Namiot przed dworkiem
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pierwszy pogodny dzień kwietnia chylił się powoli ku końcowi, gdy przed jasnoleskim dworkiem zaczęli gromadzić się goście. Ostatnie, wciąż jeszcze słabe promienie przebijającego się przez nieliczne chmury słońca oświetlały zielone tereny wokół posiadłości miękkim światłem; powietrze, przesycone zapachem jaśminu i białych róż, było świeże i czyste po nocnej burzy. Wśród przystrojonych drzew rozlegały się delikatne dźwięki skrzypiec, prowadzące poprzez wytyczone alejki do miejsca, w którym miała odbyć się oficjalna część zaślubin.
Namiot ślubny rozstawiono w miejscu ustronnym, od reszty terenów odgrodzonym nie tylko rzędem lip i brzóz, ale też zaklęciami chroniącymi przed kapryśną pogodą i wczesnowiosenną, wciąż niewysoką temperaturą. W wystroju dominowały barwy obu łączących się tego dnia rodów, choć biel zarezerwowano tylko i wyłącznie dla panny młodej. Konstrukcja miała charakter otwarty, ciemnoczerwony materiał rozciągnięto jedynie wokół smukłych kolumn i rzucającego cień, wysoko sklepionego dachu. Przysypana płatkami kwiatów alejka prowadziła do niewysokiego podwyższenia, na którym miała odbyć się ceremonia; po obu stronach przejścia ustawiono udrapowane elegancką tkaniną krzesła.
Skradający się znad brzegu pobliskiego jeziora zmierzch rozpędzały lewitujące w powietrzu lampiony: smukłe, białe świece, zamknięte w szkle i przyozdobione wiązankami kwiatów; umieszczone w strategicznych punktach, wskazywały drogę do dworku oraz na kamienisty brzeg. Póki co uwaga wszystkich skupiała się jednak na alejce, którą lada moment – w akompaniamencie Kanonu Pachelbela – miała przejść panna młoda.
Witamy wszystkich serdecznie na uroczystości zaślubin. Za moment odbędzie się – z naszej strony krótka – część oficjalna, po której zakończeniu umieścimy linki do poszczególnych lokacji.
Być może dlatego, że zwyczajnie śnił; sny z zasady nie miały początku ani końca. Jak muzyczna kompozycja wygrywana od środka, albo książka, z której wyrwano kilkanaście początkowych stron; jak aktor, który niespodziewanie pojawił się w świetle teatralnej sceny, grając według scenariusza, którego nie miał okazji przeczytać. Poniekąd, czuł się właśnie tak – nie potrafił w otchłaniach pamięci przywołać chwili, w której przeszedł przysypaną ciemnoczerwonymi płatkami kwiatów alejką, choć przecież w którymś momencie musiał pokonać dwa niskie stopnie, które zaprowadziły go tutaj. Mimo że wypowiedział tego dnia już wiele słów, a jeszcze więcej wysłuchał, docierały do niego jak przez mgłę; odgrodzone przez niewidzialną szybę rzeczywistości, zagłuszone niemal zupełnie, nieistotne, pozbawione wagi, która mogłaby przytrzymać jego myśli przy ziemi. Te, dziwnie miękkie i lekkie, znajdowały się obecnie w stanie niewytłumaczalnego rozedrgania, jakiego niegdyś by się po sobie nie spodziewał. Ale znów, moment, w którym w jakiś sposób się znalazł, nie miał przecież w sobie nic z przewidywalności.
Jego umysł również wydawał się nieprzewidywalny, od co najmniej kilkudziesięciu sekund (minut? godzin? dni?) układając na powierzchni świadomości groteskową kompozycję, w której elementy zdroworozsądkowe mieszały się tymi podyktowanymi czystymi emocjami, robiąc to w dodatku zupełnie samodzielnie i czyniąc z Percivala biernego obserwatora własnych reakcji. Podekscytowanie, obawa, radość, wątpliwości, zniecierpliwienie – były tam wszystkie; był również i strach w najczystszej postaci, nie jednak przed zniewoleniem, a przed osobistą słabością, przed tym, że był niewystarczający, niegotowy, wciąż za bardzo zagmatwany w swojej przeszłości; tak często nie potrafił przecież poradzić sobie z samym sobą, jak mógł mieć nadzieję, że będzie w stanie otoczyć opieką kogoś innego? Oddychaj, szepnął do niego ktoś obok (a może usłyszał to tylko we własnej głowie?) i dopiero wtedy zorientował się, że od dłuższego czasu wstrzymywał powietrze. Wypuścił je powoli, w rytm spokojnych dźwięków skrzypiec, i równie powoli wziął kolejny oddech, aż dotarł do niego odległy, ulotny, ale jak bardzo znajomy zapach bzu i… uśmiechnął się, odruchowo zerkając w dół, zatrzymując spojrzenie na ciemnej, odświętnej szacie, w której wewnętrznej kieszeni ukrył maleńką gałązkę obsypaną liliowymi płatkami. Woń była zbyt słaba, żeby ktokolwiek (łącznie z nim samym) mógł ją wychwycić, ginęła wśród tysięcy innych kwiatów oplatających podwyższenie, krzesła i kolumienki namiotu, jednak wystarczyło mu samo wyobrażenie, żeby w jednej chwili wyczyścić umysł ze wszystkich ale. To nie była walka, którą miał podjąć sam. Już nie.
Nagła zmiana w wypełniającej powietrze melodii kazała mu podnieść spojrzenie, przez moment zawieszone nieco nieprzytomnie na ozdobnych, wykonanych na kształt dębowych liści, srebrnych guzikach. Jego wzrok przemknął po niezliczonych twarzach, niektórych drogich, innych prawie całkiem obcych, ale choć patrzył, to tak naprawdę nie widział żadnej z nich; one zresztą też nie wpatrywały się w niego, a odwracały do tyłu, jedna po drugiej, wypatrując czegoś, co jeszcze pozostawało dla niego poza zasięgiem. Również zaczął szukać, odruchowo, prawie mimowolnie, przenosząc spojrzenie z jednej kolorowej szaty na drugą, ponownie wędrując szeroką alejką, aż wreszcie ją dostrzegł; mignięcie bieli wśród czerwieni i szarości, pojedyncza, biała róża wśród zielonych listków, pierwszy śnieg jesienią, świeży, czysty i tak bardzo wyczekiwany. Wyprostował się, unosząc wyżej głowę, zupełnie jakby chciał widzieć lepiej, choć przecież nic nie zasłaniało mu już widoku. Zatrzymał rozedrgane do tej pory spojrzenie na otoczonej ciemnymi kosmykami twarzy Inary, tak znajomej i w jakiś sposób bliskiej, że wszystko inne w jednej sekundzie również przestało wydawać mu się obce. Przypomniał sobie dzień, w którym powiedział jej, że się ich nie boi i to jedno wspomnienie pomogło mu na nowo w to uwierzyć; a może była to zasługa samej jej obecności, będącej w stanie przenieść go daleko stąd nawet teraz, gdy oboje znajdowali się w tłumie gości; tłumie, który aktualnie mógłby wcale nie istnieć.
Merlinie, była taka piękna.
I am not there
I do not sleep
jedna, uporczywie niemożliwa myśl wciąż obija się w jej głowie, nie dając możliwości skupić się na...czymkolwiek innym. Zaciskała dłonie na brzegu koronkowego rękawa sukienki i patrzyła, jak materiał prześwituje, odsłaniając jasną skórę.
Jeszcze chwilę - słyszała za sobą ciepłe słowa, ale stać ją było tylko na nieme kiwnięcie głową. Szukała wzrokiem ojca, który służyć miał ramieniem, siłą i prawdopodobnie przypomnieniem, że powinna oddychać. Zdarzało się to jej już kilkakrotnie, a serce nierówno wybijało rytm w takt niewidzialnej melodii. Słyszała jej brzmienie w oddali, potrafiła wystukać rytm palcem, przymknąć powieki zapamiętując jej ton, a gdy ktoś podał jej bukiet róż mieniący się barwami obu rodów, które - za krótką chwilę miały zostać połączone, po prostu zaplotła palce na smukłych łodygach, odnajdując zajęcie dla dłoni.
Włosy miała lekko - upięte, pozwalając pasmom czarnych włosów opadać na plecy. A skroń zdobił wianek z delikatnych, białych róż. To wszystko - wzbudzało wielokrotne słowa zachwytu kuzynek, ale Inara nie słyszała, głucha na kolejne wspomnienia. Wciąż zapominała, że miała iść wyprostowana, że powinna się uśmiechać i lekko przekroczyć alejkę, stawiając kroki po rozsypanych różanych płatkach. Nie pamiętała niczego, zaplatając palce na ojcowskim ramieniu, który stał się jej rzeczywistą podporą. Jak bowiem miała wytłumaczyć drżenie, jednocześnie owiewające ją chłodem i płomieniem? Jak mogła jednocześnie być szczęśliwa i ogarnięta lękiem?
Nie przewróci się.
Wyobrażenia nie mogły ją nigdzie zaprowadzić. Ani te tłoczące się w jej głowie, rysowane wielokrotnie, odtwarzane i...rozsypujące się pod kolejną wizją, zamazane pod taflą sunących barwnie wspomnień. Nie wiedziała co miało znaczyć wszystko dla nich. Role, narzucone przez nestorów i szlachecką społeczność nie tłumaczyły nic. Mówiły o obowiązkach, powinnościach, których miało się trzymać każde "właściwe" małżeństwo. Ale - nie mogłaby zapomnieć o zapewnieniu, które wymijało wszelkie upomnienia. O jego słowach, wypowiadanych w paryskim pokoju, przy akompaniamencie tańczących w kominku iskier i jej własnym wyznaniem. Rzeczywistość mogła wmawiać wszystkie przykazania dobrego zachowania, ale to oni dzierżyli w swoich dłoniach swoją przyszłość. I wierzyła mu, całkowicie oddając się w jego ręce.
Uśmiech wdarł się na wargi szybciej, niż mogła przewidzieć. Mieniąca się w ciemnych źrenicach mieszanka uczuć, zbyt szybko odkrywała, co działo się w inarowym sercu. Kolejne spojrzenia wędrowały ku niej, ale patrzyła przed siebie, skupiona na wędrówce, na ramieniu, które ją podtrzymywało, na ulotnym zapachu bzu, który mieszał się z wonią innych kwiatów, na kolejno stawianych krokach i...sylwetce mężczyzny, który stał na podwyższeniu.
Nie umiała powiedzieć, co stało się w ciągu tych kilku sekund, dzielących jej wzrok i uniesienie ku górze twarzy na spotkanie ze znajomą zielenią tęczówek, wciąż odległych, ukrytych za wychylającymi się postaciami gości. Im bliżej stopni była, tym częściej musiała przypominać sobie - gdzie się znajdowała. Otoczona szeregiem spojrzeń burzącym chęć zerwania się z miejsca, by złapać dłoń Łowcy i oderwania chociaż na chwilę ze sceny w jakiej wszyscy uczestniczyli. Tak jak kiedyś, podczas bali, gdy znikali z dusznych sal, poza zasięg oceniającego wzroku.
I zapewne to ta myśl zabarwiła jej usta uśmiechem. A może - widok jego oblicza, utkwionego dojrzeniem w jej twarzy?
Nie przewróciła się.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Nie wiedział, dlaczego uderzyło go to tak bardzo, ale przez co najmniej kilkanaście długich sekund nie potrafił oderwać spojrzenia od białych płatków, tak mocno kontrastujących z czernią włosów, a jednocześnie tak idealnie się w nie wpasowujących. Jego pamięć, poszatkowana, zamglona i dziwnie wybiórcza, pociągnęła go mocno w tył, cofając go o całych osiem miesięcy, do sierpniowego dnia, w którym to wszystko – oni – się zaczęło. Wtedy też w luźne kosmyki wplotła kwiaty i choć nie mógł przypomnieć sobie, jakiego były koloru, to doskonale pamiętał ich zarys na tle płonącego ogniska oraz sposób, w jaki poruszał je wiejący znad morza wiatr. Dzisiaj powietrze było spokojne (a może była to zasługa ochronnych zaklęć – nie wiedział i prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło), oni też w pewien sposób wydawali się cichsi, ale delikatny uśmiech na porcelanowej twarzy napełniał go ciepłem tak niezmiennie, że choć przez całe swoje życie nie wierzył w przeznaczenie, to nie potrafił odegnać od siebie przekonania, że tak miało być. To nie mógł być przecież przypadek, że pośród wysokiej trawy odnalazł jej wisiorek; że ścieżki jego i niepozornego przedmiotu splotły się ze sobą w miejscu, przez które żadna z nich nie powinna była przebiegać. Czy gdyby nie podniósł go z ziemi, na jego miejscu stałby teraz ktoś zupełnie inny?
Pokręcił głową, lekko, prawie niezauważalnie, skupiając się już tylko i wyłącznie na dwóch ciemnych punktach, przybliżających się do niego z każdym oddechem. Policzył je mimowolnie, jeden, drugi, piąty; jej koronkowa sukienka zafalowała łagodnie, gdy wspierając się na ramieniu Adriena, pokonywała niskie schodki i stawała naprzeciwko niego. Tutaj, zaraz obok, jednocześnie blisko i jakoś tak daleko, oddzielona dystansem, który niebawem oboje mieli przekroczyć, spotykając się – jak przystało na męża i żonę – w połowie drogi.
Uśmiechnął się, teraz już bez skrępowania, wyciągając dłonie do przodu i ujmując jej szczupłe palce w jego własne, nie czując ani chłodu, ani obojętności, ani niezręczności, ani obowiązku, i chociaż nigdy nie spodziewałby się, że małżeństwo, przez którym tak bardzo uciekał, będzie w stanie wpompować w jego żyły czyste szczęście, to w tamtej chwili czuł dokładnie to. Był szczęśliwy – bo spotykała go największa łaska, jaką mógłby sobie wyobrazić; bo w świecie utkanym ze złudzeń, zbudowanym na pozorach i przepełnionym fałszywymi uczuciami, zdołał odnaleźć coś prawdziwego, czego nikt – ani nestorzy, ani nękające go czasami demony przeszłości – nie był w stanie mu odebrać. Nie uśmiechał się zresztą dla nich; tym razem gest przeznaczony był tylko i wyłącznie dla niej i był pewien, że o tym wiedziała, bo jego uśmiech wyjątkowo nie kończył się na podciągniętych wyżej kącikach ust, a sięgał dalej, do oczu i zmarszczonego lekko czoła.
Odetchnął raz jeszcze, nabierając powietrza do płuc, po raz ostatni smakując wypełniającego powietrze zapachu. – Inaro – zaczął cicho, ciepło, wypowiadając słowa przysięgi ułożonej wcześniej, ale wcale nie mniej przez to prawdziwej. – Chociaż swoje serce ofiarowałem ci już dawno, dzisiaj chciałbym podarować ci coś więcej. Obietnicę. – Pochylił głowę niżej, zauważając mgliście, że mocne uderzenia w klatce piersiowej rozchodziły się trochę szybciej niż powinny. – Biorąc sobie za świadków nasze rodziny, krewnych, bliskich i przyjaciół, przysięgam chronić cię przed wszelkim złem, jakie kiedykolwiek ośmieli się zagrozić twojemu zdrowiu i szczęściu. Przysięgam traktować twoje potrzeby jak moje własne i zawsze stawiać cię na pierwszym miejscu. Przysięgam – ścisnął lekko jej dłonie – kochać cię całym sercem i duszą, dopóki jedno z nich nie zamilknie, a drugie nie opuści mnie na zawsze. – Nie był pewien, w jaki sposób złota obrączka znalazła się pomiędzy jego palcami, ale chwilę później (drżącą, nie dało się już tego ukryć) dłonią nakładał ją na palec Inary, opuszczając spojrzenie tylko na moment. – Przyjmij proszę tę obrączkę jako symbol mojego oddania, bo nic więcej już ofiarować ci nie mogę – dodał, czując, jak ogarnia go dziwny spokój. Chciał obiecać jej jeszcze więcej i miał zamiar to zrobić; później, gdy zostaną sami, bez oceniających uszu i oczu, tylko we dwoje. I aż we dwoje.
I am not there
I do not sleep
Mogło wszystko wydawać się odwrotnie. Można było wmawiać jej powinność i obowiązek, który w końcu spełniała. Można było wskazywać jej ścieżkę i sztuczny uśmiech, który miała ofiarować gościom. Można było mówić, ze oto - pozwalała uwiązać swoje dłonie u boku mężczyzny...
A przecież, tak długo bała się, kryjąc pod skorupką swój strach, udowadniając wszystkim, jak bardzo nie potrzebowała męskiej opieki. To wszystko nieprawda. Kłamstwo utkane ze złamanego dawno serca, z samotności, którą darowało jej życie, gdy patrzyła, jak odchodziła połowa jej odpowiedzi. Została jej druga w postaci ojca, który całym sobą próbował oddać jej chociaż fragment tego, co zabrała ze sobą Liliana. Nie, nie otrzymała wielu odpowiedzi, to prawda, ale...już się nie bała. Nie jego. A pytania, które wciąż błądziły bez żadnej konkluzji, miała zamiar zdobyć sama.
Wciąż pamiętała przysięgi, jakie kiedyś składała samej sobie. Wciąż uparcie wracała do utartych schematów, ale wystarczyła iskra. Płomyk, który zakołysał się na wietrze i - nie zgasł, teraz płonął jasno, a powietrze i wiatr - dodawało mu mocy. I dziś chciała mu o tym powiedzieć. Nie teraz, nie, gdy utkwione były w nich spojrzenia wszystkich zebranych, gdy nestorzy spoglądali na dwójkę osób, którą - mocą umowy postanowili połączyć. Bez pytania, nawet nie podejrzewając, że decyzja zapadła poza ich wiedzą, a prawdziwą zgodę udzielili oni. Ona i on. I tę samą odpowiedź widziała w iskrzącej zieleni tęczówek, utkwionych niezmiennie w jej twarzy. Ta sama odpowiedź barwiła jego wargi uśmiechem.
Nie rozumiała wiele rzeczy. Płomienia, który splatał jej myśli tworząc skomplikowaną mozaikę emocji, próbujących wyklarować jeden obraz. A to nie było proste, gdy serce wybijało nierówny rytm, gubiąc i dogrywając kolejne tony.
Dwa, niewysokie stopnie pokonała jakoś dziwnie lekko. Zupełnie, jakby ich nie było. Jak gdyby aura skupienia nie kumulowała się na dwóch postaciach - wcale nie zagubionych, jak te, które tak często widywała podczas ślubnych uroczystości. Podobna wizja od zawsze potęgowała niepokój, że kiedyś sama stanie przed kimś, kto w swoim zagubieniu - zgubi i ją. A on ją odnalazł. Właściwie, znaleźli się oboje co zakrawało o niemożliwe w arystokratycznym świecie zbudowanym na kłamstwie. Niemożliwe, tak? Nowe wyzwanie?
Wyciągnęła dłonie w jednym, naturalnym odruchu, pozwalając by męskie dłonie otuliły jej palce, a mieszana zapachów uderzyła słodką wonią. Bez mieszał się z wonią wiatru i lasu i powietrzem po burzy i...nim. Po prostu. Magnetyzmem, siłą i pewnością. Sobą. Wolnością. Szczęściem. Bo wybrali sami.
Odbierała uśmiech i sama oddawała mu swój. Nie musiał tłumaczyć. Rozumiała zupełnie tak, jakby otworzył przed nią księgę. Pozwalał jej z siebie czytać, gdy zaglądała bezwstydnie przez lustra tęczówek, tak jasnych. Tych samych, które przeglądała na kamienistej plaży, a jednak innych, pozbawionych zasłony cienia, za który tak wiele się kryło tajemnic.
Drgnęła, gdy jej imię zatańczyło w powietrzu, wymawiane jego ustami. I możliwe, że to wtedy wstrzymała oddech - wcale nie związany z niepewnością. Każdy wyraz malował się wyraźnie, gdy zapamiętywała ich treść. Drgnęła raz jeszcze, wypuszczając w końcu powietrze, gdy ujął jej dłoń, a na palcu znalazła się obrączka, wciąż ciepła od dłoni, która ją trzymała. Tylko raz spojrzała w dół na ich splecione dłonie. I z tą samą naturalną aurą, uniosła spojrzenie do góry, chwytając odrobinę nieprzytomnym spojrzeniem jego wzrok.
- Percivalu - odezwała się w końcu, tak lekko smakując imię na języku - Przyjmij do serca tych kilka słów, plecionych w obietnicę, ciche ślubowanie - oddech i dwa uderzenia serca - Biorąc sobie za świadków nasze rodziny, krewnych, bliskich i przyjaciół, na wszystko co mi drogie, przysięgam...być wiatrem, co chłodzi w upalny dzień, ścieżką pośród cieni, światłem, które chce prowadzić - słowa układane już dawno, a jednak mgliły swoją obecność, zmieniając ich treść w nową, płynącą nie z pamięci, a czegoś nieodgadnionego, ciepła skumulowanego w piersi - Przysięgam odnajdywać cię, wspierać i zapalać. Jestem i będę Twoją, choćby cień mówił inaczej. Przysięgam - w głosie zatańczyło drżenie, ale to uśmiech był jego przyczyną - kochać cię całym sercem i duszą, dopóki jedno z nich nie zamilknie, a drugie nie opuści mnie na zawsze - powtórzyła za nim, świadomie, ulotnie rejestrując, że oderwała jedną dłoń na krótką chwilę, by zatrzymać w palcach błyszczący krążek - w palcach, które plątały się pozbawione jego dotyku. Wsunęła obrączkę na palec Percivala w równym stopniu odpowiadając drżeniem - Przyjmij proszę tę obrączkę jako symbol mojego oddania, wszystko inne ofiarowałam ci ze swoim sercem - zakończyła z westchnieniem, które kazało jej zwinąć palce, chowając je w dłoniach Łowcy, jakby wierzyła, że tym gestem - rzeczywiście powie więcej, coś, czego nie usłyszy nikt, prócz niego.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Kolejny fałsz, który z premedytacją odrzucił, unosząc ich wciąż zaplątane dłonie do ust i całując z czającym się w oczach uwielbieniem jej jasne knykcie. Dopiero potem wypuścił je spomiędzy palców, uwolnionymi dłońmi przyciągając ją bliżej i składając wreszcie na jej ustach pocałunek. Delikatny, prawie przelotny, przypominający bardziej muśnięcie i całkowicie nieadekwatny do emocji, siejących aktualnie spustoszenie w jego umyśle; smakowała dokładnie tak, jak zapamiętał, a odurzający zapach kwiatów tylko dodatkowo otumaniał jego myśli, choć i tak nie powstrzymał podrywających się w niepowstrzymanym uśmiechu kącików ust. Musiała poczuć zmianę na swoich wargach, nawet gdy już się odsunął, kradnąc jedną dodatkową sekundę, w trakcie której ich twarze znajdowały się blisko siebie. Przedstawienie wciąż trwało, zdawał sobie z tego sprawę, ale i tak miał ochotę zrobić coś tylko dla niej, więc nie wycofał się od razu, dopuszczając do głosu lekkomyślny impuls, który kazał mu podnieść ją lekko do góry i obrócić wokół własnej osi. Raz, krótko, tak, żeby obserwujący ich goście mogli z pobłażliwym uśmiechem zrzucić jego zachowanie na nadmiar emocji i szybko wybaczyć, ale też żeby przypomnieć jej o złożonej przed kilkoma tygodniami obietnicy.
Odstawił ją ostrożnie, przytrzymując dla pewności i czekając, aż odzyska równowagę, którą na moment sam jej odebrał. Odszukał spojrzeniem jej twarz, szukając w ciemnych oczach potwierdzenia, że była gotowa; położył delikatnie dłoń na jej plecach, pragnąc zapewnić jej dodatkowe wsparcie, ale też poprowadzić ją dalej – z powrotem po niskich schodkach, ciemnoczerwoną alejką, prosto w objęcia oczekującego tłumu gości, pośród których miała tego wieczoru lśnić jak najjaśniejszy diament.
I am not there
I do not sleep
Inara sama musiała przyznać, że wiele z nauk utrwaliła sama, wciskają c za przyzwoleniem ciasny gorset zasad, którym się poddawała i wyznawała. Wierzyła, że szlachta rzeczywiście miał w sobie wyjątkowy pierwiastek, chociaż nie upatrywała go w czystości krwi, władzy, czy manipulacji. Arystokracja miała być rzeczywistym światłem, przykładem właściwych wartości (rycerskich?), które w aktualnym wyglądzie nabrały gorzkiego posmaku porażki, dekadenckiej stagnacji sunącej po linii pochyłej w przepaść. Nie tak widziała to alchemiczka, a prawdę pokazał jej pierwszy nauczyciel i wzór, którego do dziś trzymała ulokowanego na szczycie serca, a od jakiegoś czasu towarzyszył mu w tej hierarchii - Percival. Właściwie, nie mogła sobie przypomnieć momentu, w który tak szybko wdarł się na sam szczyt. Czy było to podczas sierpniowego festiwalu, gdy pojawił się powtórnie w jej życiu wraz z odnalezionym błękitem? Czy może działo się coś już dużo wcześniej, a tylko Inara nie dostrzegała rosnących zmian?
Nie protestował, gdy dłonie już męża przyciągnęły ją bliżej. Zdążyła się wyzbyć panicznego odruchu ucieczki, który widoczny był jeszcze podczas spotkania na opuszczonym placu zabaw. W końcu - obiecała mu to. Nigdy więcej mu nie umknie.
Ledwie muśnięcie, znaczące ich wargi symbolicznym potwierdzeniem zawartej przysięgi, znaczyło dla niej więcej. I ukradziona sekunda z widoku obserwatorów, gdy uśmiech jawił się bliżej i jaśniej, niż mogłaby przypuszczać. Bo był dla niej. A ona dla niego. I chociaż nadal czuła na plecach drżące macki spojrzeń, zaśmiała się cicho, gdy otuliły ja ramiona unosząc do góry. Świat zawirował, ale Inara czuła się spokojna, wtulając głowę w zagłębie szyi, czując jak jej własny oddech odbija się od skóry i wraca do niej, owiewając ciepłem. Zaplatając dłonie na percivalowym karku, czuła jednak ciepło zupełnie innego typu, płynące prosto od niego, wcale nie związane z temperaturą ciała.
Opadła lekko na własne stopy nawet na chwilę nie pozbywając się uśmiechu. Uniosła twarz ku mężczyźnie, a dłonie zsunęła powoli, zatrzymując na jego piersi. Przesunęła opuszkiem kciuka po ciemnej materii szaty, kończąc wędrówkę. Może było to zwykłe wrażenie, ale pod pałacami czuła rytmiczne uderzenia, dźwięczące w równym rytmie, co jej własne.
Stanęła u boku męża, prowadzona ku zebranym gościom i jaśniejszej wizji swojej przyszłości.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Zakończyła się część oficjalna.
W namiocie przed dworkiem można pisać posty uwzględniające uczestnictwo w ceremonii, tutaj także państwo młodzi przyjmują życzenia.
Ponadto, do Waszej dyspozycji służą wszystkie tematy oznaczone jako ślubne.
Na uśpionym wzgórzu odbędzie się podniebna gonitwa na aetonanach. Każdy, kto chce wziąć w niej udział, musi do północy 29 stycznia (niedziela) napisać post w temacie z gonitwą.
W sali bankietowej podawane są ciepłe posiłki, przekąski i alkohole. W sali balowej zabawa odbywa się do dźwięków orkiestry, znajdują się tam też stoliki do wznoszenia toastów. Wytchnienia można szukać w ogrodzie wokół dworku, bądź nad brzegiem jeziora, gdzie można również wziąć udział we wróżeniu. Na parkiecie sali balowej odbędzie się zabawa taneczna.
Możecie pisać we wszystkich tematach, w obrębie wydarzenia dozwolona jest też multilokacja. Zabawy przy stolikach i wróżbach dostępne będą przez cały czas trwania wydarzenia.
Wszystkim gościom życzymy serdecznie miłej zabawy!
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Nie wywrócisz się - szepnął, wyłapując na chwilę jej spojrzenie, a zdawał się nie być niczego bardziej pewien niż właśnie tego. Przecież był przy niej. Nie mogła więc się potknąć. Nie pozwoliłby na to. Dźwignął dla niej kąciki swych ust w geście ojcowskiej czułości. Zaczęli stawiać kroki przed siebie rozpoczynając tym samym najdłuższy spacer jaki los mógł zgotować córce i ojcu. Czas bowiem na prawdę w jednej chwili, gdy tylko muzyka zmąciła swym brzmieniem powietrze, zdawał się zwolnić. Dlaczego akurat teraz? Dlaczego płynął tak szybko, jak wtedy, gdy sadzał swą Malutką Iskierkę na końskim grzbiecie i w akompaniamencie jej rozradowania oprowadzał ją po lesie? Dlaczego robił to samo, gdy o tym pamiętnym kuligu zasnęli razem przy kominku? Dlaczego tak pędził w chwili, gdy ścigał ją po korytarzach dworu, a ta ona mu umykała na miotle? Dlaczego niemalże się dla niego zatrzymał w chwili, gdy miał ją zaraz w pewien sposób stracić? Zabolało go w sercu, czując, że coś nieprzyjemnie się w nim burzy by na zgliszczach zacząć piętrzyć coś niepojętnie egoistycznego. Jakąś dziwną potrzebę zatrzymania tego wszystkiego, pragnienie tego by nigdy nie doszli do końca wyściełanej czerwienią ścieżki, by Jego Mała Iskierka była przy nim trochę dłużej. Nie pojętym dla niego stało się to, że miałby ją oddać, swoje szczęście, świat wokół którego obracało się całe jego życie.
Ale to przecież nie tak
Jak mógł pozwolić na galop tej egoistycznej myśli? Jak mógł rościć sobie prawo do odebrania jej szczęścia? Bronić podążać za głosem serca. Nie tego jej uczył? Nie tego pragnął przez cały ten czas? Tego by znalazła szczęście?
Przycisnął jej dłoń ramieniem do siebie. Tak jak ona czerpała od niego w tym momencie wsparcie, tak jednocześnie i on potrzebował w tym momencie tego samego od niej. Prawda była bowiem taka, że wcale nie był od niej silniejszy. Go też dopadały obawy, wątpliwości, strach. Irracjonalne, absurdalne myśli, a jednak coś w nim podpowiadało mu, że wcale takie niewyimaginowane. Potrzebował jej siły by je odegnać, zgładzić, oddalić, zatrzymać rozpad własnej duszy. Bo przecież to wszystko, było zaledwie zalążkiem czegoś nowego, nowego początku, nowego szczęścia, a mu przecież dane było przyglądać się temu wszystkiemu z cienia. Dla jej dobra. Jak zawsze.
Nie wiedział w którym momencie, lecz nagle, gdy powrócił do rzeczywistości stał właśnie z boku przyglądając się jej. Pięknie jej było w bieli. Słowa przysięgi i...
Ach...
Przeszklonymi od wilgoci oczami patrzył na nią z dumą, radością i smutkiem zarazem, całym sobą walcząc o powstrzymanie wylewających się z niego emocji. Jego córka. Uśmiechnął się pod nosem.
Ach...
-...mówiłem, że się nie wywrócisz... - szepnął bardziej sam do siebie choć w sposób tak bezgłośny, że mógłby przysiąc, że tylko o tym pomyślał. Stał tak obserwując ten pochód, wykuwając jego obraz w pamięci, sercu i duszy. Przez krótką chwilę jeszcze patrzył, jak pochłania ich tłum. On sam jednak zdecydował się zniknąć w cieniu, obawiając się, że za kilka chwil rozleci się na dobre.
|zt
z.t
|zt
Musiała to przyznać, kiedy wraz ze swoim rodzeństwem, z którym przybyła na uroczystość, obserwowała pięknie przystrojone podwórze i miejsce, w którym jej bliska znajoma z lat szkolnych miała zostać żoną Percivala Notta. Naprawdę cieszyła się, że Inara miała tyle szczęścia, chociaż jakaś cząstka niej odczuwała iskierkę zazdrości, kiedy wyobrażała sobie swoją przyszłość: ślub z przymusu z odpowiednio szlachetnym kawalerem wybranym przez nestora lub staropanieństwo spędzone w pracowni alchemicznej. I jakkolwiek kochała swoją pasję, tak gdzieś głęboko marzyła o spełnieniu powinności wobec rodu i małżeństwie, które nie będzie jedynie przykrym przymusem i ciągnącym się latami pasmem udręki i konfliktów. Pewnie oczekiwała zbyt wiele, biorąc pod uwagę fakt, że dorastała w szlacheckim świecie od urodzenia i zdawała sobie sprawę, że najważniejsze jest dobro rodu.
Inara wyglądała naprawdę pięknie, gdy w asyście ojca dotarła do swojego przyszłego męża. Prezentowała się olśniewająco w powłóczystej, białej sukni. I co najważniejsze, wydawała się wyglądać na szczęśliwą w tym wielkim dniu, który miał odmienić całe jej życie. Evelyn widziała już w swoim życiu niejeden szlachecki ślub, ale zazwyczaj u par młodych można było zauważyć pewną sztywność w wypowiadanych słowach i w zachowaniu, które tak często jawiło się jako wymuszone.
Patrzyła w ciszy, jak oboje składali sobie przysięgę i wymieniali się obrączkami, symbolami ich właśnie zawieranego małżeństwa, a Inara właśnie przestała być panną Carrow, stając się dumną lady Nott.
Dopiero, gdy oficjalna część dobiegła końca, także Slughornowie przyłączyli się do kolejki chcących złożyć nowożeńcom życzenia.
- Inaro, Percivalu – zaczęła, kiedy już przyszła jej kolej i stanęła przed świeżo upieczonym małżeństwem. Naprawdę ładnie wyglądali razem. – W tym wyjątkowym dla was dniu pragnę złożyć wam życzenia szczęścia i pomyślności na waszej nowej drodze życia. Mam nadzieję, że kolejne będą równie piękne jak dzisiejszy.
Posłała Inarze lekki, ciepły uśmiech. Jej życzenia były szczere, nawet mimo tej leciutkiej iskierki zazdrości gdzieś głęboko w jej duszy. Chciałaby, żeby pewnego dnia ktoś włożył na jej palec obrączkę i patrzył na nią w taki sposób, w jaki Percival patrzył na swoją żonę. Szkoda, że było to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, ale wiedziała doskonale, że dobro rodu było wartością nadrzędną i to jego wypełnieniem musiała się kierować.
- Może jeszcze później się zobaczymy – szepnęła do alchemiczki w bieli, po czym odeszła, robiąc miejsce innym, którzy chcieli pogratulować parze młodej.
| zt.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Nie mogła jednak w nieskończoność trwać w swoim dziwnym postanowieniu omijania podobnych uroczystości - należało ponownie wrócić do wcześniejszych obyczajów i chociaż w małym stopniu cieszyć się zabawą. Spodziewała się zastać na ślubie dość dużą liczbę osób, a zatem dużo możliwości do rozmów. Nie zawiodła się. Jeszcze zanim cała ceremonia się zaczęła bez trudu dostrzegła istne tabuny ludzi, chcących popatrzeć na cudze szczęście i przy okazji skorzystać z przywilejów zarezerwowanych dla gości.
Sama ceremonia minęła jej nadzwyczaj szybko. Z początku skupiała się na wszystkich standardowych czynnościach i słowach. Zwróciła uwagę na postać Adriena, mimowolnie uśmiechając się. Czuła się dumna z efektu poprawek naniesionych na jego szatę, prezentował się naprawdę bardzo dobrze.
W pewnym momencie przestała się skupiać. Jej myśli odleciały daleko, a ona jedynie przyglądała się, nie widząc jednak nic. Również i jej myśli nie kręciły się wokół konkretnego tematu, błądząc gdzieś daleko.
Stan ten minął dopiero, kiedy część oficjalna się zakończyła. Widząc ruch wokół siebie, automatycznie się otrząsnęła, idąc za niektórymi osobami, chcącymi złożyć życzenia parze młodej. Na jej twarzy pojawił się charakterystyczny dla niej uśmiech, a oczy mimowolnie delikatnie zmrużyła. I w końcu nadeszła jej kolej.
- Inaro, Percivalu pragnę życzyć Wam wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Mam nadzieję, że każda chwila, którą spędzicie razem będzie przepełniona miłością, radością, szczęściem... Życzę, aby każdy kolejny dzień był tak niesamowity, jak ten dzisiejszy.
I już po wszystkim. Odeszła na bok, pozwalając innym osobom złożyć własne życzenia - te szczere i te mniej szczere. Ona sama nie mogła stwierdzić jakie były te jej - określiłaby jako standardowe słowa, przeznaczane dla każdej pary młodej. Ujęła je tylko w inny sposób.
|zt
Z rozczuleniem i cichymi westchnieniami obserwowała młodą parę. Zazdrościła im, ale była to zdrowa zazdrość. Cieszyła się ich szczęściem, ponieważ sama nie miała, ani czasu, ani możliwości poznać lepiej Edgara podczas ich bardzo krótkiego czasu narzeczeństwa. Po zakończonej ceremonii podeszła, teraz już do państwa Nottów, aby serdecznie pogratulować i życzyć, aby miłość, radość i szczęście towarzyszyły im zawsze na wspólnej drodze życia. Następnie opuściła namiot razem z Edgarem.
sukienka
fryzura
|zt
In your sorrow, I will dry your tears
When you need me,
I will be the love beside you☙ ❧
jest chwilowym złudzeniem
bo on podaruje Ci władzę, a Ty bez litości
na tronie we krwi odnajdziesz się.
Strona 1 z 2 • 1, 2