Rodowa biblioteka (parter)
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Rodowa biblioteka
Z pewnością jedna z największych, jakie posiadają szlacheckie rodziny. Zdaje się, że ma nieskończoną ilość regałów wypełnionych książkami oraz krętych korytarzyków, w których za pierwszym razem można się zgubić. W jej lewej części znajdują się stoliki z krzesłami, przy których można usiąść i spokojnie wyszukać interesujących tomów. Te są o różnorodnej tematyce: od powieści romantycznych dla pań aż po te traktujące o czarnej magii, skrzętnie schowane oraz zabezpieczone przed niepowołanymi rękoma.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/12.07
Nadszedł właśnie ten moment, w którym nie mogłem już dłużej zasłaniać się obowiązkami. Zresztą, badania także nimi były. Dlatego zabrałem się w końcu do roboty. Wziąłem dużo wolnego w pracy, by trochę odpocząć. Co prawda wciąż jedna prywatna sprawa nie dawała mi spokoju, ale to nie miało znaczenia w obliczu tego, że Czarny Pan oczekiwał konkretnych rezultatów moich zmagań z trudnym eliksirem. Zanim jednak zlecę komuś stworzenie go, musiałem przygotować zaplecze od strony medycznej. Praktyka zawsze potrzebuje silnych podwalin jakimi jest teoria, bez niej nie byłoby niczego.
Święcie o tym przekonany udałem się do rodowej biblioteki, by w spokoju przeglądać potrzebą literaturę. Wziąłem też na wszelki wypadek różne kartoteki ze szpitala; działanie to nie było do końca legalne, ale to mi akurat nie przeszkadzało. To moi pacjenci, wątpliwe, by akurat ktoś grzebał w ich historii choroby, a nawet jeśli, to miałem już obmyślony plan co z tym zrobię. Na razie niczym się nie przejmowałem, jedynie tym, by odnaleźć interesujące mnie informacje.
Najpierw musiałem odświeżyć sobie zakres wiedzy z dziedziny endokrynologii, a konkretnie to krwi. Tym zwykle parała się specjalizacja chorób genetycznych, z których ja nie byłem specjalistą, wolałem więc przypomnieć sobie zaległe wiadomości ze stażu, by nie zrobić niczego błędnego w tym czasie.
Spędziłem całe popołudnie na buszowaniu wśród drewnianych regałów. Przez wzgląd na anomalie wszystkie tomy musiałem nosić ręcznie, co było dość męczące. Zebrało się tego ze dwa stoliki, ale już nie takie rzeczy czytałem. I nie w takich ilościach, więc podszedłem do tego metodycznie.
Otwierałem po kolei każdą książkę i wertowałem strony dotyczące chorób krwi, jej właściwości, koncentrując się głównie na ciekawostkach. Ze wszystkich informacji wyłuskiwałem te najważniejsze, by potem zapisać je piórem na pergaminie. Notatki mogą okazać się nieodzowne dla przyszłego alchemika. Większość rzeczy zawartych w tomach niestety powtarzała się, ale niemal w każdej księdze znajdywałem coś, co było warte odnotowania. Płytki krwi, jej składowe, witaminy potrzebne do prawidłowego krzepnięcia, nawet odpowiednia dieta, to wszystko miało realny wpływ na wynik końcowy doświadczeń. Niczego nie przegapiłem, przeglądając każdą jedną księgę. Aż nadeszła noc, a ja już nic nie widziałem na oczy. Dopiero wtedy kazałem skrzatowi odłożyć wszystko na miejsce, a sam z solidnymi raportami udałem się do sypialni.
z/t, anatomia poziom IV (+100)
Nadszedł właśnie ten moment, w którym nie mogłem już dłużej zasłaniać się obowiązkami. Zresztą, badania także nimi były. Dlatego zabrałem się w końcu do roboty. Wziąłem dużo wolnego w pracy, by trochę odpocząć. Co prawda wciąż jedna prywatna sprawa nie dawała mi spokoju, ale to nie miało znaczenia w obliczu tego, że Czarny Pan oczekiwał konkretnych rezultatów moich zmagań z trudnym eliksirem. Zanim jednak zlecę komuś stworzenie go, musiałem przygotować zaplecze od strony medycznej. Praktyka zawsze potrzebuje silnych podwalin jakimi jest teoria, bez niej nie byłoby niczego.
Święcie o tym przekonany udałem się do rodowej biblioteki, by w spokoju przeglądać potrzebą literaturę. Wziąłem też na wszelki wypadek różne kartoteki ze szpitala; działanie to nie było do końca legalne, ale to mi akurat nie przeszkadzało. To moi pacjenci, wątpliwe, by akurat ktoś grzebał w ich historii choroby, a nawet jeśli, to miałem już obmyślony plan co z tym zrobię. Na razie niczym się nie przejmowałem, jedynie tym, by odnaleźć interesujące mnie informacje.
Najpierw musiałem odświeżyć sobie zakres wiedzy z dziedziny endokrynologii, a konkretnie to krwi. Tym zwykle parała się specjalizacja chorób genetycznych, z których ja nie byłem specjalistą, wolałem więc przypomnieć sobie zaległe wiadomości ze stażu, by nie zrobić niczego błędnego w tym czasie.
Spędziłem całe popołudnie na buszowaniu wśród drewnianych regałów. Przez wzgląd na anomalie wszystkie tomy musiałem nosić ręcznie, co było dość męczące. Zebrało się tego ze dwa stoliki, ale już nie takie rzeczy czytałem. I nie w takich ilościach, więc podszedłem do tego metodycznie.
Otwierałem po kolei każdą książkę i wertowałem strony dotyczące chorób krwi, jej właściwości, koncentrując się głównie na ciekawostkach. Ze wszystkich informacji wyłuskiwałem te najważniejsze, by potem zapisać je piórem na pergaminie. Notatki mogą okazać się nieodzowne dla przyszłego alchemika. Większość rzeczy zawartych w tomach niestety powtarzała się, ale niemal w każdej księdze znajdywałem coś, co było warte odnotowania. Płytki krwi, jej składowe, witaminy potrzebne do prawidłowego krzepnięcia, nawet odpowiednia dieta, to wszystko miało realny wpływ na wynik końcowy doświadczeń. Niczego nie przegapiłem, przeglądając każdą jedną księgę. Aż nadeszła noc, a ja już nic nie widziałem na oczy. Dopiero wtedy kazałem skrzatowi odłożyć wszystko na miejsce, a sam z solidnymi raportami udałem się do sypialni.
z/t, anatomia poziom IV (+100)
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Lupus Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
/13.07
Dzisiejszy poranek nie okazał się dla mnie równie łaskawy co wczorajszy dzień. Siedzenie do zbyt długich godzin nocnych nie było najszczęśliwszym pomysłem, ale musiałem to zrobić, by zdołać przejrzeć wszystkie księgi zaoferowane mi przez rodowe zbiory. Dziś wstałem wcześnie, by zdążyć przyszykować sobie inne tomy oraz je oczywiście przeczytać, nie szczędząc sobie notatek. Dobre notatki to podstawa, mogłem się o tym przekonać podczas stażu uzdrowicielskiego. W zamiarach miałem pilną naukę od świtu do nocy.
Jednak tym razem odłożyłem na bok trudne zagadnienia związane z krwią, a miałem przyjrzeć się wszelkim eliksirom oraz miksturom leczniczym. O tym przynajmniej miałem dość spore pojęcie; musiałem mieć, bo dawkowałem innym lecznicze specyfiki. Gorzej, gdybym miał się zagłębiać w strukturę takiego wywaru, ale tego na szczęście nie musiałem robić, nie w tak szczegółowym aspekcie jak alchemicy. Mnie interesowały przede wszystkim fakty dotyczące właściwości leczniczych niniejszych specyfików. Znów musiałem zagłębić się w dziedzinach dość przeze mnie zapomnianych, ale to nie miało żadnego znaczenia. Człowiek uczy się przez całe życia, a ja od nauki nigdy nie stroniłem.
Znów większość czasu pochłonęło mi wydobycie wszystkich potrzebnych ksiąg; tym razem traktowały one o eliksirach uzdrawiających, wzmacniających krew i regenerujących. Istniała ich cała litania, większość była mi dobrze znana, ale może akurat uda mi się odnaleźć w czeluściach starych, rodowych tomów coś wartego uwagi. Chciałem odnaleźć jakiś wzór, który mógłby popchnąć moje badania dalej. Usiadłem przy stoliku, gdy wszystkie interesujące mnie tomiszcza znalazły się już na blacie i ponownie rozpocząłem żmudną wędrówkę przez meandry informacji. Jadłem niewiele, raptem kilka rzeczy podsunięte przez skrzata, co nie wymagało ode mnie skupienia na pochłanianym pożywieniu. Rozmasowywałem skronie, robiłem notatki i cały czas podparty na ręce studiowałem wszystkie istotne rzeczy. Niestety nie wynalazłem żadnego nowego eliksiru, ale dzień nie był spędzony bezproduktywnie. Odnalazłem pewne zależności pomiędzy specyfikami wzmacniającymi krew, a tymi regenerującymi. Był między nimi pewien klucz, który mógłby okazać się istotny w całej treści przyszłych eksperymentów. Spisałem swoje spostrzeżenia skrupulatnie i późno w nocy opuściłem bibliotekę myśląc o tym, że jutro i pojutrze znów czeka mnie masa pracy.
z/t, anatomia poziom IV (+100); tamto wyżej to etap I punkt 1, teraz punkt 2
Dzisiejszy poranek nie okazał się dla mnie równie łaskawy co wczorajszy dzień. Siedzenie do zbyt długich godzin nocnych nie było najszczęśliwszym pomysłem, ale musiałem to zrobić, by zdołać przejrzeć wszystkie księgi zaoferowane mi przez rodowe zbiory. Dziś wstałem wcześnie, by zdążyć przyszykować sobie inne tomy oraz je oczywiście przeczytać, nie szczędząc sobie notatek. Dobre notatki to podstawa, mogłem się o tym przekonać podczas stażu uzdrowicielskiego. W zamiarach miałem pilną naukę od świtu do nocy.
Jednak tym razem odłożyłem na bok trudne zagadnienia związane z krwią, a miałem przyjrzeć się wszelkim eliksirom oraz miksturom leczniczym. O tym przynajmniej miałem dość spore pojęcie; musiałem mieć, bo dawkowałem innym lecznicze specyfiki. Gorzej, gdybym miał się zagłębiać w strukturę takiego wywaru, ale tego na szczęście nie musiałem robić, nie w tak szczegółowym aspekcie jak alchemicy. Mnie interesowały przede wszystkim fakty dotyczące właściwości leczniczych niniejszych specyfików. Znów musiałem zagłębić się w dziedzinach dość przeze mnie zapomnianych, ale to nie miało żadnego znaczenia. Człowiek uczy się przez całe życia, a ja od nauki nigdy nie stroniłem.
Znów większość czasu pochłonęło mi wydobycie wszystkich potrzebnych ksiąg; tym razem traktowały one o eliksirach uzdrawiających, wzmacniających krew i regenerujących. Istniała ich cała litania, większość była mi dobrze znana, ale może akurat uda mi się odnaleźć w czeluściach starych, rodowych tomów coś wartego uwagi. Chciałem odnaleźć jakiś wzór, który mógłby popchnąć moje badania dalej. Usiadłem przy stoliku, gdy wszystkie interesujące mnie tomiszcza znalazły się już na blacie i ponownie rozpocząłem żmudną wędrówkę przez meandry informacji. Jadłem niewiele, raptem kilka rzeczy podsunięte przez skrzata, co nie wymagało ode mnie skupienia na pochłanianym pożywieniu. Rozmasowywałem skronie, robiłem notatki i cały czas podparty na ręce studiowałem wszystkie istotne rzeczy. Niestety nie wynalazłem żadnego nowego eliksiru, ale dzień nie był spędzony bezproduktywnie. Odnalazłem pewne zależności pomiędzy specyfikami wzmacniającymi krew, a tymi regenerującymi. Był między nimi pewien klucz, który mógłby okazać się istotny w całej treści przyszłych eksperymentów. Spisałem swoje spostrzeżenia skrupulatnie i późno w nocy opuściłem bibliotekę myśląc o tym, że jutro i pojutrze znów czeka mnie masa pracy.
z/t, anatomia poziom IV (+100); tamto wyżej to etap I punkt 1, teraz punkt 2
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Lupus Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
Nie zaanonsował swojego przybycia. Nikogo nie uprzedził o nadchodzącej wizycie, a tym bardziej o celu, jaki mu przyświecał, kiedy zjawił się na Grimmuald Place już pod osłoną nocy i w całkowitej ciszy. Kolory na niebie przestały zachwycać fioletami i czerwienią, a nawet odcieniami granatów. Było już całkiem ciemno. W górze błyszczały pierwsze gwiazdy, ale księżyc zdążył skryć się za kłębiącymi chmurami. Tylko w oknach siedziby Blacków świeciły się światła. W domu wciśniętym pomiędzy inne, ukrytym przed okiem mugoli. W niepozornej rezydencji, która na pierwszy rzut oka niewiele różniła się od sąsiadujących z nią kamienic. Cóż to za błędne wrażenie! Jedno z okien pozostawało otwarte, zapraszając go do środka, ogłaszając wszem i wobec, że jak zwykle, może się wejść i czuć się jak u siebie, nie czekając na niczyje zaproszenie. Nosił się z przeświadczeniem, że wszystko mu wolno. Nie podejrzewał, aby którykolwiek z Blacków był zaskoczony jego wizytą, lub próbował mu przeszkodzić.
Nie znał powodu, dla którego Lupus nie wtajemniczył Alpharda w tajemnice mu od dawna znane, dlaczego nie dostrzegł w nim wielkiego potencjału i nie próbował go wykorzystać, by wzbogacić organizację, do której należał. To był jego obowiązek. To on powinien to zrobić wiele lat temu. Nie wierzył, że nie był gotowy, że był jeszcze czas na przemyślenia - potrzebowali silnych i bystrych ludzi, odpowiednich sojuszników. Właściwych osób na właściwym miejscu. Nie zamierzał jednak pytać o powody, biorąc tę kwestię we własne dłonie. Alphard nie był przypadkową postacią, niepewną personą — był doskonałym kandydatem do tego, by zasiąść wśród wszystkich Rycerzy Walpurgii i nie po raz pierwszy, godzić się z ich przekonaniami i wizją świata. Jego ostatni artykuł jedynie to potwierdzał. Wciąż mieli podobne zdanie. Umiejętności, znajomości, wpływy i pomysły powinny być właściwie spożytkowane. Sądził, że jest niedoceniony. Nie podejrzewał Lupusa o głupotę — nie mógł strzec go przed nimi, a jednak chował go pod kloszem, gdzieś za ścianą. Choć dobrze słyszał to, co dzieje się po drugiej stronie, choć mógł podejrzewać jakie rzeczy mają tam miejsce nie ofiarowano mu dostępu. To była wina Lupusa, ale zamierzał to łaskawie naprawić. Czarny Pan może wybaczy mu zwłokę. A teraz, kiedy był gotów, by stanąć znów po jego stronie — już nie jako Toma Riddle'a, fascynującego szkolnego kolegi, którego wiedza imponowała młodemu Blackowi, a Lorda Voldemorta, zamierzał go odwiedzić i przedstawić mu propozycję nie do odrzucenia.
W kłębie czarnej mgły wślizgnął się przez otwarte okno do rodowej bIblioteki, wiedząc, że Black, którego szukał jeszcze chwilę wcześniej się w niej znajdował. Tuż po tym, jak zmaterializował się tuż przy oknie nastała absolutna ciemność, której żadne światło z ulicy nie było w stanie rozgonić. Doskonale znał działanie tego zaklęcia — i jego dom był nim zabezpieczony. Nie sięgnęło go ukłucie zaskoczenia, ani niezadowolenie. To dobrze świadczyło o gospodarzach. Ruszył się z okna pod regał obok i oparł o jego brzeg, wytężając słuch. Nie znał rozkładu pomieszczenia, nie zamierzał ryzykować przechadzek w ciemności po obcym terytorium. Zdawało mu się, że po tym jak wszystko zgasło słyszał jego oddech. W masce Śmierciożercy, czarnej szacie tkwił jak upiór, czekając na jego ruch.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zapach starych ksiąg mocniej uderzał w nozdrza, gdy wchodziło się między potężne regały, w te półki uginające się pod ciężarem zebranej przez Blacków skarbnicy wiedzy. Każdego roku do zbioru dodawano kolejne pozycje, jeśli tylko były wystarczająco godne; na tyle, aby pozwolić kolejnym pokoleniom rozwijać się w sposób odpowiedni. Aromat niezbadanych obszarów wiedzy bił od zamkniętych tomiszczy, ściśniętych stron czekających na podzielenie się noszoną przez nie treścią. Kręte i wąskie korytarze rodowej biblioteki kryły wiele zakamarków. Odkrycie ich wszystkich kosztowało długie lata, lecz nie sposób było żałować poświeconego na to czasu i zdrowia, jeśli tylko świadom się było korzyści z tego płynących. Z wiekiem coraz trudniej było poskromić głód wiedzy, który stawał się wprost proporcjonalnie większy do poszerzających się horyzontów.
Gdzie mógłby uporządkować wszystkie dręczące go dylematy, jeśli nie w świątyni mądrości? Miejsce to obdarzał największym sentymentem. Szalejące myśli gubił i odnajdywał pomiędzy cennymi księgami, palcami sunąc po twardych grzbietach zadbanych okładek. Wiele musiał przemyśleć w obliczu wszystkich zdarzeń, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Już kolejną noc błądził po bibliotece, głęboko strapiony od dylematów mniej i bardziej osobistych.
Tylko ślepiec nie dostrzegłby nadchodzących zmian, o których znać dała już sama magia w swej najdzikszej postaci. Wybuch anomalii w ostatniej kwietniowej nocy i zarazem pierwszej majowej wytrącił magiczny świat z równowagi, którą ledwo odbudowano po ostatniej zbrodni dokonanej przez Grindelwalda podczas noworocznego Sabatu. Ale dopiero po całkowitym spopieleniu przez Szatańską Pożogę ministerialnego gmachu przestano udawać, że nic się nie dzieje. Napięcie narastało przez lata, kiedy nikt nie miał wystarczająco odwagi, aby głośno i wyraźnie podzielić się swoim oburzeniem na trwający od wielu lat impas. Tylko użycie ekstremalnych środków mogło coś wskórać i wszystkie strony konfliktu zdawały się uznawać właśnie taki pogląd.
Martwiła go polityka, ale ta nie była jego największą zmorą. W końcu musiał zauważyć, że coraz więcej osób z jego najbliższego otoczenia ma przed nim tajemnice. Najbardziej dręczyło go uparte milczenie Lupusa, który za każdym razem odrzucał jego pomoc, jakby nie widział w nim dla siebie żadnego oparcia. Ewidentnie dźwigał na barkach jakiś ciężar, lecz nie chciał mówić o nim głośno. Gdyby nie byli braćmi, Alphard nie dostrzegłby tych drobnych zmian w zachowaniu, jakimi się zdradzał ze swoim nieustającym zdenerwowaniem. Starał się odłożyć na bok rozmyślanie o sytuacji swojej przyjaciółki, o treści wymienianych z nią listów, które bliskie były w swym brzmieniu politycznym manifestom. Od maja nieustannie zaczął się zastanawiać, snuć domysły, nawet tworzyć absurdalne teorie.
Sięgał po jedną z wielu ksiąg, gdy zapadła całkowita ciemność. W pierwszej chwili całkowicie zamarł, spłycając swój oddech, ale zaraz rozsądek nakazał mu poruszyć ręką i chwycić za różdżkę. Wiedział, że mrok mógł powitać tylko niespodziewanego gościa i w żadnym razie nie mógł nim być ktoś, kto zbłądził przypadkiem w wielkiej rezydencji. Za późno było na składanie wizyt. Podejrzewał nawet jaką drogę do środka odnalazł natręt. Ostrożnie ruszył po omacku doskonale znaną drogą, śmiało przemykając pomiędzy regałami. Ciemność nie utrudniała mu orientacji w miejscu tak dobrze mu znanym.
– Kim jesteś? – spytał ostro, a w jego głosie pobrzmiewała nuta złości, która miała być jednoznaczną groźbą. Nie słyszał innych kroków poza własnymi, podejrzewając, że tajemniczy jegomość czeka przy oknie, nie chcąc zaryzykować ujawnienia swojej dokładnej pozycji zaklęciem Lumos. Alphard również nie zamierzał popełnić tego błędu, niezwykle ostrożnie wychodząc zza regałów i kierując spojrzenie w prawo, w stronę okna, którego dostrzec jednak nie mógł. Światło z ulicznych latarni nie miało szans wpaść do środka.
Gdzie mógłby uporządkować wszystkie dręczące go dylematy, jeśli nie w świątyni mądrości? Miejsce to obdarzał największym sentymentem. Szalejące myśli gubił i odnajdywał pomiędzy cennymi księgami, palcami sunąc po twardych grzbietach zadbanych okładek. Wiele musiał przemyśleć w obliczu wszystkich zdarzeń, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Już kolejną noc błądził po bibliotece, głęboko strapiony od dylematów mniej i bardziej osobistych.
Tylko ślepiec nie dostrzegłby nadchodzących zmian, o których znać dała już sama magia w swej najdzikszej postaci. Wybuch anomalii w ostatniej kwietniowej nocy i zarazem pierwszej majowej wytrącił magiczny świat z równowagi, którą ledwo odbudowano po ostatniej zbrodni dokonanej przez Grindelwalda podczas noworocznego Sabatu. Ale dopiero po całkowitym spopieleniu przez Szatańską Pożogę ministerialnego gmachu przestano udawać, że nic się nie dzieje. Napięcie narastało przez lata, kiedy nikt nie miał wystarczająco odwagi, aby głośno i wyraźnie podzielić się swoim oburzeniem na trwający od wielu lat impas. Tylko użycie ekstremalnych środków mogło coś wskórać i wszystkie strony konfliktu zdawały się uznawać właśnie taki pogląd.
Martwiła go polityka, ale ta nie była jego największą zmorą. W końcu musiał zauważyć, że coraz więcej osób z jego najbliższego otoczenia ma przed nim tajemnice. Najbardziej dręczyło go uparte milczenie Lupusa, który za każdym razem odrzucał jego pomoc, jakby nie widział w nim dla siebie żadnego oparcia. Ewidentnie dźwigał na barkach jakiś ciężar, lecz nie chciał mówić o nim głośno. Gdyby nie byli braćmi, Alphard nie dostrzegłby tych drobnych zmian w zachowaniu, jakimi się zdradzał ze swoim nieustającym zdenerwowaniem. Starał się odłożyć na bok rozmyślanie o sytuacji swojej przyjaciółki, o treści wymienianych z nią listów, które bliskie były w swym brzmieniu politycznym manifestom. Od maja nieustannie zaczął się zastanawiać, snuć domysły, nawet tworzyć absurdalne teorie.
Sięgał po jedną z wielu ksiąg, gdy zapadła całkowita ciemność. W pierwszej chwili całkowicie zamarł, spłycając swój oddech, ale zaraz rozsądek nakazał mu poruszyć ręką i chwycić za różdżkę. Wiedział, że mrok mógł powitać tylko niespodziewanego gościa i w żadnym razie nie mógł nim być ktoś, kto zbłądził przypadkiem w wielkiej rezydencji. Za późno było na składanie wizyt. Podejrzewał nawet jaką drogę do środka odnalazł natręt. Ostrożnie ruszył po omacku doskonale znaną drogą, śmiało przemykając pomiędzy regałami. Ciemność nie utrudniała mu orientacji w miejscu tak dobrze mu znanym.
– Kim jesteś? – spytał ostro, a w jego głosie pobrzmiewała nuta złości, która miała być jednoznaczną groźbą. Nie słyszał innych kroków poza własnymi, podejrzewając, że tajemniczy jegomość czeka przy oknie, nie chcąc zaryzykować ujawnienia swojej dokładnej pozycji zaklęciem Lumos. Alphard również nie zamierzał popełnić tego błędu, niezwykle ostrożnie wychodząc zza regałów i kierując spojrzenie w prawo, w stronę okna, którego dostrzec jednak nie mógł. Światło z ulicznych latarni nie miało szans wpaść do środka.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To miejsce, choć tak obce i nieznane, wydawało mu się jednocześnie tak bliskie i przyjemne. Mieszanina zapachów jaka wypełniała ten pokój, czyniła go dla Mulcibera swojskim. Zapach pergaminów, skórzanych okładek, kurzu zbierającego się na opasłych tomiszczach pachniały znajomo, jak jego własny kąt, salon, który po sufit wypełniały stosy woluminów — tych ogólnodostępnych i tych czarnomagicznych, ukrytych pod postacią mało interesujących pozycji. Blackowi może i przypadłaby do gustu jego biblioteka, lecz to, co znajdowało się w tym pomieszczeniu zachwycało go już teraz, choć przecież nie zdołał ujrzeć ani jednej księgi. Ten charakterystyczny, przytłaczający aromat działał na niego kojąco. Ze spokojem stał w miejscu, oddychając powoli, przeciągając tę chwilę dla własnej przyjemności. Otaczająca go ciemność była tak gęsta, że można było ją ciąć sztyletem, kroić jak tort obłożony ubitą śmietaną, stosami puszystego ciasta. Obrócił się bokiem by dłonią dotknąć grzbietu pierwszej lepszej księgi. Chropowatą fakturę starej oprawy poczuł pod palcem. I tym sposobem poczynił krok do przodu, utrzymując się blisko jednego z regałów. Lecz tango po ciemku go nie interesowało, nie dziś i nie z nim. Kiedy tylko rozbrzmiał rozjuszony głos gospodarza, uśmiechnął się pod nosem z zadowoleniem. Nie musiał ukrywać, że taki rozwój sytuacji go zadowolił. Budował dobry grunt dla rozmowy. Nie zamierzał go rozgniewać bardziej, ale ta szczypta niepewności i niepokoju otrzeźwi jego umysł, pozwoli szybciej ocenić jego propozycję, łatwiej dojrzeć walory przyszłej współpracy.
— Przyjacielem — odpowiedział mu niezbyt głośno, ale dostatecznie wyraźnie, by usłyszał choćby jego szept. Księgi tłumiły głos, nie poniesie się dźwięcznym echem po pomieszczeniu. Black miał nad nim przewagę — doskonale znał to miejsce i w ułamku sekundy mógłby do niego dotrzeć, aby wbić mu różdżkę w krtań — gdyby tylko chciał. Był intelektualistą, nie zbrodniarzem. Nawet jeśli nic się nie zmienił przez te wszystkie lata nie podejrzewał go o cichy mord we własnej obronie. Na pewno był ciekaw, co go tu sprowadza.[/b]— Nie musisz się mnie obawiać. Na razie[/b] — dodał po chwili, obracając głowę, próbując zlokalizować jego postać. Czy była po jego prawej, czy lewej stronie? Czy chował się za regałami, czy może stał na samym środku? On sam nie chciał stać bezczynnie i czekać. Postąpił krok na przód, w ciemności, na ślepo, nie wiedząc, czy tym sposobem bardziej się wychyli, czy ukryje. Ale jego zniknięcie w razie niezgody trwało ułamek sekundy. Nie czuł się zagrożony, pomimo sytuacji.
— Porozmawiajmy. Obaj nie chcemy by w tym miejscu zaprószono ogień — zaproponował, unosząc różdżkę.
Niegdyś pamiętał jego głos lepiej, ale Alphard dorósł, stał się czarodziejem jednym z wielu i jednym z wartych zapamiętania przez swoje wyjątkowe nazwisko. Niezbyt lubiane przez Rosierów, w tym i jego protektora, który wychowywał go póki nie osiągnął dorosłości. Czy on zdołał już rozpoznać jego własny? Wiedział z kim ma do czynienia? Nie miałby nic przeciwko, gdyby wciąż pozostawał dla niego tajemnicą. Gdyby był bezbarwny, bezpłciowy w jego wspomnieniach. Nie chciał zdradzać celu swojej wizyty, póki go nie widział. Chciał ujrzeć jego twarz, widzieć powstające na niej — lub nie — zmiany, kiedy powie mu w czyim imieniu się tu zjawia. Lord Black był czarodziejem oczytanym, biegłym w sytuacji w kraju, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Personalia, które przytoczy nie będą mu obce, nawet jeśli nie skojarzy ich z bystrym chłopcem z Hogwartu. — Lordzie Black.
— Przyjacielem — odpowiedział mu niezbyt głośno, ale dostatecznie wyraźnie, by usłyszał choćby jego szept. Księgi tłumiły głos, nie poniesie się dźwięcznym echem po pomieszczeniu. Black miał nad nim przewagę — doskonale znał to miejsce i w ułamku sekundy mógłby do niego dotrzeć, aby wbić mu różdżkę w krtań — gdyby tylko chciał. Był intelektualistą, nie zbrodniarzem. Nawet jeśli nic się nie zmienił przez te wszystkie lata nie podejrzewał go o cichy mord we własnej obronie. Na pewno był ciekaw, co go tu sprowadza.[/b]— Nie musisz się mnie obawiać. Na razie[/b] — dodał po chwili, obracając głowę, próbując zlokalizować jego postać. Czy była po jego prawej, czy lewej stronie? Czy chował się za regałami, czy może stał na samym środku? On sam nie chciał stać bezczynnie i czekać. Postąpił krok na przód, w ciemności, na ślepo, nie wiedząc, czy tym sposobem bardziej się wychyli, czy ukryje. Ale jego zniknięcie w razie niezgody trwało ułamek sekundy. Nie czuł się zagrożony, pomimo sytuacji.
— Porozmawiajmy. Obaj nie chcemy by w tym miejscu zaprószono ogień — zaproponował, unosząc różdżkę.
Niegdyś pamiętał jego głos lepiej, ale Alphard dorósł, stał się czarodziejem jednym z wielu i jednym z wartych zapamiętania przez swoje wyjątkowe nazwisko. Niezbyt lubiane przez Rosierów, w tym i jego protektora, który wychowywał go póki nie osiągnął dorosłości. Czy on zdołał już rozpoznać jego własny? Wiedział z kim ma do czynienia? Nie miałby nic przeciwko, gdyby wciąż pozostawał dla niego tajemnicą. Gdyby był bezbarwny, bezpłciowy w jego wspomnieniach. Nie chciał zdradzać celu swojej wizyty, póki go nie widział. Chciał ujrzeć jego twarz, widzieć powstające na niej — lub nie — zmiany, kiedy powie mu w czyim imieniu się tu zjawia. Lord Black był czarodziejem oczytanym, biegłym w sytuacji w kraju, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Personalia, które przytoczy nie będą mu obce, nawet jeśli nie skojarzy ich z bystrym chłopcem z Hogwartu. — Lordzie Black.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Musiał szybko przeanalizować sytuację, aby rozeznać się we własnym położeniu, dlatego też trzymał się faktów, na nich budując własne możliwości. Jedno wiedział na pewno – zwykły złodziej nie ośmieliłby się wtargnąć do siedziby jednego z najbardziej wpływowych szlacheckich rodów. Tylko ktoś niezwykle pewny siebie mógłby pozwolić sobie na tak wielką zuchwałość. Ktoś, kto sądzi, że może tak po prostu zakraść się do środka i wyjść z tego bez szwanku. W siedzibie znajdowało się wiele przedmiotów wartych ryzyka, rzadkie artefakty, mroczne księgi, jednak nie łatwo było się do nich dostać, kiedy ich położenie utrzymywane było w sekrecie nawet przed znakomitą większością domowników. Alphard był przekonany, że ojciec nie przekazał mu informacji o wszystkich drogocennych skarbach, jednocześnie podejrzewał, iż większą wiedzę w tej materii mógł uzyskać Cygnus z racji swojej pozycji najstarszego syna. Ważne informacje nigdy nie wychodziły poza próg domostwa. Zresztą, złodziej może i chętnie skorzystałby z otwartego okna, ale nie w sytuacji, gdy prowadziło ono do jedynego oświetlonego pomieszczenia w całej kamienicy.
Wszystkie przesłanki podpowiadały, że musi mieć do czynienia z agresorem, których motywacji nie znał. Starał się utrzymać zdrowy dystans, nie zbliżając się do okna, choć czajenie się za regałem było poniżej jego godności. Jednak musiał kierować się rozsądkiem, dlatego nie oddalał się zbytnio od mebla, za który w razie konieczności mógłby szybko umknąć. Miał pełne prawo do trzymania się tak zachowawczej strategii, dopóki nie otrzyma jakiegokolwiek wyjaśnienia. Jak na razie zachowywał otwarty umysł, choć równie dobrze mógł cisnąć niezbyt przyjemnym zaklęciem w stronę okna, licząc na to, że szczęśliwie trafi w stronę zuchwalca wpraszającego się do środka cudzego domu.
Już na końcu języka miał uwagę na temat akceptowalnych zachowań tak zwanych przyjaciół, lecz powstrzymał się od wypowiedzenia kąśliwego komentarza, nie widząc sensu w jakiejkolwiek słownej potyczce w obecnej sytuacji. Utwierdziła go w tym kolejna wypowiedź będąca niczym innym jak zawoalowaną groźbą. Nie musisz się mnie obawiać. Na razie. Nie mówił nic, starając się wsłuchiwać uważnie w kroki mężczyzny. W jego głosie było coś znajomego, już słyszana gdzieś barwa, jak i dobrze znany sposób konstruowania zdań, ale to nie pomagało przypisać go do znanej już twarzy. Czyżby przemawiało do niego echo przeszłości?
Wzmiankę o ogniu szybko zidentyfikował z jednym konkretnym wydarzeniem, jakże tragicznym i głośnym. Instynktownie postąpił pół kroku w przód, odczuwając potrzebę obrony swojego rodzinnego domu.
– Szkoda by było, gdyby tak znakomity księgozbiór spotkał ten sam los co Ministerstwo Magii – odparł po chwili cierpko, dobrze wiedząc, że strzela na oślep. Był gotów porozmawiać, choć wnętrzności skręcały się z oburzenia na myśl, że ma zachowywać się racjonalnie wobec kogoś, kto zuchwale wdarł się do jego domu. Uniósł różdżkę, jeszcze się wahając, gdy usłyszał swe nazwisko poprzedzone tytułem. Wziął krotki wdech, nim wypowiedział inkantację zaklęcia: – Lumos maxima.
Z jego różdżki zaraz uleciała kula białego światła, która zatrzymała się tuż pod sufitem, aby rozświetlić część pomieszczenia. Nie tylko w ten sposób odkrył położenie tajemniczego jegomościa, ale przede wszystkim odkrył swoje własne. To było w pełni przemyślane, wciąż jednak pozostawało nierozważne. Noe mogli jednak dłużej trwać w ciemności.
W końcu dostrzegł ciemną postać stojącą już kilka kroków od okna trzymając się blisko rzędu regałów. Zamaskowany i w czarnej szacie nie dawał szans na rozpoznanie w nim kogokolwiek. O jego pokojowych intencjach świadczyło to, że jeszcze nie wymierzył swojej różdżki w stronę gospodarza. Mógł posłać w niego zaklęcie już w chwili rzucenia mocniejszej wersji Lumos, ale nie zrobił tego. Rzeczywiście chciał rozmawiać.
– Chcesz rozmawiać, jednak przychodzisz tu zamaskowany i pod osłoną nocy – zaczął niby beznamiętnie, lecz ton wypowiedzi był zbyt lodowaty, aby mógł zostać odebrany jako neutralny. – O czym chcesz rozmawiać? – spytał po chwili władczo, w ten sposób żądając podania odpowiedzi jak najszybciej. Przeczuwał jednak, że rozmówca nie powie mu wszystkiego tak po prostu, raczej będzie rozkoszować się sposobnością kontrolowania całej sytuacji, wodzeniem samego lorda za nos.
Wszystkie przesłanki podpowiadały, że musi mieć do czynienia z agresorem, których motywacji nie znał. Starał się utrzymać zdrowy dystans, nie zbliżając się do okna, choć czajenie się za regałem było poniżej jego godności. Jednak musiał kierować się rozsądkiem, dlatego nie oddalał się zbytnio od mebla, za który w razie konieczności mógłby szybko umknąć. Miał pełne prawo do trzymania się tak zachowawczej strategii, dopóki nie otrzyma jakiegokolwiek wyjaśnienia. Jak na razie zachowywał otwarty umysł, choć równie dobrze mógł cisnąć niezbyt przyjemnym zaklęciem w stronę okna, licząc na to, że szczęśliwie trafi w stronę zuchwalca wpraszającego się do środka cudzego domu.
Już na końcu języka miał uwagę na temat akceptowalnych zachowań tak zwanych przyjaciół, lecz powstrzymał się od wypowiedzenia kąśliwego komentarza, nie widząc sensu w jakiejkolwiek słownej potyczce w obecnej sytuacji. Utwierdziła go w tym kolejna wypowiedź będąca niczym innym jak zawoalowaną groźbą. Nie musisz się mnie obawiać. Na razie. Nie mówił nic, starając się wsłuchiwać uważnie w kroki mężczyzny. W jego głosie było coś znajomego, już słyszana gdzieś barwa, jak i dobrze znany sposób konstruowania zdań, ale to nie pomagało przypisać go do znanej już twarzy. Czyżby przemawiało do niego echo przeszłości?
Wzmiankę o ogniu szybko zidentyfikował z jednym konkretnym wydarzeniem, jakże tragicznym i głośnym. Instynktownie postąpił pół kroku w przód, odczuwając potrzebę obrony swojego rodzinnego domu.
– Szkoda by było, gdyby tak znakomity księgozbiór spotkał ten sam los co Ministerstwo Magii – odparł po chwili cierpko, dobrze wiedząc, że strzela na oślep. Był gotów porozmawiać, choć wnętrzności skręcały się z oburzenia na myśl, że ma zachowywać się racjonalnie wobec kogoś, kto zuchwale wdarł się do jego domu. Uniósł różdżkę, jeszcze się wahając, gdy usłyszał swe nazwisko poprzedzone tytułem. Wziął krotki wdech, nim wypowiedział inkantację zaklęcia: – Lumos maxima.
Z jego różdżki zaraz uleciała kula białego światła, która zatrzymała się tuż pod sufitem, aby rozświetlić część pomieszczenia. Nie tylko w ten sposób odkrył położenie tajemniczego jegomościa, ale przede wszystkim odkrył swoje własne. To było w pełni przemyślane, wciąż jednak pozostawało nierozważne. Noe mogli jednak dłużej trwać w ciemności.
W końcu dostrzegł ciemną postać stojącą już kilka kroków od okna trzymając się blisko rzędu regałów. Zamaskowany i w czarnej szacie nie dawał szans na rozpoznanie w nim kogokolwiek. O jego pokojowych intencjach świadczyło to, że jeszcze nie wymierzył swojej różdżki w stronę gospodarza. Mógł posłać w niego zaklęcie już w chwili rzucenia mocniejszej wersji Lumos, ale nie zrobił tego. Rzeczywiście chciał rozmawiać.
– Chcesz rozmawiać, jednak przychodzisz tu zamaskowany i pod osłoną nocy – zaczął niby beznamiętnie, lecz ton wypowiedzi był zbyt lodowaty, aby mógł zostać odebrany jako neutralny. – O czym chcesz rozmawiać? – spytał po chwili władczo, w ten sposób żądając podania odpowiedzi jak najszybciej. Przeczuwał jednak, że rozmówca nie powie mu wszystkiego tak po prostu, raczej będzie rozkoszować się sposobnością kontrolowania całej sytuacji, wodzeniem samego lorda za nos.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Alphard Black' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Był zuchwały, bywał też arogancki. Nawet przez chwilę nie żałował podjęcia takich kroków. Pogwałcanie cudzej prywatności przychodziło mu z łatwością, szło mu całkiem nieźle, często mu to zarzucano, a jednocześnie bardzo cenił sobie swoją własną. Dbał o nią, ale nawet w mieszkaniu, czymś co ludzie nazywają domem, nie czuł się całkowicie bezpieczny, osamotniony. Wkraczając w ten sposób do rezydencji przyszłego sprzymierzeńca z pewnością nie zdobywał szacunku. Wykazywał się brakiem kultury, poszanowania i zdawał sobie z tego sprawę, ale dotarcie do Blacka normalnymi sposobami byłoby trudniejsze, trwałoby dłużej, marnowało jego czas, a tego bardzo nie lubił. Nie przebierał w półśrodkach - był konkretny i w taki sam sposób zamierzał wynagrodzić Blackowi tę nieprzyjemną sytuacje, spotkanie. Był wysłannikiem Czarnego Pana, samego Lorda Voldemorta, nie akwizytorem, sprzedawcą, byle petentem, którego można wpuścić w swe progi lub odesłać z kwitkiem. Nie przybył na audiencję, nie przyszedł na rozmowę, licząc na to, że łaskawy Black rozważy jego propozycję. Brak szlachetnego nazwiska czynił go gorzej położonym w oczach arystokratów, a nie zjawił się tu aby o cokolwiek prosić, do czegokolwiek namawiać. Przybył tu z żądaniem, którego subtelność będzie zależała od nastawienia gospodarza. Pokładał w nim nadzieje, liczył na to, że wykaże się bystrością.
— Cieszę się, że się zgadzamy.— Uśmiechnął się z zadowoleniem i ten wyraz odbił się w cieplejszym tonie głosu. Wspomnienie palącego się Ministerstwa Magii było przyjemnym nawiązaniem. Dzięki temu wiedział, że Black doskonale zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji - nie lekceważy go, dobrze, a więc będzie go uważniej słuchał, świadom tego, co może nastąpić. Ogień płonącego Ministerstwa przyjemnym ciepłem odbijał się w myślach, choć jednocześnie wciąż kąsał jego kark i ręce, gdy był blisko. Blizny po Szatańskiej Pożodze nie goją się, pozostaja na zawsze niczym spisane doświadczenia na pergaminie z ludzkiej skóry. Nie wątpił, że na tych regałach znajdują się wartościowe woluminy. Niektóre z nich niepowtarzalne, rzadkie, a jeśli wśród nich te naprawdę wyjątkowe, to z pewnością biblioteka była dobrze chroniona przed przypadkowymi wypadkami, choć oczywiście istniały zaklęcia, przed którymi nie dało się uratować swojego cennego dobytku. Nie ryzykował nonszalanckim poruszaniem się w ciemności, kroczeniem po bibliotece jak własnych włościach. Wystarczył jeden bezmyślny krok, by natrafić na strzeżone runami miejsce — jak u Nazariusa w labiryncie regałów. Rozsądek podpowiadał mu, by został tam gdzie jest dopóki Black nie rozjaśni pomieszczenia, zdradzając przy tym i swoją obecność. To pozwoliłoby mu na przyjrzenie się temu miejscu, rozeznanie z ewentualnymi pułapkami, które być może zdołałby w porę ujrzeć.
I po chwili też stało się to, na co czekał. Usłyszał inkantację, a po chwili pod sufitem, nad regałami błysnęła jasna kula, która rozniosła ciemność. Jego oczom ukazał się również i on — szanowany lord Black. Z tej odległości mógł stwierdzić, że zmienił się, lecz mogła to być jedynie gra świateł. Nie na tyle, aby go nie poznał, ale na jego twarzy odbijała się już dojrzałość. Nie był chłopcem, którego pamiętał. W jego oczach pozostał jednak ten sam błysk. Miał inteligentne, czujne spojrzenie, obdarzał go nim teraz, uważnie go oceniając. Nic dziwnego, bowiem przecież jak sam stwierdził, ukrywał przed nim swoją tożsamość pod luźnym płaszczem, spływającym mu z szerokich ramion, który ukrywał szczupłą i dość wątłą sylwetkę i pod trupią maską, która zmieniła mugolską czaszkę w symbol najwierniejszych popleczników Czarnego Pana.
— To kwestia zaufania? — spytał, w końcu czyniąc krok w jego kierunku, a potem kolejny. — Łatwiej byłoby zawierzyć mej twarzy zamiast słowom podpartym faktami? — Nie podszedł całkiem blisko, zatrzymał się przy kończącym regale. Wtedy też sięgnął dłonią ku twarzy i zsunął z niej maskę śmierciożercy. Nie było powodu, aby mu jej nie zdradził. Nawet jeśli jej nie pamiętał już po tylu latach, będzie miał czas, aby mu się uważnie przyjrzeć. Lodowaty ton głosu Alpharda go nie zraził, nie spodziewał się ciepłego przywitania. Na jego miejscu nie wahałby się pewnie potraktować natręta zaklęciem. — O twojej przyszłości. Czy to wystarczy aby wzbudzić twoją ciekawość?— Nie odejmował od niego spojrzenia. Stalowymi oczami wpatrywał się w twarz Alpharda, nim podjął właściwy temat. — Twój artykuł o czystości krwi przypadł mi do gustu. Już dawno powinieneś poznać prawdę i dostąpić tego zaszczytu. Twój brat winien był to zrobić, ale pewnie sądził, że nie jesteś jeszcze gotów. Ja myślę inaczej. Lepiej usiądź wygodnie.
— Cieszę się, że się zgadzamy.— Uśmiechnął się z zadowoleniem i ten wyraz odbił się w cieplejszym tonie głosu. Wspomnienie palącego się Ministerstwa Magii było przyjemnym nawiązaniem. Dzięki temu wiedział, że Black doskonale zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji - nie lekceważy go, dobrze, a więc będzie go uważniej słuchał, świadom tego, co może nastąpić. Ogień płonącego Ministerstwa przyjemnym ciepłem odbijał się w myślach, choć jednocześnie wciąż kąsał jego kark i ręce, gdy był blisko. Blizny po Szatańskiej Pożodze nie goją się, pozostaja na zawsze niczym spisane doświadczenia na pergaminie z ludzkiej skóry. Nie wątpił, że na tych regałach znajdują się wartościowe woluminy. Niektóre z nich niepowtarzalne, rzadkie, a jeśli wśród nich te naprawdę wyjątkowe, to z pewnością biblioteka była dobrze chroniona przed przypadkowymi wypadkami, choć oczywiście istniały zaklęcia, przed którymi nie dało się uratować swojego cennego dobytku. Nie ryzykował nonszalanckim poruszaniem się w ciemności, kroczeniem po bibliotece jak własnych włościach. Wystarczył jeden bezmyślny krok, by natrafić na strzeżone runami miejsce — jak u Nazariusa w labiryncie regałów. Rozsądek podpowiadał mu, by został tam gdzie jest dopóki Black nie rozjaśni pomieszczenia, zdradzając przy tym i swoją obecność. To pozwoliłoby mu na przyjrzenie się temu miejscu, rozeznanie z ewentualnymi pułapkami, które być może zdołałby w porę ujrzeć.
I po chwili też stało się to, na co czekał. Usłyszał inkantację, a po chwili pod sufitem, nad regałami błysnęła jasna kula, która rozniosła ciemność. Jego oczom ukazał się również i on — szanowany lord Black. Z tej odległości mógł stwierdzić, że zmienił się, lecz mogła to być jedynie gra świateł. Nie na tyle, aby go nie poznał, ale na jego twarzy odbijała się już dojrzałość. Nie był chłopcem, którego pamiętał. W jego oczach pozostał jednak ten sam błysk. Miał inteligentne, czujne spojrzenie, obdarzał go nim teraz, uważnie go oceniając. Nic dziwnego, bowiem przecież jak sam stwierdził, ukrywał przed nim swoją tożsamość pod luźnym płaszczem, spływającym mu z szerokich ramion, który ukrywał szczupłą i dość wątłą sylwetkę i pod trupią maską, która zmieniła mugolską czaszkę w symbol najwierniejszych popleczników Czarnego Pana.
— To kwestia zaufania? — spytał, w końcu czyniąc krok w jego kierunku, a potem kolejny. — Łatwiej byłoby zawierzyć mej twarzy zamiast słowom podpartym faktami? — Nie podszedł całkiem blisko, zatrzymał się przy kończącym regale. Wtedy też sięgnął dłonią ku twarzy i zsunął z niej maskę śmierciożercy. Nie było powodu, aby mu jej nie zdradził. Nawet jeśli jej nie pamiętał już po tylu latach, będzie miał czas, aby mu się uważnie przyjrzeć. Lodowaty ton głosu Alpharda go nie zraził, nie spodziewał się ciepłego przywitania. Na jego miejscu nie wahałby się pewnie potraktować natręta zaklęciem. — O twojej przyszłości. Czy to wystarczy aby wzbudzić twoją ciekawość?— Nie odejmował od niego spojrzenia. Stalowymi oczami wpatrywał się w twarz Alpharda, nim podjął właściwy temat. — Twój artykuł o czystości krwi przypadł mi do gustu. Już dawno powinieneś poznać prawdę i dostąpić tego zaszczytu. Twój brat winien był to zrobić, ale pewnie sądził, że nie jesteś jeszcze gotów. Ja myślę inaczej. Lepiej usiądź wygodnie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
| PŻ: 205/220
Tembr głosu mężczyzny zmienił się, niezbyt drastycznie, jednak pozostawało to dobrze słyszalne, jeśli tylko zważało się na dźwięki. Wypowiadane słowa zdawały się bardziej przychylne, choć nadal unosiły się w nieprzeniknionej ciemności. Black szybko odkrył, że dane mu jest słyszeć prawdziwą satysfakcję, dzięki czemu już wiedział, że jego podejrzenie było jak najbardziej słuszne – człowiek, który zmącił jego spokój, musiał mieć coś wspólnego z czerwcowym zamachem. Gdzieś z tyłu jego głowy podziw walczył z oburzeniem. Zniszczenie jedynego ośrodka władzy dla czarodziejskiego społeczeństwa w Wielkiej Brytanii wreszcie przerwało stagnację, jednak po władzę nie sięgnęli ludzi odpowiedni, czyli przede wszystkim rozsądni. Przeciwnie, najwyższe stanowisko zajął człowiek wręcz niepoczytalny, co udowadniał swoimi działaniami. Na terror popleczników Lorda Voldemorta odpowiedziano legalnym uciskiem, a podejrzenia skierowano wobec przedstawicieli szlachetnych rodów, jakby wyznawanie rozsądnych poglądów było zbrodnią. Nie był w stanie potępić ataku, choć ten niewątpliwie był przejawem skrajnego radykalizmu, równocześnie nie mógł go pochwalić w jakikolwiek sposób, gdy na własne oczy widział skalę zniszczeń, kiedy sam ledwo umknął przed nienasyconymi płomieniami.
To ciekawość popchnęła go do tego, aby rozjaśnić pomieszczenie, tym samym rzucając światło również na całą tę nietypową sytuację. Wierzył, że po ujrzeniu mężczyzny uda mu się odkryć jego motywy. Ale zamiast twarzy ujrzał maskę stworzoną z trupiej czaszki i ciało obleczone w czerń, która nie pozwalała dostrzec żadnych cech szczególnych mogących zidentyfikować postać, nadać widmu imię. Padły kolejne słowa, obserwował kolejne dwa kroki stawiane przez nieproszonego gościa, ale bodźce nagle zaczęły docierać z opóźnieniem. Nie był w stanie poruszyć kwestii zaufania. Zapewne podjąłby się tego tematu, gdyby nie uderzyła w niego gwałtownie ogromna słabość. Jego umysł ogarnęło niedowierzanie zmieszane z paniką, zaś ciało zwiotczało. Różdżka wypadła z jego dłoni. Omdlenie najpierw uderzyło w jego ręce, następnie w nogi. Zdołał zobaczyć ruch dłoni kierującej się w stronę maski nim runął na ziemię bezwładnie. Próbował zachować trzeźwość umysłu, to jednak wydawało się niemożliwe przy donośnie pulsujących od zawrotów głowy skroniach. Na koniec poczuł mdłości. Próbował powstrzymać torsje, jednak organizm nie usłuchał i zaraz cała zawartość żołądka znalazła się na drewnianych panelach.
Kiedy zdołał odzyskać kontrolę nad własnym ciałem, gorycz rozlaną po całym przełyku identyfikował bardziej z upokorzeniem niźli kwasami żołądkowymi. Na jeszcze słabych rękach poderwał się z podłogi, przez chwilę pozostając na kolanach, pospiesznie ścierając wierzchem dłoni resztki wymiocin z ust i policzka. Potem dość nerwowo sięgnął po różdżkę, próbując ścisnąć ją jak najmocniej, jednak jego chwyt pozostawał jeszcze chwilę dość luźny, jakby mięśnie musiały na nowo uczyć się funkcjonowania. Nie był pewien, co tak właściwie odpowiadało za jego stan. Był to pokaz siły czy efekt anomalii? Wolał wierzyć, że to kapryśna magia zażądała od niego zapłaty za rzucenie zaklęcia. W końcu podniósł się na równe nogi, przytrzymując stołu, by zaraz paść na stojące przy nim krzesło. Podniósł wreszcie wzrok, nie skupiając się na swojej przyszłości, na własnym artykule, odsłonięta twarz miała dla niego kluczowe znaczenie. Pamiętał te rysy, choć w przeszłości widział je jeszcze jako te chłopięce. Nie wypowiedział jednak miana znajomego z czasów szkolnych.
– Mój brat – powtórzył po chwili nieco nieprzytomnie. – Lupus – bardziej stwierdził niż spytał, czując, że odgadł dobrze. To młodszy brat miał przed nim tajemnice, zaczął stronić od jego towarzystwa, posyłał mu spojrzenia chłodne, a niekiedy rozgoryczone albo chłodne. Pewnie sądził, że nie jesteś jeszcze gotów. Lupus zbyt wiele razy był świadkiem chwiejności jego nastrojów i nagłych uniesień. Nawet jeśli Alphard nauczył się przez te wszystkie lata panować nad swoimi emocjami, to wciąż zdarzało mu się zapomnieć o godnej postawie. Dobrze tłumaczyło to, dlaczego bliska mu osoba wolała nie wplątywać go w swoje sprawy. Chyba nie tylko swoje, skoro zawitał u nich Mulciber.
– Twoim zdaniem jestem gotów na co? – spytał nieco zirytowany, w końcu zaciskając palce na różdżce z taką siłą, z jaką chciał. Musiał wyrzucić z siebie to pytanie, choć podejrzewał jaką odpowiedź otrzyma. Nagle wszystkie kawałki układanki zaczynały do siebie pasować i już tylko czekał na chwilę, w której zaczną tworzyć spójny obraz.
Tembr głosu mężczyzny zmienił się, niezbyt drastycznie, jednak pozostawało to dobrze słyszalne, jeśli tylko zważało się na dźwięki. Wypowiadane słowa zdawały się bardziej przychylne, choć nadal unosiły się w nieprzeniknionej ciemności. Black szybko odkrył, że dane mu jest słyszeć prawdziwą satysfakcję, dzięki czemu już wiedział, że jego podejrzenie było jak najbardziej słuszne – człowiek, który zmącił jego spokój, musiał mieć coś wspólnego z czerwcowym zamachem. Gdzieś z tyłu jego głowy podziw walczył z oburzeniem. Zniszczenie jedynego ośrodka władzy dla czarodziejskiego społeczeństwa w Wielkiej Brytanii wreszcie przerwało stagnację, jednak po władzę nie sięgnęli ludzi odpowiedni, czyli przede wszystkim rozsądni. Przeciwnie, najwyższe stanowisko zajął człowiek wręcz niepoczytalny, co udowadniał swoimi działaniami. Na terror popleczników Lorda Voldemorta odpowiedziano legalnym uciskiem, a podejrzenia skierowano wobec przedstawicieli szlachetnych rodów, jakby wyznawanie rozsądnych poglądów było zbrodnią. Nie był w stanie potępić ataku, choć ten niewątpliwie był przejawem skrajnego radykalizmu, równocześnie nie mógł go pochwalić w jakikolwiek sposób, gdy na własne oczy widział skalę zniszczeń, kiedy sam ledwo umknął przed nienasyconymi płomieniami.
To ciekawość popchnęła go do tego, aby rozjaśnić pomieszczenie, tym samym rzucając światło również na całą tę nietypową sytuację. Wierzył, że po ujrzeniu mężczyzny uda mu się odkryć jego motywy. Ale zamiast twarzy ujrzał maskę stworzoną z trupiej czaszki i ciało obleczone w czerń, która nie pozwalała dostrzec żadnych cech szczególnych mogących zidentyfikować postać, nadać widmu imię. Padły kolejne słowa, obserwował kolejne dwa kroki stawiane przez nieproszonego gościa, ale bodźce nagle zaczęły docierać z opóźnieniem. Nie był w stanie poruszyć kwestii zaufania. Zapewne podjąłby się tego tematu, gdyby nie uderzyła w niego gwałtownie ogromna słabość. Jego umysł ogarnęło niedowierzanie zmieszane z paniką, zaś ciało zwiotczało. Różdżka wypadła z jego dłoni. Omdlenie najpierw uderzyło w jego ręce, następnie w nogi. Zdołał zobaczyć ruch dłoni kierującej się w stronę maski nim runął na ziemię bezwładnie. Próbował zachować trzeźwość umysłu, to jednak wydawało się niemożliwe przy donośnie pulsujących od zawrotów głowy skroniach. Na koniec poczuł mdłości. Próbował powstrzymać torsje, jednak organizm nie usłuchał i zaraz cała zawartość żołądka znalazła się na drewnianych panelach.
Kiedy zdołał odzyskać kontrolę nad własnym ciałem, gorycz rozlaną po całym przełyku identyfikował bardziej z upokorzeniem niźli kwasami żołądkowymi. Na jeszcze słabych rękach poderwał się z podłogi, przez chwilę pozostając na kolanach, pospiesznie ścierając wierzchem dłoni resztki wymiocin z ust i policzka. Potem dość nerwowo sięgnął po różdżkę, próbując ścisnąć ją jak najmocniej, jednak jego chwyt pozostawał jeszcze chwilę dość luźny, jakby mięśnie musiały na nowo uczyć się funkcjonowania. Nie był pewien, co tak właściwie odpowiadało za jego stan. Był to pokaz siły czy efekt anomalii? Wolał wierzyć, że to kapryśna magia zażądała od niego zapłaty za rzucenie zaklęcia. W końcu podniósł się na równe nogi, przytrzymując stołu, by zaraz paść na stojące przy nim krzesło. Podniósł wreszcie wzrok, nie skupiając się na swojej przyszłości, na własnym artykule, odsłonięta twarz miała dla niego kluczowe znaczenie. Pamiętał te rysy, choć w przeszłości widział je jeszcze jako te chłopięce. Nie wypowiedział jednak miana znajomego z czasów szkolnych.
– Mój brat – powtórzył po chwili nieco nieprzytomnie. – Lupus – bardziej stwierdził niż spytał, czując, że odgadł dobrze. To młodszy brat miał przed nim tajemnice, zaczął stronić od jego towarzystwa, posyłał mu spojrzenia chłodne, a niekiedy rozgoryczone albo chłodne. Pewnie sądził, że nie jesteś jeszcze gotów. Lupus zbyt wiele razy był świadkiem chwiejności jego nastrojów i nagłych uniesień. Nawet jeśli Alphard nauczył się przez te wszystkie lata panować nad swoimi emocjami, to wciąż zdarzało mu się zapomnieć o godnej postawie. Dobrze tłumaczyło to, dlaczego bliska mu osoba wolała nie wplątywać go w swoje sprawy. Chyba nie tylko swoje, skoro zawitał u nich Mulciber.
– Twoim zdaniem jestem gotów na co? – spytał nieco zirytowany, w końcu zaciskając palce na różdżce z taką siłą, z jaką chciał. Musiał wyrzucić z siebie to pytanie, choć podejrzewał jaką odpowiedź otrzyma. Nagle wszystkie kawałki układanki zaczynały do siebie pasować i już tylko czekał na chwilę, w której zaczną tworzyć spójny obraz.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nawet cień emocji nie przemknął przez jego — jeszcze ukrytą za maską — twarz, kiedy kolory odpłynęły z Alpharda, jak plamy tłuszczu ze śliskiego materiału, jak blednie, słabnie z sekundy na sekundę, jakby za jakąś niewytłumaczalną sprawą coś wysysało z niego energię tak intensywnie i szybko, że już po chwili padł na kolana — jakby przed nim, a jednak ogarnięty tajemnicą chorobą, całkiem mimowolnie. Nie drgnął też, nie zdradzając się z tym, że nie posiadał w sobie zbyt wielkich pokładów empatii, a jego zdrowie i kondycja w tym momencie nie miały żadnego znaczenia. Nawet gdyby go to obchodziło, na jego miejscu nie chciałby litości, ani pomocy. Stał i patrzył uparcie, jak a porywie pierwszego skurczu jego ciało się zapada w sobie, kręgosłup wygina w łuk, koci grzbiet, a mięśnie wypychają nieprzyswajalne treści z żołądka, paląc kwaśnym sokiem przełyk i wnętrze ust. Wymiociny zbrudziły podłogę, rozlały się po deskach biblioteki, a ostry zapach dotarł do jego nozdrzy choć stał dostatecznie daleko, by nie obryzgał mu butów.
— Aż tak obrzydza cię mój widok?— Przypisał te zasługi sobie, choć jednocześnie doskonale wiedział, że musiało to stać się za sprawką anomalii. I na niego samego działały podobnie i jego przyprawiały o mdłości, o krwotoki z nosa, zasłabnięcia. Ale już wkrótce to wszystko się zmieni, a oni będą mogli położyć temu szaleństwu kres. Zmagania z samym sobą, słabością, grawitacją obserwował z nikłym zainteresowaniem, pozostawiając maskę na czubku głowy. Zmierzając wolnym krokiem w tym samym kierunku, jak jego lustrzane — jak człowiek kroczące odbicie, dotarł aż do stołu, przy którym też opadł. Z kieszeni wyciągnął granatową, bawełnianą chustkę i wręczył mu ją.
— Zatrzymaj ją — zaproponował zawczasu, z oczywistych powodów, po czym usiadł po przeciwnej stronie, czekając aż odnajdzie w sobie siłę, by kontynuować ich rozmowę. Dłoń z różdżką spoczęła na jego lewym kolanie, prawa ręka oparła się o blat. — Tak — potwierdził, przeciągając przy tym samogłoskę.— Lupus. Po pożarze Ministerstwa miał mnóstwo roboty, prawda? Ale chyba pomimo ilości rannych nie spędził całej nocy w Mungu. Mieliście tu gości? Zauważyłeś? A może przyjął ich gdzie indziej? — Nie wiedział, dokąd rannych Rycerzy Walpurgii i Śmierciożerców przeniosły świstokliki wcześniej przygotowane pod komendą Czarnego Pana. Był jednak pewien, że Lupus przyjmował ich gdzieś, gdzie czuł się bezpiecznie i gdzieś, gdzie oni w tajemnicy przed światem mogli dojść do siebie pod czujnym okiem dobrego uzdrowiciela. Czekał na odpowiedź Blacka — twierdzącą.
— Jak to się mówi, chyba prowadzi podwójne życie. Ale dobrze się o nim mówi, Alphardzie. Godnie reprezentuje twoją rodzinę. Jego wsparcie i umiejętności są niedocenione. Słyszałem, że Czarny Pan jest zadowolony z jego działań. Kto wie, może przysłuży się w ostatecznej walce z anomaliami? Nie zaproponujesz mi niczego do picia?— Uśmiechnął się szelmowsko, opierając wygodniej, jakby zdążył się tu już zadomowić. Z kieszeni szaty wyciągnął papierośnicę, a z niej jednego papierosa. — Nie masz nic przeciwko? — Nim jednak doczekał się odpowiedzi zapalił. Zaciągnął się powoli, głęboko, odejmując spojrzenie od Blacka. Chciał dać mu chwilę na osobiste przemyślenia, przeanalizowanie zdarzeń na własną rękę. Przemknął wzrokiem po imponującej bibliotece. Tak ją sobie właśnie wyobrażał w ciemności. Jako okazały zbiór najznakomitszych dzieł.
— Nie przyszedłem prowadzić z tobą gier — odezwał się po dłuższej chwili, spoglądając w jego stronę. Zawiesił na nim spojrzenie stalowych oczu i z pełną powagą kontynuował: — Wiem, że i tobie nie podobają się rządy Longbottoma, że nie podoba Ci się to, co robi i co jeszcze planuje. Że cenisz sobie wiekową tradycję rodu i nie wyobrażasz sobie, aby mugole bratali się z czarodziejami. Ale do tego wszystkiego to zmierza, Alphardzie. Nasz świat toczy paskudna choroba i trzeba ją wyleczyć. To już się zaczęło. Najwyższa pora, abyś wziął w tym udział. Żebyś tym razem dołączył do Rycerzy Walpurgii.
Ta nazwa nie była mu przecież obca. Już takim mianem określali się za czasów Hogwartu.
— Aż tak obrzydza cię mój widok?— Przypisał te zasługi sobie, choć jednocześnie doskonale wiedział, że musiało to stać się za sprawką anomalii. I na niego samego działały podobnie i jego przyprawiały o mdłości, o krwotoki z nosa, zasłabnięcia. Ale już wkrótce to wszystko się zmieni, a oni będą mogli położyć temu szaleństwu kres. Zmagania z samym sobą, słabością, grawitacją obserwował z nikłym zainteresowaniem, pozostawiając maskę na czubku głowy. Zmierzając wolnym krokiem w tym samym kierunku, jak jego lustrzane — jak człowiek kroczące odbicie, dotarł aż do stołu, przy którym też opadł. Z kieszeni wyciągnął granatową, bawełnianą chustkę i wręczył mu ją.
— Zatrzymaj ją — zaproponował zawczasu, z oczywistych powodów, po czym usiadł po przeciwnej stronie, czekając aż odnajdzie w sobie siłę, by kontynuować ich rozmowę. Dłoń z różdżką spoczęła na jego lewym kolanie, prawa ręka oparła się o blat. — Tak — potwierdził, przeciągając przy tym samogłoskę.— Lupus. Po pożarze Ministerstwa miał mnóstwo roboty, prawda? Ale chyba pomimo ilości rannych nie spędził całej nocy w Mungu. Mieliście tu gości? Zauważyłeś? A może przyjął ich gdzie indziej? — Nie wiedział, dokąd rannych Rycerzy Walpurgii i Śmierciożerców przeniosły świstokliki wcześniej przygotowane pod komendą Czarnego Pana. Był jednak pewien, że Lupus przyjmował ich gdzieś, gdzie czuł się bezpiecznie i gdzieś, gdzie oni w tajemnicy przed światem mogli dojść do siebie pod czujnym okiem dobrego uzdrowiciela. Czekał na odpowiedź Blacka — twierdzącą.
— Jak to się mówi, chyba prowadzi podwójne życie. Ale dobrze się o nim mówi, Alphardzie. Godnie reprezentuje twoją rodzinę. Jego wsparcie i umiejętności są niedocenione. Słyszałem, że Czarny Pan jest zadowolony z jego działań. Kto wie, może przysłuży się w ostatecznej walce z anomaliami? Nie zaproponujesz mi niczego do picia?— Uśmiechnął się szelmowsko, opierając wygodniej, jakby zdążył się tu już zadomowić. Z kieszeni szaty wyciągnął papierośnicę, a z niej jednego papierosa. — Nie masz nic przeciwko? — Nim jednak doczekał się odpowiedzi zapalił. Zaciągnął się powoli, głęboko, odejmując spojrzenie od Blacka. Chciał dać mu chwilę na osobiste przemyślenia, przeanalizowanie zdarzeń na własną rękę. Przemknął wzrokiem po imponującej bibliotece. Tak ją sobie właśnie wyobrażał w ciemności. Jako okazały zbiór najznakomitszych dzieł.
— Nie przyszedłem prowadzić z tobą gier — odezwał się po dłuższej chwili, spoglądając w jego stronę. Zawiesił na nim spojrzenie stalowych oczu i z pełną powagą kontynuował: — Wiem, że i tobie nie podobają się rządy Longbottoma, że nie podoba Ci się to, co robi i co jeszcze planuje. Że cenisz sobie wiekową tradycję rodu i nie wyobrażasz sobie, aby mugole bratali się z czarodziejami. Ale do tego wszystkiego to zmierza, Alphardzie. Nasz świat toczy paskudna choroba i trzeba ją wyleczyć. To już się zaczęło. Najwyższa pora, abyś wziął w tym udział. Żebyś tym razem dołączył do Rycerzy Walpurgii.
Ta nazwa nie była mu przecież obca. Już takim mianem określali się za czasów Hogwartu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Rozmówca sprawiał wrażenie nieporuszonego nagłym osłabieniem gospodarza, jakby nie miał z tym nic wspólnego. I zapewne właśnie tak było; osłabienie spowodowała anomalia, niekoniecznie straszna, choć upokarzająca dla osoby na nią narażoną. Niezbyt wrażliwy świadek zdarzenia nie zaoferował pomocy, za to uraczył go prowokacyjnym pytaniem, po usłyszeniu którego twarz Alpharda jawnie wykrzywiła złość. Ale zacisnął mocno zęby i nie odpowiedział nic, wszystkie siły przeznaczając na to, aby podnieść się jak najszybciej z podłogi. Musiał jednak przed samym sobą przyznać, że niezależnie od okoliczności na widok Ramseya z pewnością nie zareagowałby z entuzjazmem. Już w latach szkolnych był w stanie pod pozorną uprzejmością chować wszelkie inne odczucia. Dobrze wiedział co robić, co mówić i z kim się trzymać. Nigdy nie byli blisko, Alphard był świadom tego, że wspólne towarzystwo, w jakim się obracali, zainteresowane było szanowanym nazwiskiem Black. Czy to właśnie widmo tego konkretnego okresu z przeszłości upominało się o niego?
Chustę przyjął, niechętnie i nieufnie, właściwie bez zamiaru skorzystania z niej. Obrzucił ją nawet spojrzeniem mocno krytycznym, jakby podejrzewał, że materiał nasączono jakimś podejrzanym specyfikiem, ale nie zwerbalizował podobnego przypuszczenia. Nie podobała mu się swoboda, z jaką Mulciber zasiadł przy tym samym stole naprzeciw niego, jednak czekała ich poważna rozmowa, której finał wcale nie był pewien. Musiał odrzucić na bok wszelką niechęć i przywiązanie do zasad etykiety, jeśli chciał dowiedzieć się szczegółów. Nie było już odwrotu, kiedy usłyszał potwierdzenie, że sprawa dotyczy też Lupusa. Słuchał uważnie i nie przerywał, starając się dopasować wspomnienia do kolejnych informacji. Czwarte piętro kamienicy niepodzielnie należało do młodszego brata, więc nie zaglądał tam bez jego zgody. Jednak niewiele pamiętał z nocy po pożarze Ministerstwa, zbyt mocno roztrzęsiony faktem, że sam uniknął nieszczęśliwego zgonu. Chociaż rzeczywiście wydawało mu się, że piętro wyżej rozchodzą się czyjeś głosy, ale eliksiry lecznicze w końcu stłumiły bodźce i pozwoliły mu zasnąć.
– A więc tak wyglądała jego praca – odparł mrukliwie, co zresztą zostało na nim wymuszone nagłą pauzą. Spoglądał na Ramseya niby beznamiętnie, lecz w ciemnych oczach kotłowały się emocje. Niepewność, irytacja, złość. Tęczówki Blacka błyszczały nagłym zrozumieniem. Wreszcie wszystko zaczynało być jasne. Czekał jednak na kontynuację i spojrzeniem poganiał rozmówcę. Znów rozpoczął wątek, aby zaraz go przerwać, szukając napitku i pozwalając sobie na papierosa. Drań pozwalał sobie na zuchwałości, bo był dobrze świadom swojej przewagi. Posiadał informacje, na których Alphardowi zależało.
– Stworek – przywołany głośno i wyraźnie skrzat pojawił się chwile po wezwaniu i wbił spojrzenie w domownika, doskonale ignorując obecność gościa i zastaną ciemność rozpraszaną przez świetlistą kulę wiszącą pod sufitem. – Posprzątaj szybko ten bałagan i przynieś naszemu gościowi szklankę wody. Mi zresztą też – polecił stworzeniu stanowczo, zaraz tracąc nim zainteresowanie. – Chyba nie myślałeś, że ugoszczę cię alkoholem po tym jakże bezceremonialnym wejściu? Chcę mieć pewność, że nic, co powiesz, nie będzie podyktowane przez alkohol.
Sam też nie zamierzał sięgać po żaden mocniejszy trunek. Na drewnianym blacie zaraz pojawiła się srebrna taca z dwoma szklankami wypełnionymi wodą. Sięgnął zaraz po jedną i upił dwa łyki, aby przeczyścić gardło. W skupieniu wysłuchał kolejnych słów i nie mógł się z nimi nie zgodzić. Rządy Longbottoma rzeczywiście budziły w nim odrazę. Oczywiście, że wielce cenił tradycje własnego rodu, jednocześnie nie mogąc znieść dążeń mugolaków do niszczenia kultury czarodziejów poprzez mieszanie jej z tą mugolską. Ale jego rozmyślania w końcu zostały przerwane, gdy padła znajoma nazwa, którą już lata temu zepchnął w odmęty niepamięci. Rycerzy Walpurgii do życia powołał Riddle, więc jeśli powstali ponownie, to tylko na jego komendę. Ale nie potrafił o to spytać wprost, nie chcąc popełnić błędu. W gazetach tak namiętnie rozpisywali się o fanatycznym wręcz stosunku popleczników Czarnego Pana.
– Już dawno zdałem sobie sprawę z tego, że pewnych rzeczy nie da się osiągnąć bez rozlewu krwi – zaczął spokojnie, próbując uporządkować własne myśli, posegregować odpowiednio wszystkie nowe informacje. – Cały nasz świat zbudowaliśmy na krwi – dodał po chwili nieco zamyślonym tonem. – Naprawdę myślisz, że zaryzykuję przelaniem własnej krwi?
Lupus nie był głupi i nie walczyłby po stronie skazanej na porażkę. Daleko mu było do ślepych idealistów, nie podążyłby za innym czarodziejem bez przekonania o jego możliwościach, o jego potędze. Wszyscy chcą być lepsi, silniejsi, potężniejsi.
– Daj mi powód – zażądał w końcu otwarcie. – Powiedz do czego mogę się przysłużyć i wiedz, że nie zamierzam zostać po prostu wykorzystany jak bezmyślna marionetka.
Chustę przyjął, niechętnie i nieufnie, właściwie bez zamiaru skorzystania z niej. Obrzucił ją nawet spojrzeniem mocno krytycznym, jakby podejrzewał, że materiał nasączono jakimś podejrzanym specyfikiem, ale nie zwerbalizował podobnego przypuszczenia. Nie podobała mu się swoboda, z jaką Mulciber zasiadł przy tym samym stole naprzeciw niego, jednak czekała ich poważna rozmowa, której finał wcale nie był pewien. Musiał odrzucić na bok wszelką niechęć i przywiązanie do zasad etykiety, jeśli chciał dowiedzieć się szczegółów. Nie było już odwrotu, kiedy usłyszał potwierdzenie, że sprawa dotyczy też Lupusa. Słuchał uważnie i nie przerywał, starając się dopasować wspomnienia do kolejnych informacji. Czwarte piętro kamienicy niepodzielnie należało do młodszego brata, więc nie zaglądał tam bez jego zgody. Jednak niewiele pamiętał z nocy po pożarze Ministerstwa, zbyt mocno roztrzęsiony faktem, że sam uniknął nieszczęśliwego zgonu. Chociaż rzeczywiście wydawało mu się, że piętro wyżej rozchodzą się czyjeś głosy, ale eliksiry lecznicze w końcu stłumiły bodźce i pozwoliły mu zasnąć.
– A więc tak wyglądała jego praca – odparł mrukliwie, co zresztą zostało na nim wymuszone nagłą pauzą. Spoglądał na Ramseya niby beznamiętnie, lecz w ciemnych oczach kotłowały się emocje. Niepewność, irytacja, złość. Tęczówki Blacka błyszczały nagłym zrozumieniem. Wreszcie wszystko zaczynało być jasne. Czekał jednak na kontynuację i spojrzeniem poganiał rozmówcę. Znów rozpoczął wątek, aby zaraz go przerwać, szukając napitku i pozwalając sobie na papierosa. Drań pozwalał sobie na zuchwałości, bo był dobrze świadom swojej przewagi. Posiadał informacje, na których Alphardowi zależało.
– Stworek – przywołany głośno i wyraźnie skrzat pojawił się chwile po wezwaniu i wbił spojrzenie w domownika, doskonale ignorując obecność gościa i zastaną ciemność rozpraszaną przez świetlistą kulę wiszącą pod sufitem. – Posprzątaj szybko ten bałagan i przynieś naszemu gościowi szklankę wody. Mi zresztą też – polecił stworzeniu stanowczo, zaraz tracąc nim zainteresowanie. – Chyba nie myślałeś, że ugoszczę cię alkoholem po tym jakże bezceremonialnym wejściu? Chcę mieć pewność, że nic, co powiesz, nie będzie podyktowane przez alkohol.
Sam też nie zamierzał sięgać po żaden mocniejszy trunek. Na drewnianym blacie zaraz pojawiła się srebrna taca z dwoma szklankami wypełnionymi wodą. Sięgnął zaraz po jedną i upił dwa łyki, aby przeczyścić gardło. W skupieniu wysłuchał kolejnych słów i nie mógł się z nimi nie zgodzić. Rządy Longbottoma rzeczywiście budziły w nim odrazę. Oczywiście, że wielce cenił tradycje własnego rodu, jednocześnie nie mogąc znieść dążeń mugolaków do niszczenia kultury czarodziejów poprzez mieszanie jej z tą mugolską. Ale jego rozmyślania w końcu zostały przerwane, gdy padła znajoma nazwa, którą już lata temu zepchnął w odmęty niepamięci. Rycerzy Walpurgii do życia powołał Riddle, więc jeśli powstali ponownie, to tylko na jego komendę. Ale nie potrafił o to spytać wprost, nie chcąc popełnić błędu. W gazetach tak namiętnie rozpisywali się o fanatycznym wręcz stosunku popleczników Czarnego Pana.
– Już dawno zdałem sobie sprawę z tego, że pewnych rzeczy nie da się osiągnąć bez rozlewu krwi – zaczął spokojnie, próbując uporządkować własne myśli, posegregować odpowiednio wszystkie nowe informacje. – Cały nasz świat zbudowaliśmy na krwi – dodał po chwili nieco zamyślonym tonem. – Naprawdę myślisz, że zaryzykuję przelaniem własnej krwi?
Lupus nie był głupi i nie walczyłby po stronie skazanej na porażkę. Daleko mu było do ślepych idealistów, nie podążyłby za innym czarodziejem bez przekonania o jego możliwościach, o jego potędze. Wszyscy chcą być lepsi, silniejsi, potężniejsi.
– Daj mi powód – zażądał w końcu otwarcie. – Powiedz do czego mogę się przysłużyć i wiedz, że nie zamierzam zostać po prostu wykorzystany jak bezmyślna marionetka.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zadowolenie na jego twarzy graniczyło z umiarkowanie uprzejmym uśmiechem, nawet wtedy, gdy Alphard w swej niedyspozycji zgrzytał zębami. Przede wszystkim wtedy. Na jego emocje reagował wyłącznie spokojem, przyjacielskim i wystudiowanym wsparciem, fałszywą cierpliwością. Nie popędzał go. Miał tyle czasu ile potrzebował, aby zebrać myśli, dobrze zastanowić się nad tym, jak rozegrać tę partię szachów, której Ramsey wedle swych słów miał wcale nie rozgrywać. Udając, że upokarzające widowisko łaskawie nie było niczym, co obaj powinni pamiętać, a mimo to pozostawała przykra świadomość, że będą bardzo dobrze. Ludzie wybuchowi, pełni emocji, noszący skrajne uczucia zawsze byli obiektem jego zainteresowań. Lubił patrzeć im w oczy, widząc, jak pochłania je ogień, lub mrozi lód, jak ciskają piorunami, jak zalewają się łzami bólu i rozgoryczenia. Black dobrze się kontrolował, starał się nad sobą panować, ale emocje w nim wrzały. Impertynencja gościa nie była wyrazem nieznajomości zasad i całkowitego braku kultury. Igrał z ogniem, bawił się, kryjąc prawdziwe rozbawienie pod maską uprzejmości, jakby testował Alpharda, badał jego reakcje, prowokując. A lubił ludzi prowokować do rozmaitych rzeczy, patrzeć jak zza kurtyną kontroli i władzy toczy się prawdziwa burza, która ostatecznie dociera in a scenę, przed szerszą publiczność. To prawda. To prawda, która przebija lód i w końcu wychodzi na światło dzienne. Prawda o ludziach o drzemiących w nich emocjach, prawda o tym, jacy naprawdę są, kiedy oddziałuje na nich wiele dramatycznych czynników. Ta sama prawda, którą Mulciber uczył się latami ukryć i takie działania jak to mu w tym nieustannie pomagały. Chciał obdzierać ludzi z fałszu i obłudy, by okryć się ich resztkami i ukryć głęboko.
Pomiędzy palcem środkowym, a wskazującym tkwił rozżarzony papieros, którego raz po raz przykładał do ust, by wciągnąć w siebie to, z czego się składał. Ten brud i syf, tą uzależniającą masę, cień i długotrwałą przyjemność. A potem wypuścił biały dym z siebie na wolnym wydechu. Cała ta chwila zaczynała składać się na sumę wdechów i wydechów, które odmierzały rytmicznie czas.
— Jego praca to nie tylko to. Prowadzi dla nas badania. I służy Czarnemu Panu. Jest bardzo oddany — zapewnił go w sposób, w jaki zapewnia się rodziców o tym, że dzieci poprawnie odrabiają wszystkie zadania domowe i są bardzo grzeczne w szkole, nie sprawiają kłopotów wychowawczych. Podobnie było też z Lupusem. Nieważny był kierunek myśli Alpharda, ważne było to, aby zaczął o tym myśleć. — Lupus nosi nazwisko Black — przypomniał mu odkrywczo. — A jednak jest pod wrażeniem Jego potęgi. Nie tylko on. Rosier, Burke, Nott. Parkinson, Yaxley, Travers. I wielu, wielu innych.
Chciał aby Alphard zrozumiał. By zdał sobie sprawę, że ten, o którym mowa nie jest po prostu liderem, nie jest czarodziejem, jakimiś cudownymi sposobami dotarł do szczytu władzy, gromadząc pod sobą krnąbrnych rebeliantów. Black nie znał Mulcibera zbyt dobrze, nie na tyle aby wiedzieć, że nie pochyliłby głowy przed byle kim. Ale znał nazwiska, które mu wymienił i wiedział, że do tych rodzin należeli najznakomitsi, zwolennicy czystej krwi, konserwatyści. Wśród nich brakowało tylko Alpharda.
— Przezorny. Podoba mi się – odparł mu z uśmiechem, czekając na pojawienie się skrzata. Już po kilku chwilach na stole zmaterializowała się srebrna taca, którą ledwie obrzucił spojrzeniem. — Wiesz kim jest jest, prawda? Lord Voldemort — Uniósł brwi wyczekująco. — Dziś to ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Budzi grozę, lek, jest siewcą burzy. I jest potężniejszy niż każdy czarodziej, który tylko przyjdzie ci w tej chwili do głowy. Chcesz znaleźć się po jego stronie, kiedy nadejdzie jutro. Chcesz mu się przysłużyć.— Był pewien, że Black potrafi ocenić sytuację i rozważyć, co najbardziej się opłaca. — Czego jeszcze mógłbyś chcieć, Alphardzie? Władzy? Uznania? Szacunku? Dostępu do nieograniczonej, zakazanej wiedzy, możliwości, o których nawet ci się nie śniło? Czarnej magii, której zastosowań nie jesteś w stanie sobie nawet wyobrazić? Wiem, że ta dziedzina wiedzy cię intryguje. Ale nie znajdziesz wszystkich odpowiedzi tutaj— w rodowej bibliotece.— On może ci to wszystko dać. Ale ty coś musisz dać w zamian. Kontakty, wpływy, relacje. Wszystko, co masz. To nie teatrzyk marionetek, Black, to transakcja wiązana. Przyłączając się do Czarnego Pana stałbyś się dumą swej rodziny.
Pomiędzy palcem środkowym, a wskazującym tkwił rozżarzony papieros, którego raz po raz przykładał do ust, by wciągnąć w siebie to, z czego się składał. Ten brud i syf, tą uzależniającą masę, cień i długotrwałą przyjemność. A potem wypuścił biały dym z siebie na wolnym wydechu. Cała ta chwila zaczynała składać się na sumę wdechów i wydechów, które odmierzały rytmicznie czas.
— Jego praca to nie tylko to. Prowadzi dla nas badania. I służy Czarnemu Panu. Jest bardzo oddany — zapewnił go w sposób, w jaki zapewnia się rodziców o tym, że dzieci poprawnie odrabiają wszystkie zadania domowe i są bardzo grzeczne w szkole, nie sprawiają kłopotów wychowawczych. Podobnie było też z Lupusem. Nieważny był kierunek myśli Alpharda, ważne było to, aby zaczął o tym myśleć. — Lupus nosi nazwisko Black — przypomniał mu odkrywczo. — A jednak jest pod wrażeniem Jego potęgi. Nie tylko on. Rosier, Burke, Nott. Parkinson, Yaxley, Travers. I wielu, wielu innych.
Chciał aby Alphard zrozumiał. By zdał sobie sprawę, że ten, o którym mowa nie jest po prostu liderem, nie jest czarodziejem, jakimiś cudownymi sposobami dotarł do szczytu władzy, gromadząc pod sobą krnąbrnych rebeliantów. Black nie znał Mulcibera zbyt dobrze, nie na tyle aby wiedzieć, że nie pochyliłby głowy przed byle kim. Ale znał nazwiska, które mu wymienił i wiedział, że do tych rodzin należeli najznakomitsi, zwolennicy czystej krwi, konserwatyści. Wśród nich brakowało tylko Alpharda.
— Przezorny. Podoba mi się – odparł mu z uśmiechem, czekając na pojawienie się skrzata. Już po kilku chwilach na stole zmaterializowała się srebrna taca, którą ledwie obrzucił spojrzeniem. — Wiesz kim jest jest, prawda? Lord Voldemort — Uniósł brwi wyczekująco. — Dziś to ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Budzi grozę, lek, jest siewcą burzy. I jest potężniejszy niż każdy czarodziej, który tylko przyjdzie ci w tej chwili do głowy. Chcesz znaleźć się po jego stronie, kiedy nadejdzie jutro. Chcesz mu się przysłużyć.— Był pewien, że Black potrafi ocenić sytuację i rozważyć, co najbardziej się opłaca. — Czego jeszcze mógłbyś chcieć, Alphardzie? Władzy? Uznania? Szacunku? Dostępu do nieograniczonej, zakazanej wiedzy, możliwości, o których nawet ci się nie śniło? Czarnej magii, której zastosowań nie jesteś w stanie sobie nawet wyobrazić? Wiem, że ta dziedzina wiedzy cię intryguje. Ale nie znajdziesz wszystkich odpowiedzi tutaj— w rodowej bibliotece.— On może ci to wszystko dać. Ale ty coś musisz dać w zamian. Kontakty, wpływy, relacje. Wszystko, co masz. To nie teatrzyk marionetek, Black, to transakcja wiązana. Przyłączając się do Czarnego Pana stałbyś się dumą swej rodziny.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Rodowa biblioteka (parter)
Szybka odpowiedź