Stoliki [część restauracyjna]
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Część restauracyjna
Podłużna sala, w której zależnie od wymagań dyktowanych przez zmieniającą się liczbę gości przybywa bądź ubywa stolików. Wenus swoją ofertą zadowoli najbardziej wymagających gości, niezależnie czy poszukują miejsca na romantyczną kolację, spotkanie w większym gronie czy też oficjalny obiad biznesowy. To właśnie tu odbywają się znane na cały Londyn wieczory z muzyką na żywo, a przestronny parkiet stanowi idealne miejsce do zaprezentowania swoich umiejętności tanecznych. Jedynym mankamentem jest selekcja gości powodowana wysokimi cenami i wcześniejsza rezerwacją miejsc, przez co Wenus stanowi idealne miejsce dla spotkań członków czystokrwistych rodów - wszak krążą niepotwierdzone opinie, że właściciele znani są z nieprzychylnych spojrzeń w kierunku mugolaków.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:49, w całości zmieniany 1 raz
Suknia była, oczywiście, sugerująca. Nie potrafił jednak w tej chwili myśleć o przyszłości, o planach, liczyła się wyłącznie chwila. Być może przeszłoby przez jego myśl, że mógłby spędzić resztę życia dokładnie tak, w tym właśnie miejscu, jednak jedynie, jeśli ta chwila zatrzymałaby się ostatecznie. Świat przestałby wirować, ludzie zatrzymaliby się na zawsze a oni, skupieni wyłącznie na sobie, pozostaliby w tym czarze, obserwowaliby jak zmarszczki powoli pojawiają się na skórze i nie straciłoby to ani trochę uroku. Nadal widziałby błękitne oczy, w których tonął jak w morskiej otchłani. Coraz głębiej, coraz bliżej zatracenia. Choć znali się tak długo, teraz był onieśmielony, nie mógłby jej dotknąć, zapomnieć się tak zupełnie, żeby sprawdzić czy jej skóra jest miękka jak jedwab, który kiedyś na jego oczach upinała sprawnie szpileczkami, tworząc z niego cudowne rzeczy.
Choć coraz bardziej utwierdzał się w myśli, że nie potrafiłby... Dotknął jej. Gdy tylko nadarzyła się okazja, ułożył dłoń na jej dłoni, a jego spojrzenie zmiękło, zmętniało, było jakby za mgłą. Nie było w tych oczach radości, ale magia, jakiś nieokreślony czar, choć kąciki ust powędrowały do uśmiechu. Dotyk elektryzował, choć był cudownie miękki, bardziej niż nawet najdroższe jedwabie. Jej jasna skóra przypominała płatek róży, motyle skrzydła. Choć stół usłany był ciepłym jedzeniem, kuszącym swoim zapachem, nie mógłby nic przełknąć. Nie znał tego uczucia, upojenia czyjąś obecnością, ale teraz wydawało mu się, że nie zna już niczego innego. Obsługa pozostawiła na stoliku butelkę drogiego wina i natychmiast się ulotniła. Potrzebowali prywatności do rozmowy... Choć jakiej rozmowy? Cała jego elokwencja uleciała, gdy obserwował jej majestat.
- Z chęcią poprosiłbym Cię do tańca, moja droga. - powiedział łagodnie i powoli podniósł się z miejsca, z niechęcią opuszczając dotyk dłoni kobiety, tylko po to, by stanąć tylko przy niej i ponownie poprosić ją złapanie jego palców.
Choć coraz bardziej utwierdzał się w myśli, że nie potrafiłby... Dotknął jej. Gdy tylko nadarzyła się okazja, ułożył dłoń na jej dłoni, a jego spojrzenie zmiękło, zmętniało, było jakby za mgłą. Nie było w tych oczach radości, ale magia, jakiś nieokreślony czar, choć kąciki ust powędrowały do uśmiechu. Dotyk elektryzował, choć był cudownie miękki, bardziej niż nawet najdroższe jedwabie. Jej jasna skóra przypominała płatek róży, motyle skrzydła. Choć stół usłany był ciepłym jedzeniem, kuszącym swoim zapachem, nie mógłby nic przełknąć. Nie znał tego uczucia, upojenia czyjąś obecnością, ale teraz wydawało mu się, że nie zna już niczego innego. Obsługa pozostawiła na stoliku butelkę drogiego wina i natychmiast się ulotniła. Potrzebowali prywatności do rozmowy... Choć jakiej rozmowy? Cała jego elokwencja uleciała, gdy obserwował jej majestat.
- Z chęcią poprosiłbym Cię do tańca, moja droga. - powiedział łagodnie i powoli podniósł się z miejsca, z niechęcią opuszczając dotyk dłoni kobiety, tylko po to, by stanąć tylko przy niej i ponownie poprosić ją złapanie jego palców.
Rinnal Bulstrode
Zawód : ekonomista
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Nie wiem o czym myśleć mam,
żeby mi się przyśnił taki świat,
w którym się nie boję spać.
żeby mi się przyśnił taki świat,
w którym się nie boję spać.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Rinnal Bulstrode' has done the following action : Rzut kością
'Kupidynek' :
'Kupidynek' :
Podała mu dłoń, pewnie, a zarazem subtelnie, i podniósłszy się z krzesła, powolnym krokiem zaprowadziła ich w kierunku specjalnie wyznaczonego parkietu. Choć jej tańcem był zdecydowanie balet, znała podstawy każdego tańca balowego, jak i nieoficjalnego tańca zakochanych, łamiącego oczywiście wszystkie możliwe zasady i odległości dobrego smaku. Ustawiła się odpowiednio, równie odpowiednio splotła chłodne dłonie za karkiem Rinnala i uśmiechając się, skonfrontowała czysty błękit tęczówek z szaroniebieskimi oczami mężczyzny. Utwierdzając się jedynie w przekonaniu, że nie potrzebowała słów, skoro wystarczyła jej sama obecność ukochanego, w zupełnie mimowolny sposób ułożyła policzek na jego ramieniu i przymknęła powieki. Czuła jego zapach; orzeźwiający, świeży z przebijającą się wyraźnie nutą goździków. Niemal od razu skojarzyła ów zapach z herbatą, którą zwykła była pijać w jednej z francuskich kawiarni, kiedy jeszcze zamieszkiwała rodzinny kraj; z herbatą, którą zawsze kojarzyła z piaszczystą plażą, muskającym delikatnie skórę słońcem i wodą, przejrzystą, błękitem zachęcającą do zanurzenia się weń. Przyjemne wspomnienie przywiodło na usta wili uśmiech, klasyczna muzyka pieściła ucho a serce – zaledwie na kilka sekund – zatęskniło za Francją, którą w ostatnim czasie odwiedzała coraz częściej, niż by kiedykolwiek pomyślała. Niespodziewanie odsunęła twarz i spod wachlarza rzęs przyjrzała się Rinnalowi. Może powinna pokazać mu to miejsce?
– Chciałabym ci kiedyś pokazać wyjątkowe miejsce, mój kochany, bliskie memu sercu. Niestety, poza Anglią, jeszcze nikogo tam nie zabrałam – powiedziała cicho, niemal zbliżając się tonem do przyjemnego pomruku, jakby w obawie, że ktoś niepowołany usłyszy jej propozycję. Ale nie przejmowała się teraz otoczeniem; ani mężczyznami, których sądziła, że darzy większym uczuciem, lecz tamto nie mogło równać się z tym, co czuła do lorda. Nie bała się odmowy, będąc prawie pewna, że z pewnością się zgodzi, w końcu: cóż stało na przeszkodzie, skoro zapewne od teraz mieli spędzać ze sobą więcej czasu? I przypominając sobie o stanie zdrowia Rinnala, w ostatniej chwili ugryzła się w język. Martwiła się, naturalnie, i nie chciała, by cokolwiek mu się stało, ale nie zamierzała dyskutować na ten temat akurat w tej chwili, gdy wzrok z oczu zsunęła na męskie wargi. Zawahała się, lecz chęć pocałowania go była ogromna. Nie wiedziała jednak, czy powinna; żeby o niej przecież źle nie pomyślał!
– Chciałabym ci kiedyś pokazać wyjątkowe miejsce, mój kochany, bliskie memu sercu. Niestety, poza Anglią, jeszcze nikogo tam nie zabrałam – powiedziała cicho, niemal zbliżając się tonem do przyjemnego pomruku, jakby w obawie, że ktoś niepowołany usłyszy jej propozycję. Ale nie przejmowała się teraz otoczeniem; ani mężczyznami, których sądziła, że darzy większym uczuciem, lecz tamto nie mogło równać się z tym, co czuła do lorda. Nie bała się odmowy, będąc prawie pewna, że z pewnością się zgodzi, w końcu: cóż stało na przeszkodzie, skoro zapewne od teraz mieli spędzać ze sobą więcej czasu? I przypominając sobie o stanie zdrowia Rinnala, w ostatniej chwili ugryzła się w język. Martwiła się, naturalnie, i nie chciała, by cokolwiek mu się stało, ale nie zamierzała dyskutować na ten temat akurat w tej chwili, gdy wzrok z oczu zsunęła na męskie wargi. Zawahała się, lecz chęć pocałowania go była ogromna. Nie wiedziała jednak, czy powinna; żeby o niej przecież źle nie pomyślał!
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nigdy nie podróżował poza Wielką Brytanię. Był drzewem z silnymi korzeniami, sięgającymi głęboko w ziemie Gerrards Cross, żył zamknięty wewnątrz labiryntu pełnego zadbanych kwiatów. Jego życie takim labiryntem było - ciągle zatrzymywał się, widząc kolejne piękne kwiaty, zapominając na chwilę, że podróżuje do jego wnętrza. Kwiaty te jednak nie rozpalały w nim ognia. Jak cudownie było je podziwiać, dotknąć, chłonąć ich woń, cóż jednak to zmieniało, gdy kolejny rósł zaraz obok - coraz bardziej to piękny i zmysłowy. Labirynt gierek i sztucznych słów rósł wokół niego, a on przemierzał go ciągle, nigdy się nie zatrzymując. Ciągle znajdując śliczne słowa, w które mógłby ubrać swoje myśli.
Tutaj już robić tego nie musiał. Kobieta wydawała się swoją szczerością podbijać jego serce, jej słowa były proste i jasne, nie grała w gry, które zawsze im towarzyszyły. Jej propozycja również go ucieszyła. Nieważne, że nie był nigdy za granicą, tym razem, tylko dla niej, wybierze się tam. Zobaczy urokliwą Francję, która nagle zaczęła nabierać dla niego sentymentu. A kto wie, może po drodze uda mu się zobaczyć również inne kraje, równie urokliwe.
- Z chęcią, ma'am. - powiedział łagodnym tonem. Obie dłonie mężczyzny powędrowały na jej talie, gdy długie, zgrabne palce kobiety plotły jego kark. Zostawiały ciepły, przemiły ślad na skórze, koiły każdy ból. Bliskość wydawała się ni trochę go nie peszyć, jakby ta sytuacja nie była mu obca, choć wcale nie często trzymał kobietę tak blisko siebie. Jego spojrzenie zatrzymało się na jej oczach, zupełnie zapierających dech w piersiach. Jedna z rąk się poruszyła i powoli, sunąc palcami po miękkim materiale sukienki przeniosła się na szyję kobiety, aż w końcu dotknęła miękkiego policzka. Schylił się nieco, aby być jeszcze bliżej - tym razem czoło dotknęło kobiecego czoła, nos dotknął nosa. Czuł jej oddech na swoich ustach, które chwilę temu spotkały się z jej spojrzeniem. - Zrobię wszystko co chcesz...
Tutaj już robić tego nie musiał. Kobieta wydawała się swoją szczerością podbijać jego serce, jej słowa były proste i jasne, nie grała w gry, które zawsze im towarzyszyły. Jej propozycja również go ucieszyła. Nieważne, że nie był nigdy za granicą, tym razem, tylko dla niej, wybierze się tam. Zobaczy urokliwą Francję, która nagle zaczęła nabierać dla niego sentymentu. A kto wie, może po drodze uda mu się zobaczyć również inne kraje, równie urokliwe.
- Z chęcią, ma'am. - powiedział łagodnym tonem. Obie dłonie mężczyzny powędrowały na jej talie, gdy długie, zgrabne palce kobiety plotły jego kark. Zostawiały ciepły, przemiły ślad na skórze, koiły każdy ból. Bliskość wydawała się ni trochę go nie peszyć, jakby ta sytuacja nie była mu obca, choć wcale nie często trzymał kobietę tak blisko siebie. Jego spojrzenie zatrzymało się na jej oczach, zupełnie zapierających dech w piersiach. Jedna z rąk się poruszyła i powoli, sunąc palcami po miękkim materiale sukienki przeniosła się na szyję kobiety, aż w końcu dotknęła miękkiego policzka. Schylił się nieco, aby być jeszcze bliżej - tym razem czoło dotknęło kobiecego czoła, nos dotknął nosa. Czuł jej oddech na swoich ustach, które chwilę temu spotkały się z jej spojrzeniem. - Zrobię wszystko co chcesz...
Rinnal Bulstrode
Zawód : ekonomista
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Nie wiem o czym myśleć mam,
żeby mi się przyśnił taki świat,
w którym się nie boję spać.
żeby mi się przyśnił taki świat,
w którym się nie boję spać.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Oczywiście że można. Powinnaś kiedyś spróbować i dać komuś szansę. Może i wzdrygasz się na samą myśl o miłości, ale jestem pewien, że kiedy tylko poznasz właściwego mężczyznę, stracisz dla niego głowę. - on przeżywał swoją miłość dwa razy. Za pierwszym razem z lady Longbottom, potem drugi raz, ze swoją obecną żoną. Każdego dnia Melania dawała mu powody do tego, aby kochać ją jeszcze trochę mocniej - nawet jeśli później doprowadzała go czasami do białej gorączki swoim uporem, dogryzkami lub zwyczajnym marudzeniem. A ostatnio całkiem sporo marudziła, to niestety dało się zauważyć bardzo wyraźnie.
- Nie jest typem osoby, która lubi uczestniczyć w przyjęciach. Chyba że niewielkich i bardzo kameralnych - odpowiedział z prostotą, tak jak z resztą miał w zwyczaju. Jeśli Blaithin chciała poznać Melanię, najprościej było wybrać się do samej Doliny Godryka. Tam na pewno zastałaby lady Abbott, pogrążoną w opisywaniu swoich drogocennych roślinek lub stojącą przy sztaludze i wyżywającej się artystycznie na kawałku płótna. Uchowaj Merlinie, gdyby Lucan próbował ją gdzieś zamykać. Melania gotowa byłaby obrazić się na niego śmiertelnie. Był już świadkiem jej dziecinnego gniewu. To były bardzo trudne pierwsze tygodnie ich małżeństwa.
Och, a jeśli chodzi o uszczypliwości, to był przyzwyczajony. Akurat pod tym względem jego żona bardzo przypominała samą Blaithin. Obie różniły się od siebie diametralnie niemal każdą z pozostałych cech - urodą, figurą, głosem. Jedna z nich uwielbiała brylować na salonach, druga wolała trzymać się raczej w swoim zaciszu, wciskając nos w książki. Ale ta uszczypliwość smakowała niemal identycznie. Trochę dziecinnie.
- Naprawdę? - pokręcił głową z niedowierzaniem - Naprawdę będziesz mnie aż tak łapać za słówka? Blaithin, ile ty masz lat. - mruknął, upijając łyk wody ze stojącej na stoliku szklanki. - Nie wiem teraz, czy powinienem ci wybaczyć twój błąd. Nie dajesz mi taryfy ulgowej, czemu więc ja powinienem dać ją tobie? - potrafił rozpoznać grę aktorską, a szczerze powiedziawszy, Blaithin nawet niespecjalnie się zmieszała. Lucan mógł więc westchnąć tylko cicho, liczył że chociaż przez chwilę będzie mógł nacieszyć oczy jej zakłopotaniem, ale nic takiego nie miało miejsca. Troszkę szkoda. - Zapomnę. Spróbuję uwierzyć, że naprawdę nie wiedziałaś, co jest za tamtym obrazem.
| Widzę że już chyba kończycie, więc pozwolę sobie też kończyć powoli swój wątek, wsiąkiewka sama się nie rozliczy Nie zwracajcie na mnie i lusterko uwagi!
- Nie jest typem osoby, która lubi uczestniczyć w przyjęciach. Chyba że niewielkich i bardzo kameralnych - odpowiedział z prostotą, tak jak z resztą miał w zwyczaju. Jeśli Blaithin chciała poznać Melanię, najprościej było wybrać się do samej Doliny Godryka. Tam na pewno zastałaby lady Abbott, pogrążoną w opisywaniu swoich drogocennych roślinek lub stojącą przy sztaludze i wyżywającej się artystycznie na kawałku płótna. Uchowaj Merlinie, gdyby Lucan próbował ją gdzieś zamykać. Melania gotowa byłaby obrazić się na niego śmiertelnie. Był już świadkiem jej dziecinnego gniewu. To były bardzo trudne pierwsze tygodnie ich małżeństwa.
Och, a jeśli chodzi o uszczypliwości, to był przyzwyczajony. Akurat pod tym względem jego żona bardzo przypominała samą Blaithin. Obie różniły się od siebie diametralnie niemal każdą z pozostałych cech - urodą, figurą, głosem. Jedna z nich uwielbiała brylować na salonach, druga wolała trzymać się raczej w swoim zaciszu, wciskając nos w książki. Ale ta uszczypliwość smakowała niemal identycznie. Trochę dziecinnie.
- Naprawdę? - pokręcił głową z niedowierzaniem - Naprawdę będziesz mnie aż tak łapać za słówka? Blaithin, ile ty masz lat. - mruknął, upijając łyk wody ze stojącej na stoliku szklanki. - Nie wiem teraz, czy powinienem ci wybaczyć twój błąd. Nie dajesz mi taryfy ulgowej, czemu więc ja powinienem dać ją tobie? - potrafił rozpoznać grę aktorską, a szczerze powiedziawszy, Blaithin nawet niespecjalnie się zmieszała. Lucan mógł więc westchnąć tylko cicho, liczył że chociaż przez chwilę będzie mógł nacieszyć oczy jej zakłopotaniem, ale nic takiego nie miało miejsca. Troszkę szkoda. - Zapomnę. Spróbuję uwierzyć, że naprawdę nie wiedziałaś, co jest za tamtym obrazem.
| Widzę że już chyba kończycie, więc pozwolę sobie też kończyć powoli swój wątek, wsiąkiewka sama się nie rozliczy Nie zwracajcie na mnie i lusterko uwagi!
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Robin Royce skończył Hogwart w tym roku i nie miał pojęcia, co zrobić ze swoim życiem. Jego starszy brat, duma rodziny, został aurorem. Robin ledwo zaliczył sumy z obrony przed czarną magią, eliksiry mu nie wychodziły, umiał transmutować krzesło w stołek i tyle, i ogółem nie był zbyt dobrym uczniem. Nie żeby był leniwy, czy niegrzeczny. Po prostu nic mu nie wychodziło.
W wakacje dostał pracę w "Wenus". Dopóki nie znajdę czegoś lepszego - powtarzał sobie, ale nie zapowiadało się na to, aby znalazł coś lepszego. Z jednej strony nie chciał spędzić całego życia jako kelner, ale z drugiej cieszył się, że tutaj chociaż dobrze płacili. Potrzebował tej pracy.
Ale może praca nie będzie potrzebować jego, bo oto nadszedł kolejny dzień, w którym coś mu nie wyszło. Lawirując między stolikami, niósł tacę z miską zupy oraz dwoma porcjami sałatek. Zamyślony (nad bezrobociem na czarodziejskim rynku pracy), zdekoncentrował się nagle i pośliznął. Któryś z gośći musiał wylać wcześniej na podłogę troszkę wody i nikt tego nie zauważył. Zresztą tylko taka oferma jak Robin mogłaby się wywrócić na miniaturowej kałuży.
Złapał jednak równowagę i utrzymał się na nogach! Sałatki również utrzymały się na jego tacy, ale zupa...zupa wylała się prosto na kolana Lucana!
-Przepraszam! - jęknął zrozpaczony kelner i odruchowo sięgnął po różdżkę - zapominając o własnej tacy z sałatkami. Taca spadła na ziemię, a liście sałaty rozsypały się wszędzie wkoło. Kilka wylądowało nawet w jasnych włosach lorda Abbotta.
Robinowi zaczęły ze stresu drżeć dłonie, więc różdżka również wyleciała mu z rąk i potoczyła się pod krzesło Lucana. Pechowy szlachcic znajdował się po prostu najbliżej niezdarnego kelnera - który nawet go nie obsługiwał, tylko właśnie zrujnował jedzenie kogoś innego.
-Przepraszamprzepraszamnajmocniej... - Robin padł na kolana, usiłując znaleźć własną różdżkę i naprawić bałagan za pomocą magii. W głowie kołatało mu, że zaraz straci pracę i ogarniała go narastająca panika.
W wakacje dostał pracę w "Wenus". Dopóki nie znajdę czegoś lepszego - powtarzał sobie, ale nie zapowiadało się na to, aby znalazł coś lepszego. Z jednej strony nie chciał spędzić całego życia jako kelner, ale z drugiej cieszył się, że tutaj chociaż dobrze płacili. Potrzebował tej pracy.
Ale może praca nie będzie potrzebować jego, bo oto nadszedł kolejny dzień, w którym coś mu nie wyszło. Lawirując między stolikami, niósł tacę z miską zupy oraz dwoma porcjami sałatek. Zamyślony (nad bezrobociem na czarodziejskim rynku pracy), zdekoncentrował się nagle i pośliznął. Któryś z gośći musiał wylać wcześniej na podłogę troszkę wody i nikt tego nie zauważył. Zresztą tylko taka oferma jak Robin mogłaby się wywrócić na miniaturowej kałuży.
Złapał jednak równowagę i utrzymał się na nogach! Sałatki również utrzymały się na jego tacy, ale zupa...zupa wylała się prosto na kolana Lucana!
-Przepraszam! - jęknął zrozpaczony kelner i odruchowo sięgnął po różdżkę - zapominając o własnej tacy z sałatkami. Taca spadła na ziemię, a liście sałaty rozsypały się wszędzie wkoło. Kilka wylądowało nawet w jasnych włosach lorda Abbotta.
Robinowi zaczęły ze stresu drżeć dłonie, więc różdżka również wyleciała mu z rąk i potoczyła się pod krzesło Lucana. Pechowy szlachcic znajdował się po prostu najbliżej niezdarnego kelnera - który nawet go nie obsługiwał, tylko właśnie zrujnował jedzenie kogoś innego.
-Przepraszamprzepraszamnajmocniej... - Robin padł na kolana, usiłując znaleźć własną różdżkę i naprawić bałagan za pomocą magii. W głowie kołatało mu, że zaraz straci pracę i ogarniała go narastająca panika.
I show not your face but your heart's desire
Właściwie to wciąż zastanawiał się, czy jego towarzyszka naprawdę nie miała pojęcia o tym, że za obrazem Wenus kryje się przejście do lokalu zupełnie innego, och tak bardzo odmiennego od tego, co można było zastać w części restauracyjnej. Spędziła co prawda wiele lat we Francji, mogła nie wiedzieć, ale byłby w stanie również uwierzyć w to, że zaprosiła go tutaj specjalnie - właśnie po to, by w razie, gdyby do uszu Melanii dotarła informacja, gdzie i z kim stołował się jej mąż, lady Abbott się wściekła. Aby im obu trochę dokuczyć.
Niestety, Lucan nie miał okazji zweryfikować swojej teorii, nie dane mu było wypowiedzieć kolejnego słowa, Blaithin też nie dostała możliwości obrony, bo już po chwili na sali zrobiło się zwyczajne zamieszanie. Ba, to mało powiedziane, to był wręcz chaos. Lucan syknął głośno i odruchowo zerwał się z krzesła, kiedy na jego kolanach nagle znalazła się gorąca zupa. A we włosach sałatka. Naprawdę? Kiedy mężczyzna przeczesał palcami swoją raczej krótką czuprynę, odnalazł tam kilka plasterków warzyw. Ze zdziwienia aż na chwilę zapomniał o piekącym bólu nóg a także o fakcie, że cała jego szata jest mokra. Dopiero po chwili zerknął w dół, na chłopaka, który dygotał jak galareta, próbując coś odnaleźć na podłodze.
Lucan miał oczywiście wszelakie prawo do tego, aby się zezłościć. Ba, mógł się nawet wściec na niezdarnego kelnera. Szczególnie że zrobiono z niego pośmiewisko na oczach nie tylko Blaithin (dla której cała ta sceneria na pewno było bardzo zabawna, lord Abbott był pewien, że dziewczyna nigdy tego nie zapomni i będzie wypominać przy każdej możliwej okazji) a także na oczach wszystkich innych zebranych w restauracji. A gości było dziś na sali całkiem sporo.
Ale Lucan tylko westchnął ze zrezygnowaniem. Potrząsnął głową, mając nadzieję, że wytrząsnął z włosów wszystkie liście sałaty oraz plasterki innych warzyw. Schylił się także i podniósł różdżkę kelnera, którą dostrzegł na podłodze.
- Proszę - powiedział, oddając mu ją, po chwili wyciągając swoją własną. Coś czuł, że to chyba był koniec kolacji dla niego, chociaż tak naprawdę ledwo zdołał upić kilka łyków wina. Cóż, przynajmniej rachunek będzie niższy. - Chłoszczyść - rozkazał.
Niestety, Lucan nie miał okazji zweryfikować swojej teorii, nie dane mu było wypowiedzieć kolejnego słowa, Blaithin też nie dostała możliwości obrony, bo już po chwili na sali zrobiło się zwyczajne zamieszanie. Ba, to mało powiedziane, to był wręcz chaos. Lucan syknął głośno i odruchowo zerwał się z krzesła, kiedy na jego kolanach nagle znalazła się gorąca zupa. A we włosach sałatka. Naprawdę? Kiedy mężczyzna przeczesał palcami swoją raczej krótką czuprynę, odnalazł tam kilka plasterków warzyw. Ze zdziwienia aż na chwilę zapomniał o piekącym bólu nóg a także o fakcie, że cała jego szata jest mokra. Dopiero po chwili zerknął w dół, na chłopaka, który dygotał jak galareta, próbując coś odnaleźć na podłodze.
Lucan miał oczywiście wszelakie prawo do tego, aby się zezłościć. Ba, mógł się nawet wściec na niezdarnego kelnera. Szczególnie że zrobiono z niego pośmiewisko na oczach nie tylko Blaithin (dla której cała ta sceneria na pewno było bardzo zabawna, lord Abbott był pewien, że dziewczyna nigdy tego nie zapomni i będzie wypominać przy każdej możliwej okazji) a także na oczach wszystkich innych zebranych w restauracji. A gości było dziś na sali całkiem sporo.
Ale Lucan tylko westchnął ze zrezygnowaniem. Potrząsnął głową, mając nadzieję, że wytrząsnął z włosów wszystkie liście sałaty oraz plasterki innych warzyw. Schylił się także i podniósł różdżkę kelnera, którą dostrzegł na podłodze.
- Proszę - powiedział, oddając mu ją, po chwili wyciągając swoją własną. Coś czuł, że to chyba był koniec kolacji dla niego, chociaż tak naprawdę ledwo zdołał upić kilka łyków wina. Cóż, przynajmniej rachunek będzie niższy. - Chłoszczyść - rozkazał.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Lucan Abbott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Robin z wdzięcznością przyjął od klienta własną różdżkę, płonąc ze wstydu. Chciał rzucić zaklęcia czyszczące, ale jak na złość nieznajomy go uprzedził. Oblany zupą mężczyzna wyglądał elegancko (zanim został obrzucony jedzeniem) i z pewnością był szanowanym obywatelem. Jedna skarga do właściciela i młody Royce wyleci z pracy. Mało tego, klient nawet nie musiał się nikomu żalić. Na pewno ktoś życzliwy doniesie o tej porażce szefowi i Robina tak czy siak czeka rozmowa dyscyplinarna.
Młody czarodziej usiłował sobie przypomnieć zaklęcie chłodzące, aby ulżyć potraktowanym zupą kolanom Lucana. Niestety, był tak spanikowany, że w głowie miał zupełną pustkę.
-P..p..rzepraszam... - wyjąkał, wstając z kolan.
Zaklęcie Lucana zebrało rozrzucone warzywa z powrotem na tacę, która musi wrócić do kuchni i do śmietnika. Ktoś dłużej poczeka na swój obiad. Robin próbował ułożyć w głowie plan działania i przeprosin - ma najpierw wyjaśnić sytuację tamtym gościom, oferować rekompensatę Lucanowi, czy zgłosić kucharzowi, że trzeba przyrządzić sałatki od nowa? Serce kołatało mu szybko, a twarz oblała się rumieńcem. Dłonie i usta nadal się mu trzęsły i wyglądał jak siedem nieszczęść.
Otworzył usta, zapewne aby wybąkać kolejne już przeprosiny, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zamiast tego, chłopak wziął urywany i dziwnie chłyszczący oddech. Miał ściśnięte gardło i było mu duszno. Zaczerpnął powietrza jeszcze raz i z przerażeniem uświadomił sobie, że chyba nie może oddychać. Nie dusił się jeszcze, ale w jego płucach znalazło się o wiele mniej tlenu niż powinno, jakby jego mięśnie odmawiały współpracy.
Mugole nazwaliby ten przypadek dusznościami, wywołanymi atakiem paniki, ale Robin nigdy nie słyszał o takiej chorobie. Nigdy nie uważał na lekcjach anatomii i jego nikła wiedza o problemach z oddychaniem kończyła się na tym, że istnieje klątwa Ondyny. Nie był jednak obciążony żadną chorobą genetyczną, więc nie rozumiał, co się z nim dzieje, a dezorientacja i przestrach jedynie wzmogły jego duszności. Lucan mógł zobaczyć, że chłopak poczerwieniał nienaturalnie i oddycha z wyraźną trudnością. Kelnera należało jakoś uspokoić, albo skończy u św. Munga.
Młody czarodziej usiłował sobie przypomnieć zaklęcie chłodzące, aby ulżyć potraktowanym zupą kolanom Lucana. Niestety, był tak spanikowany, że w głowie miał zupełną pustkę.
-P..p..rzepraszam... - wyjąkał, wstając z kolan.
Zaklęcie Lucana zebrało rozrzucone warzywa z powrotem na tacę, która musi wrócić do kuchni i do śmietnika. Ktoś dłużej poczeka na swój obiad. Robin próbował ułożyć w głowie plan działania i przeprosin - ma najpierw wyjaśnić sytuację tamtym gościom, oferować rekompensatę Lucanowi, czy zgłosić kucharzowi, że trzeba przyrządzić sałatki od nowa? Serce kołatało mu szybko, a twarz oblała się rumieńcem. Dłonie i usta nadal się mu trzęsły i wyglądał jak siedem nieszczęść.
Otworzył usta, zapewne aby wybąkać kolejne już przeprosiny, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zamiast tego, chłopak wziął urywany i dziwnie chłyszczący oddech. Miał ściśnięte gardło i było mu duszno. Zaczerpnął powietrza jeszcze raz i z przerażeniem uświadomił sobie, że chyba nie może oddychać. Nie dusił się jeszcze, ale w jego płucach znalazło się o wiele mniej tlenu niż powinno, jakby jego mięśnie odmawiały współpracy.
Mugole nazwaliby ten przypadek dusznościami, wywołanymi atakiem paniki, ale Robin nigdy nie słyszał o takiej chorobie. Nigdy nie uważał na lekcjach anatomii i jego nikła wiedza o problemach z oddychaniem kończyła się na tym, że istnieje klątwa Ondyny. Nie był jednak obciążony żadną chorobą genetyczną, więc nie rozumiał, co się z nim dzieje, a dezorientacja i przestrach jedynie wzmogły jego duszności. Lucan mógł zobaczyć, że chłopak poczerwieniał nienaturalnie i oddycha z wyraźną trudnością. Kelnera należało jakoś uspokoić, albo skończy u św. Munga.
I show not your face but your heart's desire
Kolana wciąż piekły, ale jego szata przynajmniej znów wyglądała wyjściowo, czysta i pachnąca. Ale chociaż sytuacja była wybitnie beznadziejna, bo cała trójka znajdująca się przy ich stoliku była obecnie w centrum uwagi, Lucan swoim zwyczajem postanowił zachować zimną krew - w przeciwieństwie oczywiście do biednego kelnera. Abbott mógł tylko domyślać się jego przepełnionych przerażeniem myśli. Specyfika restauracji sprawiała, że goście stołujący się przy tych stołach byli zwykle osobami bardzo wpływowymi i bardzo bogatymi - a co za tym idzie, bardzo wybrednymi i często cholerycznymi. Lucan oczywiście zaliczał się do tej pierwszej grupy - jako szlachcic i pracownik Wizengamotu nie narzekał na brak gotówki a także wpływów. W jego rodzie od dawna hołdowano jednak spokojnemu osądowi, rozsądkowi oraz nie kierowaniu się nadmiernymi emocjami. Więc chociaż był nieco zirytowany, gdy potraktowano go tak brutalnie, nie zamierzał podnosić głosu, aby zbesztać biednego kelnera. Zamiast tego pomógł mu wstać, mając świadomość, że los chłopaka w dużej mierze zależy od jego reakcji.
- No już, dobrze, nic się nie stało - powtarzał, widząc, że chłopak zaczyna się hiperwentylować. Położył obie dłonie na jego ramionach, starając się skupić jego uwagę na sobie. Z boku musiało to wyglądać trochę śmiesznie, kiedy niezwykle postawny Abbott pochylał się nad sporo niższym chłopakiem i przemawiał do niego łagodnym głosem. Lucan z doświadczenia wiedział, że to sprawdza się najlepiej, skutkowało zarówno w przypadku zwierząt jak i ludzi - Skup się na oddechu, głęboki wdech a potem wydech.
Wiedział, że właściciel restauracji najprawdopodobniej i tak zgani chłopaka za ten wypadek, być może go zwolni, ale Lucan niewiele mógł w tym momencie dla niego zrobić. Może mógłby ewentualnie wysłać później list do właściciela Wenus, nie był jednak pewien, jak wiele mógłby tym zdziałać.
- Już, lepiej? - dopytał, widząc, że chłopak wyraźnie się uspokaja. Lucan nie chciał go narażać na żadne dalsze stresy, z tego też powodu zdecydował, że lepiej będzie, aby opuścił już lokal. Szczerze mówiąc, i tak nie sądził, by dalsza rozmowa z Blaithin przebiegła w miłej atmosferze. Podziękował jej więc pięknie za zaproszenie oraz za czas, który spędzili razem, ale wolał już wrócić do domu. Nawet nie zwrócił uwagi, że sam był odrobinę roztrzęsiony. Jedyne czego teraz chciał to usiąść obok swojej żony i po prostu odpocząć w jej towarzystwie.
zt
- No już, dobrze, nic się nie stało - powtarzał, widząc, że chłopak zaczyna się hiperwentylować. Położył obie dłonie na jego ramionach, starając się skupić jego uwagę na sobie. Z boku musiało to wyglądać trochę śmiesznie, kiedy niezwykle postawny Abbott pochylał się nad sporo niższym chłopakiem i przemawiał do niego łagodnym głosem. Lucan z doświadczenia wiedział, że to sprawdza się najlepiej, skutkowało zarówno w przypadku zwierząt jak i ludzi - Skup się na oddechu, głęboki wdech a potem wydech.
Wiedział, że właściciel restauracji najprawdopodobniej i tak zgani chłopaka za ten wypadek, być może go zwolni, ale Lucan niewiele mógł w tym momencie dla niego zrobić. Może mógłby ewentualnie wysłać później list do właściciela Wenus, nie był jednak pewien, jak wiele mógłby tym zdziałać.
- Już, lepiej? - dopytał, widząc, że chłopak wyraźnie się uspokaja. Lucan nie chciał go narażać na żadne dalsze stresy, z tego też powodu zdecydował, że lepiej będzie, aby opuścił już lokal. Szczerze mówiąc, i tak nie sądził, by dalsza rozmowa z Blaithin przebiegła w miłej atmosferze. Podziękował jej więc pięknie za zaproszenie oraz za czas, który spędzili razem, ale wolał już wrócić do domu. Nawet nie zwrócił uwagi, że sam był odrobinę roztrzęsiony. Jedyne czego teraz chciał to usiąść obok swojej żony i po prostu odpocząć w jej towarzystwie.
zt
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jego bliskość była obezwładniająca, lecz zauważyła to dopiero po chwili, kiedy Rinnal jeszcze bardziej zminimalizował dzielącą ich odległość. Teraz, gdy stykali się nosami, a ona znalazła się w jego objęciach, nabrała pewności, że był tym jedynym; tym, u którego boku chciała zasypiać i budzić się już zawsze. Choć była to dopiero ich pierwsza randka i czuła, że nie powinna wybiegać zbyt daleko w przyszłość, wiedziała, że mogłaby urodzić mu gromadkę dzieci, ba, że mogłaby porzucić swoją najukochańszą pracę, gdyby tylko o to poprosił. Wcale nie dziwiła jej ta nagła zmiana zachowania: w końcu przecież kiedyś odmówiła zaręczyn mężczyźnie, który chciał zamknąć ją w złotej klatce, lecz wtedy nie czuła tego, co czuła w tej chwili. Miłości. Słodkiego, upojnego i przyprawiającego o mdłości uczucia, którego smak poznała w życiu tylko raz, jak sądziła do wczoraj. Ale teraz, w obliczu relacji z lordem również związek z Mulciberem nie wydawał jej się wcale tak ekscytującym przeżyciem i swoją reakcję na jego zniknięcie w tamtym czasie uznawała w tej chwili za przesadzoną. Zresztą, o kim ona myślała? Po co, skoro książę z bajki stał właśnie przed nią?
– I ja również – wyszeptała i niewiele myśląc złączyła ich wargi w pocałunku. Z początku nieśmiałym, jakby obawiała się, że Rinnal zaraz rozpłynie się w powietrzu pozostawiając po sobie jedynie nutę męskich perfum; badającym i delektującym się każdą sekundą, dopiero po chwili nabierającym odwagi. Jedynie myśl, że nie byli tu sami a każde pomieszczenie miało uszy i oczy, nieproszone zazwyczaj, powstrzymała ją i spowodowała, że wreszcie odsunęła się od męskich warg.
– Chodźmy stąd, mój drogi, potrzebujemy prywatności – szepnęła zachęcająco, zerkając kątem oka spod wachlarza długich rzęs w stronę zarówno zespołu, jak i kelnerów gotowych na ich powrót do stolika. Potem z kolei odsunęła się i splatając dłoń z dłonią lorda, zrobiła jeden zgrabny obrót w rytm wygrywanej melodii. Ale chęć tańca, która pojawiła się nagle, równie szybko zniknęła – zbyt długo zagościli w tym miejscu.
zt
– I ja również – wyszeptała i niewiele myśląc złączyła ich wargi w pocałunku. Z początku nieśmiałym, jakby obawiała się, że Rinnal zaraz rozpłynie się w powietrzu pozostawiając po sobie jedynie nutę męskich perfum; badającym i delektującym się każdą sekundą, dopiero po chwili nabierającym odwagi. Jedynie myśl, że nie byli tu sami a każde pomieszczenie miało uszy i oczy, nieproszone zazwyczaj, powstrzymała ją i spowodowała, że wreszcie odsunęła się od męskich warg.
– Chodźmy stąd, mój drogi, potrzebujemy prywatności – szepnęła zachęcająco, zerkając kątem oka spod wachlarza długich rzęs w stronę zarówno zespołu, jak i kelnerów gotowych na ich powrót do stolika. Potem z kolei odsunęła się i splatając dłoń z dłonią lorda, zrobiła jeden zgrabny obrót w rytm wygrywanej melodii. Ale chęć tańca, która pojawiła się nagle, równie szybko zniknęła – zbyt długo zagościli w tym miejscu.
zt
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Robin spodziewał się przygany, a nie pomocy i zrozumienia od nieznajomego szlachcica. Zapewne po tym zdarzeniu (szczególnie jeśli Lucan wstawi się za nim listoswnie) będzie wychwalał wspaniałomyślność lorda Abbotta, ale personalia blondyna nie były mu jeszcze znane.
-T...t..tak... - wychrypiał, usiłując dostosować się do rad mężczyzny. Wdech...wydech...skup się na oddechu, nie na perpektywie rychłego zwolnienia...wdech...wydech...nie na minie szefa, tylko na oddechu...wdech...wydech...
Po chwili pracy nad swoimi emocjami, Robin uspokoił w końcu swój oddech. Był nieco spocony i roztrzęsiony, ale przynajmniej mógł już ustać na nogach.
Skinął niepewnie głową. Już trochę lepiej. Z jego oddechem, nie życiem.
-D..dziękuję i przepraszam... - pewnie te słowa powtarzane w kółko tracą na znaczeniu, ale Robin nie był w stanie wykrzesać z siebie niczego więcej. No i świetnie, przez niego szlachcic przedwcześnie skończył kolację.
Odzyskawszy prawidłowy oddech, Robin myślał już trzeźwiej i mógł już czarować. Ale nie było takiej potrzeby, bo Lucan skutecznie posprzątał bałagan. Chłopak zatknął więc różdżkę za pazuchę i udał się do kuchni poinformować kucharza o konieczności ponownego przyrządzenia sałatek. Potem użył całego swojego czaru aby poinformować gości o tym, że ich oczekiwanie nieco się przedłuży. Na szczęście siedzieli w innym kącie sali i nie zauważyli, jak ich sałatka ląduje na włosach lorda Abbota. No nic, zaraz zrobi się nowa!
Robin był zajęty bieganiem między stolikami przez resztę nocy, ale gdy wreszcie mógł odpocząć, usiadł na krześle i ukrył twarz w dłoniach. Uronił kilka łez, niczym dziecko, którym właściwie jeszcze był! Młody absolwent Hogwartu nie chciał spędzić całego życia w restauracji "Wenus" i prawdopodobnie nie spędzi w niej już nawet dnia - nazajutrz spodziewał się wymówienia. Dobroć i grzeczność nieznajomego szlachcica uświadomiły mu jednak, że chce być taki jak on - uprzejmy, wyrozumiały i opanowany. Chłopak zaczął więc myśleć nad tym, co mógłby zrobić aby jego życie nabrało jakiejś misji, sensu i znaczenia - kto wie, może dzięki tej nowej motywacji jego przyszłość będzie heroiczna, epicka i wspaniała?
/zt
-T...t..tak... - wychrypiał, usiłując dostosować się do rad mężczyzny. Wdech...wydech...skup się na oddechu, nie na perpektywie rychłego zwolnienia...wdech...wydech...nie na minie szefa, tylko na oddechu...wdech...wydech...
Po chwili pracy nad swoimi emocjami, Robin uspokoił w końcu swój oddech. Był nieco spocony i roztrzęsiony, ale przynajmniej mógł już ustać na nogach.
Skinął niepewnie głową. Już trochę lepiej. Z jego oddechem, nie życiem.
-D..dziękuję i przepraszam... - pewnie te słowa powtarzane w kółko tracą na znaczeniu, ale Robin nie był w stanie wykrzesać z siebie niczego więcej. No i świetnie, przez niego szlachcic przedwcześnie skończył kolację.
Odzyskawszy prawidłowy oddech, Robin myślał już trzeźwiej i mógł już czarować. Ale nie było takiej potrzeby, bo Lucan skutecznie posprzątał bałagan. Chłopak zatknął więc różdżkę za pazuchę i udał się do kuchni poinformować kucharza o konieczności ponownego przyrządzenia sałatek. Potem użył całego swojego czaru aby poinformować gości o tym, że ich oczekiwanie nieco się przedłuży. Na szczęście siedzieli w innym kącie sali i nie zauważyli, jak ich sałatka ląduje na włosach lorda Abbota. No nic, zaraz zrobi się nowa!
Robin był zajęty bieganiem między stolikami przez resztę nocy, ale gdy wreszcie mógł odpocząć, usiadł na krześle i ukrył twarz w dłoniach. Uronił kilka łez, niczym dziecko, którym właściwie jeszcze był! Młody absolwent Hogwartu nie chciał spędzić całego życia w restauracji "Wenus" i prawdopodobnie nie spędzi w niej już nawet dnia - nazajutrz spodziewał się wymówienia. Dobroć i grzeczność nieznajomego szlachcica uświadomiły mu jednak, że chce być taki jak on - uprzejmy, wyrozumiały i opanowany. Chłopak zaczął więc myśleć nad tym, co mógłby zrobić aby jego życie nabrało jakiejś misji, sensu i znaczenia - kto wie, może dzięki tej nowej motywacji jego przyszłość będzie heroiczna, epicka i wspaniała?
/zt
I show not your face but your heart's desire
Jakże on mógł mówić o miłości, o uczuciu tak odległym jego sercu. Ciągle zastanawiał się jaki stan upojenia to wprowadzi w jego życie właśnie to, co teraz mógł czuć. Obecność kobiety pachniała różami i miętą, jej dotyk prawie palił skórę swoją delikatnością. Wiedział, że ona się nie rozpadnie. Wiedział, że będzie tutaj zawsze, a jej ciało nie zmieni się w kupkę płatków kwiatów w jego dłoniach. Jedyne o czym myślał to ona - chciał zrobić dla niej wszystko. Mógłby wyjechać z kraju, by ją uszczęśliwić, mógłby zapomnieć o wszystkim innym, mając ją u swego boku. Czy własnie to była miłość? Czy jedno spojrzenie potrafi wprawić w stan tak ogromnego trzepotu w jego piersi, niczym dotyk motylich skrzydeł łaskotał go gdzieś wewnątrz.
W końcu poczuł ciepło jej ust na swoich. Nie miał on porównania z żadnym innym. Dłonie mężczyzny powędrowały na jej talię, przytrzymując ciało blisko, by mógł czuć jej obecność bardziej niż kiedykolwiek. W głowie kręciło się niczym po zbyt dużej ilości wina. Tym również smakowały jej usta. Winem tak słodkim, że mogłoby mdlić. Jednak nie czuł żadnego zdegustowania. Czuł tylko trzepot, uskrzydlenie. Nie chciał się rozdzielać, choć się odsunęła, ciągle trzymał jej dłoń w uścisku, który był dosyć słaby, by mogła się uwolnić. Jednak nie zrobi tego, wiedział, że nie. Był pewien tej osoby. Jak mógł tak długo nie dostrzec jej osoby, choć ciągle była tak blisko?
Nie martwił się plotkami, o za niesamowita ironia. Wiedział, że one niczego już nie zniszczą, choć jeszcze tego ranka właśnie to ciągle zaprzątałoby mu głowę. Wrócili do stolika, skąd zabrał swoje rzeczy, rzucił kilka galeonów jako napiwek dla kelnera i szybko ulotnił się tuż za ukochaną blondynką. Cóż mogli powiedzieć niedługo wszyscy ludzie, którzy ich obserwowali? Mężczyzna był dosyć rozpoznawalny w magicznym świecie, zwłaszcza tutaj, gdzie stołowali się głównie bogaci czarodzieje. Jak bardzo nie obchodziło go to, co mogliby o nim powiedzieć! A mogli powiedzieć naprawdę dużo... Zbyt dużo. Odszedł, trzymając blisko przepiękną półwilę. Jak mógł skończyć się ten wieczór?
| zt
W końcu poczuł ciepło jej ust na swoich. Nie miał on porównania z żadnym innym. Dłonie mężczyzny powędrowały na jej talię, przytrzymując ciało blisko, by mógł czuć jej obecność bardziej niż kiedykolwiek. W głowie kręciło się niczym po zbyt dużej ilości wina. Tym również smakowały jej usta. Winem tak słodkim, że mogłoby mdlić. Jednak nie czuł żadnego zdegustowania. Czuł tylko trzepot, uskrzydlenie. Nie chciał się rozdzielać, choć się odsunęła, ciągle trzymał jej dłoń w uścisku, który był dosyć słaby, by mogła się uwolnić. Jednak nie zrobi tego, wiedział, że nie. Był pewien tej osoby. Jak mógł tak długo nie dostrzec jej osoby, choć ciągle była tak blisko?
Nie martwił się plotkami, o za niesamowita ironia. Wiedział, że one niczego już nie zniszczą, choć jeszcze tego ranka właśnie to ciągle zaprzątałoby mu głowę. Wrócili do stolika, skąd zabrał swoje rzeczy, rzucił kilka galeonów jako napiwek dla kelnera i szybko ulotnił się tuż za ukochaną blondynką. Cóż mogli powiedzieć niedługo wszyscy ludzie, którzy ich obserwowali? Mężczyzna był dosyć rozpoznawalny w magicznym świecie, zwłaszcza tutaj, gdzie stołowali się głównie bogaci czarodzieje. Jak bardzo nie obchodziło go to, co mogliby o nim powiedzieć! A mogli powiedzieć naprawdę dużo... Zbyt dużo. Odszedł, trzymając blisko przepiękną półwilę. Jak mógł skończyć się ten wieczór?
| zt
Rinnal Bulstrode
Zawód : ekonomista
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Nie wiem o czym myśleć mam,
żeby mi się przyśnił taki świat,
w którym się nie boję spać.
żeby mi się przyśnił taki świat,
w którym się nie boję spać.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
25.03
Isabelle wychowała się w przekonaniu, że „Wenus” to zwykła restauracja dla bogatszej klienteli - miejsce, do którego można udać się bez obaw, że posiłek zakłóci ktoś o nieczystej krwi bądź nieodpowiednim statusie majątkowym. Nie zaprzątała sobie głowy tym lokalem zbyt często, jako introwertyczka nie lubiła nawet chodzić. Ostatnio myślała o „Wenus,” gratulując swojemu dobremu znajomemu Francisowi objęcia zarządu nad tym miejscem. Dziwiła się trochę, czy między „Wenus” i „Fantasmagorie” - prowadzonymi przez dwóch szwagrów - nie ma aby rywalizacji, ale nie interesowała się ekonomią ani sceną kulinarną.
Do czasu.
Stopniowo próbowała uporządkować w głowie ostatnie zawirowania w swoim życiu i od kilku miesięcy była niezdrowo zaprzątnięta sprawą rzekomej zdrady swojego byłego męża. Jesienią nieroztropnie obnażyła swoje podejrzenia przed wujkiem Crouch, który może nie był godny całkowitego zaufania, ale który równie nieroztropnie potwierdził jej obawy - że zdrady wśród arystokracji to smutna norma. Ziarno obsesji zakiełkowało w myślach lady Carrow, która zleciła zgłębienie tematu swej najwierniejszej służce, Marilli. Kuzyn Marilli był odźwiernym lorda Traversa i w końcu (zgnębiony przez krewną) wyznał, że podsłuchał, że lord często udaje się do „Wenus”, skąd wraca późno i w szampańskim humorze. Belle nie mieściło się to w głowie, ale postanowiła zgłębić swój jedyny trop.
Napisała do Francisa z prośbą o spotkanie, przełykając palący wstyd - nie widzieli się w końcu od szczytu w Stonehenge i jej spektakularnego upokorzenia przed całą arystokracją. Pojawiła się w „Wenus” w eleganckiej, bordowej sukni, obszytej czarną koronką. Włosy miała upięte w staranny kok, twarz przypudrowaną, pełne usta pociągnięte burgundową pomadką. Staranna stylizacja nie była jednak w stanie ukryć chorobliwie bladej cery, podkrążonych oczu i narastającego obłędu, czającego się w szarych tęczówkach. Młoda matka i dystyngowana lady przybyła nieco za wcześnie, zajęła miejsce przy stoliku w kącie i oczekiwała Francisa, zachowując pozory spokoju. Skinęła mu lekko głową, gdy zobaczyła go w sali i przymusiła usta do bladego uśmiechu. Wyglądał dobrze, jak zwykle. Emanował tym rodzajem czaru, na który była odporna - niestety. Kiedyś miała okazję go poślubić i wtedy żyłaby bezpiecznie i wygodnie, być może jako współzarządczyni „Wenus”.
-Lordzie Lestrange. - odezwała się, wyciągając smukłą dłoń do ucałowania. -Jak podoba się lordowi zarządzanie tym… przybytkiem? Bardzo tu elegancko i tak… rozkosznie. - zatrzepotała rzęsami, nie spuszczając z Francisa badawczego wzroku.
Isabelle wychowała się w przekonaniu, że „Wenus” to zwykła restauracja dla bogatszej klienteli - miejsce, do którego można udać się bez obaw, że posiłek zakłóci ktoś o nieczystej krwi bądź nieodpowiednim statusie majątkowym. Nie zaprzątała sobie głowy tym lokalem zbyt często, jako introwertyczka nie lubiła nawet chodzić. Ostatnio myślała o „Wenus,” gratulując swojemu dobremu znajomemu Francisowi objęcia zarządu nad tym miejscem. Dziwiła się trochę, czy między „Wenus” i „Fantasmagorie” - prowadzonymi przez dwóch szwagrów - nie ma aby rywalizacji, ale nie interesowała się ekonomią ani sceną kulinarną.
Do czasu.
Stopniowo próbowała uporządkować w głowie ostatnie zawirowania w swoim życiu i od kilku miesięcy była niezdrowo zaprzątnięta sprawą rzekomej zdrady swojego byłego męża. Jesienią nieroztropnie obnażyła swoje podejrzenia przed wujkiem Crouch, który może nie był godny całkowitego zaufania, ale który równie nieroztropnie potwierdził jej obawy - że zdrady wśród arystokracji to smutna norma. Ziarno obsesji zakiełkowało w myślach lady Carrow, która zleciła zgłębienie tematu swej najwierniejszej służce, Marilli. Kuzyn Marilli był odźwiernym lorda Traversa i w końcu (zgnębiony przez krewną) wyznał, że podsłuchał, że lord często udaje się do „Wenus”, skąd wraca późno i w szampańskim humorze. Belle nie mieściło się to w głowie, ale postanowiła zgłębić swój jedyny trop.
Napisała do Francisa z prośbą o spotkanie, przełykając palący wstyd - nie widzieli się w końcu od szczytu w Stonehenge i jej spektakularnego upokorzenia przed całą arystokracją. Pojawiła się w „Wenus” w eleganckiej, bordowej sukni, obszytej czarną koronką. Włosy miała upięte w staranny kok, twarz przypudrowaną, pełne usta pociągnięte burgundową pomadką. Staranna stylizacja nie była jednak w stanie ukryć chorobliwie bladej cery, podkrążonych oczu i narastającego obłędu, czającego się w szarych tęczówkach. Młoda matka i dystyngowana lady przybyła nieco za wcześnie, zajęła miejsce przy stoliku w kącie i oczekiwała Francisa, zachowując pozory spokoju. Skinęła mu lekko głową, gdy zobaczyła go w sali i przymusiła usta do bladego uśmiechu. Wyglądał dobrze, jak zwykle. Emanował tym rodzajem czaru, na który była odporna - niestety. Kiedyś miała okazję go poślubić i wtedy żyłaby bezpiecznie i wygodnie, być może jako współzarządczyni „Wenus”.
-Lordzie Lestrange. - odezwała się, wyciągając smukłą dłoń do ucałowania. -Jak podoba się lordowi zarządzanie tym… przybytkiem? Bardzo tu elegancko i tak… rozkosznie. - zatrzepotała rzęsami, nie spuszczając z Francisa badawczego wzroku.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Ostatnio zmieniony przez Isabelle Carrow dnia 15.08.20 22:34, w całości zmieniany 1 raz
Koniec miesiąca równa się wytężonej pracy całej mojej ekipy. Dziewczęta starają się, by nie stracić w oczach kapryśnych gości, Borgia wychodzi ze skóry, żeby pozałatać wszystkie ekonomiczne dziury, a na mojej głowie spoczywa nieustanne nakręcanie tej czarownej pozytywki. To nie tak, że potrzeba mi reklamy - pożądam płynności w obiegu. W muzyce starczy jedna fałszywa nuta, by całą melodię diabli wzięli, a na to nie mogę sobie pozwolić, jakem Lestrange. Kwestie honoru i tym podobne. Nobliwa odpowiedzialność na moich barkach to przyjemność nacechowana masochistycznie, więc delektuję się tym ciężarem nieśpiesznie, rozsmakowując się we władzy, która lada chwila może wymknąć mi się z rąk. Czy to talent do knocenia rzeczy, czy niefrasobliwość, nieistotne, jestem tu szefem, więc wolno mi wszystko. Giovanna wiedziała, za kogo się bierze, zatem pretensje może mieć... tylko do siebie. Patrzcie państwo, jaki ze mnie lisek-chytrusek, niby tu się grzecznie godzę na postawione warunki, ale tylko dlatego, że umiem przerzucić winę na drugą stronę równie zgrabnie, jak kucharka przewraca omleta na patelni. Innymi słowy, tonę po uszy w obowiązkach, lecz brakuje mi pewnych środków (np. chęci), aby im podołać. Mógłbym zorganizować tańce-hulańce (po hucznych bankietach obrót rośnie nam prawie dwukrotnie), ale swawole ostatnio są passe, jakby świecąca nam jasno brytyjska arystokracja zaczęła dostrzegać znaki. Można by to policzyć numerologicznie, wyprowadzić wzór, udowodnić tezę, ale empiryczne doświadczenia mówią same za siebie - a właściwie krzyczą nagłówkami gazet. To miasto jest za małe na nas dwóch, albo ten kraj dla nas... Drapię się w głowę, ale szacowanie idzie mi raczej słabo. Tak czy siak, analogia siada. Po prostu powiem Borgii, że do końca tygodnia robimy swoje. Baba ma duże ciśnienie, a mi wystarcza, że wychodzimy z tym całym cyrkiem na czysto. Już sama knajpa przynosi taki zysk, że Ginnie ze swej działki mogłaby przez miesiąc nosić się jak lady i nie nakładać ani razu tych samych kolczyków czy innego dziadostwa. Ja zaś... działki starczają mi na dwa-trzy tygodnie, w zależności od spustu oraz kompanów. Dałbym radę.
Gapię się jeszcze chwilę w wiszący na ścianie kalendarz, kurwa, muszę coś tam wpisać, bo za każde puste miejsce ta przeklęta makaroniara porządnie mnie przechrzci. Olśnienie spada na mnie znienacka, gdy jestem o krok od połamania pióra i poorania paznokciami gładkiej ściany w akcie rozpaczy najwyższej. Zamiast tego uśmiecham się diabolicznie i bazgram chwilę na magicznym papierze.
"Środa - dzień loda. W czwartki - przebieranki. Piątek - chlanie i jaranie. Weekendowo - waniliowo". HAPPY HOUR piszę wielkimi literami, podkreślam i stawiam trzy wykrzykniki. Okazje to też forma marketingu. Odkładam pióro, z dystansu podziwiając swoje dzieło, które prezentuje się naprawdę zacnie, a przy tych oględzinach zauważam, że mam na dziś zaplanowane spotkanie. Na - tu rzucam okiem na zegarek - na teraz.
Isabelle Carrow . Źle robię, że się na to godzę, ale już po hipogryfach, bo kobieta już czeka na mnie przy stoliku w kącie restauracyjnej sali. Czuję w kościach, że będzie zadyma, niby czego może chcieć? Chyba nie pożałuje nagle, głośno i dławiąco naszego niedoszłego małżeństwa? Chociaż... obiektywnie stwierdzam, że trafiła gorzej. Zbliżam się do niej - w porównaniu z ciepłą elegancją Isabelle, wyglądam, jakbym tu pracował. Błyszczą jedynie spinki do mankietów, ale i na tyle skromnie, by nie zwracać niczyjej uwagi. To pomocne, jakby ktoś nagle chciał mnie bić.
-Droga Isabelle - mruczę - całuję jej dłonie, więc mówię jej na ty - i siadam w fotelu naprzeciw niej. Chcę spytać, co ją tu sprowadza, ale starczy, że lady Carrow otwiera swe pełne usta, a do mnie powiewa zapach kłopotów. Rozglądam się nerwowo, czy na sali nie siedzą żadne matrony pozbawione wyobraźni - uff, w razie krzyków i wyrzutów, teren czysty.
-Staram się jak mogę, aby moim gościom niczego nie zabrakło, Isabelle - wyznaję prostolinijnie. I spełniam nawet najdziksze zachcianki - ciebie również z przyjemnością zadowolę, bo jak mniemam, nie fatygowałaś się tutaj dla mojego uśmiechu - pozwalam sobie na żart, badając grunt, po jakim stąpam. Cienki lód albo grząskie bagno - co mogę dla ciebie zrobić? - pytam i uśmiecham się szeroko. Bagno, jednak bagno.
Gapię się jeszcze chwilę w wiszący na ścianie kalendarz, kurwa, muszę coś tam wpisać, bo za każde puste miejsce ta przeklęta makaroniara porządnie mnie przechrzci. Olśnienie spada na mnie znienacka, gdy jestem o krok od połamania pióra i poorania paznokciami gładkiej ściany w akcie rozpaczy najwyższej. Zamiast tego uśmiecham się diabolicznie i bazgram chwilę na magicznym papierze.
"Środa - dzień loda. W czwartki - przebieranki. Piątek - chlanie i jaranie. Weekendowo - waniliowo". HAPPY HOUR piszę wielkimi literami, podkreślam i stawiam trzy wykrzykniki. Okazje to też forma marketingu. Odkładam pióro, z dystansu podziwiając swoje dzieło, które prezentuje się naprawdę zacnie, a przy tych oględzinach zauważam, że mam na dziś zaplanowane spotkanie. Na - tu rzucam okiem na zegarek - na teraz.
Isabelle Carrow . Źle robię, że się na to godzę, ale już po hipogryfach, bo kobieta już czeka na mnie przy stoliku w kącie restauracyjnej sali. Czuję w kościach, że będzie zadyma, niby czego może chcieć? Chyba nie pożałuje nagle, głośno i dławiąco naszego niedoszłego małżeństwa? Chociaż... obiektywnie stwierdzam, że trafiła gorzej. Zbliżam się do niej - w porównaniu z ciepłą elegancją Isabelle, wyglądam, jakbym tu pracował. Błyszczą jedynie spinki do mankietów, ale i na tyle skromnie, by nie zwracać niczyjej uwagi. To pomocne, jakby ktoś nagle chciał mnie bić.
-Droga Isabelle - mruczę - całuję jej dłonie, więc mówię jej na ty - i siadam w fotelu naprzeciw niej. Chcę spytać, co ją tu sprowadza, ale starczy, że lady Carrow otwiera swe pełne usta, a do mnie powiewa zapach kłopotów. Rozglądam się nerwowo, czy na sali nie siedzą żadne matrony pozbawione wyobraźni - uff, w razie krzyków i wyrzutów, teren czysty.
-Staram się jak mogę, aby moim gościom niczego nie zabrakło, Isabelle - wyznaję prostolinijnie. I spełniam nawet najdziksze zachcianki - ciebie również z przyjemnością zadowolę, bo jak mniemam, nie fatygowałaś się tutaj dla mojego uśmiechu - pozwalam sobie na żart, badając grunt, po jakim stąpam. Cienki lód albo grząskie bagno - co mogę dla ciebie zrobić? - pytam i uśmiecham się szeroko. Bagno, jednak bagno.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Stoliki [część restauracyjna]
Szybka odpowiedź