, nie rzucając słów jak obelgi, tylko imitując jego ton, jakby również był wyłącznie ciekawym zjawiskiem, a nie człowiekiem z krwi i kości. Wróżyła z fusów.-Czy cokolwiek jest prawdziwe w twoim życiu? Odczuwałeś coś boleśnie, całym sobą czy jesteś tylko nękany przez terror zimnej kalkulacji? Jesteś blisko z kimkolwiek? Czy ktoś zna cię tak naprawdę?-pozwalała wybrzmieć pytaniom, szeptanymi zarzutami, nic nie znaczącymi igiełkami w jego stronę. Był inny. Niech nie śmie czuć się lepszy ani niech nie waży się jej więcej oceniać. I tu nie chodziło o płeć. Dawała mu lekcję. Podejmie grę?
Nie obchodziło jej czy jemu spodoba się ta historyjka. Odpowiedziała mu tym samym. Miała ochotę zapytać czy było mu przyjemnie, choć to było takie trywialne. Naprawdę był tak zadufany w sobie i zaślepiony własnym widzeniem, że nie dostrzegał cudzych oczu? Na jej tle czuł się tak dobrze, że analizował ją bez konsekwencji, zapominając, że ona też ma szpony? Miał taki kompleks perfekcjonisty, chorobliwego chirurga ludzkich osobowości, że z arogancją i hipokryzją nadawał sobie prawo do krytyki? Musiał mieć wrażenie, że jest wyżej, myślał, że nie zdoła go dosięgnąć - nie bał się? Nie ruszało go nic? Był skryty. Cichy. Nie mówił o sobie, jakby to nie było ważne - byt, który nie pasował do tego świata i nic go nie dotyczyło. Błąd. Przyziemna (a może szalona?) Lovegood miała zamiar to dowieść. I doprawdy - wojna między seksem traciła na znaczeniu przy starciach z Ramseyem.
Uniosła brew.-Co za wybawienie.-sarknęła na jego komentarz o białym koniu.
Nie dochodziła jego motywów zainteresowania ani trwałości tej chęci poznania. Tak długo, jak ta znajomość również i dla niej była intrygująca, trwała, zezwalając mu na panoszenie się w granicach jej tolerancji. Badała, by potem jednym, wprawnym ruchem zamknąć go w klatce ograniczeń. Chciała mieć kontrolę - tylko z nią będzie czuć się bezpiecznie. I nie miało znaczenia, że popełniała ciągle ten sam błąd, mówiąc zbyt wiele. Może była w tym jakaś wariacka metoda, kiedy przeciwnik nie spodziewał się po tobie niczego poza gadaniem, wolno odkrywając swoje karty przez nieuwagę? Uśmiechnęła się tylko pod nosem - bez wesołości - na jego oświadczenie. Wychodziło na to, że bazowali na podobnych założeniach, choć jego wcale nie było jej w smak. To jej czas się liczył, nie innych. I nie jego.
-Nie spotykasz się z odmowami często.-zauważyła, owijając się cienkim, rozpinanym swetrem z jakiegoś drogiego gatunku materiałów.-Jestem przekonana, że pani...-zmrużyła oczy, przypominając sobie nazwisko-...Carter nie czuwa do tak późnych pór, byś miał ustalić z nią powód jej warowania przy oknie.-złapała go wprawnie za język, nie czując jednak większej potrzeby rozgrzebywania motywów, które kazały mu zmyślić tą historię. Nie spodziewała się, by zostawał tu dłużej jak konieczne tamtego wieczora, by zadać sobie trud wybadania jej sąsiadów. Och, choć to może wcale nie jego sprawka? Czyżby ktoś to miał zrobić za niego? Była aż taka zagadkowa, że zadawałby sobie tyle trudu? Lubił być przygotowany, zaskakiwać, wyciągać asy z rękawa - ale czy aż tak?
Wykrzywiła usta, skupiając się jednak bardziej na odkorkowaniu szkła aniżeli jego pustych słowach. Chwyciła podany jej kieliszek, choć uważała, że całkiem nieźle radziła sobie sama w tych czynnościach i nie potrzebowała wyręczania. Zezwoliła mu na kurtuazję i męski czyn - kolejne oznaczenie terenu, ale nie kryła niezadowolenia. Nie czekała na toasty, od razu zwilżając usta płynem. Łypnęła na niego ostrzejszym spojrzeniem, kiedy zatrzymał na niej dłużej wzrok, uśmiechając się w ten irytujący sposób.-Wybacz, ale nie odnajdę przyjemności w mizdrzeniu się z tobą pod tym przykryciem.-skomentowała sucho, by po krótkim zastanowieniu przywołać kolejny przedmiot. Miękki materiał owinął jej ciało. Skoro zauważył - nie miała zamiaru dłużej znosić chłodu, jasno zaznaczając własną samowystarczalność. Po raz kolejny wyraźnie i dobitnie.
-Mam nadzieję, że potrafisz docenić dobre wino.-podjęła jednak, rozchmurzając się nieco. Nie był to przypadkowy wybór. Ich spotkaniom nieodłączna była szkarłatna barwa i chyba odezwała się w niej sentymentalna nuta. Zawsze też uważała, że tą specjalną butelkę powinna wypić z kimś, a nie w smutnej samotności - zasługiwała wszak na więcej docenienia. Nie miała pojęcia czy zwróci uwagę na etykietę, rocznik czy też rozkoszny bukiet. Sam zapach wytrawnego trunku rozbudzał w niej przyjemne wspomnienia, a czyjeś towarzystwo rozganiało melancholię. Mogła zamknąć rozdział z nim - nie musiał o tym wiedzieć. Jedna z ostatnich przypominajek o obecności Alfreda Parkinsona w jej życiu - pieprzone wino z jego piwnicy. Pozwoliła sobie na delikatny uśmiech, mógł przypisać go zadowoleniu ze smaku alkoholu, a nie wspomnieniu, choć chwilowy brak kontaktu wzrokowego mógł wskazywać na zamyślenie.
-Nie.-zaprotestowała gładko, uśmiechając się pewnie, bez zawahania patrząc mu w oczy. Wyzywała go - ale spodziewał się tego, prawda?-Powinniśmy zacząć wcześniej, dodać dramatyzmu i głębszej zadry.-zauważyła lekko.-Tak mocno pielęgnowana nienawiść nie mogła powstać z powodu zwykłego zawodu miłosnego, to przecież nie wykona całej roboty - za kogo ty mnie masz?-zakpiła, by zacząć opowieść o sobie. Będzie spodziewać się, że w drwinie usłyszy źdźbło prawdy czy może kompletnie odrzuci jej sarkazm, nie dopatrując się w nim głębszego sensu?-Figura ojca jest podobno ważna. Ty wychowywałeś się z ojcem?-zapytała, zawieszając głos, jakby dawała mu czas na odpowiedź. Nie oczekiwała jej jednak - wystarczyła reakcja, która miała szansę być niezachwiana kontrolą, skoro wywoływała go przed tablicę znienacka. Oczekiwał odwrócenia uwagi? Poznał już każdy jej schemat, by stale trzymać gardę, mimo że tak gardził jej niechęcią do jego gatunku, która sprawiała, że jednocześnie ją nieco lekceważył z tego powodu?-Już tutaj coś powinno się wydarzyć.-zatrzymała się, wpadając w zadumę, jakby wymyślała jaki element pasowałby do historii.-Powinnam być bliżej związana z matką, skoro mężczyzna to wróg. Może ją bił? Krzywdził? Wracał z pracy pachnąc obcymi perfumami i alkoholem?-zgadywała, całkiem nieźle się bawiąc. Nienawidziła matki. Rozgryzie całą układankę, oddzielając ziarno od plewiu?-To by budziło urazę, niezgodę i brak zaufania. Pierwszy wzór mężczyzny i od razu taki przykład!-zaklikała językiem z dezaprobatą, kręcąc głową ze smutkiem. Mówiła szybko, nie pozwalając sobie przerwać. To był jej spektakl.-To musiało zrobić wrażenie na młodej dziewczynie. Upodobanie do sztuki bierze się w końcu z wrażliwości duszy, czyż nie? Wiesz, że moja wizyta na wernisażu nie była wywołana potrzebą towarzystwa. To musi być miłość do twórczości.-spojrzała na niego kontrolnie, jakby sprawdzając czy nadąża i zgadza się z nią w tym temacie. Nie mógł czytać starych, archiwalnych numerów Proroka, by miał wiedzieć, że Gaius Lovegood zaginął dokładnie 30 lat temu podczas wyprawy badawczej, a Selina nie miała pojęcia co to oznaczało mieć ojca, a pozbawiona wzorca mężczyzny - sama nabrała męskich cech, chroniąc swoją słabszą personifikację od najmłodszych lat, jej najdroższą kuzynkę.-Tak, ale masz rację, sama zdrada ojca nie wystarczyła. Musiał wydarzyć się jakiś wielki romans zakończony tragicznie. Musiałam go bardzo kochać, a on zawiódł moje zaufanie. Wybrał inną. O, lepiej! Był arystokratą, a ja nie byłam idealną wybranką dla jego serca. To tłumaczyłoby od razu moją niechęć do szlachty. Tragiczna historia, tak.-przyznała samej sobie, marszcząc na moment brwi i posępniejąc.-Oszukał mnie więc. Wodził za nos. Upokorzył publicznie, a moja duma tego nie zniosła. To musiało mnie złamać.-przyznała.-Ale przecież stoję!-kolejny dylemat. Co dało jej siłę? Dlaczego nie skryła się w cieniu, skoro straciła twarz wraz z upadkiem tkliwego ego?-Jakaś zbrodnia popełniona w amoku? Odnalazłam pocieszenie w cieniach, uczucie w okrucieństwie? Stałam się syreną, kobietą fatalną, która pożera serca tak, jak kiedyś wyrwano je mnie? Tak zapełniłam pustkę?-zastanawiała się, szukając w nim aprobaty.-Muszę brzmieć strasznie żałośnie. Co za zawód. Tak szybko mnie rozgryzłeś.-wypowiedziała z żalem, smutniejąc.
Karała go. Za te gwałtowne próby wydarcia z zamkniętej twierdzy. Kpiła prosto w twarz, chcąc zniechęcić i zmusić do odwrócenia wzroku, który stał się zbyt napastliwy. Nieprzyjemna nie była już taka miła dla oka, prawda? Tracił zainteresowanie i chęć do rozmowy ze sfrustrowaną furiatką. Oddalał się. I stawiała na swoim, mimo wszystko.
-Ale ty...-uśmiechnęła się, pogodniejąc, kiedy zamknęła go w swoim spojrzeniu.-Ty nie jesteś taki.-czas na atak.-Ty masz wyższe pobudki i idee, nie przejmujesz się tak przyziemnymi emocjami. Dystansujesz się. Uczucia cię nie dotyczą, prawda?-zgadła. Był taki pewny siebie, obojętny, ale też zainteresowany, jakby miał do czynienia z obiektem naukowym. To nie miało znaczenia. Czysty eksperyment. Nic prawdziwego. Nic znaczącego.
Uspokoiła gniew, który wrzał pod jej skórą.
-Bawią cię naturalne odruchy i proste emocje. Nie wiesz czy jesteś zdolny do ich odczuwania.-kontynuowała przejaskrawioną opowieść o Ramseyu Mulciberze, którą miała w głowie.-Ale nie zawsze tak było. Musiałeś być dziwnym dzieckiem, stojącym z boku, nie rozumiejącym krzyków i infantylnej ekscytacji.-wypogodniała, obserwując jego wyraz - zyskała potwierdzenie?-Miałeś swoją wrażliwość na pewne rzeczy, dopuszczałeś do siebie wąski krąg osób. Byłeś cichy; obserwowałeś. Słabe dziecko, niezbyt popularne, ale było ci z tym wygodnie, choć czułeś niesprawiedliwość. Ale odnalazłeś przynależność. Masz silny cel, ale jednocześnie nie identyfikujesz się z szerszą grupą - przecież jesteś ponad tym. Ty wiesz więcej, widzisz szerzej. Jak wąż - czaisz się, udajesz przyjaciela, dopóki nie będzie ci wygodnie zmienić skóry.-mówiła spokojnie, nie rzucając słów jak obelgi, tylko imitując jego ton, jakby również był wyłącznie ciekawym zjawiskiem, a nie człowiekiem z krwi i kości. Wróżyła z fusów.-Czy cokolwiek jest prawdziwe w twoim życiu? Odczuwałeś coś boleśnie, całym sobą czy jesteś tylko nękany przez terror zimnej kalkulacji? Jesteś blisko z kimkolwiek? Czy ktoś zna cię tak naprawdę?-pozwalała wybrzmieć pytaniom, szeptanymi zarzutami, nic nie znaczącymi igiełkami w jego stronę. Był inny. Niech nie śmie czuć się lepszy ani niech nie waży się jej więcej oceniać. I tu nie chodziło o płeć. Dawała mu lekcję. Podejmie grę?
Nie obchodziło jej czy jemu spodoba się ta historyjka. Odpowiedziała mu tym samym. Miała ochotę zapytać czy było mu przyjemnie, choć to było takie trywialne. Naprawdę był tak zadufany w sobie i zaślepiony własnym widzeniem, że nie dostrzegał cudzych oczu? Na jej tle czuł się tak dobrze, że analizował ją bez konsekwencji, zapominając, że ona też ma szpony? Miał taki kompleks perfekcjonisty, chorobliwego chirurga ludzkich osobowości, że z arogancją i hipokryzją nadawał sobie prawo do krytyki? Musiał mieć wrażenie, że jest wyżej, myślał, że nie zdoła go dosięgnąć - nie bał się? Nie ruszało go nic? Był skryty. Cichy. Nie mówił o sobie, jakby to nie było ważne - byt, który nie pasował do tego świata i nic go nie dotyczyło. Błąd. Przyziemna (a może szalona?) Lovegood miała zamiar to dowieść. I doprawdy - wojna między seksem traciła na znaczeniu przy starciach z Ramseyem.
Uniosła brew.-Co za wybawienie.-sarknęła na jego komentarz o białym koniu.
Nie dochodziła jego motywów zainteresowania ani trwałości tej chęci poznania. Tak długo, jak ta znajomość również i dla niej była intrygująca, trwała, zezwalając mu na panoszenie się w granicach jej tolerancji. Badała, by potem jednym, wprawnym ruchem zamknąć go w klatce ograniczeń. Chciała mieć kontrolę - tylko z nią będzie czuć się bezpiecznie. I nie miało znaczenia, że popełniała ciągle ten sam błąd, mówiąc zbyt wiele. Może była w tym jakaś wariacka metoda, kiedy przeciwnik nie spodziewał się po tobie niczego poza gadaniem, wolno odkrywając swoje karty przez nieuwagę? Uśmiechnęła się tylko pod nosem - bez wesołości - na jego oświadczenie. Wychodziło na to, że bazowali na podobnych założeniach, choć jego wcale nie było jej w smak. To jej czas się liczył, nie innych. I nie jego.
-Nie spotykasz się z odmowami często.-zauważyła, owijając się cienkim, rozpinanym swetrem z jakiegoś drogiego gatunku materiałów.-Jestem przekonana, że pani...-zmrużyła oczy, przypominając sobie nazwisko-...Carter nie czuwa do tak późnych pór, byś miał ustalić z nią powód jej warowania przy oknie.-złapała go wprawnie za język, nie czując jednak większej potrzeby rozgrzebywania motywów, które kazały mu zmyślić tą historię. Nie spodziewała się, by zostawał tu dłużej jak konieczne tamtego wieczora, by zadać sobie trud wybadania jej sąsiadów. Och, choć to może wcale nie jego sprawka? Czyżby ktoś to miał zrobić za niego? Była aż taka zagadkowa, że zadawałby sobie tyle trudu? Lubił być przygotowany, zaskakiwać, wyciągać asy z rękawa - ale czy aż tak?
Wykrzywiła usta, skupiając się jednak bardziej na odkorkowaniu szkła aniżeli jego pustych słowach. Chwyciła podany jej kieliszek, choć uważała, że całkiem nieźle radziła sobie sama w tych czynnościach i nie potrzebowała wyręczania. Zezwoliła mu na kurtuazję i męski czyn - kolejne oznaczenie terenu, ale nie kryła niezadowolenia. Nie czekała na toasty, od razu zwilżając usta płynem. Łypnęła na niego ostrzejszym spojrzeniem, kiedy zatrzymał na niej dłużej wzrok, uśmiechając się w ten irytujący sposób.-Wybacz, ale nie odnajdę przyjemności w mizdrzeniu się z tobą pod tym przykryciem.-skomentowała sucho, by po krótkim zastanowieniu przywołać kolejny przedmiot. Miękki materiał owinął jej ciało. Skoro zauważył - nie miała zamiaru dłużej znosić chłodu, jasno zaznaczając własną samowystarczalność. Po raz kolejny wyraźnie i dobitnie.
-Mam nadzieję, że potrafisz docenić dobre wino.-podjęła jednak, rozchmurzając się nieco. Nie był to przypadkowy wybór. Ich spotkaniom nieodłączna była szkarłatna barwa i chyba odezwała się w niej sentymentalna nuta. Zawsze też uważała, że tą specjalną butelkę powinna wypić z kimś, a nie w smutnej samotności - zasługiwała wszak na więcej docenienia. Nie miała pojęcia czy zwróci uwagę na etykietę, rocznik czy też rozkoszny bukiet. Sam zapach wytrawnego trunku rozbudzał w niej przyjemne wspomnienia, a czyjeś towarzystwo rozganiało melancholię. Mogła zamknąć rozdział z nim - nie musiał o tym wiedzieć. Jedna z ostatnich przypominajek o obecności Alfreda Parkinsona w jej życiu - pieprzone wino z jego piwnicy. Pozwoliła sobie na delikatny uśmiech, mógł przypisać go zadowoleniu ze smaku alkoholu, a nie wspomnieniu, choć chwilowy brak kontaktu wzrokowego mógł wskazywać na zamyślenie.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W odpowiedzi na jej gorzki, dźwięczny śmiech sam się uśmiechnął, choć bynajmniej nie dlatego, że posiadł dar rozbawiania samego siebie(a posiadał). To była najlepsza odpowiedź na reakcję pełną drwiny, lecz przecież Selina doskonale sobie z tego zdawała sprawę, bo przecież... zachowywała się w ten sam sposób. Zupełnie tak, jakby miał przed sobą lustro, odbijające część jego własnego charakteru. Nie podobało mu się to wcale. Nie lubił patrzeć w swoje odbicie, a zwierciadło, które udało mu się stworzyć podczas badań nigdy go nie pokazywało. Selina działała jak kryształowa tafla. Właśnie dlatego przyszedł. Chciał się upewnić.
Gdy zaczęła mówić — słuchał. Wzruszył ramionami w odpowiedzi na pierwsze pytanie, choć wiedział, że mógł nie reagować. Pozwolił jej kontynuować. Skierował na nią wszystkie upragnione światła reflektorów, a sam był nie tylko jurorem, lecz widzem, który miał czuć się wyróżniony zaszczytnym braniem udziału w premierze spektaklu.
— Wychowywałem się z człowiekiem, który podawał się za mojego ojca — odpowiedział bez większego zastanowienia, wszak nie było to żadną tajemnicą. Kiedy przyjął swoje prawdziwe nazwisko, wszyscy, którzy go znali musieli zrozumieć, że nie był człowiekiem, za kogo się uważał przez szesnaście lat. Nie płynęła w nim szlachecka krew, nie miał w sobie ani odrobiny genów Rosierów. Starzec wychował go, wpajając podstawowe wartości, ucząc go historii rodu, a takze zwyczajów i tradycji, pielęgnując w nim część, która tak naprawdę nie miała żadnego prawa bytu. Kłamał, lecz to nie był żaden sekret, więc odpowiedział wyłączni, aby wtrącić przecinek do jej historii, zasiać niepewność, że jej nie jest tak wzniosła i dramatyczna, jak jej się wydaje. Wierny słuchacz siedziałby nieruchomo, patrząc na nią z zapartym tchem. On, choć nie wykazywał żadnych oznak zdenerwowania, czy poruszenia nie mógł wyzbyć się własnej złośliwości, gdy eksperymentalnie wbijała szpilki, sądząc, że słowami powali go na kolana.
Ledwie na moment spuścił z niej wzrok. Uczynił to, gdy jego myśli odruchowo pomknęły w stronę matki, pierwszej kobiety jego życia. Szybko się złapał na popełnionym błędzie i powrócił do patrzenia jej w oczy, całkowicie skupiony na jej słowach, a nie własnych, niepokornych myślach, które usiłował wyrzucić z głowy.
Ty wychowywałeś się z ojcem? Powinnam być bliżej związana z matką...
Milczał. Nie reagował na echo szeptów, które dawno temu w sobie pogrzebał. Kobieta zwana matką nigdy dla niego nie istniała. Za młodu wierzył, że nie żyła, więc wychowywał się pogodzony z myślą, że jej nie ma i nie będzie. Ale gdy dowiedział się prawdy, żal, który początkowo trawił go od środka podpowiadał mu, że wcale tej prawdy nie chciał znać. W końcu urodziła dwóch synów, a jednego z nich oddała obcemu mężczyźnie. Tak po prostu. Uczyniła to bez protestów, dla świętego spokoju.
Jako chłopiec patrzył na Cedrinę z zazdrością. Patrzył w ten sam sposób na Tristana, bo przecież posiadał to, co jemu nigdy nie będzie dane. Obserwował świat, który był mu bliski, a jednak wydawał się kompletnie obcy — jak mógł go ocenić, nigdy nie poznawszy jego smaku? Kiedy był mały nachodziły go chwile słabości, w których wyobrażał sobie siebie w innym życiu, w innym miejscu na świecie. W takim, do którego by przynależał od samego początku, znając ciepło akceptacji innych, żartobliwie odrzucając od siebie troskę kochającej matki, bo jako kilkulatek był już na to zbyt dorosły; słuchając pouczających porad, doznając poczucia stałości i bezpieczeństwa w ciepłych, matczynych ramionach. Rzeczywistość była jednak zupełnie inna. Rosier był już stary, a jego wychowanie przypominało lekcję życia. Było w niej wiele treści, lecz trudno mu było jako chłopcu przyswoić formę, jako obierał. Twardą, nieustępliwą. Nie mazał się, nie poddawał, bo przecież był mężczyzną. I pewnie podobnych mu przypadków było wiele. Ale jego nigdy nie obchodziła cała reszta.
Być może inny Ramsey w innym życiu zaśmiałby się na jej słowa i butnie rzekł: Pobij to. Lecz ten, który siedział przed Seliną tylko milczał i patrzył na nią z zainteresowaniem, nawet się nie zastanawiając nad własnymi przeżyciami. To nie istniało. Pojęcie jego własnej matki nie funkcjonowało w jego życiu i o ile mówienie o ojcu przyszło mu bez trudu, o niej nigdy nie wspomniał — nigdy, poza tym jednym razem, gdy na wernisażu spotkał swojego ojca po raz pierwszy, tuż po tym jak Selina oblała go czerwonym winem. Miał jej więc za co dziękować, ale nigdy by tego nie przyznał. A prawdę o niej znała tylko ich czwórka: Ramsey, Rosier, Ignotus i pani Rowle. I nikt nigdy się tego nie dowie.
Gdyby wiedział o ojcu Seliny, pewnie uznałby to za zabawne zrządzenie losu. Ten wernisaż, jej odczucia, spotkanie prawdziwego rodziciela. Lecz tylko jej słuchał, opierając brodę na rozłożonych palcach dłoni, wyglądając dokładnie tak, jak powinien wyglądać prawdziwy słuchacz.
Złamała ją miłość — bo cóż innego. Na ścieżce przeznaczenia po raz kolejny potknęła się o rzuconą pod nogi kłodę, ledwie łapiąc równowagę. Mogła kpić, mogła drwić, ale pomiędzy tymi wszystkimi ozdobnikami i kłamliwymi obrazami samej siebie kipiała z niej złość. Kipiał żal. Nie analizował jego prawdziwości. Po prostu patrzył, jak się emocjonuje, jak drży, a jej usta przybierają intensywniejszej barwy. Serce musiało łomotać jej w piersi jak szalone, pewnie ledwo łapała oddech. Mówiła szybko, bez przerwy, ale bez trudu notował w umyśle jej słowa. I wcale nie myślał o tym, że sam kiedyś kogoś lubił, kiedy był dzieckiem. Zaangażował się w farsę nazwaną przyjaźnią, a później poznał smak straty. Nie pamiętał — bo nie chciał, bo wyparł ze świadomości — zadry na sercu. Może to nie było prawdziwe? Nie pamiętał bólu i samotności, gdy go zabrakło. Jedyne co potrafił sobie przypomnieć to nienawiść i gniew, bo nie zasłużył na to by zostać sam. A żeby funkcjonować musiał wyzbyć się żalu, więc zapomniał też o gniewie, który nim kierował. Był niepraktyczny, zbędny, niemile widziany.
Dobrze go oceniła. Gdy płynnie przeszła ze swojej historii na ocenę Ramseya nawet nie zmienił swojej pozycji. Rzadko mrugał, lecz może z przyzwyczajenia. Patrzył jej prosto w oczy, gdy tylko zwracała się ku niemu lub na jej twarz, gdy obracała głowę w innym kierunku. Opisywała go kawałek po kawałku, układając rozsypane na ziemi puzzle. Może strzelała i formowała obrazek na ślepo, a może miała nosa do ludzi. Była bezbłędna, dokładając kolejne kawałki, które powoli formowały się w obraz jego osoby. Taki właśnie był. Chciałoby się rzec, że czytała z niego jak z prawdziwej księgi, lecz mówiła tylko o okładce. Zwracjąc uwagę na każdy szczegół, wymieniała konkretne informacje, zachowanie, jakie zapadły jej w pamięci. Była inteligentna, bystra, spostrzegawcza i niezwykle czujna. I niewątpliwie miała swoje pazury.
Nie przejmował się tym jednak. Księga pozostawała zamknięta, a Selina nie powiedziała nic, co próbowałby ukryć przed kimkolwiek. Taki właśnie był — taki, jakiego go opisała, domniemając czym mógł się kierować i dlaczego. W myślach jej zaklaskał, bo należały jej się brawa. Jeśli to był egzamin — zdała go na "zadowalający".
Bawiły go emocje i szukał ich w innych ludziach, nie znosząc tak samo obojętnych jak on — bo uznawał ich za trudnych, niebezpiecznych i równie fałszywych. Był w stanie udawać kogoś bliskiego i godnego zaufania tak długo, póki było mu to na rękę, bo w życiu kierował się własnym interesem, a nie dobrem innych osób. Do wąskiego grona osób akceptowanych nie wpuszczał nikogo, a i Ci nie wiedzieli o nim wszystkiego. Lojalny pozostawał jedynie wobec bliskiej mu kuzynce, ojcu, Tristanie, który niegdyś był mu jak brat i Cassandrze, której zawierzył dawno temu z przymusu, bo ratowała jego życie. Posłuszny był wyłącznie Czarnemu Panu, w którego potęgę nawet nie śmiał wątpić. To wszystko była prawda, a jednak wzbudziła w nim lekką konsternację, pytając o prawdziwość przebytych doświadczeń. Wszytko było prawdziwe. Szybko przyłapał się na własnym kłamstwie. To absurd. Od lat wpajał sobie wszystko, w co wygodnie mu było wierzyć, co było bezpieczne i racjonalne. Odrzucał niepewności i niestałości, dlatego nie oddawał się emocjom. Dzięki temu miał kontrolę nad własnym życiem. Mając kontrolę nad sobą, mógł żądać władzy nad innymi. Prawdziwej, nie złudnej.
Lecz każdy się czegoś w życiu bał. On lękał się, że straci kontrolę, a wiedział, że podsuwające różne pokusy życie nieustannie poddaje go próbie. Obawiał się, że pewnego dnia jakimś cudem odpuści i pewne kwestie zyskają na znaczeniu, a on nawet nie spostrzeże, kiedy pewni ludzie staną się ważni, przedmioty będą mieć znaczenie, miejsca zaczną budzić emocjonalne wspomnienia. To będzie początek jego końca, a wszystko rozsypie się falowo, niszcząc to, co przez całe życiu budował.
Bał się tego. Jak niczego innego.
Ile więc prawdy było w jego całym zakłamanym życiu? Nawet jego wspomnienia zabarwione były fałszem, który sam stworzył.
Przesunął palcami po policzku, od żuchwy aż po skroń, podczas gdy jego sylwetka wciął pozostawała nieruchoma.
— Kiepsko przyswajam odmowę — odezwał się w końcu chrapliwym głosem, siląc się na uśmiech. I nie kłamał wcale. Nie potrafił przegrywać, nie potrafił również przyjmować odmowy, bo jej nie był w stanie zrozumieć. Nikt za młodu mu nie wytłumaczył, że w życiu tak czasem bywa. Nauczono go za to, że musi nieustannie zwyciężać. Zawsze i za wszelką cenę.
— Więc to tyle? Cały ten banał to twoja historia?— spytał, krzyżując z nią spojrzenie. Nie próbował brzmieć lekceważąco. Nie kpił z niej, ale nie wydawał się być specjalnie urzeczony tym, co usłyszał. Podkreślając jej historię, pragnął by go utwierdziła, że właśnie ona ją ukształtowała. Nie próbował też ocenić jej prawdziwości. Mogła kłamać lub ofiarować to, co chciał usłyszeć, by sobie wybrać. — W takim razie wypiję za ten banał — mruknął, unosząc lewą brew i przechylił kieliszek czerwonego wina. Miało piękną, karmazynową barwę, a w bukiecie od razu wyczuł moc jagód, fiołków i korzennych przypraw. Nie był koneserem, ale miał dobry gust, a alkohol wykazywał na podmienieniu idealną równowagę. Uniósł na nią wzrok i obdarzył ją uśmiechem, gdy melodyjnie przyznał: — Wyśmienite.
Lecz to było na tyle i jakimś cudem nie miał nic więcej do powiedzenia.
Gdy zaczęła mówić — słuchał. Wzruszył ramionami w odpowiedzi na pierwsze pytanie, choć wiedział, że mógł nie reagować. Pozwolił jej kontynuować. Skierował na nią wszystkie upragnione światła reflektorów, a sam był nie tylko jurorem, lecz widzem, który miał czuć się wyróżniony zaszczytnym braniem udziału w premierze spektaklu.
— Wychowywałem się z człowiekiem, który podawał się za mojego ojca — odpowiedział bez większego zastanowienia, wszak nie było to żadną tajemnicą. Kiedy przyjął swoje prawdziwe nazwisko, wszyscy, którzy go znali musieli zrozumieć, że nie był człowiekiem, za kogo się uważał przez szesnaście lat. Nie płynęła w nim szlachecka krew, nie miał w sobie ani odrobiny genów Rosierów. Starzec wychował go, wpajając podstawowe wartości, ucząc go historii rodu, a takze zwyczajów i tradycji, pielęgnując w nim część, która tak naprawdę nie miała żadnego prawa bytu. Kłamał, lecz to nie był żaden sekret, więc odpowiedział wyłączni, aby wtrącić przecinek do jej historii, zasiać niepewność, że jej nie jest tak wzniosła i dramatyczna, jak jej się wydaje. Wierny słuchacz siedziałby nieruchomo, patrząc na nią z zapartym tchem. On, choć nie wykazywał żadnych oznak zdenerwowania, czy poruszenia nie mógł wyzbyć się własnej złośliwości, gdy eksperymentalnie wbijała szpilki, sądząc, że słowami powali go na kolana.
Ledwie na moment spuścił z niej wzrok. Uczynił to, gdy jego myśli odruchowo pomknęły w stronę matki, pierwszej kobiety jego życia. Szybko się złapał na popełnionym błędzie i powrócił do patrzenia jej w oczy, całkowicie skupiony na jej słowach, a nie własnych, niepokornych myślach, które usiłował wyrzucić z głowy.
Ty wychowywałeś się z ojcem? Powinnam być bliżej związana z matką...
Milczał. Nie reagował na echo szeptów, które dawno temu w sobie pogrzebał. Kobieta zwana matką nigdy dla niego nie istniała. Za młodu wierzył, że nie żyła, więc wychowywał się pogodzony z myślą, że jej nie ma i nie będzie. Ale gdy dowiedział się prawdy, żal, który początkowo trawił go od środka podpowiadał mu, że wcale tej prawdy nie chciał znać. W końcu urodziła dwóch synów, a jednego z nich oddała obcemu mężczyźnie. Tak po prostu. Uczyniła to bez protestów, dla świętego spokoju.
Jako chłopiec patrzył na Cedrinę z zazdrością. Patrzył w ten sam sposób na Tristana, bo przecież posiadał to, co jemu nigdy nie będzie dane. Obserwował świat, który był mu bliski, a jednak wydawał się kompletnie obcy — jak mógł go ocenić, nigdy nie poznawszy jego smaku? Kiedy był mały nachodziły go chwile słabości, w których wyobrażał sobie siebie w innym życiu, w innym miejscu na świecie. W takim, do którego by przynależał od samego początku, znając ciepło akceptacji innych, żartobliwie odrzucając od siebie troskę kochającej matki, bo jako kilkulatek był już na to zbyt dorosły; słuchając pouczających porad, doznając poczucia stałości i bezpieczeństwa w ciepłych, matczynych ramionach. Rzeczywistość była jednak zupełnie inna. Rosier był już stary, a jego wychowanie przypominało lekcję życia. Było w niej wiele treści, lecz trudno mu było jako chłopcu przyswoić formę, jako obierał. Twardą, nieustępliwą. Nie mazał się, nie poddawał, bo przecież był mężczyzną. I pewnie podobnych mu przypadków było wiele. Ale jego nigdy nie obchodziła cała reszta.
Być może inny Ramsey w innym życiu zaśmiałby się na jej słowa i butnie rzekł: Pobij to. Lecz ten, który siedział przed Seliną tylko milczał i patrzył na nią z zainteresowaniem, nawet się nie zastanawiając nad własnymi przeżyciami. To nie istniało. Pojęcie jego własnej matki nie funkcjonowało w jego życiu i o ile mówienie o ojcu przyszło mu bez trudu, o niej nigdy nie wspomniał — nigdy, poza tym jednym razem, gdy na wernisażu spotkał swojego ojca po raz pierwszy, tuż po tym jak Selina oblała go czerwonym winem. Miał jej więc za co dziękować, ale nigdy by tego nie przyznał. A prawdę o niej znała tylko ich czwórka: Ramsey, Rosier, Ignotus i pani Rowle. I nikt nigdy się tego nie dowie.
Gdyby wiedział o ojcu Seliny, pewnie uznałby to za zabawne zrządzenie losu. Ten wernisaż, jej odczucia, spotkanie prawdziwego rodziciela. Lecz tylko jej słuchał, opierając brodę na rozłożonych palcach dłoni, wyglądając dokładnie tak, jak powinien wyglądać prawdziwy słuchacz.
Złamała ją miłość — bo cóż innego. Na ścieżce przeznaczenia po raz kolejny potknęła się o rzuconą pod nogi kłodę, ledwie łapiąc równowagę. Mogła kpić, mogła drwić, ale pomiędzy tymi wszystkimi ozdobnikami i kłamliwymi obrazami samej siebie kipiała z niej złość. Kipiał żal. Nie analizował jego prawdziwości. Po prostu patrzył, jak się emocjonuje, jak drży, a jej usta przybierają intensywniejszej barwy. Serce musiało łomotać jej w piersi jak szalone, pewnie ledwo łapała oddech. Mówiła szybko, bez przerwy, ale bez trudu notował w umyśle jej słowa. I wcale nie myślał o tym, że sam kiedyś kogoś lubił, kiedy był dzieckiem. Zaangażował się w farsę nazwaną przyjaźnią, a później poznał smak straty. Nie pamiętał — bo nie chciał, bo wyparł ze świadomości — zadry na sercu. Może to nie było prawdziwe? Nie pamiętał bólu i samotności, gdy go zabrakło. Jedyne co potrafił sobie przypomnieć to nienawiść i gniew, bo nie zasłużył na to by zostać sam. A żeby funkcjonować musiał wyzbyć się żalu, więc zapomniał też o gniewie, który nim kierował. Był niepraktyczny, zbędny, niemile widziany.
Dobrze go oceniła. Gdy płynnie przeszła ze swojej historii na ocenę Ramseya nawet nie zmienił swojej pozycji. Rzadko mrugał, lecz może z przyzwyczajenia. Patrzył jej prosto w oczy, gdy tylko zwracała się ku niemu lub na jej twarz, gdy obracała głowę w innym kierunku. Opisywała go kawałek po kawałku, układając rozsypane na ziemi puzzle. Może strzelała i formowała obrazek na ślepo, a może miała nosa do ludzi. Była bezbłędna, dokładając kolejne kawałki, które powoli formowały się w obraz jego osoby. Taki właśnie był. Chciałoby się rzec, że czytała z niego jak z prawdziwej księgi, lecz mówiła tylko o okładce. Zwracjąc uwagę na każdy szczegół, wymieniała konkretne informacje, zachowanie, jakie zapadły jej w pamięci. Była inteligentna, bystra, spostrzegawcza i niezwykle czujna. I niewątpliwie miała swoje pazury.
Nie przejmował się tym jednak. Księga pozostawała zamknięta, a Selina nie powiedziała nic, co próbowałby ukryć przed kimkolwiek. Taki właśnie był — taki, jakiego go opisała, domniemając czym mógł się kierować i dlaczego. W myślach jej zaklaskał, bo należały jej się brawa. Jeśli to był egzamin — zdała go na "zadowalający".
Bawiły go emocje i szukał ich w innych ludziach, nie znosząc tak samo obojętnych jak on — bo uznawał ich za trudnych, niebezpiecznych i równie fałszywych. Był w stanie udawać kogoś bliskiego i godnego zaufania tak długo, póki było mu to na rękę, bo w życiu kierował się własnym interesem, a nie dobrem innych osób. Do wąskiego grona osób akceptowanych nie wpuszczał nikogo, a i Ci nie wiedzieli o nim wszystkiego. Lojalny pozostawał jedynie wobec bliskiej mu kuzynce, ojcu, Tristanie, który niegdyś był mu jak brat i Cassandrze, której zawierzył dawno temu z przymusu, bo ratowała jego życie. Posłuszny był wyłącznie Czarnemu Panu, w którego potęgę nawet nie śmiał wątpić. To wszystko była prawda, a jednak wzbudziła w nim lekką konsternację, pytając o prawdziwość przebytych doświadczeń. Wszytko było prawdziwe. Szybko przyłapał się na własnym kłamstwie. To absurd. Od lat wpajał sobie wszystko, w co wygodnie mu było wierzyć, co było bezpieczne i racjonalne. Odrzucał niepewności i niestałości, dlatego nie oddawał się emocjom. Dzięki temu miał kontrolę nad własnym życiem. Mając kontrolę nad sobą, mógł żądać władzy nad innymi. Prawdziwej, nie złudnej.
Lecz każdy się czegoś w życiu bał. On lękał się, że straci kontrolę, a wiedział, że podsuwające różne pokusy życie nieustannie poddaje go próbie. Obawiał się, że pewnego dnia jakimś cudem odpuści i pewne kwestie zyskają na znaczeniu, a on nawet nie spostrzeże, kiedy pewni ludzie staną się ważni, przedmioty będą mieć znaczenie, miejsca zaczną budzić emocjonalne wspomnienia. To będzie początek jego końca, a wszystko rozsypie się falowo, niszcząc to, co przez całe życiu budował.
Bał się tego. Jak niczego innego.
Ile więc prawdy było w jego całym zakłamanym życiu? Nawet jego wspomnienia zabarwione były fałszem, który sam stworzył.
Przesunął palcami po policzku, od żuchwy aż po skroń, podczas gdy jego sylwetka wciął pozostawała nieruchoma.
— Kiepsko przyswajam odmowę — odezwał się w końcu chrapliwym głosem, siląc się na uśmiech. I nie kłamał wcale. Nie potrafił przegrywać, nie potrafił również przyjmować odmowy, bo jej nie był w stanie zrozumieć. Nikt za młodu mu nie wytłumaczył, że w życiu tak czasem bywa. Nauczono go za to, że musi nieustannie zwyciężać. Zawsze i za wszelką cenę.
— Więc to tyle? Cały ten banał to twoja historia?— spytał, krzyżując z nią spojrzenie. Nie próbował brzmieć lekceważąco. Nie kpił z niej, ale nie wydawał się być specjalnie urzeczony tym, co usłyszał. Podkreślając jej historię, pragnął by go utwierdziła, że właśnie ona ją ukształtowała. Nie próbował też ocenić jej prawdziwości. Mogła kłamać lub ofiarować to, co chciał usłyszeć, by sobie wybrać. — W takim razie wypiję za ten banał — mruknął, unosząc lewą brew i przechylił kieliszek czerwonego wina. Miało piękną, karmazynową barwę, a w bukiecie od razu wyczuł moc jagód, fiołków i korzennych przypraw. Nie był koneserem, ale miał dobry gust, a alkohol wykazywał na podmienieniu idealną równowagę. Uniósł na nią wzrok i obdarzył ją uśmiechem, gdy melodyjnie przyznał: — Wyśmienite.
Lecz to było na tyle i jakimś cudem nie miał nic więcej do powiedzenia.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Był jej obcy. Kompletnie obcy. Pierwsze spotkanie było starciem charakterów - brudnym cięciem, którego efekty pozostawiły ślad i zostawiły go w pamięci. Tylko dlatego przy tym drugim zatrzymała się na dłużej. Spojrzała raz jeszcze i zdziwiła się, jak dużo przeoczyła poprzednio. Zaintrygował ją, choć może dopiero po tym pamiętnym oblaniu winem zdał sobie sprawę, że droga kurtuazji w jej wypadku była ślepą uliczką i dopiero to otworzyło im drogę na jakiekolwiek ruszenie z tą nietypową... relacją? Tak można było to nazwać? Czy budowali cokolwiek? Chcieli? Był sens? Oboje zdawali się tylko czyhać na moment, aż będą mogli to zamknąć z hukiem - podobnym do tego, z jakim trzasnęła dziennikiem - i by odłożyć to w końcu jak każdą inną zabawkę, którą rozłożyli na części pierwsze. Składanie jej z powrotem nie było już interesujące, kiedy poznało się mechanizm. Chaos był wygodny. Swój. Własny. I nieprzejednany dla obcych.
To nie były znaczące słowa. Zarysy oparte na szczątkowych faktach lub skojarzeniach z nimi związanymi. Wspominała o ojcu nieprzypadkowo, mimo że rzadko kiedy rozmawiała o tym na głos. Nie była pogodzona z faktem, że była pozbawiona jego obecności, winę zrzucając na otoczenie - na słabą matkę, na siostrę, która odebrała jej uwagę jedynego rodzica, jaki jej pozostał, na szaleńczą ambicję ojca, którą podobno się charakteryzował, na organizację, która organizowała tą wyprawę, na los, który przedstawiał się w takich barwach. Nie cierpiała czuć się gorsza od innych, a już na wstępie była przecież wybrakowana - bez silnej figury jej rodzina nie miała żadnego znaczenia, samotna kobieta z dwójką córek była przedmiotem żartów, kpin i lekceważenia. Nie współczuła jej, przecież to była przegrana sprawa, a Selina nie zwykła się angażować w słabszą stronę - odcięła się całkowicie od wadliwej jednostki, budując swoją własną, mocną i suwerenną, której nie mogły dotyczyć podziały i walutowanie jej osoby przez pozycję mężczyzny, który nie istniał w jej życiu. I nie potrzebowała go. Na tle innych panienek nie miała żadnej wartości - przez brak posagu, bo przecież każda własność jej rodziciela przeszła na jego braci, a nie chorowitą żonę z obcej rodziny; Lovegoodowie byli zbyt przywiązani do swoich przynależności, by wydać je intruzom, a skoro kobietę z rodu Diggorych nie łączyło z rodem już nic prócz cienia nazwiska i córek, które miały je stracić z momentem zawarcia małżeństwa - dobra te byłyby stracone. Była ograbiona też z setek innych rzeczy, którym odmawiała jednak jakiejkolwiek ważności w swoich priorytetach, odrzucając na bok niewygodne jak to miała w zwyczaju. Nie pozwalała sprawom nieistotnym zatruwać krew i wysyłać bodźce pełne bólu.
To wtedy się zaczęło. Czuła niezgodę. Niesprawiedliwość, że jej drobnej ręki nikt nie trzymał na dworcu, skąd odjeżdżała po raz pierwszy do szkoły. Ścierała łzy, nie dając rzeczywistości nagiąć jej do swoich wymogów. Wolno tworzyła swoją mocną fasadę, odcinając bezlitośnie bezużyteczne części. Pozbawiała się puchu, ubierając się w kolce. I - faktycznie - ostatecznym motywem dla jej kompletnego zgorzknienia była naiwna miłość, której nie chciała zawierzyć, opierając się jej namiętnie. Ale za to z podwójną pasją się jej w końcu poddała, by ostatecznie zostać zmiażdżoną dziesięciokrotnie. Nauczyło ją to tylko braku zaufania. I kolejnej amputacji. Jej mury umacniały się o wiele bardziej podczas walki z codziennością. Czy Ramsey, kpiąc z jej znaków niepodległości, kiedykolwiek zastanawiał się jak to być kobietą w męskim świecie? Czy jego duma kiedykolwiek ucierpiała, gdy usłyszał "jesteś dziewczynką, skąd możesz wiedzieć?" od rówieśnika, który miał szczęście urodzić się chłopcem? Zaznał nierówności, wsadzony w kajdany pełne różowych wstążek i ślicznych lalek, krytykowany za każdy najmniejszy ślad błota na twarzy, kiedy jego kuzyni ze śmiechem guwernantki mieli obmywani z niego buzie, jakby nic się nie stało? Przecież wiedział jak to jest nie należeć i funkcjonować w świecie, który działał według norm, które wbijały człowieka w sztywne ramy. On odnajdywał się w nich świetnie, dystansując się ciszą i skrytością. Był chłopcem. Mógł robić co chciał tak długo, jak nie złamał tych kilku zasad. Dziewczynki miały ich miliony. I tysiące zmiennych, które jeszcze bardziej komplikowały to wszystko, a najmniejszy błąd był naznaczony wstydem i wyśmianiem. Przecież nie wypadało. Nie przystoiło. Nie wolno było. Młody umysł próbował zrozumieć i zadawał pytania, niepokorny duch się buntował, a gdy spotykał się ze ścianą - czuł niesprawiedliwość. I była ona nieodłączna. Na każdym kroku, niczym irytujący kamyk w bucie. Potem świadomość i zrozumienie mechanizmów tylko pogarszało sytuację. Protest był coraz głośniejszy, a mózg z łatwością wypierał powody dla takiego stanu rzeczy. Nie przyjmowała do siebie tego absurdu - nie miała zamiaru dostosowywać się do reguł wariatów. Nienawidziła odpowiedzialnych za poranione stopy. Była więc marginalną furiatką. Sfrustrowaną, gorzką wiedźmą. Niezjednanym fortem z groźnym smokiem, który bronił jej murów.
Ale przecież przeżywała to samo co połowa populacji. Tylko, że ona nie dawała na to swojej zgody. Nikt nie będzie za nią decydował. Ona była panią swojego losu. Była nietykalna dla ram społeczeństwa - mimo urodzenia, mimo staropanieństwa, mimo nieprzyzwoitej kariery, mimo męskich przywar, mimo mało kobiecego potu i sportu, mimo charakteru, mimo wszystkiego. Z ogromną starannością zasiadła na tronie wykonanym z ostrokrzewów, a każdego, kto się zbliżył, raniły rośliny. To była pozycja, na którą zasłużyła potem, krwią i łzami. Wszystko dlatego, że była Osą.
Nie opowiadała z pasją. Dotykała strun. Sprawdzała. Nie przerwała, kiedy uraczył ją rewelacją na temat jego ojca. Brzmiało to sucho - słowa były zbyt nacechowane żalem lub wyrzutem, by nie miała tego zauważyć. Podawał się za mojego ojca było niemalże tłumaczeniem dla zdradził mnie. Przerwał kontakt wzrokowy w interesującym momencie. Prawie nie zwróciła uwagi na to co właściwie powiedziała. Mówiła o więzi z matką - fałszywej zresztą. W jej oczach jej rodzicielka nigdy nie miała żadnego autorytetu. Była pierwszą zdrajczynią (a może drugą?) w jej dumnym jestestwie, kiedy dawała jej niewystarczająco, nie zapełniając głodu na bliskość. Dała mu przebłysk uśmiechu. Nic nie znaczącego, nie okraszonego żadnym komentarzem.
Chciała wyrzucić z siebie jak najszybciej tą farsę, wyśmiać jego zgadywanie, udowadniając jego absurdalność ckliwą historią. Zdań wyszło o wiele więcej niż w zamiarze. Emocjonowała się. Wrzała. Gniew przychodził jej zawsze zbyt łatwo. O wiele bardziej interesowała ją kolejna część - bezpośredni atak na jego personę. Nauczka. Przestroga na przyszłość, by więcej jej nie lekceważył. Nie chciał odkrywać przed nią więcej, a ona przed nim. Naprawdę chciał sprawdzać komu uda się przeciągnąć linę na swoją stronę? Nie bał się p o r a ż k i? Czy musiała mu udowadniać z jaką bezwzględnością dopadłaby się do jego zawartości i bez mrugnięcia okiem wyrywałaby kolejne stronice?
Przyglądała mu się. Milczał. Mądrze zresztą, poddając się na moment refleksji? Szybkiemu przekalkulowaniu? Oceniał ją po raz kolejny, uważniej planując kolejny krok? Wiedział już, że lód, po którym stąpa, jest o wiele kruchszy niż mu się na początku wydawało i że najmniejszy fałsz z jego strony może przemienić go w bryłę lodu?
Uśmiechnęła się szeroko, zadowolona, kiedy usłyszała te słowa. Tego się po nim spodziewała. A może to było po prostu wyciągnięcie ręki - odstawienie na moment broni i nic nie znacząca szczerość, która miała im pozwolić na pertraktacje?-Dobrze. Nie lubię się mylić.-przyznała, wykonując podobny krok do jego własnego. Rozluźniła się.
Parsknęła śmiechem.
-To banał.-przyznała, spuszczając milczenie na resztę pytania, raz jeszcze zbliżając lampkę do ust. Nie spieszyła się, kiedy po języku rozlewała się jej czerwona ciecz, a lekka cierpkość uderzyła w kubki smakowe.-Tak naprawdę nienawidziłam matki.-zdradziła mu sekret ze śmiechem, odkrywając tylko rąbka tajemnicy. Specjalnie jednak uderzyła właśnie w tą nutę. Spojrzenie ochłodziło się, kiedy zatrzymało się na nim, gotowe na błyskawiczne wyczytanie reakcji. Nie miała zamiaru prostować reszty faktów.-Teraz ty powinieneś odwdzięczyć się tym samym. Zabawić mnie historią.-zauważyła, wyciągając swobodnie nogi przed siebie.
Przemknęła leniwym wzrokiem po jego sylwetce, jakby relaksacyjna moc wina zaczęła już działać. A może to zwyczajnie jej ostrożność została uśpiona po chwilowym nastaniu pokoju?
Uniosła brew, unosząc szkło do toastu. Nie skomentowała tego nijak. Uśmiech, zniekształcony przez pryzmat lampki, wyglądał dosyć smutno.-Tak. Niepowtarzalne.-dodała, by skupić się na jakimś elemencie za nim, mrużąc oczy, jakby próbowała coś dostrzec. Nie patrzyła na nic konkretnego. Sprawnym ruchem odchyliła głowę do tyłu, przechylając pionowo szklankę, by dokończyć.
Powróciła do niego dopiero po chwili, kiedy przełknęła wino, rozbudzona. A może to tylko akt?
-Mam jedno pytanie.-odezwała się, jakby kierowała się do niego z prośbą. Przesunęła pośladki na kraniec pnia, siadając bliżej niego, jakby budowała odpowiednią atmosferę. Pochyliła się w jego stronę.-Co tobą kieruje?-zapytała niskim głosem, patrząc mu w oczy, jakby porzucony temat wydał jej się na nowo interesujący.
To nie były znaczące słowa. Zarysy oparte na szczątkowych faktach lub skojarzeniach z nimi związanymi. Wspominała o ojcu nieprzypadkowo, mimo że rzadko kiedy rozmawiała o tym na głos. Nie była pogodzona z faktem, że była pozbawiona jego obecności, winę zrzucając na otoczenie - na słabą matkę, na siostrę, która odebrała jej uwagę jedynego rodzica, jaki jej pozostał, na szaleńczą ambicję ojca, którą podobno się charakteryzował, na organizację, która organizowała tą wyprawę, na los, który przedstawiał się w takich barwach. Nie cierpiała czuć się gorsza od innych, a już na wstępie była przecież wybrakowana - bez silnej figury jej rodzina nie miała żadnego znaczenia, samotna kobieta z dwójką córek była przedmiotem żartów, kpin i lekceważenia. Nie współczuła jej, przecież to była przegrana sprawa, a Selina nie zwykła się angażować w słabszą stronę - odcięła się całkowicie od wadliwej jednostki, budując swoją własną, mocną i suwerenną, której nie mogły dotyczyć podziały i walutowanie jej osoby przez pozycję mężczyzny, który nie istniał w jej życiu. I nie potrzebowała go. Na tle innych panienek nie miała żadnej wartości - przez brak posagu, bo przecież każda własność jej rodziciela przeszła na jego braci, a nie chorowitą żonę z obcej rodziny; Lovegoodowie byli zbyt przywiązani do swoich przynależności, by wydać je intruzom, a skoro kobietę z rodu Diggorych nie łączyło z rodem już nic prócz cienia nazwiska i córek, które miały je stracić z momentem zawarcia małżeństwa - dobra te byłyby stracone. Była ograbiona też z setek innych rzeczy, którym odmawiała jednak jakiejkolwiek ważności w swoich priorytetach, odrzucając na bok niewygodne jak to miała w zwyczaju. Nie pozwalała sprawom nieistotnym zatruwać krew i wysyłać bodźce pełne bólu.
To wtedy się zaczęło. Czuła niezgodę. Niesprawiedliwość, że jej drobnej ręki nikt nie trzymał na dworcu, skąd odjeżdżała po raz pierwszy do szkoły. Ścierała łzy, nie dając rzeczywistości nagiąć jej do swoich wymogów. Wolno tworzyła swoją mocną fasadę, odcinając bezlitośnie bezużyteczne części. Pozbawiała się puchu, ubierając się w kolce. I - faktycznie - ostatecznym motywem dla jej kompletnego zgorzknienia była naiwna miłość, której nie chciała zawierzyć, opierając się jej namiętnie. Ale za to z podwójną pasją się jej w końcu poddała, by ostatecznie zostać zmiażdżoną dziesięciokrotnie. Nauczyło ją to tylko braku zaufania. I kolejnej amputacji. Jej mury umacniały się o wiele bardziej podczas walki z codziennością. Czy Ramsey, kpiąc z jej znaków niepodległości, kiedykolwiek zastanawiał się jak to być kobietą w męskim świecie? Czy jego duma kiedykolwiek ucierpiała, gdy usłyszał "jesteś dziewczynką, skąd możesz wiedzieć?" od rówieśnika, który miał szczęście urodzić się chłopcem? Zaznał nierówności, wsadzony w kajdany pełne różowych wstążek i ślicznych lalek, krytykowany za każdy najmniejszy ślad błota na twarzy, kiedy jego kuzyni ze śmiechem guwernantki mieli obmywani z niego buzie, jakby nic się nie stało? Przecież wiedział jak to jest nie należeć i funkcjonować w świecie, który działał według norm, które wbijały człowieka w sztywne ramy. On odnajdywał się w nich świetnie, dystansując się ciszą i skrytością. Był chłopcem. Mógł robić co chciał tak długo, jak nie złamał tych kilku zasad. Dziewczynki miały ich miliony. I tysiące zmiennych, które jeszcze bardziej komplikowały to wszystko, a najmniejszy błąd był naznaczony wstydem i wyśmianiem. Przecież nie wypadało. Nie przystoiło. Nie wolno było. Młody umysł próbował zrozumieć i zadawał pytania, niepokorny duch się buntował, a gdy spotykał się ze ścianą - czuł niesprawiedliwość. I była ona nieodłączna. Na każdym kroku, niczym irytujący kamyk w bucie. Potem świadomość i zrozumienie mechanizmów tylko pogarszało sytuację. Protest był coraz głośniejszy, a mózg z łatwością wypierał powody dla takiego stanu rzeczy. Nie przyjmowała do siebie tego absurdu - nie miała zamiaru dostosowywać się do reguł wariatów. Nienawidziła odpowiedzialnych za poranione stopy. Była więc marginalną furiatką. Sfrustrowaną, gorzką wiedźmą. Niezjednanym fortem z groźnym smokiem, który bronił jej murów.
Ale przecież przeżywała to samo co połowa populacji. Tylko, że ona nie dawała na to swojej zgody. Nikt nie będzie za nią decydował. Ona była panią swojego losu. Była nietykalna dla ram społeczeństwa - mimo urodzenia, mimo staropanieństwa, mimo nieprzyzwoitej kariery, mimo męskich przywar, mimo mało kobiecego potu i sportu, mimo charakteru, mimo wszystkiego. Z ogromną starannością zasiadła na tronie wykonanym z ostrokrzewów, a każdego, kto się zbliżył, raniły rośliny. To była pozycja, na którą zasłużyła potem, krwią i łzami. Wszystko dlatego, że była Osą.
Nie opowiadała z pasją. Dotykała strun. Sprawdzała. Nie przerwała, kiedy uraczył ją rewelacją na temat jego ojca. Brzmiało to sucho - słowa były zbyt nacechowane żalem lub wyrzutem, by nie miała tego zauważyć. Podawał się za mojego ojca było niemalże tłumaczeniem dla zdradził mnie. Przerwał kontakt wzrokowy w interesującym momencie. Prawie nie zwróciła uwagi na to co właściwie powiedziała. Mówiła o więzi z matką - fałszywej zresztą. W jej oczach jej rodzicielka nigdy nie miała żadnego autorytetu. Była pierwszą zdrajczynią (a może drugą?) w jej dumnym jestestwie, kiedy dawała jej niewystarczająco, nie zapełniając głodu na bliskość. Dała mu przebłysk uśmiechu. Nic nie znaczącego, nie okraszonego żadnym komentarzem.
Chciała wyrzucić z siebie jak najszybciej tą farsę, wyśmiać jego zgadywanie, udowadniając jego absurdalność ckliwą historią. Zdań wyszło o wiele więcej niż w zamiarze. Emocjonowała się. Wrzała. Gniew przychodził jej zawsze zbyt łatwo. O wiele bardziej interesowała ją kolejna część - bezpośredni atak na jego personę. Nauczka. Przestroga na przyszłość, by więcej jej nie lekceważył. Nie chciał odkrywać przed nią więcej, a ona przed nim. Naprawdę chciał sprawdzać komu uda się przeciągnąć linę na swoją stronę? Nie bał się p o r a ż k i? Czy musiała mu udowadniać z jaką bezwzględnością dopadłaby się do jego zawartości i bez mrugnięcia okiem wyrywałaby kolejne stronice?
Przyglądała mu się. Milczał. Mądrze zresztą, poddając się na moment refleksji? Szybkiemu przekalkulowaniu? Oceniał ją po raz kolejny, uważniej planując kolejny krok? Wiedział już, że lód, po którym stąpa, jest o wiele kruchszy niż mu się na początku wydawało i że najmniejszy fałsz z jego strony może przemienić go w bryłę lodu?
Uśmiechnęła się szeroko, zadowolona, kiedy usłyszała te słowa. Tego się po nim spodziewała. A może to było po prostu wyciągnięcie ręki - odstawienie na moment broni i nic nie znacząca szczerość, która miała im pozwolić na pertraktacje?-Dobrze. Nie lubię się mylić.-przyznała, wykonując podobny krok do jego własnego. Rozluźniła się.
Parsknęła śmiechem.
-To banał.-przyznała, spuszczając milczenie na resztę pytania, raz jeszcze zbliżając lampkę do ust. Nie spieszyła się, kiedy po języku rozlewała się jej czerwona ciecz, a lekka cierpkość uderzyła w kubki smakowe.-Tak naprawdę nienawidziłam matki.-zdradziła mu sekret ze śmiechem, odkrywając tylko rąbka tajemnicy. Specjalnie jednak uderzyła właśnie w tą nutę. Spojrzenie ochłodziło się, kiedy zatrzymało się na nim, gotowe na błyskawiczne wyczytanie reakcji. Nie miała zamiaru prostować reszty faktów.-Teraz ty powinieneś odwdzięczyć się tym samym. Zabawić mnie historią.-zauważyła, wyciągając swobodnie nogi przed siebie.
Przemknęła leniwym wzrokiem po jego sylwetce, jakby relaksacyjna moc wina zaczęła już działać. A może to zwyczajnie jej ostrożność została uśpiona po chwilowym nastaniu pokoju?
Uniosła brew, unosząc szkło do toastu. Nie skomentowała tego nijak. Uśmiech, zniekształcony przez pryzmat lampki, wyglądał dosyć smutno.-Tak. Niepowtarzalne.-dodała, by skupić się na jakimś elemencie za nim, mrużąc oczy, jakby próbowała coś dostrzec. Nie patrzyła na nic konkretnego. Sprawnym ruchem odchyliła głowę do tyłu, przechylając pionowo szklankę, by dokończyć.
Powróciła do niego dopiero po chwili, kiedy przełknęła wino, rozbudzona. A może to tylko akt?
-Mam jedno pytanie.-odezwała się, jakby kierowała się do niego z prośbą. Przesunęła pośladki na kraniec pnia, siadając bliżej niego, jakby budowała odpowiednią atmosferę. Pochyliła się w jego stronę.-Co tobą kieruje?-zapytała niskim głosem, patrząc mu w oczy, jakby porzucony temat wydał jej się na nowo interesujący.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Każdy dźwigał swoje własne brzemię. Trzeba było zrozumieć położenie i zdobyć pewną mądrość radzenia sobie w otoczeniu. Był chłopcem, teraz był mężczyzną i tak jak Selinę, czychały na niego wszelakie niebezpieczeństwa. Różniły się od siebie, tak jak oni nie byli tacy sami, więc każdego dnia oboje stawiali czoła wyzwaniom, które rzuciło im pod nogi życie.
Nienawiść jaką żywiła wobec mężczyzn — choć teraz wytłumaczona — wynikała z bólu, który wciąż w niej tkwił, a przynajmniej on tak uważał. Patrzył na nią z zainteresowaniem, bo była pełna emocji, które jemu wydawały się całkiem obce. Był w rzeczywistości bardzej pusty niż to okazywał — nierzadko bowiem stawał za fasadą udawanych reakcji — rozbawienia, smutku, szczęścia, rzadziej gniewu i złości, bo te lubiły płynąć naturalnie, wartką strugą. Były to jednak emocje tak samo złe i beznadziejne jak wszystkie inne i należało je mieć pod kontrolą, by nie zdradziły zbyt wiele prawdy, by nie sprowadziły na manowce. Pełna emocji wydawała się być jednocześnie pełną pasji. Jego myślni od razu skierowały się na miotłę i boisko w próbie wyobrażenia sobie jej podczas zmagań na jednym z meczów. Czy była tak samo zacięta? Tak samo zdecydowana i pewna siebie jak teraz? Czy biła od niej taka sila, która deprymowała przeciwników, mających do czynienia nie tylko z doskonałą zawodniczką, lecz i piękną kobietą?
Być może.
Przyglądał jej się również dlatego, bo im więcej w niej było złości i kpiny tym bardziej pociągająca była. Siła frustracji w jej opowieści wydawała mu się egzotyką, w porównaniu do tego, w czym sam od wielu lat tkwił. Nie komentował jej słów głośno, nie krytykował i nie drwił z niej, choć wewnętrznie oceniał ją tak samo, jak ona, czyniąc to na głos. Szufladkował ją powoli, by w końcu stwierdzić, że żadne ze stworzonych do tej pory miejsc do niej nie pasuje i będzie musiał utworzyć dla niej nową, odrębną kategorię. Była zagadką, chociaż wszystko miał praktycznie na widoku.
Nie dramatyzował, więc bez cienia emocji przyjął jej historię. Każdy miał jakąś, mniej lub bardziej porywającą i należało ją rozpatrzeć pod odpowiednim kątem. Nie przyrównywał się do niej; nie wracał myślami do swojej przeszłości, by zagłębić się we własne błędy, niespełnione pragnienia i dziecięce potrzeby, których nikt nigdy nie zdołał spełnić. W przeciągu swojego życia zdołał się zmierzyć z własnym wybrakowaniem — również tym, tkwiącym głęboko w jego psychice. Ze słabości chciał utworzyć siłę.
Nie była w stanie otworzyć księgi, którą oceniała. Jej gruba, gładka okładka kryła w sobie mnóstwo pogiętych i potarganych stron pełnych kleksów i skreśleń. Były wyrwane kartki i wyraźne wgniecenia. Ale ona cała pozostawała zamknięta szczelnie klamrą o przedziwnym mechanizmie, którego otwarcie wymagało więcej niż postronnej obserwacji. Oczywiście, on sam tego nie pragnął — nie pozwoliłby jej nawet na chwycenie klamry, by mogła ją obejrzeć. Trzymał ją z dala od wrogów i przyjaciół, którzy łypali na nią wścibskim spojrzeniem. Przedarcie się do środka wiązało się z klęską. Zrozumienie jego intensji i zachowania, dotarcie do najdalszych przyczyn — choć wydawało mu się kompletnie niemożliwe — wróżyło p o r a ż k ę. Nie potrafił przegrywać. Nie mógł więc dopuścić, by ktokolwiek dostał się do środka, siejąc spustoszenie i chaos.
Chaos był dobry, gdy go otaczał, gdy go tworzył. Nie wtedy, gdy w nim był.
Uśmiechnął się krzywo na jej słowa. Jej włosy falowały lekko podając się wiatru, który pojawił się wraz z zajściem słońca za linię horyzontu. Jego brak przyniósł ze sobą lekki chłód i wiosenną wilgoć. W krzewach owady grały swoją symfonię. Po podwórku kręcił się kot, który wcześniej uciekł na widok przybysza.
— Nikt nie lubi się mylić.— Była więc jak każdy. Nie było w tym nic zaskakującego. — Lecz mało kto się nie myli. — Zwrócił uwagę na tę wyjątkowość, unosząc brew jakby w cichej prowokacji. Czekał aż podejmie rękawicę, przyzna, że nie jest jak cała reszta. Sardoniczny uśmiech wykrzywił mu wagi, a oczy błysnęły w półmroku. W końcu lubiła skupiac na sobie uwagę, dążyła do tego, by świat się wokół niej kręcił, zapominając o wszystkim. A mimo to tkwiła tego południa (a właściwie już wieczora) samiuteńka w ogrodzie, przykryta ciepłym kocem, bazgrząc w swoim dzienniku wszystkie spostrzeżenia o ludziach, którym miała coś do powiedzenia, a których nie uraczyła skrywaną w sobie prawdą. I jej jedynym towarzystwem był własny kot — najwierniejszy widz, przyjaciel, który pewnie wynagradza jej wszystko inne.
I Mulciber, który wciąż nie zdecydował, czy zostanie jej fanem, czy nie.
Poruszył szkłem, a wino rozlało się po ściankach, zostawiając na nim mętnawy ślad. Zignorował ponownie poruszony temat rodzicielki, unosząc kielich wyżej i patrząc na Seliną przez pryzmat kielicha. Jej groteskowo zniekształcone odbicie ukazywało ją szerszą, większą i pełniejszą. Typową, drobnomieszczańską czarownicę o krągłych kształtach. Zamruczał nawet podczas swojej dogłębnej analizy, na moment przestając się skupiać na toczonej rozmowie, choć zwykle dobrze radził sobie z podzielnością uwagi.
— Jaką historię chciałabyś usłyszeć? Mam bujną wyobraźnię — przyznał, opuszczając w końcu kielich, by móc przywrócić sobie wizję piękniejszej rzeczywistości. — Wolisz bajki z morałem, czy smutnym zakończeniem? Najlepiej, gdy ze smutnego zakończenia płynie jakiś morał.
Zaskakująco szybko opróżniła swoje szkło. On zdawał się pozostawać w tyle, jak słaby zawodnik, ale nie pogoniła go tym do wykończenia swojej lampki. Upił kolejny łyk, zaciągając się przyjemnym aromatem wina. Rozkoszował się tym, relaksował w cieple i wygodzie.
Jej nagłe ożywienie, zmiana pozycji, zbliżenie było jak gwałtowne przebudzenie się ze zbyt długiego snu i postawa emanująca gotowością do działania. Ze spokojem i tą samą pozorną obojętnością jej się przyglądał, póki nie postanowił dolać jej wina. Wtedy wyprostował się, by chwycić butelkę i wypełnił jej kieliszek, a ostatecznie przysiadł na skraju krzesła, tak jak ona i również nachylił się w jej kierunku. Wyglądali tak dzieci, które przymierzają się do obmyślenia zabójczego planu zabawy, budowy domku na drzewie, czy obrzuceniu domu sąsiada pomidorami. Mulciber zmarszczył brwi i splótł ręce na kolanach, w jednej dłoni wciąż trzymając swoje szkło z winem.
— Żądza władzy i pieniędzy — wypowiedział niby w konspiracji, a dźwięk jego głosu przybrał barwę dźwięcznego, melodyjnego barytonu. — Jaki jest twój znak zodiaku?— spytał, wykorzystując, że kolejka w zabawie się odwróciła. Nie potraktował jej pytania poważnie, ale zdecydowanie podchwycił jej klimat, zupełnie ignorując nagle powstały głęboki dekolt, który przy jej sylwetce wydawał się mało kuszący.
Nienawiść jaką żywiła wobec mężczyzn — choć teraz wytłumaczona — wynikała z bólu, który wciąż w niej tkwił, a przynajmniej on tak uważał. Patrzył na nią z zainteresowaniem, bo była pełna emocji, które jemu wydawały się całkiem obce. Był w rzeczywistości bardzej pusty niż to okazywał — nierzadko bowiem stawał za fasadą udawanych reakcji — rozbawienia, smutku, szczęścia, rzadziej gniewu i złości, bo te lubiły płynąć naturalnie, wartką strugą. Były to jednak emocje tak samo złe i beznadziejne jak wszystkie inne i należało je mieć pod kontrolą, by nie zdradziły zbyt wiele prawdy, by nie sprowadziły na manowce. Pełna emocji wydawała się być jednocześnie pełną pasji. Jego myślni od razu skierowały się na miotłę i boisko w próbie wyobrażenia sobie jej podczas zmagań na jednym z meczów. Czy była tak samo zacięta? Tak samo zdecydowana i pewna siebie jak teraz? Czy biła od niej taka sila, która deprymowała przeciwników, mających do czynienia nie tylko z doskonałą zawodniczką, lecz i piękną kobietą?
Być może.
Przyglądał jej się również dlatego, bo im więcej w niej było złości i kpiny tym bardziej pociągająca była. Siła frustracji w jej opowieści wydawała mu się egzotyką, w porównaniu do tego, w czym sam od wielu lat tkwił. Nie komentował jej słów głośno, nie krytykował i nie drwił z niej, choć wewnętrznie oceniał ją tak samo, jak ona, czyniąc to na głos. Szufladkował ją powoli, by w końcu stwierdzić, że żadne ze stworzonych do tej pory miejsc do niej nie pasuje i będzie musiał utworzyć dla niej nową, odrębną kategorię. Była zagadką, chociaż wszystko miał praktycznie na widoku.
Nie dramatyzował, więc bez cienia emocji przyjął jej historię. Każdy miał jakąś, mniej lub bardziej porywającą i należało ją rozpatrzeć pod odpowiednim kątem. Nie przyrównywał się do niej; nie wracał myślami do swojej przeszłości, by zagłębić się we własne błędy, niespełnione pragnienia i dziecięce potrzeby, których nikt nigdy nie zdołał spełnić. W przeciągu swojego życia zdołał się zmierzyć z własnym wybrakowaniem — również tym, tkwiącym głęboko w jego psychice. Ze słabości chciał utworzyć siłę.
Nie była w stanie otworzyć księgi, którą oceniała. Jej gruba, gładka okładka kryła w sobie mnóstwo pogiętych i potarganych stron pełnych kleksów i skreśleń. Były wyrwane kartki i wyraźne wgniecenia. Ale ona cała pozostawała zamknięta szczelnie klamrą o przedziwnym mechanizmie, którego otwarcie wymagało więcej niż postronnej obserwacji. Oczywiście, on sam tego nie pragnął — nie pozwoliłby jej nawet na chwycenie klamry, by mogła ją obejrzeć. Trzymał ją z dala od wrogów i przyjaciół, którzy łypali na nią wścibskim spojrzeniem. Przedarcie się do środka wiązało się z klęską. Zrozumienie jego intensji i zachowania, dotarcie do najdalszych przyczyn — choć wydawało mu się kompletnie niemożliwe — wróżyło p o r a ż k ę. Nie potrafił przegrywać. Nie mógł więc dopuścić, by ktokolwiek dostał się do środka, siejąc spustoszenie i chaos.
Chaos był dobry, gdy go otaczał, gdy go tworzył. Nie wtedy, gdy w nim był.
Uśmiechnął się krzywo na jej słowa. Jej włosy falowały lekko podając się wiatru, który pojawił się wraz z zajściem słońca za linię horyzontu. Jego brak przyniósł ze sobą lekki chłód i wiosenną wilgoć. W krzewach owady grały swoją symfonię. Po podwórku kręcił się kot, który wcześniej uciekł na widok przybysza.
— Nikt nie lubi się mylić.— Była więc jak każdy. Nie było w tym nic zaskakującego. — Lecz mało kto się nie myli. — Zwrócił uwagę na tę wyjątkowość, unosząc brew jakby w cichej prowokacji. Czekał aż podejmie rękawicę, przyzna, że nie jest jak cała reszta. Sardoniczny uśmiech wykrzywił mu wagi, a oczy błysnęły w półmroku. W końcu lubiła skupiac na sobie uwagę, dążyła do tego, by świat się wokół niej kręcił, zapominając o wszystkim. A mimo to tkwiła tego południa (a właściwie już wieczora) samiuteńka w ogrodzie, przykryta ciepłym kocem, bazgrząc w swoim dzienniku wszystkie spostrzeżenia o ludziach, którym miała coś do powiedzenia, a których nie uraczyła skrywaną w sobie prawdą. I jej jedynym towarzystwem był własny kot — najwierniejszy widz, przyjaciel, który pewnie wynagradza jej wszystko inne.
I Mulciber, który wciąż nie zdecydował, czy zostanie jej fanem, czy nie.
Poruszył szkłem, a wino rozlało się po ściankach, zostawiając na nim mętnawy ślad. Zignorował ponownie poruszony temat rodzicielki, unosząc kielich wyżej i patrząc na Seliną przez pryzmat kielicha. Jej groteskowo zniekształcone odbicie ukazywało ją szerszą, większą i pełniejszą. Typową, drobnomieszczańską czarownicę o krągłych kształtach. Zamruczał nawet podczas swojej dogłębnej analizy, na moment przestając się skupiać na toczonej rozmowie, choć zwykle dobrze radził sobie z podzielnością uwagi.
— Jaką historię chciałabyś usłyszeć? Mam bujną wyobraźnię — przyznał, opuszczając w końcu kielich, by móc przywrócić sobie wizję piękniejszej rzeczywistości. — Wolisz bajki z morałem, czy smutnym zakończeniem? Najlepiej, gdy ze smutnego zakończenia płynie jakiś morał.
Zaskakująco szybko opróżniła swoje szkło. On zdawał się pozostawać w tyle, jak słaby zawodnik, ale nie pogoniła go tym do wykończenia swojej lampki. Upił kolejny łyk, zaciągając się przyjemnym aromatem wina. Rozkoszował się tym, relaksował w cieple i wygodzie.
Jej nagłe ożywienie, zmiana pozycji, zbliżenie było jak gwałtowne przebudzenie się ze zbyt długiego snu i postawa emanująca gotowością do działania. Ze spokojem i tą samą pozorną obojętnością jej się przyglądał, póki nie postanowił dolać jej wina. Wtedy wyprostował się, by chwycić butelkę i wypełnił jej kieliszek, a ostatecznie przysiadł na skraju krzesła, tak jak ona i również nachylił się w jej kierunku. Wyglądali tak dzieci, które przymierzają się do obmyślenia zabójczego planu zabawy, budowy domku na drzewie, czy obrzuceniu domu sąsiada pomidorami. Mulciber zmarszczył brwi i splótł ręce na kolanach, w jednej dłoni wciąż trzymając swoje szkło z winem.
— Żądza władzy i pieniędzy — wypowiedział niby w konspiracji, a dźwięk jego głosu przybrał barwę dźwięcznego, melodyjnego barytonu. — Jaki jest twój znak zodiaku?— spytał, wykorzystując, że kolejka w zabawie się odwróciła. Nie potraktował jej pytania poważnie, ale zdecydowanie podchwycił jej klimat, zupełnie ignorując nagle powstały głęboki dekolt, który przy jej sylwetce wydawał się mało kuszący.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zawsze o wiele bardziej fascynował ją ogień od wody - ciężko było odwrócić od niego wzrok, bo zarówno swoim trzaskaniem, tańcem języków jak i barwami płomieni stale wywoływał bodźce, które zwracały uwagę; błyskawicznie reagował na zmiany, wpadając w swoistą kakofonię, kiedy dolewana była do niego oliwa, mącił w głowie blaskiem, kusił ciepłem, ale parzył nieprzystępnie, nie pozwalając zbliżyć się zbyt blisko; chronił przed mrozem, ale był też żywiołem, który - nieopanowany - pożerał wszystko co napotka na swojej drodze, niepowstrzymany, póki nie zrówna wszystkiego z ziemią. I dopiero zamknięcie go w klatce, ciasnym naczyniu, które odcinało dopływ powietrza, dusiło go i zanikał. Woda zaś nigdy nie poddawała się zbyt łatwo wpływom - pozostała niewzburzona, chyba że powodował ją najsilniejszy ze sztormów - jej gniew, mimo że piękny w swojej przerażającej formie - pokrywał falą sprzeciwy, pozostawiając tylko najwytrwalsze przy życiu; przez większość czasu pozostawała jednak niewzruszona, a jej tafla odbijała obrazy, jakie się przed nią działy, imitując je do perfekcji, choć pozostawały zaledwie niewyraźnymi, płaskimi naśladowaniami - prawdziwa głębia kryła się pod warstwą, którą ciężko było przebyć, a jedyną opcją, by sprawdzić co chowane było w najgłębszych czeluściach oceanu, było wzięcie głębokiego wdechu i wskoczenia w hektolitry niekończącej się cieczy.
Niektóre zbiorniki były skute lodem.
Doprawdy, piękno żywiołów porażało ją do cna. Zbyt dużo czasu poświęcała na obserwację każdego z nich, by nie zauważać mechanizmów. Wielką wagę przykładała do irracjonalnych, metaforycznych, nic nie znaczących rozmyślań, by nie widzieć w Ramseyu uosobienia oceanu, którego najdelikatniejsze liźnięcia mroziły dotknięte kończyny, ale wzrok i ciało przejęte jego urokiem, i sposobem, w jaki oddawał miraż gwiazd, zbyt idealnie przygłuszając zasłyszane opowieści o morskich monstrach, usypiał czujność.
Oczy Seliny błyszczały nieprzerwanie, nawet jeśli miała przed sobą naturalnego wroga, który pojedynczą falą mógł zgasić jej ogień. Ale czy na pewno? Lód zbyt często skuwał jej serce, by za każdym razem miała się oddawać temperamentowi. Umysł zdawał się pracować w dwóch trybach, uciekając do dobra zimnego elementu, kiedy sytuacja potrzebowała chłodniejszych i surowszych osądów. Być może szaleństwo nie pozwalało jej na kompletny racjonalizm, bo mimo piekielnej świadomości destrukcyjności emocji, nie potrafiła (i nie chciała) z nich zrezygnować - psychopatycznie oddawała się potrzebom chwili, zbyt zgrabnie manipulując faktami, by przejmować się ich konsekwencjami. Za dobrze wiedziała, że niezależnie od wszystkiego spadnie na cztery łapy.
Bo była bardziej interesująca od innych. I zasługiwała na specjalne traktowanie. Z pełnym wyrachowaniem korzystała z każdego przywileju, jaki dawała jej własna osobowość. A może to kolejna cecha osoby niespełnej umysłowo?
-Nie pomyliłam się w tym przypadku.-zauważyła z irytującym uśmiechem, wybierając najbardziej dyplomatyczną z odpowiedzi, choć mogła na tysiące sposobów mu zademonstrować, że jej pewność siebie wynikała również z ufności w nieomylność własnych osądów i czynów (a może również kompletny brak zainteresowania wynikiem innym jak pozytywny). Dobrotliwie uświadamiała mu bezcelowość podobnego przytyku, nie szczędząc sobie złośliwości. Wybrał zły moment na wytykanie jej zbyt dużego przekonania o własnej wartości. Dał jej furtkę do ataku i uraczenia go drwiną, choć sam chciał, by posmakowała ten gorzki smak. Musiał się postarać. Doprawdy, czy jeszcze nie zdał sobie z tego sprawy?-Dopisałbyś się do tej mniej licznej grupy?-zapytała leniwie, unosząc nieco brwi, kiedy głos zakołysał się delikatnie w pytającej intonacji, gdy wyczekiwała na odpowiedź.
Przyglądała się mu, kiedy z taką kontemplacją oddawał się smakowaniu wina. Z jakiegoś powodu uspokoiło to jej wrzenie, wytłumiło igrające ogniki i zezwoliło na kolejne poczucie melancholii. Nawet nie wiedział jak gestami, zupełnie nieświadomie, oddawał z nią część kupie pyłu, wspomnień i bolesnej pustki. Nawet brak reakcji na jej prowokacje nie uderzył w nią tak mocno, kiedy wzrok śledził niespiesznie jego poczynania, pozwalając jej na wycofanie się. Pieprzona nostalgia odebrała jej na moment chęć do wyrywania z niego kolejnych szczegółów, zasypując konflikt grubą warstwą ziemi.
Pozwoliła mu na ucieczkę, wydała ciche przyzwolenie na przeciągające się chwile milczenia, w apatycznym oczekiwaniu nastawiając się na bodziec, który na nowo wzbudzi w niej żywszy płomień. Lampka - zupełnie nieświadomie - kołysała się w jej dłoniach, kiedy nóżka wykonywała kolejne obroty manipulowane przez palce przytrzymujące naczynie od góry, jej jedyny okaz zniecierpliwienia.
-Co tam zobaczyłeś?-zapytała w końcu, kiedy obniżał kielich, unosząc na niego wzrok bez zbędnych emocji. Dopiero po chwili w jej oczach na nowo zatańczyła ciekawość.-Wybieram ostatnią opcję. Ale musi być w niej jakiś nagły zwrot fabuły.-zaznaczyła, unosząc palec wskazujący do góry, kiedy stawiała ten kluczowy warunek. Oparła brodę w koszyczku z brody, uprzednio podpierając łokcie na kolanach, kiedy przygotowywała się do pozycji, która najbardziej ułatwi jej odpowiedni odbiór. Rozszerzyła nawet usta w zachęcającym uśmiechu, gotowa do usłyszenia porywającej historii. To mogło być interesujące, w którą stronę poniesie go... wyobraźnia?
Raptowne zmiany były dla niej naturalne - potrzebowała przestrzeni, ciągłych pobudzeń, by całkowicie nie zmarnieć. Musiała posiłkować czymś umysł lub ciało, nie znosząc bezczynności. Nie była jedną z tych osób, które znały pojęcie nudy, gotowa prędzej oszaleć niż nie wykorzystać wolnych sekund na akcję - nie najlepiej wychodziło jej cierpliwe czekanie na czyjś ruch, zbyt łatwo traciła zainteresowanie lub wpadała w czystą pasję, nie mogąc znieść niepewności.
-Kłamiesz. Przecież ustaliliśmy ostatnio, że to nie jest w kręgu twoich zainteresowań.-westchnęła, nie kryjąc zawiedzenia.-To tak nie działa. Daj mi choć uwierzyć, że kryje się w tym źdźbło prawdy. Może spróbujemy z czymś kontrowersyjnym, pasja powinna spełnić te wymagania... Co lub kogo podziwiasz, Ramseyu? Za co?-pozwoliła rozważaniom wolno wybrzmieć, kiedy w końcu doszła do pytania, które zaskakiwało beztroską i lekkością, choć jego waga była o wiele poważniejsza. Przekręciła delikatnie głowę, błyszcząc zielonymi tęczówkami w świetle świec, kiedy wwiercała w niego nieustępliwe spojrzenie.
Parsknęła śmiechem, choć nie mogła nie ulec uczuciu zaintrygowania. Naprawdę wierzył w takie rzeczy czy po prostu był to wyraz jego kpiny?-Zainteresowany astrologią?-zapytała, najpierw zawieszając na moment głos, kiedy na twarzy tańczył jej nieco drwiący uśmiech - sama nigdy nie wyrażała lubości co do tej dziedziny, choć lubiła słuchać każdego, kto wkładał w słowa dość przekonania, by miała mu uwierzyć.-Koziorożec. Chiński - tygrys. Dopasowaliśmy się?-uniosła brwi, niebezpośrednio pytając o jego znak zodiaku.
Poruszanie się po ścieżkach absurdu było zabawne, choć niosło za sobą pewien dreszcz - irracjonalny, niemożliwy do przewidzenia zwrot lub głębia, której się nie odnajdzie lub zbytnio zawierzy; czyste ryzyko. Czy czymkolwiek innym można uwieść Selinę Lovegood?
Niektóre zbiorniki były skute lodem.
Doprawdy, piękno żywiołów porażało ją do cna. Zbyt dużo czasu poświęcała na obserwację każdego z nich, by nie zauważać mechanizmów. Wielką wagę przykładała do irracjonalnych, metaforycznych, nic nie znaczących rozmyślań, by nie widzieć w Ramseyu uosobienia oceanu, którego najdelikatniejsze liźnięcia mroziły dotknięte kończyny, ale wzrok i ciało przejęte jego urokiem, i sposobem, w jaki oddawał miraż gwiazd, zbyt idealnie przygłuszając zasłyszane opowieści o morskich monstrach, usypiał czujność.
Oczy Seliny błyszczały nieprzerwanie, nawet jeśli miała przed sobą naturalnego wroga, który pojedynczą falą mógł zgasić jej ogień. Ale czy na pewno? Lód zbyt często skuwał jej serce, by za każdym razem miała się oddawać temperamentowi. Umysł zdawał się pracować w dwóch trybach, uciekając do dobra zimnego elementu, kiedy sytuacja potrzebowała chłodniejszych i surowszych osądów. Być może szaleństwo nie pozwalało jej na kompletny racjonalizm, bo mimo piekielnej świadomości destrukcyjności emocji, nie potrafiła (i nie chciała) z nich zrezygnować - psychopatycznie oddawała się potrzebom chwili, zbyt zgrabnie manipulując faktami, by przejmować się ich konsekwencjami. Za dobrze wiedziała, że niezależnie od wszystkiego spadnie na cztery łapy.
Bo była bardziej interesująca od innych. I zasługiwała na specjalne traktowanie. Z pełnym wyrachowaniem korzystała z każdego przywileju, jaki dawała jej własna osobowość. A może to kolejna cecha osoby niespełnej umysłowo?
-Nie pomyliłam się w tym przypadku.-zauważyła z irytującym uśmiechem, wybierając najbardziej dyplomatyczną z odpowiedzi, choć mogła na tysiące sposobów mu zademonstrować, że jej pewność siebie wynikała również z ufności w nieomylność własnych osądów i czynów (a może również kompletny brak zainteresowania wynikiem innym jak pozytywny). Dobrotliwie uświadamiała mu bezcelowość podobnego przytyku, nie szczędząc sobie złośliwości. Wybrał zły moment na wytykanie jej zbyt dużego przekonania o własnej wartości. Dał jej furtkę do ataku i uraczenia go drwiną, choć sam chciał, by posmakowała ten gorzki smak. Musiał się postarać. Doprawdy, czy jeszcze nie zdał sobie z tego sprawy?-Dopisałbyś się do tej mniej licznej grupy?-zapytała leniwie, unosząc nieco brwi, kiedy głos zakołysał się delikatnie w pytającej intonacji, gdy wyczekiwała na odpowiedź.
Przyglądała się mu, kiedy z taką kontemplacją oddawał się smakowaniu wina. Z jakiegoś powodu uspokoiło to jej wrzenie, wytłumiło igrające ogniki i zezwoliło na kolejne poczucie melancholii. Nawet nie wiedział jak gestami, zupełnie nieświadomie, oddawał z nią część kupie pyłu, wspomnień i bolesnej pustki. Nawet brak reakcji na jej prowokacje nie uderzył w nią tak mocno, kiedy wzrok śledził niespiesznie jego poczynania, pozwalając jej na wycofanie się. Pieprzona nostalgia odebrała jej na moment chęć do wyrywania z niego kolejnych szczegółów, zasypując konflikt grubą warstwą ziemi.
Pozwoliła mu na ucieczkę, wydała ciche przyzwolenie na przeciągające się chwile milczenia, w apatycznym oczekiwaniu nastawiając się na bodziec, który na nowo wzbudzi w niej żywszy płomień. Lampka - zupełnie nieświadomie - kołysała się w jej dłoniach, kiedy nóżka wykonywała kolejne obroty manipulowane przez palce przytrzymujące naczynie od góry, jej jedyny okaz zniecierpliwienia.
-Co tam zobaczyłeś?-zapytała w końcu, kiedy obniżał kielich, unosząc na niego wzrok bez zbędnych emocji. Dopiero po chwili w jej oczach na nowo zatańczyła ciekawość.-Wybieram ostatnią opcję. Ale musi być w niej jakiś nagły zwrot fabuły.-zaznaczyła, unosząc palec wskazujący do góry, kiedy stawiała ten kluczowy warunek. Oparła brodę w koszyczku z brody, uprzednio podpierając łokcie na kolanach, kiedy przygotowywała się do pozycji, która najbardziej ułatwi jej odpowiedni odbiór. Rozszerzyła nawet usta w zachęcającym uśmiechu, gotowa do usłyszenia porywającej historii. To mogło być interesujące, w którą stronę poniesie go... wyobraźnia?
Raptowne zmiany były dla niej naturalne - potrzebowała przestrzeni, ciągłych pobudzeń, by całkowicie nie zmarnieć. Musiała posiłkować czymś umysł lub ciało, nie znosząc bezczynności. Nie była jedną z tych osób, które znały pojęcie nudy, gotowa prędzej oszaleć niż nie wykorzystać wolnych sekund na akcję - nie najlepiej wychodziło jej cierpliwe czekanie na czyjś ruch, zbyt łatwo traciła zainteresowanie lub wpadała w czystą pasję, nie mogąc znieść niepewności.
-Kłamiesz. Przecież ustaliliśmy ostatnio, że to nie jest w kręgu twoich zainteresowań.-westchnęła, nie kryjąc zawiedzenia.-To tak nie działa. Daj mi choć uwierzyć, że kryje się w tym źdźbło prawdy. Może spróbujemy z czymś kontrowersyjnym, pasja powinna spełnić te wymagania... Co lub kogo podziwiasz, Ramseyu? Za co?-pozwoliła rozważaniom wolno wybrzmieć, kiedy w końcu doszła do pytania, które zaskakiwało beztroską i lekkością, choć jego waga była o wiele poważniejsza. Przekręciła delikatnie głowę, błyszcząc zielonymi tęczówkami w świetle świec, kiedy wwiercała w niego nieustępliwe spojrzenie.
Parsknęła śmiechem, choć nie mogła nie ulec uczuciu zaintrygowania. Naprawdę wierzył w takie rzeczy czy po prostu był to wyraz jego kpiny?-Zainteresowany astrologią?-zapytała, najpierw zawieszając na moment głos, kiedy na twarzy tańczył jej nieco drwiący uśmiech - sama nigdy nie wyrażała lubości co do tej dziedziny, choć lubiła słuchać każdego, kto wkładał w słowa dość przekonania, by miała mu uwierzyć.-Koziorożec. Chiński - tygrys. Dopasowaliśmy się?-uniosła brwi, niebezpośrednio pytając o jego znak zodiaku.
Poruszanie się po ścieżkach absurdu było zabawne, choć niosło za sobą pewien dreszcz - irracjonalny, niemożliwy do przewidzenia zwrot lub głębia, której się nie odnajdzie lub zbytnio zawierzy; czyste ryzyko. Czy czymkolwiek innym można uwieść Selinę Lovegood?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nigdy nie było w nim ognia. Nigdy nie trawił jego wnętrzności, nie siał spustoszenia w organizmie, nie rozpalał serca i nie spopielał najróżniejszych myśli. Nie kierował nim, nie zmuszał do ucieczki ani do ataku, nie rozgrzewały go myśli o nikim, a on sam nie żywił płonnych nadziei. Był jednym z żywiołów; tym pięknym i nie do okiełznania. Zupełnie tak, jak Selina. Siedziała w bezruchu, poddając się lekkim podmuchom, które utrzymywały ją przy życiu. W jej oczach tańczyły iskierki rozbawienia, pewności siebie, gniewu, a jej usta przy pocałunku (tak jak wtedy, w kasynie) z pewnością parzyły, zostawiając na skórze niemożliwe do ukrycia zaczerwienienia. Budziła podziw i zainteresowanie, a jej towarzystwo było pożądane. Dawała złudne światło, które wskazywało drogę spragnionym bezpieczeństwa, dawała również ciepło, które każdemu było potrzebne, ale wystarczył jeden ruch, aby pochłonęła ciało żywcem i zmieniła je w popiół. Jeden krok zbyt blisko. Nawet dla Ramseya była intensywna w odbiorze. Mieniła się różnymi kolorami, ponieważ już na pierwszy rzut oka wydawała się ciekawa i pociągająca. To właśnie dlatego podążył za nią na wernisażu. Sparzył się. Jej płomienie pokąsały go za karę, bo okazał się zbyt krnąbrny.
Jeśli ona była ogniem, on był wodą. Arktycznym morzem, które pozostawało spokojnie, niezmiernie rzadko burzone przez wiatry. Gładka, błyszcząca tafla odbijała rzeczywistość jak lustro. Pozwalała statkom pływać po sobie, a stworzeniom żyć w głębinach. Nieprzerwany krąg wzajemnych zależności, relacji i korzyści. Niepozorny wygląd przy lepszej pogodzie kusił do kąpieli, lecz temperatura była tak niska, że wystarczyło kilka minut, by zamarznąć. Pasowało to do niego. Nie spieszył się, nie chciał popełniać błędów. Cicho i cierpliwie czekał, aż ofiara sama się skusi, by ją wciągnąć w swoje odmęty, zabrać ciepło wytwarzane przez ogień, powietrze, grunt pod nogami. Czasem chłodził powoli, każdym pluskiem gasił płomienie, a jego jedynym zagrożeniem był... ogień. Kiedy było go odpowiednio dużo podnosił temperaturę, ogrzewał wolno płynącą wodę, aż w końcu doprowadzał ją do wrzenia.
A więc może istniał cień szansy, że jej czasem skute lodem serce i jego wrząca forma mogły się uzupełnić?
Nie próbował się z nią dogadać. Patrzył na nią cierpliwie i ze spokojem, nie ukrywając odrobiny zainteresowania, jakie w nim wzbudziła. Był jednak pewien, że mógł ją zgasić w każdej chwili. Wystarczył moment, aby otoczyć ją lodem, którego nie była w stanie stopić. Unieruchomiłby ją, obezwładnił, ograniczając się do pozostawianie jej ust otwartych, bo rozmowa z nią była zabawna.
Nie stanowiła dla niego ż a d n e g o zagrożenia. Nie była nawet blisko jego czułych punktów, wrażliwych miejsc ani chwytliwych stref, które mogły uczynić ją jedyną na morzu wyspą, którą otaczałby sobą, dając jej w końcu to, czego się tak uparcie od wszystkich domagała.
— Chciałbym — odparł z pełnym przekonaniem. Jego pewność siebie nie pozwalała mu wierzyć, że mógł się mylić, a jednak od zawsze towarzyszyła mu świadomość, że to co wie jest dopiero preludium tego, co może poznać, o ile w przeciągu całego marnego życia starczy mu na to czasu. Nigdy się otwarcie nie przyznawał do błędów, ignorując wszelakie porażki (choć były rzadkością). Przechodził z tym do porządku dziennego, ale jego umysł rejestrował gorsze wybory (ale wciąż jego wybory) i próbował je udoskonalać.
Lubił ciszę i spokój, choć równie dobrze czuł się w chaosie i motłochu. Asymilował się niezwykle szybko, nie doświadczając w tym żadnych trudności, dzięki temu, ze był uważnym obserwatorem i słuchaczem, nie lekceważącym najmniejszych zmian. I te nieustannie rejestrował u Seliny, monitorując jej nastroje i brzmienie głosu, nawet wtedy, gdy sądziła, że jest zajęty czymś innym. Kiedy emanował od niej spokój, wzmagał swoją czujność, doszukując się w jej wyrazie twarzy emocji i uczuć, które przypadkiem mogły wydostać się ze strzezonej fortecy na zewnątrz. To wiele mówiło o ludziach, tak jak prowokacje, którym ulegali, zapalczywie poświęcając całą energię obronie. Nie mieli pojęcia, że im szybciej budowali mur wokół siebie, tym więcej luk i prześwitów się w nim znajdowało. Dlatego kiedy cała wrzawa opadała, podchodził blizej i zaglądał do środka.
I tak też chciał czynić z Seliną, zaciekawiony tym, co ukrywała, a nie tym jaka była na pokaz. I dla wszystkich.
— Oczywiście. Jesteś kobietą akcji. Historia powinna zaczynać się wartko, mieć romantyczny wątek, dużo krwi, trochę agresji i szczyptę emocji. Nikt wcześniej nie opowiadał ci bajek? — Ale wcale nie chodziło mu o matkę ani ojca. Wykrzywione w szyderczym uśmiechu kąciki sugerowały zupełnie coś innego, lecz nie zamierzał kontynuować swojego wywodu, pozostawiając wnioski do jej interpretacji. Była już dużą dziewczynką, a to, co mu opowiedziała, wskazywało na to, że jednak miewała do czynienia z takimi historyjkami.
— Szkło pięknie powiększa — odparł, taksując ją nieco lubieżnym spojrzeniem. Szybko jednak stał się tak samo beznamiętny jak wcześniej. Zmieniał maski w ułamku sekundy. — Doskonale zniekształca. Piękno staje się brzydotą, a w brzydocie niweluje mankamenty, czyniąc ją piękniejszą.— Rozbrzmiał filozoficznie, kończąc lampkę z winem nie dlatego, że wypadało dopić trunek przed wyjściem, a dlatego, że było wyborne, a jego wrażliwe podniebienie (przyzwyczajone już do ognistej) rzadko miało okazje kosztować tak dobrych alkoholi. — Rzeczywiście, wyleciało mi to z głowy — odparł od niechcenia, zsuwając się na sam koniec krzesła, na którym siedział. Zsunął z kolan koc i odłożył go na bok, by pochylić się w jej stronę i wbić w nią spojrzenie.
Nie mrugnął ani razu, przez cały czas, gdy na nią patrzył.
— Astrologia potrafi być fascynująca i niezwykle pomocna, Selino Lovegood— zniżył ton głosu, nie pozwalając sobie na oderwanie od niej spojrzenia. Choć tego mogła chcieć i sobie życzyć, sposób w jaki poświęcał jej uwagę mógł budzić wątpliwości. Ale może to jej pasowało? — Koziorożce bardzo szybko dorastają. Jako dzieci tracą beztroską radość życia. Pewnie dlatego trudno im zlać się z otoczeniem, dopasować do rówieśników. — Często zamykając się w sobie, nawet gdy o tym nie wiedzą. Stają się tym, czego chce od nich otoczenie, zatrzymując w sobie prawdziwą tożsamość. — Brak im również zdawkowej serdeczności i wymuszonej uprzejmości. Są bezpośrednie, o ile nie musza się uzewnętrzniać ze sobą. — Co i ułatwia i utrudnia zawieranie znajomości. Bywają w końcu nieznośne, ale przynajmniej szczere w opinii — nie zgodzie ze sobą i tym, co naprawdę czują.— Są ambitne i od zawsze wiedzą, że nic samo w ręce im nie wpadnie, a mogą to osiągnąć jedynie ciężką pracą. Własnym bólem, krwią, potem i łzami. Ale wcale się tego nie boją, są na to gotowe. Urodziły się z tą świadomością. Kozice stronią od wszystkiego co niepoważne, banalne, nieprzemyślane, połowiczne. Dążą do sciśle określonego celu za wszelką cenę. Ale są również przeciwnikami niestałości i nieporządku... Są perfekcjonistami, lubią, gdy wszystko układa się wedle ich planu i po ich myśli. — Kochają kontrolę, zupełnie tak jak on. — I ze wszystkich znaków to właśnie z koziorożcami najtrudniej stworzyć duchową więź, wiedziałaś? Mają niesamowity opór przed tym. Nie potrafią się przyznać do stanu swojej psychiki— mówił płynnie, melodyjnie i cicho, akcentując lekko głoski bez zbędnego przeciągania, jakby miała to wszystko wypisane na czole. — Ich planetą jest Saturn, więc podlega im wszystko, co stałe, zimne, dość sztywne, trochę melancholijne choć mówią, że jest inaczej. Bywają cierpkie w obyciu, nieprzystępne i kochają zwracać na siebie uwagę. Muszą grać pierwsze skrzypce, ale w końcu są najlepsze. A to wszystko z czasem ulega zmianie... — Co za szkoda...Z wiekiem pokornieją i stają się bardziej przystępne dla innych. Pozostając tak samo zacięte i uparte, pozwalają sobie na więcej swobody, ale przecież to wciąż było przed nią, czyż nie? — Oczywiscie... Ty nie musisz taka być — szepnął do siebie nagle, wyrywając się z zamyślenia, jakby przyłapał się na herezjach. Oderwał wzrok od jej twarzy, by unieść go w górę, na niebo, które ciemniało z każda chwilą. Zapadał wzrok, wokół niech panował już półmrok. Jej delikatna sylwetka tonęła w ciemności, ale bez trudu dostrzegał wszystkie jej szczegóły dzięki jasnej skórze i błyszczących z zacięciem oczom. Podniósł się w końcu po to, by nachylić tuż przed jej twarzą, bo wciąż czegoś nie dopowiedział. I tak jak ostatnim razem, z tak bliska, czuł przyjemną pieprzową nutę jej ciała i perfum. — I owszem... — mruknął cicho, pozwalając, aby jego usta wykrzywiły się w tym samym, drażniącym uśmiechu. — Dopasowaliśmy się, Lovegood.
Wyprostował się zaraz po tym. Pora była późna, a on nie miał całego dnia dla niej, jakkolwiek wyjątkowa mogła się sobie wydawać. Zamierzał ją opuścić, zostawić z przemyśleniami, a może drażniącym poczuciem niedokończonych spraw. Urwanej w trakcie rozmowy, która domagała się dalszego ciągu. Poprawił na ramionach płaszcz, dopinając guziki, aby zimny podmuch wiatru nie drażnił jego skóry podczas podróży i ruszył w kierunku drzwi.
Jeśli ona była ogniem, on był wodą. Arktycznym morzem, które pozostawało spokojnie, niezmiernie rzadko burzone przez wiatry. Gładka, błyszcząca tafla odbijała rzeczywistość jak lustro. Pozwalała statkom pływać po sobie, a stworzeniom żyć w głębinach. Nieprzerwany krąg wzajemnych zależności, relacji i korzyści. Niepozorny wygląd przy lepszej pogodzie kusił do kąpieli, lecz temperatura była tak niska, że wystarczyło kilka minut, by zamarznąć. Pasowało to do niego. Nie spieszył się, nie chciał popełniać błędów. Cicho i cierpliwie czekał, aż ofiara sama się skusi, by ją wciągnąć w swoje odmęty, zabrać ciepło wytwarzane przez ogień, powietrze, grunt pod nogami. Czasem chłodził powoli, każdym pluskiem gasił płomienie, a jego jedynym zagrożeniem był... ogień. Kiedy było go odpowiednio dużo podnosił temperaturę, ogrzewał wolno płynącą wodę, aż w końcu doprowadzał ją do wrzenia.
A więc może istniał cień szansy, że jej czasem skute lodem serce i jego wrząca forma mogły się uzupełnić?
Nie próbował się z nią dogadać. Patrzył na nią cierpliwie i ze spokojem, nie ukrywając odrobiny zainteresowania, jakie w nim wzbudziła. Był jednak pewien, że mógł ją zgasić w każdej chwili. Wystarczył moment, aby otoczyć ją lodem, którego nie była w stanie stopić. Unieruchomiłby ją, obezwładnił, ograniczając się do pozostawianie jej ust otwartych, bo rozmowa z nią była zabawna.
Nie stanowiła dla niego ż a d n e g o zagrożenia. Nie była nawet blisko jego czułych punktów, wrażliwych miejsc ani chwytliwych stref, które mogły uczynić ją jedyną na morzu wyspą, którą otaczałby sobą, dając jej w końcu to, czego się tak uparcie od wszystkich domagała.
— Chciałbym — odparł z pełnym przekonaniem. Jego pewność siebie nie pozwalała mu wierzyć, że mógł się mylić, a jednak od zawsze towarzyszyła mu świadomość, że to co wie jest dopiero preludium tego, co może poznać, o ile w przeciągu całego marnego życia starczy mu na to czasu. Nigdy się otwarcie nie przyznawał do błędów, ignorując wszelakie porażki (choć były rzadkością). Przechodził z tym do porządku dziennego, ale jego umysł rejestrował gorsze wybory (ale wciąż jego wybory) i próbował je udoskonalać.
Lubił ciszę i spokój, choć równie dobrze czuł się w chaosie i motłochu. Asymilował się niezwykle szybko, nie doświadczając w tym żadnych trudności, dzięki temu, ze był uważnym obserwatorem i słuchaczem, nie lekceważącym najmniejszych zmian. I te nieustannie rejestrował u Seliny, monitorując jej nastroje i brzmienie głosu, nawet wtedy, gdy sądziła, że jest zajęty czymś innym. Kiedy emanował od niej spokój, wzmagał swoją czujność, doszukując się w jej wyrazie twarzy emocji i uczuć, które przypadkiem mogły wydostać się ze strzezonej fortecy na zewnątrz. To wiele mówiło o ludziach, tak jak prowokacje, którym ulegali, zapalczywie poświęcając całą energię obronie. Nie mieli pojęcia, że im szybciej budowali mur wokół siebie, tym więcej luk i prześwitów się w nim znajdowało. Dlatego kiedy cała wrzawa opadała, podchodził blizej i zaglądał do środka.
I tak też chciał czynić z Seliną, zaciekawiony tym, co ukrywała, a nie tym jaka była na pokaz. I dla wszystkich.
— Oczywiście. Jesteś kobietą akcji. Historia powinna zaczynać się wartko, mieć romantyczny wątek, dużo krwi, trochę agresji i szczyptę emocji. Nikt wcześniej nie opowiadał ci bajek? — Ale wcale nie chodziło mu o matkę ani ojca. Wykrzywione w szyderczym uśmiechu kąciki sugerowały zupełnie coś innego, lecz nie zamierzał kontynuować swojego wywodu, pozostawiając wnioski do jej interpretacji. Była już dużą dziewczynką, a to, co mu opowiedziała, wskazywało na to, że jednak miewała do czynienia z takimi historyjkami.
— Szkło pięknie powiększa — odparł, taksując ją nieco lubieżnym spojrzeniem. Szybko jednak stał się tak samo beznamiętny jak wcześniej. Zmieniał maski w ułamku sekundy. — Doskonale zniekształca. Piękno staje się brzydotą, a w brzydocie niweluje mankamenty, czyniąc ją piękniejszą.— Rozbrzmiał filozoficznie, kończąc lampkę z winem nie dlatego, że wypadało dopić trunek przed wyjściem, a dlatego, że było wyborne, a jego wrażliwe podniebienie (przyzwyczajone już do ognistej) rzadko miało okazje kosztować tak dobrych alkoholi. — Rzeczywiście, wyleciało mi to z głowy — odparł od niechcenia, zsuwając się na sam koniec krzesła, na którym siedział. Zsunął z kolan koc i odłożył go na bok, by pochylić się w jej stronę i wbić w nią spojrzenie.
Nie mrugnął ani razu, przez cały czas, gdy na nią patrzył.
— Astrologia potrafi być fascynująca i niezwykle pomocna, Selino Lovegood— zniżył ton głosu, nie pozwalając sobie na oderwanie od niej spojrzenia. Choć tego mogła chcieć i sobie życzyć, sposób w jaki poświęcał jej uwagę mógł budzić wątpliwości. Ale może to jej pasowało? — Koziorożce bardzo szybko dorastają. Jako dzieci tracą beztroską radość życia. Pewnie dlatego trudno im zlać się z otoczeniem, dopasować do rówieśników. — Często zamykając się w sobie, nawet gdy o tym nie wiedzą. Stają się tym, czego chce od nich otoczenie, zatrzymując w sobie prawdziwą tożsamość. — Brak im również zdawkowej serdeczności i wymuszonej uprzejmości. Są bezpośrednie, o ile nie musza się uzewnętrzniać ze sobą. — Co i ułatwia i utrudnia zawieranie znajomości. Bywają w końcu nieznośne, ale przynajmniej szczere w opinii — nie zgodzie ze sobą i tym, co naprawdę czują.— Są ambitne i od zawsze wiedzą, że nic samo w ręce im nie wpadnie, a mogą to osiągnąć jedynie ciężką pracą. Własnym bólem, krwią, potem i łzami. Ale wcale się tego nie boją, są na to gotowe. Urodziły się z tą świadomością. Kozice stronią od wszystkiego co niepoważne, banalne, nieprzemyślane, połowiczne. Dążą do sciśle określonego celu za wszelką cenę. Ale są również przeciwnikami niestałości i nieporządku... Są perfekcjonistami, lubią, gdy wszystko układa się wedle ich planu i po ich myśli. — Kochają kontrolę, zupełnie tak jak on. — I ze wszystkich znaków to właśnie z koziorożcami najtrudniej stworzyć duchową więź, wiedziałaś? Mają niesamowity opór przed tym. Nie potrafią się przyznać do stanu swojej psychiki— mówił płynnie, melodyjnie i cicho, akcentując lekko głoski bez zbędnego przeciągania, jakby miała to wszystko wypisane na czole. — Ich planetą jest Saturn, więc podlega im wszystko, co stałe, zimne, dość sztywne, trochę melancholijne choć mówią, że jest inaczej. Bywają cierpkie w obyciu, nieprzystępne i kochają zwracać na siebie uwagę. Muszą grać pierwsze skrzypce, ale w końcu są najlepsze. A to wszystko z czasem ulega zmianie... — Co za szkoda...Z wiekiem pokornieją i stają się bardziej przystępne dla innych. Pozostając tak samo zacięte i uparte, pozwalają sobie na więcej swobody, ale przecież to wciąż było przed nią, czyż nie? — Oczywiscie... Ty nie musisz taka być — szepnął do siebie nagle, wyrywając się z zamyślenia, jakby przyłapał się na herezjach. Oderwał wzrok od jej twarzy, by unieść go w górę, na niebo, które ciemniało z każda chwilą. Zapadał wzrok, wokół niech panował już półmrok. Jej delikatna sylwetka tonęła w ciemności, ale bez trudu dostrzegał wszystkie jej szczegóły dzięki jasnej skórze i błyszczących z zacięciem oczom. Podniósł się w końcu po to, by nachylić tuż przed jej twarzą, bo wciąż czegoś nie dopowiedział. I tak jak ostatnim razem, z tak bliska, czuł przyjemną pieprzową nutę jej ciała i perfum. — I owszem... — mruknął cicho, pozwalając, aby jego usta wykrzywiły się w tym samym, drażniącym uśmiechu. — Dopasowaliśmy się, Lovegood.
Wyprostował się zaraz po tym. Pora była późna, a on nie miał całego dnia dla niej, jakkolwiek wyjątkowa mogła się sobie wydawać. Zamierzał ją opuścić, zostawić z przemyśleniami, a może drażniącym poczuciem niedokończonych spraw. Urwanej w trakcie rozmowy, która domagała się dalszego ciągu. Poprawił na ramionach płaszcz, dopinając guziki, aby zimny podmuch wiatru nie drażnił jego skóry podczas podróży i ruszył w kierunku drzwi.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wydawał się jej o wiele bardziej bezkresny od niej samej - pochodnia przeciwko oceanowi, to wyglądało na iście nierówny rachunek. Potrzebowała przy nim przyjaznego gruntu, na którym mogłaby płonąć, bo spotkanie z zimną, mokrą powierzchnią prowokowało w niej tylko nieprzyjemne syczenie, gdy ogień wprawiał wodę do wrzenia, a para wraz z dwutlenkiem węgla zabierała jej dostęp do tak niezbędnych cząsteczek tlenu. Wymagała przestrzeni i ofiar, które mogła zająć, by móc rosnąć w siłę - czas nie był ważny, bo zaledwie w kilka ułamków sekund mogła przerodzić się w coś nieposkromionego. Drugiemu żywiołowi obojętne były warunki, w jakich bywał, adaptując się temperaturą i kształtem do formy. Wystarczyła jedna duża fala, by jej światło zgasło bezpowrotnie.
Ogrom nigdy nie fascynował jej tak bardzo jak teraz.
Uśmiech zakołysał się na jej wargach, nie zostając jednak na długo, kiedy usłyszała jego odpowiedź. Bawiła ją jego ostrożność w słowach, mimo że mowa jego ciała przeczyła skromności i głosiła pewnie o odmienności oraz niezachwianej racji. Mógł użyć miliona innych sformułowań, ale ciągle wybierał te, które kryły go w bezpiecznej strefie ambitnego, choć niezbyt krnąbrnego człowieka. Ilu dawało się na to odbierać? Spoważniała dopiero, kiedy irytująca refleksja zajęła jej głowę, na moment pozostawiając ją nieobecną. Rzadko pozwalała sobie na podobne chwile zapomnienia we własnych myślach, posiłkując się raczej działaniami i mówieniem - przetwarzała zwykle wszystko w trakcie procesu, bo tak było szybciej, mogła podjąć akcję bez opóźnień, być pierwsza zanim ktoś inny podejmie za nią decyzję. Zawsze musiała się spieszyć. Ruchomy cel trudniej trafić.
Nie odnajdywała się najlepiej w milczeniu ani w samotności, czując nagle obce poczucie zagubienia. Umysł, który nie posiadał przeciwnika, zaczynał konkurować z samym sobą, prowadząc od jednej destrukcji do drugiej. Samodemolicja była aktem, który towarzyszył jej zbyt często, by miała lubić własne towarzystwo. Zabawne, ale Selina Lovegood nawet dla samej siebie nie była zbyt przyjemna w obyciu.
Prawdą było wszakże, że nic, co pokazywała, nie było w stanie obedrzeć ją do gołego rdzenia - musiałaby dać się najpierw zapędzić w jego okolice, by jakkolwiek odzwierciedlić choć mierne odbicie tego, co tam się jawiło. Była labiryntem, w którym nawet sama gubiła ścieżkę, w furii zrywając wszystkie drogowskazy. Jedyną możliwością odnalezienia danych celów było towarzystwo ludzi, którzy mieli na nią jakikolwiek wpływ, kierując w odpowiednie strony. Cała jej potrzeba atencji mogła sprowadzać się do faktu, że dostrzegała obraz siebie samej dopiero w oczach innych, niezdolna do zobaczenia go w jakikolwiek inny sposób. Ramsey potrzebowałby żywych narzędzi, by doprowadzić cały nielaboratoryjny eksperyment do końca. Nie wiedziałby, w którą strunę uderzyć, by spowodować ją na tyle, by odpowiedziała mu jak posłuszna marionetka. Nie rozumiał, że nawet, jeśli miał całą talię kart rozłożoną przed sobą, to i tak nie gwarantowało mu zwycięstwa. Mógł obserwować, być spostrzegawczy, swoimi umiejętnościami analitycznymi dojść do wielkich konkluzji, ale i tak pozostawał ślepcem, który poruszał się po omacku, bo tak naprawdę nie miał o n i c z y m pojęcia. Wszystko było tuż przed nim, podawane mu na tacy - i och, musiał być zafascynowany faktem, że mógł sobie coś po prostu wziąć, ale fakt był taki, że nigdy nie zdoła po to sięgnąć. Ktoś pozbawiony kubków smakowych nie poczuje smaku potrawy. A Mulciber, niezdolny do czucia, nigdy nie go doświadczy - i może dlatego z taką obsesyjną tęsknotą wypatrywał ognia. I mimo całej świadomości swojej siły, nie mógł czuć z niej satysfakcji, bo niewielkie staranie pochłonie to bezpowrotnie - czy wtedy nie stanie się dla niego jeszcze bardziej nieosiągalne? Czy to nie wiedza stanowiła największą wartość, pozwalając mu rozumieć wszystkie zmienne i odpowiednio na nie reagować? Nieznane było zagrożeniem, ale zniszczenie go przed całkowitym poznaniem było stratą i głupotą.
Ale co w przypadku, jeśli żadne z pragnień nie mogło zostać zaspokojone? Zadowolić się zaledwie promykiem całej idei, bo nie można było znieść jego parzącego gorąca czy też czerpać radość z ugaszenia irytującej sensacji?
Przywrócił ją do świadomości jego przytyk. Nerwy uwydatniły pulsującą żyłę na skroni, choć jej spojrzenie i kwaśny wyraz twarzy ukazały się tylko na chwilę. Na dłużej zatrzymała się zimna pogarda, która miała zdusić jego wesołość.-Uwielbiam bajki, Mulciber. Możesz uznać, że ten drobny pierwiastek dziecka osadził się we mnie na stałe. Sama też opowiadam ich mnóstwo, ale od innych... od innych oczekuję tych naprawdę dobrych.-skomentowała, pozwalając tonowi na kąśliwość, choć należał do cichych i spokojnych.-Ale jestem ciekawa twoich doświadczeń. Powtórz mi bajkę, która zrobiła na tobie wrażenie.-zaproponowała zamiast pierwotnego pomysłu, mrużąc na moment oczy, nie przestając krzyżować z nim wzroku.
Parsknęła, powstrzymując się przed kręceniem głową. Miała ochotę zatrzymać jego spojrzenie, zanim rozebrało ją kompletnie, ale zniknęło zanim zdołała wypuścić z piersi oddech, uwalniając ją od niewygodnego, duszącego ciepła uciekającej pary wodnej.-Ciągle nie precyzujesz co właściwie tam dostrzegłeś.-zauważyła cierpko, zmieniając się w bryłę lodu, gdy z taką ostentacyjnością odwoływał się do jej cielesności. Tolerowała ten temat z jakiegoś dziwnego powodu, mimo że już dawno powinna rozbić na nim butelkę wina.
Prychnęła, z irytacją odwracając od niego wzrok i na moment, kątem oka, dostrzegając szarzejące niebo. Nie poświęciła mu więcej uwagi, słysząc ruchy i niemalże czując, jak dystans między nimi się zmniejsza. Z niechęcią wróciła do mężczyzny spojrzeniem, dając się w nim zamknąć na dłużej.
-Jestem przekonana, że nawet szachy byłyby fascynujące, gdyby dać im szansę.-nie przestawała być zgryźliwa, każąc go lekceważeniem za wszystkie grzechy, jakie popełnił wobec niej, porzucając zasady gry, w których oboje stali na równi. Więc kpiła z niego, odbierając mu pasję, jaką w niej widział, odrzucając namiętność do wiedzy, której łaknął tak nieprzebranie. Nie obchodziło ją ile straci w jego oczach za podobną ignorancję, z pełną premedytacją wypatrując matowienia jego tęczówek.
Czy dorosła szybko?
Usamodzielniła się od ciepła i potrzeby wsparcia, jakie wykazywały dzieci, nie szukając ani razu w popłochu swojego rodzica, kiedy sytuacja robiła się nieprzyjemna. Nie uciekała do nikogo z płaczem, wybierając w takich chwilach raczej samotność. Beztroskę straciła jednak dopiero kilka lat temu, przodując od zawsze w zabawach, by potem wejść z chłopcami w rywalizację o ilość szlabanów. Dobrze czuła się w towarzystwie ludzi. O wiele lepiej niż we własnym.
Nie miała zamiaru jednak pokazywać mu kiedy trafiał, a kiedy pudłował, poświęcając się całkowicie śledzeniu mikroruchów jego gałek ocznych.
Nie uważała, by jej impertynencja była regułą, a brak poszanowania do konwenansów i taktu cechą wspólną całego zodiaku. Prychnęła śmiechem zanim zdołała się powstrzymać, choć nie doszło do dalszej eskalacji reakcji, zgaszona zarówno samoreprymendą jak i jego kolejnymi, kłującymi słowami. Właśnie dlatego nie lubiła pozostawać sama ze sobą - tworzenie wygodnej rzeczywistości we własnej głowie było niezwykle trudne, jeśli świadomość posiadała argumenty, które mogły zburzyć ją w przedbiegach. Dlatego nigdy nie dopuszczała jej do głosu.
Irytowała ją sugestia, że jej determinacja i osiągnięcia mogą być wynikiem ułożenia gwiazd. To odejmowałoby jej rękom władzę nad pewnymi sprawami, a przecież musiała czuć, że trzyma pieczę nad wszystkim, a nie jest tylko pasywnym uczestnikiem. Z drugiej strony przecież namiętnie uważała, że wszystko jej się należy i wcale nie musiała się starać na pewnych polach.
Dążą do ściśle określonego celu za wszelką cenę.
Jej mięśnie zadrżały, kiedy nogi chciały się wyprostować, a ciało wstać i odejść. Oślepiły ją na moment nieistniejące flesze, kiedy przypomniała sobie ofiarę swojego uporu. Zabawne, ale czasem odrętwienie i wszystkie bodźce, które oddziaływały na nią tamtego dnia, powracały niezapowiedziane, atakując przebłyskami. Zamarła w bezruchu, zbyt nagle tracąc swobodę, by zrzucić to na karb przypadkowości.
-Do stanu psychiki?-powtórzyła tą abstrakcyjną nowinkę, przestając w końcu przypominać kamienną figurę.-I to wszystko można wyczytać w gwiazdach?-zadrwiła, czując się w końcu zwolniona z konfrontowaniem z nim spojrzeń.
I w końcu uśmiechnęła się pewnie.
-Nie, nie muszę.-zgodziła się.-Odmawiam tak dalekim ciałom jakichkolwiek wpływów. Łatwo napisać kilka uniwersalnych zdań i wmawiać, że to kwintesencja człowieka wywołana przez ruchy planet w momencie, gdy się urodził.-zauważyła, raz jeszcze stawiając twardo na swoją niezależność, zapewne zgodnie z oczekiwaniami. Wygodniej było odrzucić jej było to spojrzenie niż pozwalać temu fascynatowi wiedzy wszelakiej na dalsze analizy pod tym kątem.
Kot wydał niezadowolone prychnięcie, kiedy nieznajomy wykonał niezapowiedziany, gwałtowny ruch, dalej kryjąc się w cieniu krzaka. Selina skupiła na swoim gościu wzrok, niemalże masochistycznie odwzajemniając uśmiech, kiedy w jej kręgosłup wbiły się drobne igiełki, znacząc ją napięciem związanym z nieproszoną bliskością.
-Powinnam więc znać twój znak.-odpowiedziała podobnym tonem, zanim się uniósł.
Nie była przygotowana na to, że zdecyduje się na odejście. Obróciła głowę, patrząc z niedowierzaniem jak pewnym siebie chodem pokonuje ogród, gotowy na opuszczenie jej i zostawienie w odrętwieniu, z pourywanymi w połowie myślami. Pieczenie zniewagi ją pochłonęło. Wyciągnęła różdżkę, wypowiadając inkantację, zanim w głowie ułożył się scenariusz takiego rozwiązania.
-Petrificus Totalus.-nie zdążył chwycić za klamkę, kiedy rozbłysnęło się zaklęcie.
Nie zasługiwała na obojętność.
-Nie pożegnałam się z tobą jeszcze.-wypowiedziała drżącym głosem, choć jej lico rozświetlił uśmiech, jakby uderzyła w nią jakaś radosna refleksja. W głowie zamajaczyła myśl, która niezależnie od wyniku kolorowej wstęgi mającej dosięgnąć swój cel, dawała jej niemalże euforyczne doznania.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogrom nigdy nie fascynował jej tak bardzo jak teraz.
Uśmiech zakołysał się na jej wargach, nie zostając jednak na długo, kiedy usłyszała jego odpowiedź. Bawiła ją jego ostrożność w słowach, mimo że mowa jego ciała przeczyła skromności i głosiła pewnie o odmienności oraz niezachwianej racji. Mógł użyć miliona innych sformułowań, ale ciągle wybierał te, które kryły go w bezpiecznej strefie ambitnego, choć niezbyt krnąbrnego człowieka. Ilu dawało się na to odbierać? Spoważniała dopiero, kiedy irytująca refleksja zajęła jej głowę, na moment pozostawiając ją nieobecną. Rzadko pozwalała sobie na podobne chwile zapomnienia we własnych myślach, posiłkując się raczej działaniami i mówieniem - przetwarzała zwykle wszystko w trakcie procesu, bo tak było szybciej, mogła podjąć akcję bez opóźnień, być pierwsza zanim ktoś inny podejmie za nią decyzję. Zawsze musiała się spieszyć. Ruchomy cel trudniej trafić.
Nie odnajdywała się najlepiej w milczeniu ani w samotności, czując nagle obce poczucie zagubienia. Umysł, który nie posiadał przeciwnika, zaczynał konkurować z samym sobą, prowadząc od jednej destrukcji do drugiej. Samodemolicja była aktem, który towarzyszył jej zbyt często, by miała lubić własne towarzystwo. Zabawne, ale Selina Lovegood nawet dla samej siebie nie była zbyt przyjemna w obyciu.
Prawdą było wszakże, że nic, co pokazywała, nie było w stanie obedrzeć ją do gołego rdzenia - musiałaby dać się najpierw zapędzić w jego okolice, by jakkolwiek odzwierciedlić choć mierne odbicie tego, co tam się jawiło. Była labiryntem, w którym nawet sama gubiła ścieżkę, w furii zrywając wszystkie drogowskazy. Jedyną możliwością odnalezienia danych celów było towarzystwo ludzi, którzy mieli na nią jakikolwiek wpływ, kierując w odpowiednie strony. Cała jej potrzeba atencji mogła sprowadzać się do faktu, że dostrzegała obraz siebie samej dopiero w oczach innych, niezdolna do zobaczenia go w jakikolwiek inny sposób. Ramsey potrzebowałby żywych narzędzi, by doprowadzić cały nielaboratoryjny eksperyment do końca. Nie wiedziałby, w którą strunę uderzyć, by spowodować ją na tyle, by odpowiedziała mu jak posłuszna marionetka. Nie rozumiał, że nawet, jeśli miał całą talię kart rozłożoną przed sobą, to i tak nie gwarantowało mu zwycięstwa. Mógł obserwować, być spostrzegawczy, swoimi umiejętnościami analitycznymi dojść do wielkich konkluzji, ale i tak pozostawał ślepcem, który poruszał się po omacku, bo tak naprawdę nie miał o n i c z y m pojęcia. Wszystko było tuż przed nim, podawane mu na tacy - i och, musiał być zafascynowany faktem, że mógł sobie coś po prostu wziąć, ale fakt był taki, że nigdy nie zdoła po to sięgnąć. Ktoś pozbawiony kubków smakowych nie poczuje smaku potrawy. A Mulciber, niezdolny do czucia, nigdy nie go doświadczy - i może dlatego z taką obsesyjną tęsknotą wypatrywał ognia. I mimo całej świadomości swojej siły, nie mógł czuć z niej satysfakcji, bo niewielkie staranie pochłonie to bezpowrotnie - czy wtedy nie stanie się dla niego jeszcze bardziej nieosiągalne? Czy to nie wiedza stanowiła największą wartość, pozwalając mu rozumieć wszystkie zmienne i odpowiednio na nie reagować? Nieznane było zagrożeniem, ale zniszczenie go przed całkowitym poznaniem było stratą i głupotą.
Ale co w przypadku, jeśli żadne z pragnień nie mogło zostać zaspokojone? Zadowolić się zaledwie promykiem całej idei, bo nie można było znieść jego parzącego gorąca czy też czerpać radość z ugaszenia irytującej sensacji?
Przywrócił ją do świadomości jego przytyk. Nerwy uwydatniły pulsującą żyłę na skroni, choć jej spojrzenie i kwaśny wyraz twarzy ukazały się tylko na chwilę. Na dłużej zatrzymała się zimna pogarda, która miała zdusić jego wesołość.-Uwielbiam bajki, Mulciber. Możesz uznać, że ten drobny pierwiastek dziecka osadził się we mnie na stałe. Sama też opowiadam ich mnóstwo, ale od innych... od innych oczekuję tych naprawdę dobrych.-skomentowała, pozwalając tonowi na kąśliwość, choć należał do cichych i spokojnych.-Ale jestem ciekawa twoich doświadczeń. Powtórz mi bajkę, która zrobiła na tobie wrażenie.-zaproponowała zamiast pierwotnego pomysłu, mrużąc na moment oczy, nie przestając krzyżować z nim wzroku.
Parsknęła, powstrzymując się przed kręceniem głową. Miała ochotę zatrzymać jego spojrzenie, zanim rozebrało ją kompletnie, ale zniknęło zanim zdołała wypuścić z piersi oddech, uwalniając ją od niewygodnego, duszącego ciepła uciekającej pary wodnej.-Ciągle nie precyzujesz co właściwie tam dostrzegłeś.-zauważyła cierpko, zmieniając się w bryłę lodu, gdy z taką ostentacyjnością odwoływał się do jej cielesności. Tolerowała ten temat z jakiegoś dziwnego powodu, mimo że już dawno powinna rozbić na nim butelkę wina.
Prychnęła, z irytacją odwracając od niego wzrok i na moment, kątem oka, dostrzegając szarzejące niebo. Nie poświęciła mu więcej uwagi, słysząc ruchy i niemalże czując, jak dystans między nimi się zmniejsza. Z niechęcią wróciła do mężczyzny spojrzeniem, dając się w nim zamknąć na dłużej.
-Jestem przekonana, że nawet szachy byłyby fascynujące, gdyby dać im szansę.-nie przestawała być zgryźliwa, każąc go lekceważeniem za wszystkie grzechy, jakie popełnił wobec niej, porzucając zasady gry, w których oboje stali na równi. Więc kpiła z niego, odbierając mu pasję, jaką w niej widział, odrzucając namiętność do wiedzy, której łaknął tak nieprzebranie. Nie obchodziło ją ile straci w jego oczach za podobną ignorancję, z pełną premedytacją wypatrując matowienia jego tęczówek.
Czy dorosła szybko?
Usamodzielniła się od ciepła i potrzeby wsparcia, jakie wykazywały dzieci, nie szukając ani razu w popłochu swojego rodzica, kiedy sytuacja robiła się nieprzyjemna. Nie uciekała do nikogo z płaczem, wybierając w takich chwilach raczej samotność. Beztroskę straciła jednak dopiero kilka lat temu, przodując od zawsze w zabawach, by potem wejść z chłopcami w rywalizację o ilość szlabanów. Dobrze czuła się w towarzystwie ludzi. O wiele lepiej niż we własnym.
Nie miała zamiaru jednak pokazywać mu kiedy trafiał, a kiedy pudłował, poświęcając się całkowicie śledzeniu mikroruchów jego gałek ocznych.
Nie uważała, by jej impertynencja była regułą, a brak poszanowania do konwenansów i taktu cechą wspólną całego zodiaku. Prychnęła śmiechem zanim zdołała się powstrzymać, choć nie doszło do dalszej eskalacji reakcji, zgaszona zarówno samoreprymendą jak i jego kolejnymi, kłującymi słowami. Właśnie dlatego nie lubiła pozostawać sama ze sobą - tworzenie wygodnej rzeczywistości we własnej głowie było niezwykle trudne, jeśli świadomość posiadała argumenty, które mogły zburzyć ją w przedbiegach. Dlatego nigdy nie dopuszczała jej do głosu.
Irytowała ją sugestia, że jej determinacja i osiągnięcia mogą być wynikiem ułożenia gwiazd. To odejmowałoby jej rękom władzę nad pewnymi sprawami, a przecież musiała czuć, że trzyma pieczę nad wszystkim, a nie jest tylko pasywnym uczestnikiem. Z drugiej strony przecież namiętnie uważała, że wszystko jej się należy i wcale nie musiała się starać na pewnych polach.
Dążą do ściśle określonego celu za wszelką cenę.
Jej mięśnie zadrżały, kiedy nogi chciały się wyprostować, a ciało wstać i odejść. Oślepiły ją na moment nieistniejące flesze, kiedy przypomniała sobie ofiarę swojego uporu. Zabawne, ale czasem odrętwienie i wszystkie bodźce, które oddziaływały na nią tamtego dnia, powracały niezapowiedziane, atakując przebłyskami. Zamarła w bezruchu, zbyt nagle tracąc swobodę, by zrzucić to na karb przypadkowości.
-Do stanu psychiki?-powtórzyła tą abstrakcyjną nowinkę, przestając w końcu przypominać kamienną figurę.-I to wszystko można wyczytać w gwiazdach?-zadrwiła, czując się w końcu zwolniona z konfrontowaniem z nim spojrzeń.
I w końcu uśmiechnęła się pewnie.
-Nie, nie muszę.-zgodziła się.-Odmawiam tak dalekim ciałom jakichkolwiek wpływów. Łatwo napisać kilka uniwersalnych zdań i wmawiać, że to kwintesencja człowieka wywołana przez ruchy planet w momencie, gdy się urodził.-zauważyła, raz jeszcze stawiając twardo na swoją niezależność, zapewne zgodnie z oczekiwaniami. Wygodniej było odrzucić jej było to spojrzenie niż pozwalać temu fascynatowi wiedzy wszelakiej na dalsze analizy pod tym kątem.
Kot wydał niezadowolone prychnięcie, kiedy nieznajomy wykonał niezapowiedziany, gwałtowny ruch, dalej kryjąc się w cieniu krzaka. Selina skupiła na swoim gościu wzrok, niemalże masochistycznie odwzajemniając uśmiech, kiedy w jej kręgosłup wbiły się drobne igiełki, znacząc ją napięciem związanym z nieproszoną bliskością.
-Powinnam więc znać twój znak.-odpowiedziała podobnym tonem, zanim się uniósł.
Nie była przygotowana na to, że zdecyduje się na odejście. Obróciła głowę, patrząc z niedowierzaniem jak pewnym siebie chodem pokonuje ogród, gotowy na opuszczenie jej i zostawienie w odrętwieniu, z pourywanymi w połowie myślami. Pieczenie zniewagi ją pochłonęło. Wyciągnęła różdżkę, wypowiadając inkantację, zanim w głowie ułożył się scenariusz takiego rozwiązania.
-Petrificus Totalus.-nie zdążył chwycić za klamkę, kiedy rozbłysnęło się zaklęcie.
Nie zasługiwała na obojętność.
-Nie pożegnałam się z tobą jeszcze.-wypowiedziała drżącym głosem, choć jej lico rozświetlił uśmiech, jakby uderzyła w nią jakaś radosna refleksja. W głowie zamajaczyła myśl, która niezależnie od wyniku kolorowej wstęgi mającej dosięgnąć swój cel, dawała jej niemalże euforyczne doznania.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Ostatnio zmieniony przez Selina Lovegood dnia 12.02.17 22:41, w całości zmieniany 1 raz
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Selina Lovegood' has done the following action : rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Był w stanie uwierzyć, że potrafiła wzniecić z małego żaru płomień i w ułamku sekundy przemienić go w pożar, który trudno ugasić. Miała w sobie siłę, która niszczyła wszystko, co napotka na swojej drodze, nie licząc się z konsekwencjami, działając pod wpływem chwili, momentu, który rozpalał ją i innych do czerwoności. Patrząc na nią przez cały ten czas, widząc jak w jej oczach tańczą płomyki, a jej skóra emanuje ciepłem był w stanie sobie wyobrazić kobietę, którą mogła zmienić w proch jednym spojrzeniem i mężczyznę, którego w słodkich torturach mogła wypalić od środka, czerpiąc z tego niesłychaną satysfakcję. Nawet przez moment pomyślał, że jeśli znała(by) się na czarnej magii, siałaby prawdziwe spustoszenie — lecz była na nią zbyt nierozsądna, porywcza i gwałtowna. Nie była jednostajna — jej intensywność i siła zwiększała się i gasła w zależności od tego, jak wielkim podmuchem ją obdarzył. Nie czyniła tego sama z siebie przecież. Jej zachowanie było wynikiem reakcji na kogoś innego, bo kiedy zastał ją tego popołudnia w ogrodzie siedziała spokojnie, okryta kocem, pogrążona w dziwnej melancholii, w przerwach pomiędzy cichymi bluzgami. Płomień potrzebował pożywki — nie funkcjonował bez drewna lub węgla, suchej trawy czy starych liści, które utrzymywały odpowiednio wysoką temperaturę. Wystarczyło odebrać jej podłoże, zmniejszyć dopływ tlenu, by zdusić ją w sobie. Piszczałaby wtedy jak mała dziewczynka? Na krótko przymknął oczy, aby sobie to wyobrazić. Jego spokój ją drażnił, ale i wyciszał. Chowała irytację w głąb siebie, póki siedział na przeciw niej, wpatrzony w nią jak w najznakomitszy okaz. Póki miała jego uwagę i zainteresowanie, była w stanie przełknąć cenę, którą musiała za to zapłacić. Był więc opanowany, a jego twarz pozostawała bez wyrazu znudzenia czy drwiny, poza chwilowymi — nagłymi przebłyskami jego szybko zmieniających się humorów. Nie mogłaby znieść jego obojętności, ale i on nie dostrzegłby w niej nic ciekawego. Pozostawał chłodny, pragnąc ją stłamsić i uciszyć. Patrzył jej w oczy bezczelnie, licząc na to, że wewnętrznie się zagotuje, chcąc stłamsić przy nim swoje zbyt oczywiste odruchy. A on czyhał na jej pomyłki, potknięcia. Odliczał w głowie minuty do upadku, odsłonięcia się, zrzucenia fałszywie zdobiących ją szat.
Pewny swoich umiejętności i wiedzy często zakładał swoje zwycięstwo i nigdy się nie mylił, tylko dlatego, ze z każdej próby czerpał naukę, która motywowała go i pozwalała naprawiać uprzednio popełnione błędy. Był zwycięzcą, bo nawet z pozornie przegranej sprawy wyciągał informacje, które pozwalały mu wygrać większą batalię. Selina Lovegood była niezwykłym przeciwnikiem. Trochę takim z innej powieści, który szybko buzował i długo się wyciszał, dawał się ponieść emocjom, a później je ukrywał, wprowadzając zamieszanie. Doskonale wiedziała, co czyniła — daleko jej było do głupoty. Siała spustoszenie w umyśle, który doszukiwał się w jej działaniach logiki. Była gdzieś poza nią.
Brał wszystko bez pytania, sięgał po to, na co miał aktualnie ochotę. Jeśli jakimś cudem miał ochotę uszczknąć trochę z Seliny, nic nie było w stanie go powstrzymać. Dlatego właśnie jego twarz w końcu rozpromienił uśmiech. Szeroki, łobuzerski. Jej odpowiedź poprawiła mu nastrój i wcale nie zamierzał tego ukrywać.
— Małe dziewczynki kochają bajki— mruknął pod nosem, pochylając głowę do przodu, gdy jeszcze tkwił na krańcu krzesła. Opowiadał je Mii, kiedy nie mogła spać. Były smutne, bo nie znał takich ze szczęśliwym zakończeniem — a oze najzwyczajniej w nie nie wierzył, uznając za głupią mrzonkę mającą podnieść na duchu. Ofiarowywał jej w tych słowach prawdę i naukę, którą powinna przyswoić. I na swój sposób były do siebie podobne — tak samo płomienne, waleczne, pewne siebie i zabójcze. Ale Mulciber nie miała żadnych tajemnic przed nim, choć nigdy nie zdradziła ani jednej. Selina była pełna tajemnic. Wystarczyło je tylko odkryć. — Był w Londynie pewien szlachcic, który na obrzeżach miasta, w ciemnej uliczce miał swój sklep z czarnomagicznymi amuletami — zaczął dźwięcznie, choć z każdym wyrazem ton jego głosu obniżał się, pogłębiał. Utkwiwszy stalowe tęczówki w Selinie kontynuował:— Któregoś dnia wysłał swojego pracownika na Pokątną, by przekazał towar umówionemu kupcowi, a ten po chwili powrócił blady jak trup. Chwycił swojego Pana za szatę i powiedział: „kiedy byłem na Pokątnej, szturchnęła mnie w tłumie czarownica. Kiedy się odwróciłem zrozumiałem, że to śmierć. Popatrzyła na mnie i pogroziła mi. Pozwól mi ukryć się poza miastem. Pojadę do Hogsmeade, tam śmierć mnie nie znajdzie.” Szlachcic niechętnie przystał na jego prośbę i sam udał się na Pokątną. W tłumie ujrzał śmierć, więc podszedł do niej i spytał: „dlaczego groziłaś mojemu słudze?", a śmierć mu na do odparła lodowatym tonem: „Nie groziłam mu. Byłam zdumiona widząc go w Londynie, bo dzisiejszej nocy mam z nim spotkanie w Hogsmeade”.
Był wróżbitą. Nie mógł wątpić w istnienie przeznaczenia, nie mógł zaprzeczać nieuchronności losu. Jednocześnie uparcie twierdził, że znając bieg zdarzeń można nieco zmienić ich kierunek. Właśnie to próbował pokazać Cassandrze. Sama wiedza o tym, co nastąpi nie dała ani przyzwolenia, ani wystarczająco wielkiej mocy, aby zmienić przyszłość. Trzeba było wykorzystać ją mądrze i sprawić, by rzeka popłynęła nowym korytem, nie zakłócając swojej wędrówki. Dawała szansę na współpracę z losem, a nie ucieczkę przed nim. Bajka, którą jej opowiedział, była jego ulubioną. Pozostawił historię do jej własnej interpretacji, ale jego uśmiech jedynie utwierdzał ją w przekonaniu, że nie wszystko w jej życiu było jej zasługą, a mądrą domieszką pracy i danych przez gwiazdy możliwości. Gdyby nie była jaka była, nie osiągnęłaby nic, ale gdyby nie była sobą nie pomyślałaby nawet o tym, by w płaczu, pocie i łzach brnąć dalej w stronę swoim marzeń.
Nie zamierzał opowiadać jej o astronomii ani wróżbiarstwie. Nie zamierzał wyprowadzać ją z błędu i pozwalać jej karmić się jego frustracją, która miała być odpowiedzią na jej ignorancję. Uśmiechał się tylko do niej życzliwie, nieco sardonicznie, pozwalając kącikom ust na lekkie wygięcie w górę. Pozostał zachowawczy, skutecznie zatrzymując własne przemyślenia na jej temat dla siebie. Nie była enigmą — właściwie jej kod był niezwykle prosty do rozwiązania. Wystarczyło posiedzieć nad nią dłużej i przeanalizować wzorce jej zachowań w określonych sytuacjach, aby wydać o niej trafniejszą opinię.
Nie miała w sobie nic, zaskakującego. Jednak.
Poczuł gorycz w ustach.
Ta myśl prawie go zasmuciła, lecz wtedy po ogrodzie rozniosła się echem dźwięcznie wygłoszona inkantacja. Przymknął oczy, czekając na petryfikację, aby nie mogła patrzeć mu w oczy, gdy jego ciało zesztywnieje. Ale nie stało się nic. Rozchylił jedno oko, a później drugie, uświadamiając sobie, że jej się nie udało. Odwrócił się do niej napięcie, spotykając się z nią wzrokiem. Jakże jej spojrzenie było żałosne; przesiąknięte goryczą. Sama nie wierzyła w to, co zrobiła, a przecież nawet nie sięgnął po różdżkę, aby się bronić. Bardzo niehonorowo — bardzo w jego stylu.
— W kasynie starałaś się bardziej — zamruczał z fałszywym smutkiem, na moment wykrzywiając usta w podkowę, przypominając tym samym zbitego chłopca. Ale to nie trwało długo. Ledwie powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem, uznając to za wyjątkowo mało eleganckie, a ponieważ... — Tamten pocałunek wyszedł ci nieco lepiej. To ewidentny znak, że twoją bronią powinna być szminka, a nie różdżka, panienko Lovegood — już od dawna nie była panienką. Pokręcił głową z politowaniem, po czym otworzył drzwi i zniknął we wnętrzu mieszkania, nie zostawiając jej szansy na kolejną reakcję. Nie spodziewał się, aby za nim pobiegła. Miała swą dumę i wiedział, że teraz będzie trawić jego osobę przez kilka godzin, nim wino, które pozostało w butelce nie ogłupi jej dostatecznie i nie utuli do snu.
Słodkich snów, Selino.
Pewny swoich umiejętności i wiedzy często zakładał swoje zwycięstwo i nigdy się nie mylił, tylko dlatego, ze z każdej próby czerpał naukę, która motywowała go i pozwalała naprawiać uprzednio popełnione błędy. Był zwycięzcą, bo nawet z pozornie przegranej sprawy wyciągał informacje, które pozwalały mu wygrać większą batalię. Selina Lovegood była niezwykłym przeciwnikiem. Trochę takim z innej powieści, który szybko buzował i długo się wyciszał, dawał się ponieść emocjom, a później je ukrywał, wprowadzając zamieszanie. Doskonale wiedziała, co czyniła — daleko jej było do głupoty. Siała spustoszenie w umyśle, który doszukiwał się w jej działaniach logiki. Była gdzieś poza nią.
Brał wszystko bez pytania, sięgał po to, na co miał aktualnie ochotę. Jeśli jakimś cudem miał ochotę uszczknąć trochę z Seliny, nic nie było w stanie go powstrzymać. Dlatego właśnie jego twarz w końcu rozpromienił uśmiech. Szeroki, łobuzerski. Jej odpowiedź poprawiła mu nastrój i wcale nie zamierzał tego ukrywać.
— Małe dziewczynki kochają bajki— mruknął pod nosem, pochylając głowę do przodu, gdy jeszcze tkwił na krańcu krzesła. Opowiadał je Mii, kiedy nie mogła spać. Były smutne, bo nie znał takich ze szczęśliwym zakończeniem — a oze najzwyczajniej w nie nie wierzył, uznając za głupią mrzonkę mającą podnieść na duchu. Ofiarowywał jej w tych słowach prawdę i naukę, którą powinna przyswoić. I na swój sposób były do siebie podobne — tak samo płomienne, waleczne, pewne siebie i zabójcze. Ale Mulciber nie miała żadnych tajemnic przed nim, choć nigdy nie zdradziła ani jednej. Selina była pełna tajemnic. Wystarczyło je tylko odkryć. — Był w Londynie pewien szlachcic, który na obrzeżach miasta, w ciemnej uliczce miał swój sklep z czarnomagicznymi amuletami — zaczął dźwięcznie, choć z każdym wyrazem ton jego głosu obniżał się, pogłębiał. Utkwiwszy stalowe tęczówki w Selinie kontynuował:— Któregoś dnia wysłał swojego pracownika na Pokątną, by przekazał towar umówionemu kupcowi, a ten po chwili powrócił blady jak trup. Chwycił swojego Pana za szatę i powiedział: „kiedy byłem na Pokątnej, szturchnęła mnie w tłumie czarownica. Kiedy się odwróciłem zrozumiałem, że to śmierć. Popatrzyła na mnie i pogroziła mi. Pozwól mi ukryć się poza miastem. Pojadę do Hogsmeade, tam śmierć mnie nie znajdzie.” Szlachcic niechętnie przystał na jego prośbę i sam udał się na Pokątną. W tłumie ujrzał śmierć, więc podszedł do niej i spytał: „dlaczego groziłaś mojemu słudze?", a śmierć mu na do odparła lodowatym tonem: „Nie groziłam mu. Byłam zdumiona widząc go w Londynie, bo dzisiejszej nocy mam z nim spotkanie w Hogsmeade”.
Był wróżbitą. Nie mógł wątpić w istnienie przeznaczenia, nie mógł zaprzeczać nieuchronności losu. Jednocześnie uparcie twierdził, że znając bieg zdarzeń można nieco zmienić ich kierunek. Właśnie to próbował pokazać Cassandrze. Sama wiedza o tym, co nastąpi nie dała ani przyzwolenia, ani wystarczająco wielkiej mocy, aby zmienić przyszłość. Trzeba było wykorzystać ją mądrze i sprawić, by rzeka popłynęła nowym korytem, nie zakłócając swojej wędrówki. Dawała szansę na współpracę z losem, a nie ucieczkę przed nim. Bajka, którą jej opowiedział, była jego ulubioną. Pozostawił historię do jej własnej interpretacji, ale jego uśmiech jedynie utwierdzał ją w przekonaniu, że nie wszystko w jej życiu było jej zasługą, a mądrą domieszką pracy i danych przez gwiazdy możliwości. Gdyby nie była jaka była, nie osiągnęłaby nic, ale gdyby nie była sobą nie pomyślałaby nawet o tym, by w płaczu, pocie i łzach brnąć dalej w stronę swoim marzeń.
Nie zamierzał opowiadać jej o astronomii ani wróżbiarstwie. Nie zamierzał wyprowadzać ją z błędu i pozwalać jej karmić się jego frustracją, która miała być odpowiedzią na jej ignorancję. Uśmiechał się tylko do niej życzliwie, nieco sardonicznie, pozwalając kącikom ust na lekkie wygięcie w górę. Pozostał zachowawczy, skutecznie zatrzymując własne przemyślenia na jej temat dla siebie. Nie była enigmą — właściwie jej kod był niezwykle prosty do rozwiązania. Wystarczyło posiedzieć nad nią dłużej i przeanalizować wzorce jej zachowań w określonych sytuacjach, aby wydać o niej trafniejszą opinię.
Nie miała w sobie nic, zaskakującego. Jednak.
Poczuł gorycz w ustach.
Ta myśl prawie go zasmuciła, lecz wtedy po ogrodzie rozniosła się echem dźwięcznie wygłoszona inkantacja. Przymknął oczy, czekając na petryfikację, aby nie mogła patrzeć mu w oczy, gdy jego ciało zesztywnieje. Ale nie stało się nic. Rozchylił jedno oko, a później drugie, uświadamiając sobie, że jej się nie udało. Odwrócił się do niej napięcie, spotykając się z nią wzrokiem. Jakże jej spojrzenie było żałosne; przesiąknięte goryczą. Sama nie wierzyła w to, co zrobiła, a przecież nawet nie sięgnął po różdżkę, aby się bronić. Bardzo niehonorowo — bardzo w jego stylu.
— W kasynie starałaś się bardziej — zamruczał z fałszywym smutkiem, na moment wykrzywiając usta w podkowę, przypominając tym samym zbitego chłopca. Ale to nie trwało długo. Ledwie powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem, uznając to za wyjątkowo mało eleganckie, a ponieważ... — Tamten pocałunek wyszedł ci nieco lepiej. To ewidentny znak, że twoją bronią powinna być szminka, a nie różdżka, panienko Lovegood — już od dawna nie była panienką. Pokręcił głową z politowaniem, po czym otworzył drzwi i zniknął we wnętrzu mieszkania, nie zostawiając jej szansy na kolejną reakcję. Nie spodziewał się, aby za nim pobiegła. Miała swą dumę i wiedział, że teraz będzie trawić jego osobę przez kilka godzin, nim wino, które pozostało w butelce nie ogłupi jej dostatecznie i nie utuli do snu.
Słodkich snów, Selino.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 1 z 2 • 1, 2
podwórze
Szybka odpowiedź