Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny
Droga między magazynami
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Droga między magazynami
Pomiędzy dwoma większymi magazynami wiedzie okryta mrokiem i nadgryziona zębem czasu ścieżka; jest długa, wąska, schowana w czymś na kształt lichego, kamiennego tunelu. Jako że korytarzowi często zdarza się podtopić (czy to wskutek niedawnej ulewy, czy dziwnych, ciemnych interesów, którymi często zajmują się tutejsze oprychy), na jego środku została ułożona krzywa, nadpleśniała i wiecznie wilgotna kładka. Pada na nią światło przebijające się przez podziurawiony, zapadający się sufit.
Droga jest długa i czasem za słupami bądź zakrętami czai się coś, czego odwiedzający to miejsce nigdy by się nie spodziewali - podejrzani handlarze przeklętymi amuletami, mocno obity, nieprzytomny jegomość balansujący na pograniczu śmierci czy krwiożercze i zmutowane chochliki kornwalijskie atakujące przechodniów. Zazwyczaj panuje tu jednak całkowita cisza, która jednak wcale nie uspokaja, a napełnia jeszcze większym niepokojem.
Droga jest długa i czasem za słupami bądź zakrętami czai się coś, czego odwiedzający to miejsce nigdy by się nie spodziewali - podejrzani handlarze przeklętymi amuletami, mocno obity, nieprzytomny jegomość balansujący na pograniczu śmierci czy krwiożercze i zmutowane chochliki kornwalijskie atakujące przechodniów. Zazwyczaj panuje tu jednak całkowita cisza, która jednak wcale nie uspokaja, a napełnia jeszcze większym niepokojem.
W tej profesji nie istniało coś takiego jak współpracownik godny zaufania, ale chociaż za Vale'a nie dałaby sobie obciąć palca ani nawet pukla włosów, nie zamierzała też - przynajmniej w najbliższym czasie - wbijać mu noża w plecy. W jej paradoksalnym systemie wartości ludzie tacy jak oni byli warci krocie. Niewyobrażalnie więcej złota niż jacyś celebryci czy fanatyczni politycy. Za sprytnego skurczybyka ze znajomościami w półświatku musieliby jej zapłacić jego wagę w kruszcu, żeby choć wzięła pod uwagę zlecenie, w którego efekcie miałby zostać udupiony. Nie chciała robić sobie wrogów na własnym podwórku, czy - jakby to mniej łagodnie określiła Vi - srać sobie do wyra.
Ich nić porozumienia może i była wątła, ale i tak silniejsza niż podstawy, na których zbudowano to państwo. A choć Vale miał paskudny charakter i pizdę zamiast brata, wiedziała że nie wybiera się ani tego ani tego.
- Mogę ci załatwić nawet dwa takie worki, jeśli dzięki temu będę miała okazję popatrzeć jak robisz obiad sierotom. Ale ubierzesz fartuch kucharza, prawda? Musi być koniecznie fartuch. I wianek na głowie - Uśmiechnęła się podle. Większość jej uśmiechów taka była, nie potrafiła uśmiechać się pięknie, jak kobieta. Ale znała Vale'a na tyle, by wiedzieć, że mu to nie przeszkadza. Wiedziała też, że może pozwolić sobie, by w prowokacyjny sposób przesunąć dłonią po jego plecach aż do paska, za który wsunęła jeden palec.
Ale tylko do momentu, w którym weszli na teren - potem pozostawało już tylko skupienie, do czasu - rzecz jasna - cholernego świętowania.
Zawahała się jednak, na najkrótszą możliwą chwilę, kiedy odpowiedział na jej pytanie. Śmiech, który wyrwał się z jej ust był wymuszony i nieco wysoki, jakby coś stanęło jej w gardle. Kurwa, że też byli ją w stanie jeszcze zaskoczyć.
- Dzieciaka żywego? Cholera, Vale, przypomnij mi jak mi kiedyś odpierdoli, żebym się nie pchała do twojej, ekhm, dziedziny. Nie cierpię dzieci. - To była prawda, ale zabrzmiała nieprzekonująco. Jej palce same pomknęły do zwitki starego tytoniu, same wepchnęły ją w usta. Dym odczulał i zobojętniał. - A po co w ogóle mordować, jeśli nikt ci za to nie płaci? Kurwa, ryzykować... dożywocie... albo stryczek. Zależy kto. No chyba, że to mugol. Chyba, że, kurwa, mugol. - Nie była uprzedzona do niemagicznych, po prawdzie to nijak nie interesowała się polityką. Ale pewnym prawidłowościom dzisiejszej rzeczywistości trudno byłoby zaprzeczać.
Nie zdziwiła się, że Viktorowi nie przyszło tak łatwo wyłapać tych samych szczegółów. Jej fucha opierała się na pedantycznym wręcz unikaniu konfrontacji, musiała umieć czytać z otoczenia jak z otwartej księgi, rozpoznać każdy przejaw ludzkiej obecności dokładniej nawet niż Homenum Revelio.
- Ludzkie. Zwierzęta się nie poruszają tak niezdarnie, a na dachu jest blacha. Stawiam galeona, że ktoś się tam czołga. Chyba miałeś rację i są tu przed nami - Uśmiechnęła się krzywo na błysk noża w wyciągniętej ręce Vale'a. Jej własny znajdował się wciąż skromnie upakowany w pokrowcu przyczepionym do łydki.
Nie marnowała czasu, dała Victorowi znak dłonią, żeby się za dużo już nie odzywał, a potem znalazła słaby punkt elewacji, wnęki, w których doskonale mieściły się jej małe stopy. Wspięła się na budynek, przeskakując z jednej obluzowanej cegły na drugą, chwytając parapetów i rur, w ciemności i w czarnym płaszczu przywodząc pewnie Victorowi na myśl smukłego, małego pająka.
Na górze przekonała się o tym, co wcześniej już wydawało jej się logiczne - od komina do drugiego skraju dachu prowadził szary ślad.
- Spierdala drugą stroną - obwieściła Vale'owi głośniej, bo po części już byli spaleni, nie było sensu mamrotać; zwłaszcza, że gonił ich czas. Zlecenie, mimo najrozkoszniejszej pewności siebie Victora, do kogoś dotarło szybciej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ich nić porozumienia może i była wątła, ale i tak silniejsza niż podstawy, na których zbudowano to państwo. A choć Vale miał paskudny charakter i pizdę zamiast brata, wiedziała że nie wybiera się ani tego ani tego.
- Mogę ci załatwić nawet dwa takie worki, jeśli dzięki temu będę miała okazję popatrzeć jak robisz obiad sierotom. Ale ubierzesz fartuch kucharza, prawda? Musi być koniecznie fartuch. I wianek na głowie - Uśmiechnęła się podle. Większość jej uśmiechów taka była, nie potrafiła uśmiechać się pięknie, jak kobieta. Ale znała Vale'a na tyle, by wiedzieć, że mu to nie przeszkadza. Wiedziała też, że może pozwolić sobie, by w prowokacyjny sposób przesunąć dłonią po jego plecach aż do paska, za który wsunęła jeden palec.
Ale tylko do momentu, w którym weszli na teren - potem pozostawało już tylko skupienie, do czasu - rzecz jasna - cholernego świętowania.
Zawahała się jednak, na najkrótszą możliwą chwilę, kiedy odpowiedział na jej pytanie. Śmiech, który wyrwał się z jej ust był wymuszony i nieco wysoki, jakby coś stanęło jej w gardle. Kurwa, że też byli ją w stanie jeszcze zaskoczyć.
- Dzieciaka żywego? Cholera, Vale, przypomnij mi jak mi kiedyś odpierdoli, żebym się nie pchała do twojej, ekhm, dziedziny. Nie cierpię dzieci. - To była prawda, ale zabrzmiała nieprzekonująco. Jej palce same pomknęły do zwitki starego tytoniu, same wepchnęły ją w usta. Dym odczulał i zobojętniał. - A po co w ogóle mordować, jeśli nikt ci za to nie płaci? Kurwa, ryzykować... dożywocie... albo stryczek. Zależy kto. No chyba, że to mugol. Chyba, że, kurwa, mugol. - Nie była uprzedzona do niemagicznych, po prawdzie to nijak nie interesowała się polityką. Ale pewnym prawidłowościom dzisiejszej rzeczywistości trudno byłoby zaprzeczać.
Nie zdziwiła się, że Viktorowi nie przyszło tak łatwo wyłapać tych samych szczegółów. Jej fucha opierała się na pedantycznym wręcz unikaniu konfrontacji, musiała umieć czytać z otoczenia jak z otwartej księgi, rozpoznać każdy przejaw ludzkiej obecności dokładniej nawet niż Homenum Revelio.
- Ludzkie. Zwierzęta się nie poruszają tak niezdarnie, a na dachu jest blacha. Stawiam galeona, że ktoś się tam czołga. Chyba miałeś rację i są tu przed nami - Uśmiechnęła się krzywo na błysk noża w wyciągniętej ręce Vale'a. Jej własny znajdował się wciąż skromnie upakowany w pokrowcu przyczepionym do łydki.
Nie marnowała czasu, dała Victorowi znak dłonią, żeby się za dużo już nie odzywał, a potem znalazła słaby punkt elewacji, wnęki, w których doskonale mieściły się jej małe stopy. Wspięła się na budynek, przeskakując z jednej obluzowanej cegły na drugą, chwytając parapetów i rur, w ciemności i w czarnym płaszczu przywodząc pewnie Victorowi na myśl smukłego, małego pająka.
Na górze przekonała się o tym, co wcześniej już wydawało jej się logiczne - od komina do drugiego skraju dachu prowadził szary ślad.
- Spierdala drugą stroną - obwieściła Vale'owi głośniej, bo po części już byli spaleni, nie było sensu mamrotać; zwłaszcza, że gonił ich czas. Zlecenie, mimo najrozkoszniejszej pewności siebie Victora, do kogoś dotarło szybciej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
― Mhm ― mruknął, wpuszczając jej słowa jednym uchem i wypuszczając drugim. Może być i strój pierdolonej księżniczki, nie dbał o to, bo i tak nie miało szansy się ziścić. Od dotyku nie uciekł, choć nie był dla niego zbyt przyjemny; dawniej zdarzało mu się skorzystać z oferowanych przez Kinę usług, ale nie było to nic wzniosłego. Potrzeba ― cielesna w jego przypadku, finansowa w jej. Nic więcej. Teraz z kolei mieli na głowie chujowe zlecenie, a także widmo ogona na karku, więc niespecjalnie go ucieszyła wizja Huxley błądzącej gdzieś w obłokach koloru burdelowego różu.
Przyśpieszył kroku.
― Przypomnę ― obiecał, nawet nie spoglądając w jej stronę. Odetchnął głębiej; powietrze nocy było zimne i wilgotne, smród pobliskiej rzeki to słabł, to przybierał na sile. Ciekawe, czy Omyk zszedł już do kanałów szukać nowego składowiska na trupy, nowego miejsca przerzutu. Na częściach ludzkich też dało się zarobić, a Mary nie lubiła, kiedy jakakolwiek forma zarobku z trupa przechodziła jej koło nosa.
― Nikt nie zabija bez powodu ― mruknął, wzruszając ramionami. ― Chyba, że jakieś bezmyślne pojeby. Profesjonaliści dbają tylko o cel, ewentualnie o to, by nikt nie rozniósł informacji po chodnikach. Rozgłos nam niepotrzebny.
Nie lubił zabijać niewinnych. Nie dlatego, że ruszało go sumienie, nie dlatego, że żałował, tylko dlatego, że się to kurewsko nie opłacało i niosło w sobie nikłą obietnicę potencjalnie spierdolonego interesu. Ale jeśli rzeczony niewinny znalazł się w złym miejscu o złym czasie, wtedy… cóż, wtedy nie było innego wyjścia.
Lepiej pobrudzić sobie ręce, niż potem siedzieć w cieniu ze stulonymi uszami i czekać, aż sprawa przycichnie.
Temat jednak umarł, bo pojawiły się komplikacje. Odgłosy, niepokój, nieprzyjemne, zimne wrażenie, że coś jest kurwa nie tak. Podejrzewał, że dziwka fortuna nie da mu spokoju, podejrzewał, że coś się w końcu spierdoli. Ostatnie zlecenie poszło najwyraźniej zbyt gładko, by mieć spokój. Westchnął w duchu.
Kina nie marnowała czasu. Wspięła się zwinnie na budynek, z mistrzowską precyzją wyszykując kolejne punkty oparcia i uchwyty, zamiotła czarnym płaszczem kant dachu, a już po chwili zniknęła mu z pola widzenia, a z góry nadeszło wyjaśnienie. Dokładnie takiego, jakiego się spodziewał, odkąd tylko powiedziała o śladach.
― Kurwa ― burknął tylko i puścił się biegiem z powrotem. Gwałtownie skręcił w parszywy, śmierdzący zaułek przy budynku, przeskoczył hałdę śmieci, wypadł po drugiej stronie akurat by usłyszeć czyjeś kroki. Drobne, szybkie, zdecydowanie oddalające się. Nie miał szans dogonić intruza, ale miał za to pewien trop. Przykucnął z kwaśną miną, zbadał palcami pozostawione ślady. Stopa była wąska, nieduża, co sugerowało udział baby. W powietrzu czuł jeszcze słabą woń tanich, obrzydliwie słodkich perfum, więc zapewne amatorka. Obrócił nóż w dłoni i podniósł się akurat w momencie w którym Huxley postanowiła zejść z dachu.
― Nasza towarzyszka chyba się zgubiła ― obwieścił zimnym tonem, obserwując jak srebrny okruch księżyca odbija się w ostrzu ― ale tam dalej jest zajebiste błoto, więc zostawi do siebie łatwy trop. ― Spojrzał na Huxley z ukosa, w myśli rozdzielając łupy. I jeśli choć trochę go znała, to po samym spojrzeniu mogła odgadnąć najbliższą przyszłość uciekającej panny.
Piwnica w dokach. Tam zazwyczaj wszystko miało swój początek i koniec.
|zt?
Przyśpieszył kroku.
― Przypomnę ― obiecał, nawet nie spoglądając w jej stronę. Odetchnął głębiej; powietrze nocy było zimne i wilgotne, smród pobliskiej rzeki to słabł, to przybierał na sile. Ciekawe, czy Omyk zszedł już do kanałów szukać nowego składowiska na trupy, nowego miejsca przerzutu. Na częściach ludzkich też dało się zarobić, a Mary nie lubiła, kiedy jakakolwiek forma zarobku z trupa przechodziła jej koło nosa.
― Nikt nie zabija bez powodu ― mruknął, wzruszając ramionami. ― Chyba, że jakieś bezmyślne pojeby. Profesjonaliści dbają tylko o cel, ewentualnie o to, by nikt nie rozniósł informacji po chodnikach. Rozgłos nam niepotrzebny.
Nie lubił zabijać niewinnych. Nie dlatego, że ruszało go sumienie, nie dlatego, że żałował, tylko dlatego, że się to kurewsko nie opłacało i niosło w sobie nikłą obietnicę potencjalnie spierdolonego interesu. Ale jeśli rzeczony niewinny znalazł się w złym miejscu o złym czasie, wtedy… cóż, wtedy nie było innego wyjścia.
Lepiej pobrudzić sobie ręce, niż potem siedzieć w cieniu ze stulonymi uszami i czekać, aż sprawa przycichnie.
Temat jednak umarł, bo pojawiły się komplikacje. Odgłosy, niepokój, nieprzyjemne, zimne wrażenie, że coś jest kurwa nie tak. Podejrzewał, że dziwka fortuna nie da mu spokoju, podejrzewał, że coś się w końcu spierdoli. Ostatnie zlecenie poszło najwyraźniej zbyt gładko, by mieć spokój. Westchnął w duchu.
Kina nie marnowała czasu. Wspięła się zwinnie na budynek, z mistrzowską precyzją wyszykując kolejne punkty oparcia i uchwyty, zamiotła czarnym płaszczem kant dachu, a już po chwili zniknęła mu z pola widzenia, a z góry nadeszło wyjaśnienie. Dokładnie takiego, jakiego się spodziewał, odkąd tylko powiedziała o śladach.
― Kurwa ― burknął tylko i puścił się biegiem z powrotem. Gwałtownie skręcił w parszywy, śmierdzący zaułek przy budynku, przeskoczył hałdę śmieci, wypadł po drugiej stronie akurat by usłyszeć czyjeś kroki. Drobne, szybkie, zdecydowanie oddalające się. Nie miał szans dogonić intruza, ale miał za to pewien trop. Przykucnął z kwaśną miną, zbadał palcami pozostawione ślady. Stopa była wąska, nieduża, co sugerowało udział baby. W powietrzu czuł jeszcze słabą woń tanich, obrzydliwie słodkich perfum, więc zapewne amatorka. Obrócił nóż w dłoni i podniósł się akurat w momencie w którym Huxley postanowiła zejść z dachu.
― Nasza towarzyszka chyba się zgubiła ― obwieścił zimnym tonem, obserwując jak srebrny okruch księżyca odbija się w ostrzu ― ale tam dalej jest zajebiste błoto, więc zostawi do siebie łatwy trop. ― Spojrzał na Huxley z ukosa, w myśli rozdzielając łupy. I jeśli choć trochę go znała, to po samym spojrzeniu mogła odgadnąć najbliższą przyszłość uciekającej panny.
Piwnica w dokach. Tam zazwyczaj wszystko miało swój początek i koniec.
|zt?
Soul for sale
Seks z rzadka sprawiał jej jakąkolwiek przyjemność - właściwie, jak dotąd wspominała tylko jednego człowieka, którego obecność w jej łóżku naprawdę odbierała oddech i wszystkie myśli. Zazwyczaj, choćby nie wiem jak się starali - dla niektórych mężczyzn był to z niejasnego dla niej powodu cholerny punkt honoru - nie byli w stanie jej zadowolić. Zręcznie jednak i z wprawą udawała, że jest wręcz przeciwnie. Prowadziła grę, by nikogo do siebie nie zniechęcić, zwłaszcza jeśli pachniał złotem. Dawała im czego chcieli a oni dawali jej pieniądze. Seks z biegiem lat stał się dla niej czynnością czysto mechaniczną i komercyjną. Straciła nim zainteresowanie, choć nawet w tak parszywym burdelu jak ten na Crimson Street nauczyła się wiele.
Jej zaczepki wobec Victora były raczej powodowane złośliwością i chęcią rozładowania ciężkiej atmosfery gorącego lata w śmierdzącym porcie niż jakąkolwiek chucią. A gdyby nawet, nie przyjęłaby od niego pieniędzy. Nie puszczała się od dawna, wiedział o tym. Handlowanie ciałem było dobre do momentu, w którym zrozumiała, że zarobi więcej na innych specyficznych umiejętnościach. Miała też serdecznie dość dawania obcym ludziom dostępu do swojej intymności, ustawicznego braku szacunku. Jakkolwiek była sparszywiała, zasługiwała na to, by budzić respekt. I budziła - w tych środowiskach, na których jej zależało, dzięki własnej mozolnej pracy.
- Już nie uciekaj jak dziewica - Gdy przyspieszył kroku zrobiła to samo, ale nie dotykała go; wcisnęła dłonie do kieszeni i przygryzła mocno papierosa, którego miała w ustach. Po jakimś czasie wypluła niedopałek. - Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli i zamkniemy temat workiem złota to możemy zahaczyć o moją norę. Na seks - dorzuciła lekko jakby rozmawiali o tym jaką herbatę wypiją dzisiaj do kolacji. Bo chociaż dawno już zerwała z prostytucją, wciąż zdarzało jej się oferować seks wspólnikom. Poza bezbłędnie wykonywanymi zleceniami, gwałtownością i pogardą dla tchórzostwa, słynęła też z tego. Cóż, mężczyźni lubili z nią pracować. Tym razem jednak wybierała ich sobie sama; a jeśli byli nachalnymi skurwysynami albo zdesperowanymi pizdami, momentalnie spadali na dno jej rankingu.
Victor nie był żadnym z nich. Jego bezwzględność, choć niepokojąca, była też cholernie seksowna.
- No jasne - mruknęła, gdy wspomniał o zabijaniu bez powodu. Potem parsknęła. - Myślę, że gdyby ktoś mi zagroził, to też bym zabiła. Albo łowca albo ofiara, mówią, a ja nigdy nie byłam ofiarą - Skłamała gładko, choć ból zaleczonych już dawno siniaków spłynął na nią fantomowymi falami. - Zresztą, po to mam przy sobie nóż. Nawet jeśli zwykle przecinam im tylko ścięgna, żeby nie byli w stanie mnie gonić.
Potem ucięła gadkę, przyszedł czas na działanie. Nasłuchiwała w milczeniu, w milczeniu też wspięła się na dach, wyczuwając punkty ciężkości i punkty podparcia już właściwie instynktownie. Choć brak oka utrudniał jej celowanie i skoki (jebana percepcja głębi), przy wspinaczce korzystała przede wszystkim z dotyku. Dotyku i doskonałej świadomości własnego ciała.
Kiedy potwierdziły się jej najgorsze przypuszczenia, Victor ze swojej pozycji wystrzelił pierwszy. Kina odczekała moment, by przelecieć wzrokiem krzywy dach, zajrzeć do komina i upewnić się, że nigdzie nie zostały pułapki ani niedobitki. Zajęło to nie więcej jak dziesięć sekund; po tym czasie zeskoczyła - ostrożniej i mniej sprawnie niż przy wspinaczce, ale odrobina nieodpowiedzialnej odwagi pozwoliła jej zaoszczędzić czas i odepchnąć się przy ostatnim parapecie. Wylądowała w przykucu z porządnie obtartym kolanem. Trudno. Ból towarzyszył jej od zawsze.
Żwawo dołączyła do Victora, nie dając po sobie nawet drgnięciem powieki poznać, że przeszkadzają jej rozdarte spodnie i ślady krwi. Ręce miała skrzyżowane za plecami, w jednej dłoni ściskała sztylet, w drugiej różdżkę.
- Masz rację - Wyczuła woń perfum i zmarszczyła z pogardą brwi. - Co za idiotka... zresztą. Lepiej dla nas. Chodźmy zanim ptaszek odfrunie za daleko - Podążyła śladami, które wskazał Victor.
Jeśli perspektywa bycia świadkiem morderstwa jej się nie podobała, też tego nie okazała. Widziała już dość obrzydliwych rzeczy, od egzekucji na Connaught Square po gwałty w Tower i martwe ciała porzucone w rowach po Bezksiężycowej Nocy.
W biznesie jakikolwiek przejaw słabości, choćby krzywą miną, był wszak proszeniem się o problem.
/zt!
Jej zaczepki wobec Victora były raczej powodowane złośliwością i chęcią rozładowania ciężkiej atmosfery gorącego lata w śmierdzącym porcie niż jakąkolwiek chucią. A gdyby nawet, nie przyjęłaby od niego pieniędzy. Nie puszczała się od dawna, wiedział o tym. Handlowanie ciałem było dobre do momentu, w którym zrozumiała, że zarobi więcej na innych specyficznych umiejętnościach. Miała też serdecznie dość dawania obcym ludziom dostępu do swojej intymności, ustawicznego braku szacunku. Jakkolwiek była sparszywiała, zasługiwała na to, by budzić respekt. I budziła - w tych środowiskach, na których jej zależało, dzięki własnej mozolnej pracy.
- Już nie uciekaj jak dziewica - Gdy przyspieszył kroku zrobiła to samo, ale nie dotykała go; wcisnęła dłonie do kieszeni i przygryzła mocno papierosa, którego miała w ustach. Po jakimś czasie wypluła niedopałek. - Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli i zamkniemy temat workiem złota to możemy zahaczyć o moją norę. Na seks - dorzuciła lekko jakby rozmawiali o tym jaką herbatę wypiją dzisiaj do kolacji. Bo chociaż dawno już zerwała z prostytucją, wciąż zdarzało jej się oferować seks wspólnikom. Poza bezbłędnie wykonywanymi zleceniami, gwałtownością i pogardą dla tchórzostwa, słynęła też z tego. Cóż, mężczyźni lubili z nią pracować. Tym razem jednak wybierała ich sobie sama; a jeśli byli nachalnymi skurwysynami albo zdesperowanymi pizdami, momentalnie spadali na dno jej rankingu.
Victor nie był żadnym z nich. Jego bezwzględność, choć niepokojąca, była też cholernie seksowna.
- No jasne - mruknęła, gdy wspomniał o zabijaniu bez powodu. Potem parsknęła. - Myślę, że gdyby ktoś mi zagroził, to też bym zabiła. Albo łowca albo ofiara, mówią, a ja nigdy nie byłam ofiarą - Skłamała gładko, choć ból zaleczonych już dawno siniaków spłynął na nią fantomowymi falami. - Zresztą, po to mam przy sobie nóż. Nawet jeśli zwykle przecinam im tylko ścięgna, żeby nie byli w stanie mnie gonić.
Potem ucięła gadkę, przyszedł czas na działanie. Nasłuchiwała w milczeniu, w milczeniu też wspięła się na dach, wyczuwając punkty ciężkości i punkty podparcia już właściwie instynktownie. Choć brak oka utrudniał jej celowanie i skoki (jebana percepcja głębi), przy wspinaczce korzystała przede wszystkim z dotyku. Dotyku i doskonałej świadomości własnego ciała.
Kiedy potwierdziły się jej najgorsze przypuszczenia, Victor ze swojej pozycji wystrzelił pierwszy. Kina odczekała moment, by przelecieć wzrokiem krzywy dach, zajrzeć do komina i upewnić się, że nigdzie nie zostały pułapki ani niedobitki. Zajęło to nie więcej jak dziesięć sekund; po tym czasie zeskoczyła - ostrożniej i mniej sprawnie niż przy wspinaczce, ale odrobina nieodpowiedzialnej odwagi pozwoliła jej zaoszczędzić czas i odepchnąć się przy ostatnim parapecie. Wylądowała w przykucu z porządnie obtartym kolanem. Trudno. Ból towarzyszył jej od zawsze.
Żwawo dołączyła do Victora, nie dając po sobie nawet drgnięciem powieki poznać, że przeszkadzają jej rozdarte spodnie i ślady krwi. Ręce miała skrzyżowane za plecami, w jednej dłoni ściskała sztylet, w drugiej różdżkę.
- Masz rację - Wyczuła woń perfum i zmarszczyła z pogardą brwi. - Co za idiotka... zresztą. Lepiej dla nas. Chodźmy zanim ptaszek odfrunie za daleko - Podążyła śladami, które wskazał Victor.
Jeśli perspektywa bycia świadkiem morderstwa jej się nie podobała, też tego nie okazała. Widziała już dość obrzydliwych rzeczy, od egzekucji na Connaught Square po gwałty w Tower i martwe ciała porzucone w rowach po Bezksiężycowej Nocy.
W biznesie jakikolwiek przejaw słabości, choćby krzywą miną, był wszak proszeniem się o problem.
/zt!
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Okolica portu, niezależnie od poru roku czy dnia, zawsze zdawała się śmierdzieć zepsutą rybą i treścią cudzego żołądka. Momentami pojawiały się także subtelne nuty rozkładu sugerujące zdechłego szczura, kota, psa, człowieka lub coś jeszcze innego, coś o czym lepiej było nie myśleć. Od Nocy Tysiąca Gwiazd było zresztą tylko gorzej; smród nasilił się, nasiliły się także niepokoje, a ciemny tunel wraz ze swoimi wszystkimi tajemnicami, przejściami i odnogami, stał się miejscem wyjątkowo nieprzewidywalnym. Teren – przed oczyszczeniem przez ministerialne służby – spowijała aura czarnej magii, odłamek komety wgryzł się w jeden z opuszczonych magazynów, uszkodził też to, co kryło się pod ziemią. Teraz przejście głównym tunelem nie było już takie proste, a próba przedostania się jego odnogami dalej nie skończyła się dla niej ostatnio zbyt dobrze. Ciało kota dobrze radziło sobie z balansem, równie dobrze radziła sobie w ciemnościach, ale na zbyt strome i śliskie podejście nie dało się nic poradzić – nawet pazurami. By dotrzeć do jednego z kontaktów Louisa z dziennika musiała skorzystać z pomocy kogoś, kto potrafiłby sforsować wszystkie te przeszkody, a jednocześnie nie wpisywał się w gabaryty garboroga; potrzebowała osobnika zwinnego, takiego, który w końcowym odcinku trasy wyniesie ją z podziemi na piętro jednego z odciętych przez kometę budynków.
Rebelia – całkiem szczęśliwym dla niej przypadkiem – dysponowała odpowiednim osobnikiem. Ruch powietrza wykryty przez wibrysy ostrzegł ją o nadchodzącym intruzie jeszcze zanim usłyszała ciche, ostrożne kroki i zanim zauważyła zarys sylwetki w półmroku. Zaułek tuż przed tunelem był czysty, sprawdziła go jeszcze zanim przyjęła kocią postać. Adda odczekała jeszcze moment, przyczaiła się w głębokim cieniu kupy bezpańskiego gruzu zalegającej pod krzywą ścianą magazynu, ale gdy tylko sylwetka nabrała wyraźniejszych kształtów, a kocie oko rozpoznało Marcela – podkradła się bliżej.
Ostrożnie stawiając łapki zmniejszyła dystans, zaszła go od tyłu, a gdy była już ledwie pół metra od celu – przemieniła się, dmuchnęła mu w ucho.
– No proszę. Punktualnie – mruknęła z uznaniem i zmierzyła go oceniającym spojrzeniem. – Masz torbę? To kluczowy przedmiot dzisiejszego zadania. – Jeszcze w trakcie rozmowy sięgnęła do wewnętrznej kieszonki eleganckiego płaszcza i wyjęła stamtąd złożoną na cztery pożółkłą kartkę. Znała jej treść na pamięć, wertowała dziennik po bracie tyle razy, że mogłaby wyrecytować każde nazwisko o każdej porze dnia i nocy.
Sięgnęła po różdżkę, rozejrzała się raz jeszcze.
– Homenum revelio. – Mgiełka magii zamigotała, ale cząsteczki nie uformowały się w nic szczególnego. Raz jeszcze powtórzyła zaklęcie; za drugim razem efekt zaklęcia był jeszcze słabszy. Trzecia próba także nie przyniosła żadnych skutków.
Adda westchnęła cierpiętniczo.
– W rodzinie takie sławy z opcm, że aż wstyd – rzuciła lekko, półżartem i rozejrzała się ponownie. Zaułek był czysty, tego była pewna, ale zaklęcie miało odkryć przed nimi to, co kryła pierwsza część tunelu.
– Wiesz o wyłomie? – zapytała ściszonym głosem i bezszelestnie rozłożyła kartkę z notatnika. W słabym świetle księżyca litery były ledwo widoczne. – W tunelu, gdzieś na środkowym odcinku. – Musiała się upewnić, że znał boczną trasę, że zdążył ją odkryć. Inaczej będą działać jeszcze bardziej na żywioł niż jej się początkowo wydawało.
– Muszę się dostać do odciętej przez kometę kamienicy, nie przejdę przez te wszystkie gruzy, uskoki i stromizny. Nie w tym stanie w każdym razie. – Adda spojrzała na Marcela z rozbawieniem, jakby właśnie omawiali wypad na piwo, a nie wycieczkę po informacje. – W budynku ukrywa się pewien… osobnik. Powiązany najprawdopodobniej z rycerzami, być może informator – dodała nieco poważniejszym tonem. – Przyczaił się tam tuż po napadzie na jedno z miasteczek na terenach rebelii, z moich informacji wynika, że próbował grać na dwa fronty.
Teraz jej spojrzenie stało się ciężkie; poprzednią wesołość i lekkość rozwiał wiatr.
– Musimy potwierdzić te powiązania, a potem wywabić poza miasto, tak żeby mogli dopaść go aurorzy. – Wysunęła w jego stronę kartkę. – Tam na dole jest szkic trasy, przynajmniej do momentu do którego udało mi się ostatnio dotrzeć. Wygląda znajomo? Po tym jak rąbnęła kometa trochę się tu pozmieniało…
|homenum x3 nieudane, aurorem to ja nie zostanę
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Na miejscu zjawił się chwilę przed czasem - nigdy nie dawał na siebie czekać Zakonnikom, traktując sprawy rebelii priorytetowo. Instynktownie poruszał się - jak kot - blisko murów, nie wychodząc z cienia pod jaskrawe światło nocnych latarni, z naciągniętym na głowę kapturem. Lepiej, żeby nikt go tu nie widział, nawet przypadkiem. Dyskrecja była ważna, Maeve to zawsze powtarzała. Z uniesioną brodą, skupionym spojrzeniem, rozglądał się po okolicy uwagą, wypatrując jakiegokolwiek ruchu, ale prócz przebiegającego mu drogę bezdomnego kota nie napotkał nikogo. Oddychał głęboko, powoli, tak było najciszej. W miejscach takich jak te - szczególnie nocą - należało zachować czujność. W szczególności spotykając się z czarodziejami takimi jak... kicia. Nie mógł sobie pozwolić na to, by ktokolwiek go zauważył, a co dopiero - absolutnie - śledził. Poruszał się cicho, ostrożnie stawiając naturalnie lekkie kroki - omijał nawet kałuże zebrane po ostatnich mżawkach - jego stopy omijały tak mniejsze, jak większe kamienie. Nim pokonał zakręt, przylegał do muru, ostrożnie wychylając się z cienia, dopiero wtedy, gdy słuch nie przestrzegł przed zagrożeniem. Miejsce spotkania było odludne. Ciche i puste, Kicia powinna zjawić się lada moment.
Zerwał się nagle, gdy poczuł przy uchu podmuch wiatru, kobiecy zapach i w końcu mruknięcie cudzego głosu; nie zdążył wyłapać jego sensu, nie zdążył wyłapać brzmienia, rozpoznać tonu, skojarzyć go z Adrianą, by pchnąć go do reakcji wystarczyła jego pierwsza nuta. Krótki impuls, Marcel w jednej chwili okręcił się w jej stronę gwałtownie, na lewej, silniejszej stopie, od lewej strony - zdecydowanie rzadziej spotykanej na ulicy, a on świadom był już tej przewagi - wyciągając w przód dłoń z nożem, którego ostrze zatrzymało się dopiero na wysokości gardła obcej kobiety, którą to wysokość zdradził wcześniejszy szept. Nóż nosił zawsze przy sobie, w chwilach takich jak ta na podorędziu. Był mniej skuteczny od różdżki, to jasne, lecz wobec bezpośredniego zagrożenia mógł zadziałać szybciej, szybciej, niż byłby w stanie wypowiedzieć pełną inkantację zaklęcia - w ułamek chwili. Wstrzymany w piersi oddech nie zwolnił się od razu, gdy z bliska spoglądał prosto w szmaragdowe oczy kobiety: ich tez nie rozpoznał od razu. Ale w porę, powietrze wypłynęło z ust powoli, momentalnie osunął dłoń, sprawnie obracając ostrze w swoją stronę. Ciało opuściło nieznośne napięcie - to na nią przecież czekał.
- Wystraszyłaś mnie - rzucił, nie tonem wyrzutu, a wytłumaczenia; nie chciałby przecież uczynić jej krzywdy. Kiwnął głową, trącając ręką torbę z grubego bawełnianego materiału przewieszoną przez ramię - unosząc przy tym pytające spojrzenie na czarownicę. Dłoń chowała nóż odruchowo, nie podążał za tym gestem wzrokiem. - To na łup? - dopytał, unosząc w górę kącik ust. Zdarzało mu się już kraść dla Zakonu Feniksa - może i nie wszystkie jego umiejętności były chlubne, ale pozostawały przydatne.
Wysłuchał jej w ciszy, pobliski tunel nie był bezpieczny, zwykle go omijał, bo nie miał powodu do przebieżki. Ale jego struktura go nie przerażała, podobnie jak nie przerażał go żaden miejski spacer. Odebrał od niej mapę, spoglądając na nią z zastanowieniem.
- Słyszałem, że trochę tam popękało. W okolicy rąbnęła duża kamienica, wstrząs zniszczył dużo podziemnych tuneli. Ale bałagan nas nie zatrzyma, dostarczę cię, gdzie trzeba - zapewnił, nie mniej wesoło jak i ona - pogodny nastrój udzielał mu się łatwo. Przejście po gruzach to nic trudnego. Dla niego. A dla niej?
- Ale jak...? - zapytał, spoglądając na nią pytająco. Ostatnim razem z Maeve zamieniali Goeffa w żabę, ale niezręczne wydało mu się proponowanie tego Adrianie. - Spróbuję - zaoferował się, inkantacja jej nie wyszła, podkreśliła to słowami: - Homenum revelio - ponowił zaklęcie, ale czuł, że coś było nie tak...
rzuty: na zwinność 100, na OPCM 1, raz na wozie, raz pod wozem...
Zerwał się nagle, gdy poczuł przy uchu podmuch wiatru, kobiecy zapach i w końcu mruknięcie cudzego głosu; nie zdążył wyłapać jego sensu, nie zdążył wyłapać brzmienia, rozpoznać tonu, skojarzyć go z Adrianą, by pchnąć go do reakcji wystarczyła jego pierwsza nuta. Krótki impuls, Marcel w jednej chwili okręcił się w jej stronę gwałtownie, na lewej, silniejszej stopie, od lewej strony - zdecydowanie rzadziej spotykanej na ulicy, a on świadom był już tej przewagi - wyciągając w przód dłoń z nożem, którego ostrze zatrzymało się dopiero na wysokości gardła obcej kobiety, którą to wysokość zdradził wcześniejszy szept. Nóż nosił zawsze przy sobie, w chwilach takich jak ta na podorędziu. Był mniej skuteczny od różdżki, to jasne, lecz wobec bezpośredniego zagrożenia mógł zadziałać szybciej, szybciej, niż byłby w stanie wypowiedzieć pełną inkantację zaklęcia - w ułamek chwili. Wstrzymany w piersi oddech nie zwolnił się od razu, gdy z bliska spoglądał prosto w szmaragdowe oczy kobiety: ich tez nie rozpoznał od razu. Ale w porę, powietrze wypłynęło z ust powoli, momentalnie osunął dłoń, sprawnie obracając ostrze w swoją stronę. Ciało opuściło nieznośne napięcie - to na nią przecież czekał.
- Wystraszyłaś mnie - rzucił, nie tonem wyrzutu, a wytłumaczenia; nie chciałby przecież uczynić jej krzywdy. Kiwnął głową, trącając ręką torbę z grubego bawełnianego materiału przewieszoną przez ramię - unosząc przy tym pytające spojrzenie na czarownicę. Dłoń chowała nóż odruchowo, nie podążał za tym gestem wzrokiem. - To na łup? - dopytał, unosząc w górę kącik ust. Zdarzało mu się już kraść dla Zakonu Feniksa - może i nie wszystkie jego umiejętności były chlubne, ale pozostawały przydatne.
Wysłuchał jej w ciszy, pobliski tunel nie był bezpieczny, zwykle go omijał, bo nie miał powodu do przebieżki. Ale jego struktura go nie przerażała, podobnie jak nie przerażał go żaden miejski spacer. Odebrał od niej mapę, spoglądając na nią z zastanowieniem.
- Słyszałem, że trochę tam popękało. W okolicy rąbnęła duża kamienica, wstrząs zniszczył dużo podziemnych tuneli. Ale bałagan nas nie zatrzyma, dostarczę cię, gdzie trzeba - zapewnił, nie mniej wesoło jak i ona - pogodny nastrój udzielał mu się łatwo. Przejście po gruzach to nic trudnego. Dla niego. A dla niej?
- Ale jak...? - zapytał, spoglądając na nią pytająco. Ostatnim razem z Maeve zamieniali Goeffa w żabę, ale niezręczne wydało mu się proponowanie tego Adrianie. - Spróbuję - zaoferował się, inkantacja jej nie wyszła, podkreśliła to słowami: - Homenum revelio - ponowił zaklęcie, ale czuł, że coś było nie tak...
rzuty: na zwinność 100, na OPCM 1, raz na wozie, raz pod wozem...
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Marcel ponowił zaklęcie, ale czuł, że coś było nie tak. Czar zamiast rozejść się po okolicy, skoncentrował się w jednym miejscu, dokładniej na czubku różdżki Sallowa. Błękitna poświata, która zwykle otaczała sylwetki wykrytych osób, zaczęła najpierw rozrastać się, potem zmniejszać, znowu rosnąć i zmniejszać... Pulsowała tak przez chwilę, która trwała zaledwie kilka sekund aż wybuchła prosto w twarz akrobaty. Ten na szczęście pozostawał czujny, a jego błyskawiczny refleks pozwolił mu po pierwsze natychmiast odsunąć różdżkę od Adriany, a następni zgrabnym saltem odskoczyć od mini pokazu fajerwerków, który zaczął się w miejscu, w którym sekundę wcześniej była jego głowa. Adriana miała szczęście znaleźć się wystarczająco daleko od niewielkiego wybuchu by nie mógł zrobić jej krzywdy. Fajerwerki jednak trwały w najlepsze wyrzucając przed siebie iskry, które spłoszyły okoliczne szczury. A kiedy jedna z nich upadła wprost na ogon uciekającego stworzenia, to zajarzyło się oślepiającym wręcz blaskiem i tak błyszcząc pobiegło dalej. Lśniący szczur uciekł, ale jego światło było na tyle wyraźne, że mogliście oglądać całą przebytą przez niego drogę, a zmierzał on w tym samym kierunku, w którym planowaliście się udać wy. Mogliście przypuszczać, że uderzeni iskrą, podświetlicie się w podobny sposób. Na szczęście opadały one dość wolno i na niewielkiej przestrzeni. Choć jak przyjrzeliście się im trochę dłużej, zdawało się, że fajerwerki zaczynały się gotować i kolejny wybuch mógł być jedynie kwestią czasu...
Nic wam nie grozi. Jeśli jednak pozostaniecie na miejscu, iskry wybuchną i wówczas żeby ich uniknąć, musicie pokonać ST 55 rzutu na zwinność. Możecie pozostać w tej lokacji, pod warunkiem uwzględnienia w poście, że natychmiast, w waszej pierwszej akcji oddalacie się do fajerwerków.
W przypadku nadziania się na iskrę (brak rzutu bądź porażka), zaczniecie lśnić bardzo jasnym, niebieskawym światłem, które utrzyma się 3 tury. Jego stłumienie będzie możliwe jedynie, jeśli czymś je przykryjecie (na przykład grubą kołdrą, sam płaszcz jest za cienki, poświata ma bowiem 10 cm).
Wszystkie efekty są jedynie wizualne, nie wydają żadnych odgłosów.
Marcelius, z uwagi na wyrzucenie krytycznego sukcesu, udało Ci się uniknąć wybuchu (w bardzo efektowny sposób) oraz odsunąć zagrożenie od Ady, zmniejszając ST wymagane do uniknięcia iskier. Z uwagi na wyrzucenie krytycznej porażki, wydarzyła się reszta.
Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki, możecie procedować jak uznacie za stosowne, z uwzględnieniem zarysowanych w poście okoliczności.
Waszym Mistrzem Gry był Caradog, w razie wątpliwości zapraszam do kontaktu.
W przypadku nadziania się na iskrę (brak rzutu bądź porażka), zaczniecie lśnić bardzo jasnym, niebieskawym światłem, które utrzyma się 3 tury. Jego stłumienie będzie możliwe jedynie, jeśli czymś je przykryjecie (na przykład grubą kołdrą, sam płaszcz jest za cienki, poświata ma bowiem 10 cm).
Wszystkie efekty są jedynie wizualne, nie wydają żadnych odgłosów.
Marcelius, z uwagi na wyrzucenie krytycznego sukcesu, udało Ci się uniknąć wybuchu (w bardzo efektowny sposób) oraz odsunąć zagrożenie od Ady, zmniejszając ST wymagane do uniknięcia iskier. Z uwagi na wyrzucenie krytycznej porażki, wydarzyła się reszta.
Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki, możecie procedować jak uznacie za stosowne, z uwzględnieniem zarysowanych w poście okoliczności.
Waszym Mistrzem Gry był Caradog, w razie wątpliwości zapraszam do kontaktu.
Zadziwił ją refleks, zadziwiła ją płynność ruchów i szybkość z jaką wyciągnął nóż. Błysk zaskoczenia mignął w jej oczach, ale szybko zastąpiła go iskra uznania. Dobrze. Nie powinien tracić czujności, nigdy. A już zwłaszcza nie w Londynie, nie w tak paskudnym zaułku jak ten.
Mimo zaskoczenia – nie drgnęła, bez większego trudu utrzymując zawodowe opanowanie. Uśmiechnęła się za to leniwie, opuściła spojrzenie na ostrze, jakby miała w zwyczaju flirt nawet z ostrymi przedmiotami i niesioną przez nie obietnicą ran. Nie był to zresztą pierwszy raz gdy ktoś witał ją w ten sposób.
– Godny pozazdroszczenia refleks – skomentowała z uznaniem. Jego pytanie wywołało w niej cień rozbawienia; pokusa by odpowiedzieć wymijająco lub wprost skłamać była znaczna, przecież nie miałby jej za złe…
– Aha. – Skinęła w końcu głową, a posłane Zakonnikowi spojrzenie nie wróżyło nic dobrego. – I gwarantuję ci, że takiego łupu jeszcze w tej torbie nie miałeś. Prawdziwy okaz nad okazy. Będziesz się mógł potem chwalić kolegom.
Odwróciła głowę, gdy Marcel przyglądał się mapie i ponownie rozejrzała po otoczeniu. Nadal nic, droga między magazynami wydawała się dziś wyjątkowo słabo zaludniona, ale może to i lepiej? Nie potrzebowali kłopotów, to miała być szybka misja: wpaść, zebrać informacje, wypaść. Nie przewidywała utrudnień, choć odkąd spadła ta przeklęta kometa, los nieustannie udowadniał jej, że rzeczone utrudnienia bardzo lubią umilać jej czas i pracę.
– Świetnie, to chciałam usłyszeć. – W końcu pozytywne nastawienie to już połowa sukcesu. – Ach – kącik ust znów drgnął jej do uśmiechu; charakternego, z lekką dozą psotnego uroku kogoś, kogo nigdy w życiu nie można byłoby posądzić o podwójne szpiegostwo lub chowanie ciastek przed współpracownikami – pamiętam jak dźwigałeś te skrzynki w namiocie siłaczy i uznałam, że po prostu weźmiesz mnie na ręce. Co ty na to?
Chciała coś jeszcze dodać, jeszcze mocniej wciągnąć go w swój mały fortel, ale Marcel zaoferował się z zaklęciem, a Adda kompletnie zapomniała o tym co miała mu powiedzieć, po raz kolejny zaskoczona. Spektakularnie nieudane homenum revelio rozjaśniło noc pulsującą aurą, która po chwili eksplodowała. Marcel wywinął piękne salto, Adda cofnęła się o dwa kroki, nie chcąc ryzykować osmolenia płaszcza lub innego nie do końca przyjemnego efektu magicznego. Ostatnie czego dziś potrzebowali to świecić się jak pochodnie.
– Chyba oboje potrzebujemy jakichś lekcji z tej dziedziny – stwierdziła z westchnieniem i szybkim, zwinnym pląsem przemknęła dalej, bliżej zejścia do tunelu. Fajerwerki sprawiały wrażenie chętnych na kolejne malownicze eksplozje i wybuchy, wolała tego uniknąć.
– Uwaga, czaruję – uprzedziła go, sięgając po różdżkę. – W tunelach jest mało światła, a ty będziesz miał zajęte ręce – wspinaczką, nie mną, ale jeszcze nie musisz o tym wiedzieć – transmutuję ci oczy w kocie, wtedy problem rozwiązuje się sam. Przez chwilę możesz mieć problem z orientacją, świat może wydawać się dziwnie wyblakły; koty rozróżniają mniej kolorów. Ale ostrość kształtów pozostaje, nawet w tak ciemnych miejscach.
Uniosła dłoń i wycelowała prosto między oczy akrobaty.
– I może trochę łaskotać. Fera ecco.
Splot magii posłusznie opuścił rdzeń jej różdżki, dokonując zmian w strukturze oka. Źrenice Marcela najpierw zwęziły się w wąskie szparki, a po chwili rozszerzyły, łapiąc więcej skąpego światła.
– I jak? – Adda wsunęła różdżkę do kabury przy pasku i uniosła brwi w zabawnej minie. – Gotowy na noszenie? Torba naszykowana na łup? – Jeszcze krótka chwila na odpowiedź i… – To mnie łap.
Zrobiła krok do przodu; żwir zachrzęścił pod podeszwą buta znacząc odgłos manewru, połowę kroku, ale ponowny dźwięk się nie pojawił. Zmieniła kształt w trakcie, płynnie, z kocią gracją właściwą wieloletniemu obeznaniu z inną formą i wskoczyła Marcelowi w objęcia bez względu na to czy był gotowy, czy nie.
|uniknęłam fajerwerków, fera ecco udane
Mimo zaskoczenia – nie drgnęła, bez większego trudu utrzymując zawodowe opanowanie. Uśmiechnęła się za to leniwie, opuściła spojrzenie na ostrze, jakby miała w zwyczaju flirt nawet z ostrymi przedmiotami i niesioną przez nie obietnicą ran. Nie był to zresztą pierwszy raz gdy ktoś witał ją w ten sposób.
– Godny pozazdroszczenia refleks – skomentowała z uznaniem. Jego pytanie wywołało w niej cień rozbawienia; pokusa by odpowiedzieć wymijająco lub wprost skłamać była znaczna, przecież nie miałby jej za złe…
– Aha. – Skinęła w końcu głową, a posłane Zakonnikowi spojrzenie nie wróżyło nic dobrego. – I gwarantuję ci, że takiego łupu jeszcze w tej torbie nie miałeś. Prawdziwy okaz nad okazy. Będziesz się mógł potem chwalić kolegom.
Odwróciła głowę, gdy Marcel przyglądał się mapie i ponownie rozejrzała po otoczeniu. Nadal nic, droga między magazynami wydawała się dziś wyjątkowo słabo zaludniona, ale może to i lepiej? Nie potrzebowali kłopotów, to miała być szybka misja: wpaść, zebrać informacje, wypaść. Nie przewidywała utrudnień, choć odkąd spadła ta przeklęta kometa, los nieustannie udowadniał jej, że rzeczone utrudnienia bardzo lubią umilać jej czas i pracę.
– Świetnie, to chciałam usłyszeć. – W końcu pozytywne nastawienie to już połowa sukcesu. – Ach – kącik ust znów drgnął jej do uśmiechu; charakternego, z lekką dozą psotnego uroku kogoś, kogo nigdy w życiu nie można byłoby posądzić o podwójne szpiegostwo lub chowanie ciastek przed współpracownikami – pamiętam jak dźwigałeś te skrzynki w namiocie siłaczy i uznałam, że po prostu weźmiesz mnie na ręce. Co ty na to?
Chciała coś jeszcze dodać, jeszcze mocniej wciągnąć go w swój mały fortel, ale Marcel zaoferował się z zaklęciem, a Adda kompletnie zapomniała o tym co miała mu powiedzieć, po raz kolejny zaskoczona. Spektakularnie nieudane homenum revelio rozjaśniło noc pulsującą aurą, która po chwili eksplodowała. Marcel wywinął piękne salto, Adda cofnęła się o dwa kroki, nie chcąc ryzykować osmolenia płaszcza lub innego nie do końca przyjemnego efektu magicznego. Ostatnie czego dziś potrzebowali to świecić się jak pochodnie.
– Chyba oboje potrzebujemy jakichś lekcji z tej dziedziny – stwierdziła z westchnieniem i szybkim, zwinnym pląsem przemknęła dalej, bliżej zejścia do tunelu. Fajerwerki sprawiały wrażenie chętnych na kolejne malownicze eksplozje i wybuchy, wolała tego uniknąć.
– Uwaga, czaruję – uprzedziła go, sięgając po różdżkę. – W tunelach jest mało światła, a ty będziesz miał zajęte ręce – wspinaczką, nie mną, ale jeszcze nie musisz o tym wiedzieć – transmutuję ci oczy w kocie, wtedy problem rozwiązuje się sam. Przez chwilę możesz mieć problem z orientacją, świat może wydawać się dziwnie wyblakły; koty rozróżniają mniej kolorów. Ale ostrość kształtów pozostaje, nawet w tak ciemnych miejscach.
Uniosła dłoń i wycelowała prosto między oczy akrobaty.
– I może trochę łaskotać. Fera ecco.
Splot magii posłusznie opuścił rdzeń jej różdżki, dokonując zmian w strukturze oka. Źrenice Marcela najpierw zwęziły się w wąskie szparki, a po chwili rozszerzyły, łapiąc więcej skąpego światła.
– I jak? – Adda wsunęła różdżkę do kabury przy pasku i uniosła brwi w zabawnej minie. – Gotowy na noszenie? Torba naszykowana na łup? – Jeszcze krótka chwila na odpowiedź i… – To mnie łap.
Zrobiła krok do przodu; żwir zachrzęścił pod podeszwą buta znacząc odgłos manewru, połowę kroku, ale ponowny dźwięk się nie pojawił. Zmieniła kształt w trakcie, płynnie, z kocią gracją właściwą wieloletniemu obeznaniu z inną formą i wskoczyła Marcelowi w objęcia bez względu na to czy był gotowy, czy nie.
|uniknęłam fajerwerków, fera ecco udane
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Uśmiechnął się łobuzersko, kiedy pochwaliła jego refleks; pochwała od czarownicy takiej jak Adriana to w końcu nie było byle co. Uniósł nieznacznie złotą brew, obiecała mu wyjątkowy łup - czuł w tych słowach podstęp, jakiego rodzaju, nie wiedział, ale ciekaw był tego, co miało ich spotkać: na przygody zawsze był otwarty, a myślenie o potencjalnych przeszkodach, konsekwencjach lub niedogodnościach, nie leżało nigdy w jego naturze. W miejskiej dżungli czuł się tak pewnie, jak nigdzie, na włamach był przecież nieuchwytny. Szybki, cichy, poruszał się niepostrzeżenie. Czy mieli wyciągnąć szklaną kulę, czy złotą gęś, da sobie radę. Prawie ze wszystkim, przyjrzał się jej z zakłopotaniem, gdy stwierdziła, że poniesie ją na rękach. Mówiła poważnie? Nie był pewien, gabaryty mieli dość podobne. Był od niej niewiele wyższy i ważyli pewnie też podobnie. Pewnie by ją uniósł - tak na chwilę - ale na dłużej? Przejść z nią ten zaułek? Mało prawdopodobne, ale nie mogła mówić poważnie...
- Ja... j-jasne - burknął ze znacznie mniejszym entuzjazmem. Przywoływała tamtych siłaczy, czy sądziła, że był tak silny jak oni? Miał mięśnie ze stali, ale brakowało mu do nich... kilkudziesięciu, a może i kilkuset kilogramów. Może to ta wymiana zdań, a może co innego, rozproszyło go na tyle, że przy rzuceniu zaklęcia wykonał błąd tak dramatyczny. Wpatrywał się w pulsującą magię na krańcu swojej różdżki bez zrozumienia - póki ta nie wybuchła iście widowiskowym spektaklem świateł. Ściągnął różdżkę natychmiast w dół, odsuwając ją od Adriany, wycofał się też sam, pokazowym saltem, które sprężystym susem wykonał w zasadzie instynktownie. - Ups, ja... przepraszam... - mamrotał, oglądając się za błyszczącym gryzoniem. - Steff! - krzyknął za nim, ale mrugnął dwukrotnie, chyba się pomylił. Nieważne. Wbrew pozorom te światła mogły odwrócić od nich uwagę, gdy oboje umknęli od nich od razu - oko od razu pomknie ku światłom. I za biegnącym szczurem. Łatwiej pozostaną w cieniu, ale nie miał odwagi wypowiedzieć tych myśli na głos. Adriana chyba nie weźmie tego poważnie. - Zwykle to tak nie wygląda - próbował się wytłumaczyć, kulawo, gdy napomknęła o konieczności lekcji. Pewnie, że była mu potrzebna. Ale nie miał z kim ćwiczyć. Kiwnął głową na zapowiedź czarów - koci wzrok pozwoli im poruszać się w ciemności, a to mogło bardzo pomóc zachować dyskrecję - zwłaszcza wobec kontrastującego z mrokiem pokazu fajerwerków. Przymknął powieki, gdy otworzył je ponownie, świat wyglądał już inaczej. Spojrzał na własną dłoń, ze zdumieniem odkrywając, że jej nie widzi. Krótkowzroczność okazałą się bardzo zaskakującą kocią przywarą - ale w cieniu kształty rzeczywiście wydawały się wyraźniejsze. - Jak... - jak po pyle chciał powiedzieć, ale urwał zdanie w pół słowa. Nie, tego też nie powinien mówić.
- Co? - Zdążył spytać tylko, gdy kazała mu się złapać, odruchowo wyciągnął ręce - ileż to razy łapał akrobatki w locie, robił to przecież bez trudu - nie spodziewał się jednak, że w ramionach odnajdzie czarną kotkę. Kicia nagle nabrała większego sensu, ale tę myśl też zdusił. - To stąd tyle wiesz o kocich oczach, co? - mruknął chyba już bardziej do siebie - Adriana nie mogła mu odpowiedzieć. - Mam...? - spytał, poruszając torbą w jej kierunku, miał ją tam schować? A może wolała zostać na górze? Odrapie go jak nic, jeśli będzie musiał skakać. - Zwijajmy się stąd, zanim to wybuchnie - dodał zaraz, na razie unosząc ją na ramię - pozwalając jej zająć miejsce przy szyi, biegiem puszczając się wzdłuż tunelu - imponujący pokaz fajerwerków już się zaczął, kiedy z gracją przeskakiwał przez zagruzowane schody prowadzące w dół; ramię przeskakiwało z głazu na głaz lekko, stopy jedna po drugiej odbijały się od ziemi, prawie jej nie dotykając - uwielbiał miejskie przeszkody. Zatrzymawszy się na dole wyciągnął różdżkę, okrywając się zaklęciem kameleona - podołał temu zadaniu za drugim razem - i ruszył dalej. Zastanawiał się, czy nie popełnił błędu nie zabierając miotły, ale miotłę patrole namierzały łatwo i szybko.
Dalsze przejście zniknęło, nagle przeobrażając się w zalane kanały, ale to nie było przeszkodą - nie zatrzymując się, przebiegł po jednej z rur kanalizacyjnych jak po stalowej linie, a znalazłszy się przed kolejnym urwiskiem wybił się do skoku na rurę zwisającą z góry, z nabranym impetem zabujał się na na niej, ignorując trzask przy stropie i zeskoczył miękko na ugięte kolana po drugiej stronie, nie oglądając się za siebie, gdy cała instalacja runęła w dół. Poszukają innej drogi powrotnej, trudno. Dalej droga znów była zablokowana - nie zatrzymywał się, wybił się z uskoku ku niższej kondygnacji, a stamtąd, wciąż biegnąc, by nie stracić siły, wybiegł po ścianie w górę - i podciągnął się na dalsze podwyższenie. Powinni przejść tunelem w prawo, pamiętał mapę, ale przejścia znowu nie było, wyszedł na usypiska. - Uwaga - ostrzegł, rząd wychodzących na uboczu ściany kamieni wydawał się jedyną drogą, były dość rzadko rozstawione, ale powinien sobie poradzić: kotka rzeczywiście nie miałaby o nie jak oprzeć pazurów - przeskoczył z jednego na drugi, nadłożą drogi, ale dawne dojście zastąpiła wyrwa - wolał się nie przekonywać jak głęboka. - Tędy - kiwnął głową na kolejne schody w dół, przez podziemne zawaliska szedł ostrożniej, strop osuwał się momentami. Na górę w odpowiedniej chwili wspiął się po pozostałościach jednej z kamienic - ostatecznie wyskoczył na powierzchnie przez dziurę wbitą w dawnej ulicy. Zerkał po powybijanych oknach domów - któryś z nich musi być... jest, otwarty. Z wyczuciem wsunął dłoń w pół otwartą szybę i otworzył ją od środka, wskakując przez okno do zrujnowanego, opuszczonego mieszkania - cichym krokiem przeszedł na jego drugą stronę, wyskakując przez kuchnię na zamknięte podwórko, przez połowę którego rozciągał się podłużny krater. Bez trudu podciągnął się na śmietnikową nawę i przemknął po niej na drugą stronę. - To ta - odezwał się, mijając przełamaną na pół ławeczkę. - Które piętro? - Spojrzał na kotkę, kiwając brodą na właściwą kamienicę. W górę pięła się jakaś roślina, powinna jej wystarczyć - mogła poprowadzić dalej. Nie musiał być kotem, żeby za nią nadążyć.
kości, unik, kameleon x2
- Ja... j-jasne - burknął ze znacznie mniejszym entuzjazmem. Przywoływała tamtych siłaczy, czy sądziła, że był tak silny jak oni? Miał mięśnie ze stali, ale brakowało mu do nich... kilkudziesięciu, a może i kilkuset kilogramów. Może to ta wymiana zdań, a może co innego, rozproszyło go na tyle, że przy rzuceniu zaklęcia wykonał błąd tak dramatyczny. Wpatrywał się w pulsującą magię na krańcu swojej różdżki bez zrozumienia - póki ta nie wybuchła iście widowiskowym spektaklem świateł. Ściągnął różdżkę natychmiast w dół, odsuwając ją od Adriany, wycofał się też sam, pokazowym saltem, które sprężystym susem wykonał w zasadzie instynktownie. - Ups, ja... przepraszam... - mamrotał, oglądając się za błyszczącym gryzoniem. - Steff! - krzyknął za nim, ale mrugnął dwukrotnie, chyba się pomylił. Nieważne. Wbrew pozorom te światła mogły odwrócić od nich uwagę, gdy oboje umknęli od nich od razu - oko od razu pomknie ku światłom. I za biegnącym szczurem. Łatwiej pozostaną w cieniu, ale nie miał odwagi wypowiedzieć tych myśli na głos. Adriana chyba nie weźmie tego poważnie. - Zwykle to tak nie wygląda - próbował się wytłumaczyć, kulawo, gdy napomknęła o konieczności lekcji. Pewnie, że była mu potrzebna. Ale nie miał z kim ćwiczyć. Kiwnął głową na zapowiedź czarów - koci wzrok pozwoli im poruszać się w ciemności, a to mogło bardzo pomóc zachować dyskrecję - zwłaszcza wobec kontrastującego z mrokiem pokazu fajerwerków. Przymknął powieki, gdy otworzył je ponownie, świat wyglądał już inaczej. Spojrzał na własną dłoń, ze zdumieniem odkrywając, że jej nie widzi. Krótkowzroczność okazałą się bardzo zaskakującą kocią przywarą - ale w cieniu kształty rzeczywiście wydawały się wyraźniejsze. - Jak... - jak po pyle chciał powiedzieć, ale urwał zdanie w pół słowa. Nie, tego też nie powinien mówić.
- Co? - Zdążył spytać tylko, gdy kazała mu się złapać, odruchowo wyciągnął ręce - ileż to razy łapał akrobatki w locie, robił to przecież bez trudu - nie spodziewał się jednak, że w ramionach odnajdzie czarną kotkę. Kicia nagle nabrała większego sensu, ale tę myśl też zdusił. - To stąd tyle wiesz o kocich oczach, co? - mruknął chyba już bardziej do siebie - Adriana nie mogła mu odpowiedzieć. - Mam...? - spytał, poruszając torbą w jej kierunku, miał ją tam schować? A może wolała zostać na górze? Odrapie go jak nic, jeśli będzie musiał skakać. - Zwijajmy się stąd, zanim to wybuchnie - dodał zaraz, na razie unosząc ją na ramię - pozwalając jej zająć miejsce przy szyi, biegiem puszczając się wzdłuż tunelu - imponujący pokaz fajerwerków już się zaczął, kiedy z gracją przeskakiwał przez zagruzowane schody prowadzące w dół; ramię przeskakiwało z głazu na głaz lekko, stopy jedna po drugiej odbijały się od ziemi, prawie jej nie dotykając - uwielbiał miejskie przeszkody. Zatrzymawszy się na dole wyciągnął różdżkę, okrywając się zaklęciem kameleona - podołał temu zadaniu za drugim razem - i ruszył dalej. Zastanawiał się, czy nie popełnił błędu nie zabierając miotły, ale miotłę patrole namierzały łatwo i szybko.
Dalsze przejście zniknęło, nagle przeobrażając się w zalane kanały, ale to nie było przeszkodą - nie zatrzymując się, przebiegł po jednej z rur kanalizacyjnych jak po stalowej linie, a znalazłszy się przed kolejnym urwiskiem wybił się do skoku na rurę zwisającą z góry, z nabranym impetem zabujał się na na niej, ignorując trzask przy stropie i zeskoczył miękko na ugięte kolana po drugiej stronie, nie oglądając się za siebie, gdy cała instalacja runęła w dół. Poszukają innej drogi powrotnej, trudno. Dalej droga znów była zablokowana - nie zatrzymywał się, wybił się z uskoku ku niższej kondygnacji, a stamtąd, wciąż biegnąc, by nie stracić siły, wybiegł po ścianie w górę - i podciągnął się na dalsze podwyższenie. Powinni przejść tunelem w prawo, pamiętał mapę, ale przejścia znowu nie było, wyszedł na usypiska. - Uwaga - ostrzegł, rząd wychodzących na uboczu ściany kamieni wydawał się jedyną drogą, były dość rzadko rozstawione, ale powinien sobie poradzić: kotka rzeczywiście nie miałaby o nie jak oprzeć pazurów - przeskoczył z jednego na drugi, nadłożą drogi, ale dawne dojście zastąpiła wyrwa - wolał się nie przekonywać jak głęboka. - Tędy - kiwnął głową na kolejne schody w dół, przez podziemne zawaliska szedł ostrożniej, strop osuwał się momentami. Na górę w odpowiedniej chwili wspiął się po pozostałościach jednej z kamienic - ostatecznie wyskoczył na powierzchnie przez dziurę wbitą w dawnej ulicy. Zerkał po powybijanych oknach domów - któryś z nich musi być... jest, otwarty. Z wyczuciem wsunął dłoń w pół otwartą szybę i otworzył ją od środka, wskakując przez okno do zrujnowanego, opuszczonego mieszkania - cichym krokiem przeszedł na jego drugą stronę, wyskakując przez kuchnię na zamknięte podwórko, przez połowę którego rozciągał się podłużny krater. Bez trudu podciągnął się na śmietnikową nawę i przemknął po niej na drugą stronę. - To ta - odezwał się, mijając przełamaną na pół ławeczkę. - Które piętro? - Spojrzał na kotkę, kiwając brodą na właściwą kamienicę. W górę pięła się jakaś roślina, powinna jej wystarczyć - mogła poprowadzić dalej. Nie musiał być kotem, żeby za nią nadążyć.
kości, unik, kameleon x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Steff?
Dopiero po chwili to do niej dotarło.
Już raz pracowała z jednym z młodszych Zakonników – on też przyjmował formę szczura. Czy istniała szansa na to, że ich ścieżki przecięły się ponownie? Dawno go nie widziała; miała nadzieję, że nic mu się nie stało.
– W porządku. Niespodzianki to nieodłączny element każdej pracy. – Nie dookreśliła jakiej konkretnie, wydawało jej się to całkiem oczywiste. Zresztą, nie dotyczyło to tylko wywiadu; nie każdy występ na scenie zapewne kończył się tak, jak przewidywał to scenariusz. Naturalny odruch improwizacji powinien mieć już wyrobiony. Perfekcyjne salto w tempo było tego najlepszym dowodem. – Cała sztuka polega na tym, żeby wykorzystać tę niespodziankę na własną korzyść. Jeśli ktokolwiek faktycznie był w okolicy, prędzej zainteresuje się szczurem albo fajerwerkami, niż zacznie szukać tropu – dodała, nieświadomie potwierdzając jego przypuszczenia.
Oboje umknęli w cień, głębiej między magazyny, tuż obok zejścia pod ziemię, a już po chwili Adda wylądowała w objęciach Marcela z całkiem zadowolonym wyrazem pyszczka. Odpowiedź na pytania – zgodnie z przewidywaniami czarodzieja – nie nadeszła, choć błysk w dużych, zielonych oczach mógł stanowić pewną wskazówkę. Z prawdziwie kocim niezdecydowaniem najpierw wdrapała mu się na ramię, ale po chwili zrezygnowała z tego dogodnego punktu obserwacyjnego i przeciągłym miauknięciem prosto do ucha obwieściła Marcelowi, że pragnie zająć wygodne miejsce w torbie i tym samym stać się łupem, jakiego jeszcze nie miał okazji posiadać. Jak ona to powiedziała? Okaz nad okazy?
Podróż w torbie była najlepszym na co wpadła w tym tygodniu. Miejsce na ramieniu, choć niewątpliwie dostarczyłoby jej wielu interesujących wrażeń – ciekawiło ją szczególnie to, jak odbierałaby pęd powietrza i przeszkody przez wibrysy – oznaczałoby mniej więcej tyle, że Marcel w następnej kolejności musiałby spotkać się z uzdrowicielem, by ten załatał mu ramię. Albo plecy. Albo twarz. Nie była do końca pewna, które miejsce wybrałaby do wbicia pazurów i wolała tego nie sprawdzać.
Raz po raz wyglądała ze swojej miękkiej, bawełnianej fortecy by sprawdzić przebieg trasy. Prędkość z jaką poruszał się ten chłopak nieustannie przechodziła jej najśmielsze oczekiwania, a zwinność z jaką poruszał się po tym przepastnym gruzowisku pełnym nadwyrężonych elementów kazał jej zastanowić się, czy Marcel aby przypadkiem nie posiada jakichś bliższych powiązań z małpą. Może w cyrku takie mieli i stąd się nauczył? Kiedyś chyba powinna wybrać się na występ i przekonać się na własne oczy.
Podróż nie trwała długo, a zmianę środowiska zapowiedział inny zapach. Powierzchnię znaczyła woń popiołów i rdzy; na przestrzeni ostatnich tygodni poznała ten zapach aż za dobrze, szczególnie podczas obserwacji zrujnowanych miast i rozoranych przez gwiazdy pól. Adda wystawiła łebek poza torbę, ostatnie metry trasy śledząc w sposób aktywny. Przynajmniej nigdzie nie czuła tego charakterystycznego, obrzydliwego zapachu zepsutego mięsa.
Wyskoczyła płynnie z torby i wylądowała na skraju przełamanej ławki. Nocny podmuch wiatru wziął ją od boku, przyniósł nowe drgania i nowe zapachy. Nowe informacje.
– Miau – odpowiedziała Marcelowi w pełni poważnie, a gdy nie zrozumiał – nie miał przecież na to szansy – zeskoczyła na ziemię i pociągłym ruchem łapki wyżłobiła w zimnej glebie podłużny ślad. Po chwili tuż obok pojawił się kolejny, a za nim jeszcze jeden, tworząc znak rzymskiej trójki. Trzecie piętro, tam musieli się dostać.
– Miau? – Pytanie rozbrzmiało chwilową niepewnością co do drogi na górę. Adda spojrzała to na kamienicę, to na Marcela. Skoro zaniósł ją aż tutaj to znaczy, że na górę też wejdzie. Ten… to drzewo? Ten krzak? Co to właściwie było? Wydawało jej się, że bluszcz, ale po podejściu bliżej zauważyła także schowany w głębszym cieniu pień i jakieś gałęzie. Jej ogrodnicza, hobbystyczna pasja natomiast skupiała się bardziej na okazach doniczkowych. Krótko mówiąc: nie miała pojęcia co to za badyl.
Nieznajomość nazwy i specyfiki nie powstrzymała jej przed obejściem rośliny dookoła. Długi ogon kołysał się hipnotyzująco przez chwilę, a jego końcówka podwinęła się na bok, zdradzając zainteresowanie obiektem. Gdy tylko wyczuła wibrysami przestrzeń – wybiła się, uczepiła pnia pazurami i kocią manierą powędrowała w górę. Szybko, cicho, w pełni wykorzystując dostępne narzędzia w ciele niewielkiego drapieżnika.
Gdy dotarła do celu, przeskoczyła z cienkiej gałęzi na wygiętą balustradę niewielkiego balkonu i wślizgnęła się przez wybitą w drzwiach skromną dziurę przy posadzce. Odmieniła się po drugiej stronie i z najwyższą ostrożnością przekręciła kluczyk w zamku, potem pociągnęła za klamkę, wpuszczając Marcela do środka. W drugiej dłoni już miała różdżkę, wykonała nią kolisty ruch nadgarstkiem usiłując oddać gest, który podpatrzyła u Michaela.
– Homenum revelio.
I być może w tym tkwił cały szkopuł, bo tym razem się udało. Bladobłękitne poświaty nieśmiało zamajaczyły przez ściany, znacząc obecności drobnych żyjątek i stworzeń zamieszkujących tę ruinę, a dalej, w głębi, jakby na drugim końcu budynku, błękit przybrał na sile. Ludzka sylwetka. Ludzka obecność. Musiał wciąż żyć jeśli wyłapało go zaklęcie.
– Jest tam – zwróciła się szeptem do Marcela – zachowaj podwyższoną czujność, zakradniesz się tam razem ze mną, musimy wykorzystać tego kameleona. Porozmawiam z nim i wyciągnę co trzeba. Jeśli gdzieś w wypowiedź wplotę “zakon feniksa” to będzie dla ciebie sygnał do akcji. Najlepiej gdybyś rzucił drętwotę, ale sytuacja może wymagać innego zaklęcia, decyzję pozostawiam tobie, Marcel. – Uśmiechnęła się nieznacznie, a uśmiech ten nosił w sobie coś bardzo podejrzanego. – Mam nadzieję, że w sztuce improwizacji jesteś równie biegły, co w ganianiu po gruzowisku.
Przez chwilę jeszcze spoglądała w ciemną przestrzeń, w miejsce, gdzie powinien znajdować się czarodziej i schowała różdżkę; teraz nie będzie jej potrzebna.
|homenum revelio UDANE W KOŃCU
Dopiero po chwili to do niej dotarło.
Już raz pracowała z jednym z młodszych Zakonników – on też przyjmował formę szczura. Czy istniała szansa na to, że ich ścieżki przecięły się ponownie? Dawno go nie widziała; miała nadzieję, że nic mu się nie stało.
– W porządku. Niespodzianki to nieodłączny element każdej pracy. – Nie dookreśliła jakiej konkretnie, wydawało jej się to całkiem oczywiste. Zresztą, nie dotyczyło to tylko wywiadu; nie każdy występ na scenie zapewne kończył się tak, jak przewidywał to scenariusz. Naturalny odruch improwizacji powinien mieć już wyrobiony. Perfekcyjne salto w tempo było tego najlepszym dowodem. – Cała sztuka polega na tym, żeby wykorzystać tę niespodziankę na własną korzyść. Jeśli ktokolwiek faktycznie był w okolicy, prędzej zainteresuje się szczurem albo fajerwerkami, niż zacznie szukać tropu – dodała, nieświadomie potwierdzając jego przypuszczenia.
Oboje umknęli w cień, głębiej między magazyny, tuż obok zejścia pod ziemię, a już po chwili Adda wylądowała w objęciach Marcela z całkiem zadowolonym wyrazem pyszczka. Odpowiedź na pytania – zgodnie z przewidywaniami czarodzieja – nie nadeszła, choć błysk w dużych, zielonych oczach mógł stanowić pewną wskazówkę. Z prawdziwie kocim niezdecydowaniem najpierw wdrapała mu się na ramię, ale po chwili zrezygnowała z tego dogodnego punktu obserwacyjnego i przeciągłym miauknięciem prosto do ucha obwieściła Marcelowi, że pragnie zająć wygodne miejsce w torbie i tym samym stać się łupem, jakiego jeszcze nie miał okazji posiadać. Jak ona to powiedziała? Okaz nad okazy?
Podróż w torbie była najlepszym na co wpadła w tym tygodniu. Miejsce na ramieniu, choć niewątpliwie dostarczyłoby jej wielu interesujących wrażeń – ciekawiło ją szczególnie to, jak odbierałaby pęd powietrza i przeszkody przez wibrysy – oznaczałoby mniej więcej tyle, że Marcel w następnej kolejności musiałby spotkać się z uzdrowicielem, by ten załatał mu ramię. Albo plecy. Albo twarz. Nie była do końca pewna, które miejsce wybrałaby do wbicia pazurów i wolała tego nie sprawdzać.
Raz po raz wyglądała ze swojej miękkiej, bawełnianej fortecy by sprawdzić przebieg trasy. Prędkość z jaką poruszał się ten chłopak nieustannie przechodziła jej najśmielsze oczekiwania, a zwinność z jaką poruszał się po tym przepastnym gruzowisku pełnym nadwyrężonych elementów kazał jej zastanowić się, czy Marcel aby przypadkiem nie posiada jakichś bliższych powiązań z małpą. Może w cyrku takie mieli i stąd się nauczył? Kiedyś chyba powinna wybrać się na występ i przekonać się na własne oczy.
Podróż nie trwała długo, a zmianę środowiska zapowiedział inny zapach. Powierzchnię znaczyła woń popiołów i rdzy; na przestrzeni ostatnich tygodni poznała ten zapach aż za dobrze, szczególnie podczas obserwacji zrujnowanych miast i rozoranych przez gwiazdy pól. Adda wystawiła łebek poza torbę, ostatnie metry trasy śledząc w sposób aktywny. Przynajmniej nigdzie nie czuła tego charakterystycznego, obrzydliwego zapachu zepsutego mięsa.
Wyskoczyła płynnie z torby i wylądowała na skraju przełamanej ławki. Nocny podmuch wiatru wziął ją od boku, przyniósł nowe drgania i nowe zapachy. Nowe informacje.
– Miau – odpowiedziała Marcelowi w pełni poważnie, a gdy nie zrozumiał – nie miał przecież na to szansy – zeskoczyła na ziemię i pociągłym ruchem łapki wyżłobiła w zimnej glebie podłużny ślad. Po chwili tuż obok pojawił się kolejny, a za nim jeszcze jeden, tworząc znak rzymskiej trójki. Trzecie piętro, tam musieli się dostać.
– Miau? – Pytanie rozbrzmiało chwilową niepewnością co do drogi na górę. Adda spojrzała to na kamienicę, to na Marcela. Skoro zaniósł ją aż tutaj to znaczy, że na górę też wejdzie. Ten… to drzewo? Ten krzak? Co to właściwie było? Wydawało jej się, że bluszcz, ale po podejściu bliżej zauważyła także schowany w głębszym cieniu pień i jakieś gałęzie. Jej ogrodnicza, hobbystyczna pasja natomiast skupiała się bardziej na okazach doniczkowych. Krótko mówiąc: nie miała pojęcia co to za badyl.
Nieznajomość nazwy i specyfiki nie powstrzymała jej przed obejściem rośliny dookoła. Długi ogon kołysał się hipnotyzująco przez chwilę, a jego końcówka podwinęła się na bok, zdradzając zainteresowanie obiektem. Gdy tylko wyczuła wibrysami przestrzeń – wybiła się, uczepiła pnia pazurami i kocią manierą powędrowała w górę. Szybko, cicho, w pełni wykorzystując dostępne narzędzia w ciele niewielkiego drapieżnika.
Gdy dotarła do celu, przeskoczyła z cienkiej gałęzi na wygiętą balustradę niewielkiego balkonu i wślizgnęła się przez wybitą w drzwiach skromną dziurę przy posadzce. Odmieniła się po drugiej stronie i z najwyższą ostrożnością przekręciła kluczyk w zamku, potem pociągnęła za klamkę, wpuszczając Marcela do środka. W drugiej dłoni już miała różdżkę, wykonała nią kolisty ruch nadgarstkiem usiłując oddać gest, który podpatrzyła u Michaela.
– Homenum revelio.
I być może w tym tkwił cały szkopuł, bo tym razem się udało. Bladobłękitne poświaty nieśmiało zamajaczyły przez ściany, znacząc obecności drobnych żyjątek i stworzeń zamieszkujących tę ruinę, a dalej, w głębi, jakby na drugim końcu budynku, błękit przybrał na sile. Ludzka sylwetka. Ludzka obecność. Musiał wciąż żyć jeśli wyłapało go zaklęcie.
– Jest tam – zwróciła się szeptem do Marcela – zachowaj podwyższoną czujność, zakradniesz się tam razem ze mną, musimy wykorzystać tego kameleona. Porozmawiam z nim i wyciągnę co trzeba. Jeśli gdzieś w wypowiedź wplotę “zakon feniksa” to będzie dla ciebie sygnał do akcji. Najlepiej gdybyś rzucił drętwotę, ale sytuacja może wymagać innego zaklęcia, decyzję pozostawiam tobie, Marcel. – Uśmiechnęła się nieznacznie, a uśmiech ten nosił w sobie coś bardzo podejrzanego. – Mam nadzieję, że w sztuce improwizacji jesteś równie biegły, co w ganianiu po gruzowisku.
Przez chwilę jeszcze spoglądała w ciemną przestrzeń, w miejsce, gdzie powinien znajdować się czarodziej i schowała różdżkę; teraz nie będzie jej potrzebna.
|homenum revelio UDANE W KOŃCU
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Westchnął, gdy słuchał jej słów: choć ułagodziły smak porażki, to wolałby, by tak widowiskowy popis zapisał się w jej pamięci inaczej, niż nieostrożnym partactwem. Magia była silnym i nieokiełznanym żywiołem, potrafiła być nieobliczana, a obchodząc się z nią należało zachować całkowitą ostrożność - starał się, nie chciał jej tracić, ale nie zawsze mu to wychodziło. Nie była zła, a to już dużo. Porzucili tę rozmowę, umykając w tunele, kotka prędko przeskoczyła w torbę, o którą prosiła, no tak: to o ten łup chodziło. Zmarszczył nos, kiedy zniknęła w materiale, tak było zdecydowanie łatwiej. Miał nadzieję, że jako kotka nie była szczególnie delikatna, torbę trudno było upilnować niż zwierzę na ramieniu. Nie widział jej, ale zyskał też większą swobodę ruchów - a tej potrzebował. Odczuwał pewien opór przed traktowaniem jej w taki sposób, ale skoro uznała to za odpowiednie...
Założył ręce na biodra, kiedy opuściła schronienie i spojrzał na nią z uwagą, spodziewając się odpowiedzi, ale usłyszał miauknięcie. Owe miauknięcie wybrzmiało w sposób tak oczywisty, że wstyd mu było przyznać się, że nic z niego nie zrozumiał, więc pokiwał głową. Ale chyba mało przekonująco - wyrysowana na ziemi trójka powiedziała mu więcej.
- Piętro trzecie - odgadnął, spoglądając na kotkę pytająco. Potem znów na kamienicę - wleźć na ostatnie piętro będzie ciężej, bliskość wybuchu odbierała budynkowi stabilności. No i od ziemi było dalej niż do pierwszego. Ale gzyms za gzymsem, da radę. Budynek był opuszczony, a to lepiej, nie musiał przejmować się niechcianą obecnością lokatorów - choć okna dalej nie były pewne. Ktokolwiek ukrywał się w środku, mógł się przemieszczać. Ruszyła pierwsza, wdrapując się po roślinie. Pokiwał głową, powtarzając sobie w myślach jeszcze raz, że nie było to nic trudnego i otarł o siebie dłonie, pozbywając się zebranego w trakcie podróży brudu. - No to jazda - mruknął pod nosem, do siebie, nie myśląc o tym, że kotka słuch od ludzkiego miała znacznie lepszy; do muru podbiegł, lekkim cichym krokiem, wybijając się do skoku, od którego złapał się gzymsu. Źle, za płytko, puścił się. Jeszcze raz, tym razem dobrze, w kilka susów - nie zwalniać, to było najważniejsze, jak podczas spaceru po linie - wdrapał się po gzymsach, tłoczeniach i cegłach na dach, na który podciągnął się na ramionach, gdy spostrzegł, że Adriana czmycha na pobliskie drzewo. Był wolniejszy od kotki - to jasne - ale na miejsce dotarł bezbłędnie. Gałęzie tak wysoko były zbyt giętkie, żeby go utrzymały, podwinął w górę nogi, spoglądając na nią - i czekając na znak. Przeskoczyła na balkon, po dachu przeszedł w tym samym kierunku. Kiedy łagodnie - lekko i cicho - zeskoczył na balkon, Adriana otwierała już drzwi - prześlizgnął się do środka, unikając nocnego światła. Kameleon zapewniał częściową ochronę, ale nie potrafił rzucić go tak mocno, żeby zaufać jego magii w pełni. Poruszyła różdżką, on w tym czasie zamknął za nimi drzwi, delikatnie, bezdźwięcznie, wyuczonym nawykiem nie pozostawiania po sobie śladu w trakcie wchodzenia do cudzego mieszkania, w cień osunął się od razu - Maeve zwróciła mu na to uwagę raz, od tamtej pory pamiętał. Wtedy, kiedy to było ważne, i wtedy, kiedy korzystał z tych umiejętności w sposób, z którego Zakonnicy byliby pewnie mniej dumni. Ale wcale nie chciał tego robić.
Milcząc poderwał głowę w kierunku, o którym wspomniała i kiwnął głową na znak zgody. Nie mówił nic, więcej głosów łatwiej było wychwycić niż jeden. Kiedy hałasy były zbędne, należało ich unikać. Zasalutował krótko, chwytając różdżkę na znak, że miał ją w pogotowiu, starając się - pewnie nieudolnie - skryć ścisk w żołądku, o ile przebieżka miastem nie sprawiała mu żadnych trudności, o tyle samo rzucenie skomplikowanego zaklęcia w trudnej sytuacji już mu ich nastręczało. Spróbuje - oczywiście, że tak - improwizacja wychodziła mu naturalniej, niż planowanie - ale żył za krótko, by zebrać cięższy bagaż doświadczeń, podobnie zresztą jak wachlarz umiejętności. Pomyślał, że mógłby poćwiczyć tę drętwotę. W wolnej chwili, może na kotach na Arenie. Nim czarownica odeszła, chwycił ją za ramię, nim odezwał się ledwie słyszalnym szeptem:
- Czekaj, jeśli się tu ukrywa, mógł się zabunkrować. Sprawdzę zabezpieczenia. - I poruszył różdżką, bez przekonania, raz i drugi, w niewerbalnej - tak było ciszej - inkantacji carpiene, zaklęcie odniosło za drugim razem - ukazując okolicę jak dostępną. - Czysto - wyartykułował szeptem, z przekonaniem, spoglądając na Adrianę; po popisie, którego była świadkiem, nie musiała mu wierzyć, ale tym razem wiedział, co robił. Czuł się z tym pewnie, sprawdzał to wiele razy. Ruszyła przodem, odczekał chwilę nim udał się jej śladem - kocie oczy pozwalały z łatwością dostrzec w ciemnościach przeszkody - początkowo trudno było się przyzwyczaić, ale mógłby to polubić - poruszał się lekko, powoli, bezszelestnie, ostrożnie; przylegając do ściany nikł z zasięgu nocnego światła, a zaklęcie kameleona pomagało mu się z tym cieniem stopić w jedność, nie opuścił różdżki. Szukał skupienia, koncentrując myśli - nie chciał jej zawieźć zbyt wolną reakcją, nie mógł jej zawieźć wydaniem się zbyt wcześnie. Zatrzymał się w pół kroku, słysząc gardłowe kto tam, zadarł brodę i wstrzymał oddech, żeby wytężyć słuch. Nie podchodził zbyt blisko, trzymał się odległości, która pozwalała mu słyszeć, lecz nie zostać zauważonym.
rzuty na carpiene (mam +30 do tego zaklęcia z umki zakonu)
Założył ręce na biodra, kiedy opuściła schronienie i spojrzał na nią z uwagą, spodziewając się odpowiedzi, ale usłyszał miauknięcie. Owe miauknięcie wybrzmiało w sposób tak oczywisty, że wstyd mu było przyznać się, że nic z niego nie zrozumiał, więc pokiwał głową. Ale chyba mało przekonująco - wyrysowana na ziemi trójka powiedziała mu więcej.
- Piętro trzecie - odgadnął, spoglądając na kotkę pytająco. Potem znów na kamienicę - wleźć na ostatnie piętro będzie ciężej, bliskość wybuchu odbierała budynkowi stabilności. No i od ziemi było dalej niż do pierwszego. Ale gzyms za gzymsem, da radę. Budynek był opuszczony, a to lepiej, nie musiał przejmować się niechcianą obecnością lokatorów - choć okna dalej nie były pewne. Ktokolwiek ukrywał się w środku, mógł się przemieszczać. Ruszyła pierwsza, wdrapując się po roślinie. Pokiwał głową, powtarzając sobie w myślach jeszcze raz, że nie było to nic trudnego i otarł o siebie dłonie, pozbywając się zebranego w trakcie podróży brudu. - No to jazda - mruknął pod nosem, do siebie, nie myśląc o tym, że kotka słuch od ludzkiego miała znacznie lepszy; do muru podbiegł, lekkim cichym krokiem, wybijając się do skoku, od którego złapał się gzymsu. Źle, za płytko, puścił się. Jeszcze raz, tym razem dobrze, w kilka susów - nie zwalniać, to było najważniejsze, jak podczas spaceru po linie - wdrapał się po gzymsach, tłoczeniach i cegłach na dach, na który podciągnął się na ramionach, gdy spostrzegł, że Adriana czmycha na pobliskie drzewo. Był wolniejszy od kotki - to jasne - ale na miejsce dotarł bezbłędnie. Gałęzie tak wysoko były zbyt giętkie, żeby go utrzymały, podwinął w górę nogi, spoglądając na nią - i czekając na znak. Przeskoczyła na balkon, po dachu przeszedł w tym samym kierunku. Kiedy łagodnie - lekko i cicho - zeskoczył na balkon, Adriana otwierała już drzwi - prześlizgnął się do środka, unikając nocnego światła. Kameleon zapewniał częściową ochronę, ale nie potrafił rzucić go tak mocno, żeby zaufać jego magii w pełni. Poruszyła różdżką, on w tym czasie zamknął za nimi drzwi, delikatnie, bezdźwięcznie, wyuczonym nawykiem nie pozostawiania po sobie śladu w trakcie wchodzenia do cudzego mieszkania, w cień osunął się od razu - Maeve zwróciła mu na to uwagę raz, od tamtej pory pamiętał. Wtedy, kiedy to było ważne, i wtedy, kiedy korzystał z tych umiejętności w sposób, z którego Zakonnicy byliby pewnie mniej dumni. Ale wcale nie chciał tego robić.
Milcząc poderwał głowę w kierunku, o którym wspomniała i kiwnął głową na znak zgody. Nie mówił nic, więcej głosów łatwiej było wychwycić niż jeden. Kiedy hałasy były zbędne, należało ich unikać. Zasalutował krótko, chwytając różdżkę na znak, że miał ją w pogotowiu, starając się - pewnie nieudolnie - skryć ścisk w żołądku, o ile przebieżka miastem nie sprawiała mu żadnych trudności, o tyle samo rzucenie skomplikowanego zaklęcia w trudnej sytuacji już mu ich nastręczało. Spróbuje - oczywiście, że tak - improwizacja wychodziła mu naturalniej, niż planowanie - ale żył za krótko, by zebrać cięższy bagaż doświadczeń, podobnie zresztą jak wachlarz umiejętności. Pomyślał, że mógłby poćwiczyć tę drętwotę. W wolnej chwili, może na kotach na Arenie. Nim czarownica odeszła, chwycił ją za ramię, nim odezwał się ledwie słyszalnym szeptem:
- Czekaj, jeśli się tu ukrywa, mógł się zabunkrować. Sprawdzę zabezpieczenia. - I poruszył różdżką, bez przekonania, raz i drugi, w niewerbalnej - tak było ciszej - inkantacji carpiene, zaklęcie odniosło za drugim razem - ukazując okolicę jak dostępną. - Czysto - wyartykułował szeptem, z przekonaniem, spoglądając na Adrianę; po popisie, którego była świadkiem, nie musiała mu wierzyć, ale tym razem wiedział, co robił. Czuł się z tym pewnie, sprawdzał to wiele razy. Ruszyła przodem, odczekał chwilę nim udał się jej śladem - kocie oczy pozwalały z łatwością dostrzec w ciemnościach przeszkody - początkowo trudno było się przyzwyczaić, ale mógłby to polubić - poruszał się lekko, powoli, bezszelestnie, ostrożnie; przylegając do ściany nikł z zasięgu nocnego światła, a zaklęcie kameleona pomagało mu się z tym cieniem stopić w jedność, nie opuścił różdżki. Szukał skupienia, koncentrując myśli - nie chciał jej zawieźć zbyt wolną reakcją, nie mógł jej zawieźć wydaniem się zbyt wcześnie. Zatrzymał się w pół kroku, słysząc gardłowe kto tam, zadarł brodę i wstrzymał oddech, żeby wytężyć słuch. Nie podchodził zbyt blisko, trzymał się odległości, która pozwalała mu słyszeć, lecz nie zostać zauważonym.
rzuty na carpiene (mam +30 do tego zaklęcia z umki zakonu)
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Droga między magazynami
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny