Budynek zarządu
Strona 25 z 25 • 1 ... 14 ... 23, 24, 25
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów. [bylobrzydkobedzieladnie]
Budynek zarządu
Niedaleko wejścia do rezerwatu znajduje się siedziba zarządu, w której przebywa większość pracowników rezerwatu. Panny mają tu miejsce do odpoczynku podczas pracy, ale w głównej mierze znajdują się tu gabinety zarządu, w których podejmowane są wszystkie decyzje dotyczące rozwoju tego miejsca. To w gabinecie głównego zarządcy przyjmowani są wszyscy najważniejsi goście, na przykład ci z Ministerstwa. Aby tu się dostać można przejść przez teren rezerwatu lub skorzystać z sieci Fiuu. Z okien budynku rozchodzi się widok na okoliczne lasy oraz na pobliskie, mniejsze budynki gospodarcze.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 30.09.18 23:31, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Jessa Diggory' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 33
'k100' : 33
Szczerze mówiąc, bardziej niż konsekwencji prawnych, obawiał się reakcji swojego ojca. Szlachta miała ten nieszczególnie chwalebny przywilej, że wszelakie występki czy publiczne wyskoki były zaraz tuszowane, wygłuszane czy zwyczajnie zamiatane pod dywan. Niemal cały Wizengamot, a także trzy czwarte Ministerstwa, włączając w to Wilhelminę Tuft, która przecież jeszcze nie tak dawno pełniła urząd Ministra Magii, siedziała w kieszeni u szlachty. Jeśli więc szlachcic nie chciał być posadzony za kratkami, to istniała mała szansa, by tam faktycznie wylądował. Ale żeby było śmiesznie... cóż, Lucan miał się jednak za człowieka honorowego, gdyby więc przyłapano go na wkraczaniu na teren zastrzeżony, przyznałby się do winy. W końcu był Abbottem. Dura lex sed lex.
Póki co szło im jednak lepiej niż znakomicie, Lucan pozwolił więc sobie na lekki uśmiech satysfakcji. Był dumny ze swoich umiejętności transmutacynych, chociaż oczywiście był też świadom, że to Jessa wspomogła go swoją magią. Stanowili całkiem zgraną drużynę, to trzeba było przyznać. Mężczyzna jeszcze więc tylko przez chwilę pozwolił sobie obserwować, jak przerażone, zmutowane zwierzę powoli powraca do swojej naturalnej formy. Chyba nigdy nie znudzi mu się oglądanie jak magia potrafiła wpływać na kształty zarówno przedmiotów nieożywionych, jak i zwierząt. Właśnie za to tak bardzo kochał dziedzinę, którą była transmutacja.
Nie mogli jednak spocząć na laurach, gdyż wciąż czekało ich konkretne zadanie. Lucan podążył zaraz za Jessą, podciągając rękawy swojej szaty. Wciąż czuł potężną magię, którą wcześniej wzmocniła go jego towarzyszka. Mimo to czuł się odrobinę nieswojo, jako że była to jego pierwsza wizyta w miejscu znajdującym się tak blisko źródła anomalii. Nie należał jednak do osób strachliwych, dlatego bez zawahania uniósł również swoją jodłową różdżkę. Zanim pozwolił swojej magii popłynąć z jej końca, na chwilę zamknął oczy, uspokajając oddech i oczyszczając umysł. To miejsce musiało zostać okiełznane. Do dzieła.
anomalia: 63/120
Magicus extremos: 2/3 tura, +20 do rzutu
Póki co szło im jednak lepiej niż znakomicie, Lucan pozwolił więc sobie na lekki uśmiech satysfakcji. Był dumny ze swoich umiejętności transmutacynych, chociaż oczywiście był też świadom, że to Jessa wspomogła go swoją magią. Stanowili całkiem zgraną drużynę, to trzeba było przyznać. Mężczyzna jeszcze więc tylko przez chwilę pozwolił sobie obserwować, jak przerażone, zmutowane zwierzę powoli powraca do swojej naturalnej formy. Chyba nigdy nie znudzi mu się oglądanie jak magia potrafiła wpływać na kształty zarówno przedmiotów nieożywionych, jak i zwierząt. Właśnie za to tak bardzo kochał dziedzinę, którą była transmutacja.
Nie mogli jednak spocząć na laurach, gdyż wciąż czekało ich konkretne zadanie. Lucan podążył zaraz za Jessą, podciągając rękawy swojej szaty. Wciąż czuł potężną magię, którą wcześniej wzmocniła go jego towarzyszka. Mimo to czuł się odrobinę nieswojo, jako że była to jego pierwsza wizyta w miejscu znajdującym się tak blisko źródła anomalii. Nie należał jednak do osób strachliwych, dlatego bez zawahania uniósł również swoją jodłową różdżkę. Zanim pozwolił swojej magii popłynąć z jej końca, na chwilę zamknął oczy, uspokajając oddech i oczyszczając umysł. To miejsce musiało zostać okiełznane. Do dzieła.
anomalia: 63/120
Magicus extremos: 2/3 tura, +20 do rzutu
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Lucan Abbott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
30 + 33 + 30 + 27 = 120 #farciarze
Odetchnęła, wypuszczając ze swojej różdżki kolejną wiązkę magii. Przy każdej naprawie starała się skupić swoje myśli na tym, jak wyobrażała sobie życie bez anomalii i moc czerpać ze wszystkich emocji, jakie szargały nią w związku z sytuacją w czarodziejskim społeczeństwie. Wprowadzono stan wojenny, a przecież chciała zapewnić swojemu dziecku lepszą, bezpieczną przyszłość. Nie było dla niej innej możliwości, jak tylko stawienie czoła przeciwnościom, a że należało zaczynać od drobnych rzeczy, naprawianie magii było chyba dobrym startem.
Wolała nie rozmyślać nad tym, że jako szlachcic Lucan mógłby rzeczywiście jakoś wyłgać się z łap wymiaru sprawiedliwości; był jego częścią i rudowłosa wiedziała, że nigdy by tego nie zrobił. Nie pozwoliłby mu na to honor.
Mimo iż nie zerkała w jego kierunku, czuła jak ich zaklęcia łączą się ze sobą, jak ich magia współgra i kompatybilnie dąży do rozprawienia się z pulsującą, niestabilną anomalią. Jeszcze tylko moment, jeszcze trochę i będą w stanie się z nią rozprawić!
Nagłe rozładowanie magii sprawiło, że uderzyła w nich niewidzialna fala energii, lecz pozostali na swoich miejscach, a na moment wszystko dookoła nich ucichło. Jessa odczekała stosowny moment, zanim była na tyle pewna siebie, by ogłosić zwycięstwo.
- Udało nam się – wypowiedziała wreszcie, odwracając się twarzą do swojego towarzysza i obdarzając go szczerym uśmiechem.
Była mu niezmiernie wdzięczna za pomoc i po raz kolejny przekonywała się, że tworzą zgrany duet. Powoli wzrastała w niej też euforia wywołana zwalczeniem anomalii, lecz na świętowanie czas miał przyjść później. Póki co, nie mogli tracić czasu na zbyt wylewne gratulacje, musieli czym prędzej wynosić się z lasu.
- Nic tu po nas – rzuciła więc, ostrzegawczo wskazując Lucanowi brodą uskok w ziemi, który pojawił się jakiś czas temu. Coś pod nią ruszało się złowrogo, a choć Diggory nie miała pojęcia o magicznych stworzeniach, podejrzewała, że w glebie nie czaiło się zwyczajne robactwo.
Wskazała Abbottowi drogę, którą uznała za bezpieczną i ruszyła w tamtym kierunku, ostrożnie patrząc pod nogi i mając nadzieję, że dostrzeże następny uskok, zanim wpadnie w niego z impetem.
| ST 60; spostrzegawczość poziom III (+60)
Odetchnęła, wypuszczając ze swojej różdżki kolejną wiązkę magii. Przy każdej naprawie starała się skupić swoje myśli na tym, jak wyobrażała sobie życie bez anomalii i moc czerpać ze wszystkich emocji, jakie szargały nią w związku z sytuacją w czarodziejskim społeczeństwie. Wprowadzono stan wojenny, a przecież chciała zapewnić swojemu dziecku lepszą, bezpieczną przyszłość. Nie było dla niej innej możliwości, jak tylko stawienie czoła przeciwnościom, a że należało zaczynać od drobnych rzeczy, naprawianie magii było chyba dobrym startem.
Wolała nie rozmyślać nad tym, że jako szlachcic Lucan mógłby rzeczywiście jakoś wyłgać się z łap wymiaru sprawiedliwości; był jego częścią i rudowłosa wiedziała, że nigdy by tego nie zrobił. Nie pozwoliłby mu na to honor.
Mimo iż nie zerkała w jego kierunku, czuła jak ich zaklęcia łączą się ze sobą, jak ich magia współgra i kompatybilnie dąży do rozprawienia się z pulsującą, niestabilną anomalią. Jeszcze tylko moment, jeszcze trochę i będą w stanie się z nią rozprawić!
Nagłe rozładowanie magii sprawiło, że uderzyła w nich niewidzialna fala energii, lecz pozostali na swoich miejscach, a na moment wszystko dookoła nich ucichło. Jessa odczekała stosowny moment, zanim była na tyle pewna siebie, by ogłosić zwycięstwo.
- Udało nam się – wypowiedziała wreszcie, odwracając się twarzą do swojego towarzysza i obdarzając go szczerym uśmiechem.
Była mu niezmiernie wdzięczna za pomoc i po raz kolejny przekonywała się, że tworzą zgrany duet. Powoli wzrastała w niej też euforia wywołana zwalczeniem anomalii, lecz na świętowanie czas miał przyjść później. Póki co, nie mogli tracić czasu na zbyt wylewne gratulacje, musieli czym prędzej wynosić się z lasu.
- Nic tu po nas – rzuciła więc, ostrzegawczo wskazując Lucanowi brodą uskok w ziemi, który pojawił się jakiś czas temu. Coś pod nią ruszało się złowrogo, a choć Diggory nie miała pojęcia o magicznych stworzeniach, podejrzewała, że w glebie nie czaiło się zwyczajne robactwo.
Wskazała Abbottowi drogę, którą uznała za bezpieczną i ruszyła w tamtym kierunku, ostrożnie patrząc pod nogi i mając nadzieję, że dostrzeże następny uskok, zanim wpadnie w niego z impetem.
| ST 60; spostrzegawczość poziom III (+60)
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
The member 'Jessa Diggory' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
Od tej pory to ustabilizowane miejsce staje się terenem sprzyjającym rzucaniem czarów przez wszystkich członków Zakonu Feniksa. Sukces zagwarantował im bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów podczas kolejnych gier w tej lokacji. Chwała wam za to, pewnego dnia świat za to podziękuje.
Lucan słabo znał obecnego Ministra Magii. Od czasu pewnego incydentu ze swojej przeszłości, o którym jednak Jessie nigdy nie mówił, z rodem Longbottomów miał raczej słaby kontakt - pominąwszy oczywiście kilka wyjątków. Mimo to jednak wierzył, że Harold Longbottom wie co robi. Jako pierwszy minister od dawna, w ogóle coś robił. Abbotta smucił widok ludzi żrących się między sobą nawzajem - czarodzieje zamiast próbować wspólnymi siłami odbudować to, co zostało zniszczone, zachwiane, obrócone w perzynę... woleli walczyć między sobą o władzę, oskarżać może nieco zbyt radykalnego w działaniach Longbottoma. Lucan sam zaczynał się poważnie martwić o przyszłość. Jako człowiek, ale tak samo jak Jenna - również jako rodzic. W końcu nadejdzie taki moment, że dzieci każdej krwi nie będą bezpieczne - ani czystokrwiste, ani żadne. Nawet szlachecki tytuł nie będzie mógł uchronić maleństwa, które dziś spało spokojnie w posiadłości domu Abbottów.
Nie mógł do tego dopuścić.
Naprawa anomalii była pierwszym krokiem. Ustabilizowanie magii w miejscach takich jak to musiało w końcu wpłynąć na bezpieczeństwo codziennego korzystania z zaklęć. Ludzie się bali, a ze strachu łatwo można popełnić jakieś tragiczne w konsekwencji głupstwo.
- Dobra robota - mężczyzna pochwalił Jessę, czując jak magia krążąca wokół, wcześniej niespokojna i rozedrgana, powoli się uspokaja. Zupełnie jakby wir wodny w końcu ucichł, pozwalając rzece płynąć swobodnie dalej. Lucan pewnie przybiłby kobiecie piątkę, jednak nie był to ani czas, ani miejsce na przesadne świętowanie. Uspokojenie się magii było rzeczą dobrą, jeśli jednak ktoś z ministerstwa patrolował w okolicy, na pewno zauważy tę znaczącą zmianę i lada moment ściągnie im na kark kłopoty. W milczeniu zgodził się więc ze słowami Jessy, swoje kroki kierując ponownie w kierunku lasu - uważając jednak, gdzie stawia nogi. Te uskoki były naprawdę zdradzieckie, same w sobie stanowiły niebezpieczeństwo. Łatwo byłoby na takowym skręcić sobie kostkę, choć i tak pogryzienie przez magiczne robactwo byłoby w tym przypadku gorszą dolegliwością.
- Chodźmy - odezwał się jeszcze, po chwili znikając wśród liści. Na polanie pozostał już tylko kopytny ssak - znów piękny jednorożec, a nie potworna hybryda.
zt x2
Nie mógł do tego dopuścić.
Naprawa anomalii była pierwszym krokiem. Ustabilizowanie magii w miejscach takich jak to musiało w końcu wpłynąć na bezpieczeństwo codziennego korzystania z zaklęć. Ludzie się bali, a ze strachu łatwo można popełnić jakieś tragiczne w konsekwencji głupstwo.
- Dobra robota - mężczyzna pochwalił Jessę, czując jak magia krążąca wokół, wcześniej niespokojna i rozedrgana, powoli się uspokaja. Zupełnie jakby wir wodny w końcu ucichł, pozwalając rzece płynąć swobodnie dalej. Lucan pewnie przybiłby kobiecie piątkę, jednak nie był to ani czas, ani miejsce na przesadne świętowanie. Uspokojenie się magii było rzeczą dobrą, jeśli jednak ktoś z ministerstwa patrolował w okolicy, na pewno zauważy tę znaczącą zmianę i lada moment ściągnie im na kark kłopoty. W milczeniu zgodził się więc ze słowami Jessy, swoje kroki kierując ponownie w kierunku lasu - uważając jednak, gdzie stawia nogi. Te uskoki były naprawdę zdradzieckie, same w sobie stanowiły niebezpieczeństwo. Łatwo byłoby na takowym skręcić sobie kostkę, choć i tak pogryzienie przez magiczne robactwo byłoby w tym przypadku gorszą dolegliwością.
- Chodźmy - odezwał się jeszcze, po chwili znikając wśród liści. Na polanie pozostał już tylko kopytny ssak - znów piękny jednorożec, a nie potworna hybryda.
zt x2
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
11 IX 1956
Smukłe palce zaciskają się na delikatnej tkaninie kurczowo, przez co gładka skóra dłoni kolorytem przypomina biel noszonej sukni i tylko ostrożny, jakby nieśmiały dotyk dziewczęcia stojącego o krok za wiotką sylwetką młodziutkiej lady sprawia, iż fiolet nie kala posiniałych rąk. Miękkie płatki ust rozchylają się odrobinę, gdy stara się odetchnąć i rozluźnić, jednak jest to trudne, podobnie jak zapanowanie nad drobniutką zmarszczką pojawiającą się pomiędzy zachmurzonymi, acz wyraźnie zarysowanymi brwiami. Nie podoba jej się to, nie podoba się jej to wcale i tylko dobre wychowanie oraz potrzeba dania dobrego przykładu nowicjuszkom sprawia, iż drogocenny pantofelek nie uderza o kamienne podłoże w wyrazie czystego oburzenia. Nie odzywa się jednak ni skarga jedna, nie opuszcza różanych warg, nawet jeśli te zaciśnięte są w wąską linię. Milczy, orzechowym spojrzeniem sunąc za ociężałym ciałem, rejestruje każdy obcesowy ruch, każde niepotrzebne zetknięcie ze szlachetną sierścią niespokojnego stworzenia. Sama myśl, że tak brutalne — jakże rzeczowe i odarte z łagodności, troski o nawet pojedynczy srebrny włos z grzywy — gesty są skierowane do najznamienitszego pośród magicznych zwierząt, niczym do pospolitego, jakże plugawego wozaka sprawia, iż oczy szklą się jej tak okrutnie, iż niemalże nie jest w stanie powstrzymać kryształowych łez przed zroszeniem jasnych policzków. Nie płacze jednak, pławi się w odczuwanym niezadowoleniu oraz goryczy, obserwując jak magizoolog, po raz kolejny okrąża przywiązanego do metalowej barierki jednorożca — niczym drapieżnik, sęp jaki, szukający byle pretekstu, by pozbawić rogatego konia życia, wolności. Elodie wie, że jest niesprawiedliwa. Że przemawia przez nią urażona duma, niepewność oraz czysta zazdrość — nie była wystarczająco wykwalifikowana, by wydać opinię o stanie zdrowia stworzenia z absolutną pewnością, nie powinno ją dziwić więc, iż szanowny wujaszek zdecydował się sięgnąć po zdanie znamienitego magizoologa, specjalistę do leczenia wszelkich czarodziejskich bestii i stworzeń. A mimo to jakaś zadra pozostała, ten brak zaufania zranił ją ogromnie, jakby ponad roczne doświadczenie było niczym i nawet prośba wujaszka Parkinsona — mająca na celu najpewniej udobruchać urażoną krewniaczkę — by przypilnować zaproszonego naukowca, upewnić się, że wszystko przebiega w jak najlepszym porządku, nie sprawiła, iż czuła się lepiej. W dodatku rzeczona kobieta była po prostu okropna! Nie tylko nie wykazywała się ostrożnością, macając zgrabne nogi jednorożca, jakby był to kawał mięsa wystawianego na sprzedaż, to jeszcze była brzydka! Otyłości nie mogła skryć nawet najlepiej skrojona szata, heban włosów szpeciły szare linie, zdradzające podeszły wiek wiedźmy, na haczykowatym nosie natomiast osiadły malutkie, okrągłe okulary o grubych, czarnych oprawkach sprawiające, że żabie, wodniste oczy wydawały się jeszcze większe niż w rzeczywistości. Jednak to nie szpetota zewnętrzna godziła w szlachciankę, a ta wewnętrzna, objawiająca się wyniosłością oraz protekcjonalnością odnośnie do niej. Do dziedziczki Parkinsonów, perły pośród arystokracji, obiecującej projektantki mody i niebawem młodej żony, dumy swego rodu. Jak śmiała? Kobieta stara i nietknięta, wciąż mogąca obcować z jednorożcami, uważała się za...za...ugh! Nie chciała nawet sobie wyobrażać, za kogo śmiała się uważać ta niedorzeczna ropucha! Ellie oddycha jednak głęboko raz jeszcze, starając uspokoić burzę, jaka panowała w szaleńczo trzepocącym sercu, znajdowała się w otoczeniu dwóch młodych jeszcze, świeżo zatrudnionych panien, którym miała przekazywać swą wiedzę i żadne dąsy nie powinny mieć miejsca. Profesjonalizm winien być zbroją dla pokaleczonego ego, obawa o podopiecznego zaś powinna stłumić wszelkie urazy wraz z niezadowoleniem. Tego zamierzała się trzymać.
— Jest zdrowy? — pyta więc po długiej chwili milczenia, wplatając w słodycz głosu odpowiednią dawkę troski. Magizoolog, sprawdzająca stan kopyt prostuje się, patrząc na artystkę z irytacją, jakby miała do czynienia z byle męczącym robakiem, a nie bratanicą obecnego pracodawcy, która być może coś tam wiedziała. Na ten widok młoda lady unosi butnie brodę, spoglądając z uporem na niższą stanem kobietę, tym samym dając znać, iż nie zamierzała się zbyć bezwartościowymi słówkami, czy półprawdami.
— Aye, zdrowy, zdrowy. Nieco chudy, jednak nie ponad normę. Samotność i stres zrobiły swoje, chociaż nie wykryłam żadnych nieprawidłowości z oddychaniem, szmerów w sercu też brak. Kopyta są twarde, brak pęknięć, pomimo osłabionej odporności nie uczepiło się biedaczyny nic strasznego. Kwarantannę można uznać za zakończoną — oświadcza pewnie wiedźma, duże dłonie kładąc na szerokich biodrach. Nowicjuszki wzdychają z ulgą, obejmując się radośnie, jakby właśnie odegnano od nich widmo rychłej śmierci. Może też i tak było, opinia publiczna, a może raczej kręgi, w których obrębie znajdowało się zainteresowanie fauną oraz florą, a także ci czyhający na najdrobniejsze potknięcie dzieci błękitnej krwi, bacznie przyglądały się sytuacji w Gloucestershire. Anomalia szalejąca w rezerwacie, nad którą Ministerstwo Magii nie było w stanie zapanować, wszystkie siły gromadząc na polowanie na cienie — wywoływała niepokój, a ofiara, jaką okazał się jednorożec, przeobrażający się w wypaczeńca o smoczej głowie, plującej kulami ognia wywoływała współczucie oraz szereg oburzenia pośród miłośników zwierząt, domagających się interwencji w sprawie poszkodowanego. Z prawnego punktu widzenia Parkinsonowie sprawujący pieczę nad lasem mieli związane ręce, dekret ministra wyraźnie wskazywał na zakaz zbliżania się do skażonego miejsca, tym samym próby udzielenia pomocy mogły zostać uznane za złamanie odgórnych poleceń. Pisma, odwołania oraz petycje nie wywoływały oczekiwanego poruszenia, ugody z propozycją zatrudnienia najlepszych mistrzów transmutacji i opłacania ich z kiesy rezerwatu zostawały odrzucone. Elodie myśli, że może ta biurokratyczna bezradność oraz rozgoryczenie sprawiły, iż wujaszek przymykał oko na notoryczne wtargnięcia do ostoi jednorożców. Niejednokrotnie odnajdywano ślady czyjejś obecności, czasem nawet walki i nikt nie podejmował trudu, by wyśledzić intruzów, a czyż niedawno nie dokonano makabrycznych zbrodni? Czekano cierpliwie, aż jakiś szczęśliwiec — tudzież szaleniec, jak uznawał szanowny wujaszek, racząc się winem — dopnie swego i w jakiś sposób osiągnie to, czego pożądali jego poprzednicy. Nie mylił się, choć to nic dziwnego, wujaszek w swej mądrości rzadko się mylił i nie można było temu zaprzeczyć, nawet jeśli brak wiary w zdolność własnej krwi wciąż paliła do żywego. Wraz z ostatnim dniem lata, nadeszła długo wyczekiwana ulga — jednorożec wrócił do swej poprzedniej postaci, choć dezorientacja oraz wycieńczenie uniemożliwiły mu połączenie się z parzystokopytną bracią. Zarządzono natychmiastową kwarantannę, zatrudniono weterynarzy oraz magizoologów, mających wypatrywać wszelkich potencjalnych efektów ubocznych anomalii, oraz chorób wywołanych przez osłabienie odporności i stres. Pośród tego zamieszania, nad stworzeniem cały czas czuwała Elodie, spełniając rodową powinność, która zupełnym przypadkiem stawiała ją w niebywale pozytywnym świetle, przez co rodzina zgadzała się doprawdy na wiele ustępstw względem perełki, co ta skrzętnie wykorzystywała. Niemniej pomijając tę szczyptę egoizmu, artystka szczerze troszczyła się o byłego wypaczeńca i niecierpliwie wypatrywała chwili, w której pozwolą jej przyłączyć samotnika do reszty stada. Dzięki temu, nawet kiedy wstąpi na ścieżkę małżeństwa, pracujące w rezerwacie panny będą mogły wzdychać, wspominając, jak wrażliwa lady ulitowała się nad bestią i swą łagodnością przekształciła ją w szlachetnego ogiera. Tak, tak powinno być, to brzmiało tak pięknie i romantycznie! Sielankowy obrazek psuła tylko starszawa wiedźma, gotowa przypisać sobie zdrowotne zasługi, za nic mając wysiłki młodziutkiej opiekunki.
— Bardzo nas to raduje, jestem pewna, że szanownego wujaszka Parkinsona ta wieść uraduje jeszcze bardziej — zauważa grzecznie lady, choć przecież swymi słowami odprawiła właśnie niechętną jej kobietę. Ta o dziwo nie wszczyna walki, nie próbuje oponować, czy też upierać się, iż zostanie przy nich. Miast kiwa głową, pozwalając rozszczebiotanym dziewczątkom zbliżyć się do zmęczonego wierzchowca, sama zaś opuszcza stajnie, szukając zapewne zarządcy.
— Och, mój najsłodszy. Udręka twa ma się już ku końcowi — pociesza go Elodie, szepcąc do miękkich chrap po francusku. Zwierze rży cicho, kiedy znacznie delikatniejsze dłonie suną po smukłej szyi — Przygotujmy go — zwraca się do nowicjuszek, które już dzierżą wszelkie zgrzebła. Mleczno biała sierść jest starannie wyczesywana, tak by żaden pył nie śmiał nań osiąść, kopyta są czyszczone a grzywa oraz ogon muskane są z ostrożnością tak wielką, iż samo zwierze w zniecierpliwieniu ryje nogą w ziemi, wyczuwając podekscytowanie. Parkinson chichocze, kiedy zgrabny łeb próbuje sięgnąć po przysmaki skrywane w kieszeni sukni, wspomnienie wyniosłej magizoolog ulatuje wraz z anegdotami, opowiadanymi przez pieguskę, policzkiem wtuloną w bok ogiera. To jest dobre, tak powinno wyglądać, uznaje, z troską i miłością, nie zaś chłodem minionych lat spędzonych w zawodzie. Jest o tym całkowicie przekonana nawet wtedy, gdy prowadzą swego podopiecznego za jedwabną uzdę w stronę polany, gdzie na nowo zagościły jednorożce, a jej blask raz jeszcze wypełnił serca pracownic rezerwatu. Nim jednak znikną pośród drzew, Ellie odwraca się w stronę pary znikającej między budynkami zarządu — to tam, szanowny wujaszek wymienia uwagi z tą potworną weterynarz. Wie, że jako panna nie może odpowiedzieć w żaden sposób na tak nieprzyjemne zachowanie, któż bowiem lękałby się Parkinsonowych kobiet (och, naiwni, nigdy nie zetknęli się z cioteczkami), które zwykły być porównywane do rajskich ptaków, zdolnych jedynie do powtarzania zgrabnych słówek? Ale Elodie wie, że kiedy tylko zmieni swój status, że kiedy tylko przyoblecze się w nazwisko i kolory rodu Burke, nikt nie będzie śmiał patrzeć na nią protekcjonalnie. I wie, że nadejdzie czas, gdy będzie posiadała własną siłę oraz wpływy, musi być tylko cierpliwa oraz rozsądna. To oczywiste i bardziej pewne było już tylko jedno — Elodie Harleen Parkinson nie zapomina. I nie wybacza.
| zt
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
- Panno Crabbe, pojedzie panna do naszego rezerwatu jednorożców i dopilnuje transportu ogiera do Parkinsonów, a także jego powrotu w kolejnym dniu – poinformował ją przełożony, składając stosowne papiery w jej dłonie i odwracając się do reszty pracowników, wystosowując dalsze zadania na ten tydzień. Kto by pomyślał, że poniedziałek przyniesie tak cudowną wiadomość? Ściskała teczkę z instrukcjami i zaświadczeniami, delikatnie gładząc kciukiem powierzony dar. Choć twarz miała opanowaną, tak w jej duszy rozpromieniało się światło. Kochała jednorożce, były jej najszczęśliwszym wspomnieniem, które pozwalało jej na przywołanie magicznego obrońcy - patronusa. Raptem wczoraj odwiedzała Ambleside, a dziś otrzymała informację, że odbędzie kolejną podróż z równie malowniczymi widokami. Jeszcze na początku lata, myślała, że nie będzie zdolna cieszyć się z takich wyjazdów… a jednak! Współpracownik trącił dziewczę łokciem, gdy ta zaczytywała się w pierwszej stronie, opisującej jej zadanie.
- Masz farta – stwierdził kolega, na co Forsythia uśmiechnęła się delikatnie i przytaknęła, podnosząc wyżej brodę. Owszem, mogła szczycić się tym, że to jej przypadło jedno z lepszych zadań, a to dlatego, że była kobietą.
***
Młodziutka kobieta, ledwo najwyraźniej skończyła Hogwart i chyba nie do końca była doświadczona z pracą z jednorożcami, a mimo to została przydzielona do przygotowania parzystokopytnego do transportu. Kto kompetentny powierzył jej coś takiego? Widząc jak jednorożec szarpał się i wyrywał przed wejściem do drewnianej przyczepki, niemal wyglądającej jak karoca, Forsythia poczuła się w odpowiedzialności do poinstruowania dziewczęcia, co powinna zrobić. I gdy chciała zabrać głos, panna puściła uwiąz, a ogier stanął dęba, szykując się do przegalopowania na padok. – Accio uwiąz! – rzuciła panna Crabbe, mając już wcześniej różdżkę w pogotowiu. Miękki sznur przyleciał, a młoda kobieta, złapała go, tym samym konfundując stworzenie, które myślało, że zdąży uciec. Nie musiała jednak szarpać, ani nawet ciągnąć, bo parzystokopytny stanął sztywno, wpatrując się uważnie w czarownicę. Już nie pierwszy raz przechodziła takie ekscesy przy jednorożcach, miała w tym doświadczenie, w dodatku znacznie ciężej było opanować w ten sposób aetonany, a tego nauczyła się już będąc dzieckiem.
Potem zaczęły się behawioralne podchody, trwające kilka minut, aż w końcu stworzenie pozwoliło się dotknąć. Wiedziała, że nie był to pierwszy raz jak transportowano tego ogiera, właściwie to mogłaby przysiąc, że miała już z nim styczność, jeszcze na swoim stażu, lecz głowy by za to nie dała. Niemniej jednak widać było, że zwierzę rozumie co się dzieje, wie o co może chodzić czarownicy; nie był to dziki okaz, nigdy wcześniej nie uczony wchodzenia do przyczepek. Zachowywałby się wówczas znacznie, znacznie gorzej… Po prostu młodziutka niewiasta najwyraźniej nie potrafiła sobie z nim poradzić.
- Ćśiiii… spokojnie… nic ci nie grozi, nikt nie chce twej krzywdy - wyszeptała, zwijając uwiąz dłońmi i podchodząc w kierunku stworzenia. Jej dłoń powędrowała do jego chrap, a później sunęła po pysku, gładząc i uspokajając stworzenie, w końcu łapiąc za skórzany kantar. Nie chciała krzyczeć na pracownicę, której obowiązkiem było dopilnowanie zwierzęcia, nie było sensu wylewać gniewu gdy w pobliżu było majestatyczne, magiczne stworzenie, które silnie reagowało na agresję. Nie chcąc tracić więcej czasu, rozpoczęła taniec z ogierem, próbując nakłonić go do wejścia na drewniany podest. Młodsza czarownica ze wstydem przyglądała się temu jak panna Crabbe radzi sobie ze stworzeniem, aż w końcu po kilkunastu kolejnych minutach jednorożec znalazł się w środku. Takich umiejętności jak radzenie sobie z koniowatymi się po prostu nie zapomina, a że w pobliżu nie było innej żywej duszy…
- Przepraszam bardzo, ale czy was nie szkolą jak zajmować się jednorożcami? Co to miało być? Gdyby nie to, że tu byłam… och, nawet nie chcę myśleć – pokręciła głową z dezaprobatą, przyglądając się niskiej i drobnej dziewczynie, która była bliska płaczu. Panna Crabbe przewróciła oczami z westchnieniem i pokręciła głową.
- N-nie powie pani o tym? – zapytała się pracownica rezerwatu, niemal drżąc jak osika.
- Moja droga, to nie jest zabawa. Od kiedy tu pracujesz?
- Od tygodnia – wychlipała dziewczyna, na co Forsythia zmarszczyła brwi.
- Słucham? Od tygodnia? Czy oni są niepoważni… kto ci przydzielił to zadanie? – zapytała poważniej, niż chciała.
- J-ja… Ja chciałam… sama…
- O nie… nie mów mi, że…
- P-przepraszam – dziewczę zalało się łzami, dramatycznie wspierając o powóz. Panna Crabbe westchnęła przeciągle i złapała się za czoło. Sama kiedyś porywała się na takie zadania, chcąc pokazać, że potrafi sobie poradzić. Tylko, że ona miała rękę do tych zwierząt, a i opasłe tomiszcza przekazały jej ogrom wiedzy, dokładnie tak samo jak nauka w Hogwarcie czy godziny wolontariatów i odwiedzin różnorakich rezerwatów. A młodziutka niewiasta? Najwyraźniej zdawała się kierować zaledwie swoją nadzieją. Co w gruncie rzeczy przy jednorożcach nie było całkiem złe… niemniej jednak, brakowało w tym praktyki. Forsythia nie mogła tego zatajać, dziewczę potrzebowało stosownej edukacji i opieki kogoś, kto wytłumaczy jej co robić w takich sytuacjach.
***
Podróż do rezerwatu Parkinsonów minęła bez większych problemów, a Sythia zdążyła zaskarbić sobie przyjaźń trzech czarownic, z którymi przyszło jej wykonywać to zadanie. Choć przede wszystkim miała je nadzorować pod względem urzędniczym. Jako opiekunki jednorożców, absolutnie nie znały się na formalnościach, ale za to mogły zdradzić pannie Crabbe to i owo względem magicznych stworzeń. Wśród tych czarownic nie było jednak młodej pracowniczki, która wcześniej postanowiła wziąć na swe barki zbyt ciężkie zadanie.
- Masz rękę do nich – stwierdziła jedna z kobiet, zaś reszta pokiwała głową z aprobatą. Forsythia uśmiechnęła się lekko pod nosem, na myśl o swym losie związanym z jednorożcami. O tym jednym jedynym, którego spotkała w Zakazanym Lesie. Jednak przy żadnym innym nie czuła tego samego, zupełnie jakby była to pierwsza miłość, która nie miała porównania z późniejszymi. Pierwszego wrażenia, nie można było powtórzyć i tak jak rozpacz, którą przeszło się kilkakrotnie, tak też szczęście nie rozrywało serca tak silnie jak za pierwszym razem. Kilka chwil później, czwórka młodych kobiet znalazła się na terenie rezerwatu Parkinsonów. Forsythia nie stała z boku, jak typowa urzędniczka, bez przeszkód zaczęła pomagać opiekunkom z rezerwatu Ministerstwa, w końcu przede wszystkim była magizoologiem, a nie tylko biurokratyczną machiną.
Potem przyszło załatwiać bardziej urzędnicze sprawy i choć panna Crabbe tęskno spoglądała na swe nowe koleżanki, jak te prowadziły jednorożca, tak wiedziała, że miała do wykonania swe urzędnicze powinności. Prowadzone przez niewiele młodszą od siebie pracowniczkę rezerwatu, rozglądała się po okolicy, zastanawiając się czy sama nie powinna przypadkiem porzucić lata temu swoich ambicji… ale cóż zrobiłaby na starość? Owszem, wizja mieszkania w rezerwacie i pracowania w towarzystwie magicznych stworzeń oraz kobiet wydawała się przepiękna. Z dala od wojny, z dala od problemów, jakie dotykały jej umysł, gdy mijała swego ojca na schodach kamienicy lub kłamała prosto w oczy wszystkim wokół, że całkowicie popiera działania Ministerstwa. A tu? Tu było spokojnie i błogo.
Nawet sam budynek zarządu wydawał się epatować spokojem, jakby był wyjęty z bajki. I to nie tej, którą straszyło się dzieci na dobranoc z wybujałym morałem – ale tej szczęśliwej, toczącej się sielsko i bezproblemowo, niczym małe pufki, liżące ucho właściciela. Mijała piękne saloniki, zdobione licznymi podobiznami jednorożców, drobne rzeźby o tym samym motywie, wszystko to wołało, aby została tu na dłużej. W końcu znalazła się pod drzwiami gabinetu głównej zarządczyni i gdy tylko w odpowiedzi na swe pukanie usłyszała zaproszenie do przestąpienia progu, czym prędzej to zrobiła. Wymiana uprzejmości, poczęstunek herbatą i ciepły kobiecy uśmiech. Czyżby było to najprzyjemniejsze zadanie jakie przyszło jej wykonać od ponad miesiąca?
- Czyli rozumiem, że zostaniecie u nas do jutra? – upewniła się zarządczyni, kreśląc podpisy na papierach wskazanych przez pannę Crabbe.
- Zgadza się, nocleg mamy zapewniony w okolicznym gospodarstwie, proszę się nami nie przejmować.
- Rozumiem. Jak wiemy jednorożce potrzebują prywatności – uśmiechnęła się kobieta, mrugając znacząco do czarnowłosej urzędniczki. Forsythia nie za bardzo wiedziała jak odebrać ten gest, lecz uśmiechnęła się promiennie, wyciągając kolejne dwa zaświadczenia, które należało podpisać. Formularze 91/20B i 21B, potem zaświadczenia i inne zgody, masa papierów, które poświadczały o obopólnej zgodzie i komu przypadnie źrebię oraz dlaczego. Druczki i umowy traktujące o niepowodzeniu ciąży u klaczy, potem stosowne aneksy co w przypadku uszkodzeń czy kalectwa, i tak dalej… Była tego masa, a skórzana teczka panny Crabbe zdawała się nie mieć końca, gdy co rusz wyciągała kolejny papier do podpisu. Jednak zarządczyni, wciąż była uprzejma, podpisując kolejne papiery, oczywiście uprzednio czytając i dopytując magizoolożkę, co odnosiło się do czego, co miało na celu i w jaki sposób stawiało to dobro zwierząt na pierwszym miejscu. Gdy kobiety skończyły wypełniać swoje powinności, panna Crabbe przedstawiła ostatnie papiery, które należało podpisać po kryciu. – To podpiszemy jutro, gdy będziemy wyjeżdżać – uśmiechnęła się ciepło i wstała od biurka.
- Oczywiście. Zwiedzała kiedyś pani nasz rezerwat?
- O tak, ale nigdy z przewodnikiem – dodała, a czarownice porozumiewawczo kiwnęły do siebie głowami, skutkiem czego wybyły na tereny wokół, oddając się zwiedzaniu. Niemniej jednak dla Forsythii nie była to jedynie szansa na podziwianie widoków czy zwiedzanie miejsca, ale przede wszystkim słuchała zarządczyni, która chętnie dzieliła się z panną Crabbe swoją wiedzą odnośnie jednorożców. Niektóre rzeczy wiedziała, ale te bardziej zaawansowane otworzyły jej oczy na zupełnie inne aspekty opieki nad tymi stworzeniami. Słyszałam niegdyś o tej francuskiej metodzie, ale nie myślałam, że to prawda – zastanowiła się wsłuchując w wykład kobiety, lecz jej nie przerywała. Kiedy miała mieć drugą taką okazję, aby pogłębić swe umiejętności? I tak spędziła czas do późnej nocy.
Rankiem obudziło ją wrześniowe słońce, wychylające się zza pomarańczowych koron drzew. Najpierw zajęła się sobą, zaś potem, godnie reprezentując swoje stanowisko udała się na poszukiwanie swoich towarzyszek. Podpisawszy ostatnie dokumenty, pomogła czarownicom z zapakowaniem jednorożca do transportu i w ten sposób kilka godzin później stworzenie było w swoim rodzimym rezerwacie. Natomiast Forsythia mogła wrócić do Londynu ze stosownym plikiem dokumentów i raportem z przebiegu transportu władności Ministerstwa.
| zt
1563 słów
30 VI 1958
Znajdująca się przy budynku zarządu biblioteka mieściła — według Marii — całą wiedzę, jaką świat czarodziejski posiadał o jednorożcach. O tym miejscu krążyły legendy, jakoby znajdowały się w nim niegdyś stare księgi traktujące o tych niezwykłych, magicznych stworzeniach, spisane z perspektywy niemagicznych. Przekazy miały być w znacznym stopniu podkoloryzowane i były traktowane bardziej jako wytwór wyobraźni, fikcja literacka, niż faktyczne źródło wiedzy, ale wraz z zaostrzeniem się konfliktu (według starszych dziewcząt, które pracowały w rezerwacie dłużej) — zniknęły bez śladu, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Do młodej Marii Multon nie docierało jak jakakolwiek pozycja o jednorożcach mogłaby stać się nagle literaturą zakazaną, co jeszcze bardziej korciło do zanurzenia się przynajmniej po kostki w usypianej raz za razem strachem ciekawości. Postanowiła, że odnajdzie kiedyś przynajmniej jedną taką książkę, ale żeby to osiągnąć musiała najpierw zakończyć okres stażu, stać się już pełnoprawną pracownicą rezerwatu. Do osiągnięcia celu zostało jej jeszcze trochę czasu, ale nie można było odmówić jej entuzjazmu.
Weszła do biblioteki ze skórzaną, wysłużoną już i przetartą gdzieniegdzie torbą na ramieniu, rozglądając się ostrożnie. Chciała jak najszybciej dostrzec postać starszej, zgarbionej już czarownicy, pani Hopkirk. Właściwie panny Hopkirk, bo pomimo zbliżania się do setnego roku życia (przynajmniej — znów — według starszych dziewcząt), czarownica ta całe swe życie przeżyła w czystości, nie zaznając życia, które przypadło w udziale jej matce czy siostrom. Całe swe serce oddała jednorożcom, rezerwatowi, nieustannie szkoląc kolejne pokolenia opiekunek jednorożców, w tym długim procesie stając się dla Marii niezaprzeczalnym autorytetem i wzorem postępowania. Wraz z upływem lat pani Hopkirk potrzebowała coraz to więcej pomocy, dlatego też Maria lubiła przychodzić na nauki przed czasem, pomagając przygotować salkę do przyjęcia reszty uczennic.
Widząc przygarbioną, choć filigranową sylwetkę krzątającą się gdzieś pomiędzy regałami, Maria ruszyła prędzej w ich kierunku, niedługo później zrównując się ze staruszką.
— Dzień dobry, pani Hopkirk! — przywitała się z entuzjazmem, który często okazywała nauczycielce, a który dla ludzi znających ją poza rezerwatem wydawał się do niej zupełnie nie pasować. Skłoniła się w pas przed kobietą, która odpowiedziała jej szerokim, ciepłym uśmiechem, a następnie złożyła dłoń na ramieniu dziewczęcia.
— Dzień dobry, Mario. Jak dobrze, że przyszłaś wcześniej. Przyda mi się pomoc w przygotowaniu sali dla twoich koleżanek — kobieta nie musiała mówić nic więcej, Maria natychmiast wyprostowała się jeszcze bardziej niż zazwyczaj, a uniesienie głowy spowodowało także poruszenie się złocistych, gęstych loków. — Gdybyś była tak dobra i mogła przenieść te książki. Po dwie pozycje na jedno krzesło — ręka kobiety wskazała na dwie półki jednego regału, wypełnione przez dwie pozycje: Atlas zagrożeń popularnych i niepopularnych: Jednorożce oraz Seria cykli życia jednorożca; Tom I: Narodziny. Polecenia nie trzeba było jej dwa razy powtarzać. Od razu stanęła na palce, aby sięgnąć po książki znajdujące się wyżej. Siedem tomiszczy zmieściło jej się w rękach, ale wiedziała, że to idealna liczba — dokładnie siedem dziewcząt szkoliło się w rezerwacie, wliczając w to Marię. Pamiętała drogę do salki, w której zazwyczaj się uczyły na pamięć i dziś okazało się to szczególnym atutem, bowiem wieża z książek zasłaniała jej zdecydowaną większość pola widzenia, musiała więc polegać w w pierwszej kolejności na pamięci, a w drugiej — na instynktach. Gdy przekroczyła właściwe drzwi (znów, na szczęście otwarte), odłożyła książki na blat stołu, a te tąpnęły na tyle ciężko, że z daleka dosłyszała zmartwiony głos pani Hopkirk. — Mario, wszystko w porządku?
— Tak, wszystko dobrze! — odkrzyknęła od razu, po czym ruszyła biegiem po resztę książek. Tym razem tomy były odrobinę lżejsze, także nie narobiła hałasu przy ich odkładaniu. Nim pani Hopkirk dotarła do salki, Maria krążyła wokół stołu, układając książki zgodnie z życzeniem nauczycielki. Na blacie przed każdym krzesłem znalazły się obie pozycje. Ich wybór był na tyle niespodziewany, że Maria nie mogła powstrzymać się przed próbą odgadnięcia tematu ich zajęć. Przynajmniej do czasu, aż nauczycielka nie zwróciła się do niej raz jeszcze.
— Mogłabym cię jeszcze poprosić o przywiezienie tablicy? O ile dobrze pamiętam, powinna być w salce obok — ciepły uśmiech starszej czarownicy wystarczyłby za każdą prośbę na świecie. Maria nie zwlekała więc — najpierw otrzepała dłonie z niewidzialnego kurzu, później odłożyła swą torbę na jednym z przygotowanych wcześniej krzeseł, po czym przeszła do pomieszczenia obok. Nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi na oścież, a po tym weszła do środka, podchodząc od razu do tablicy. Żelazna rama trzymała ją w pionie, lecz dało się ją przenieść, gdyby chwycić stelaż z dwóch stron. I do tego właśnie przystąpiła Maria, rozkładając ręce na szerokość ramy i gdy już zacisnęła palce na zimnym metalu, zaparła się, by unieść tablicę do góry. Była ciężka, musiała przyznać, a przez to Maria musiała działać szybko. Manewrując między stolikami i krzesłami, poruszała się bokiem, wychodząc wreszcie z pomieszczenia. Odstawiła na moment tablicę, by odrobinę odpocząć, ale przede wszystkim zamknąć drzwi do salki. Dopiero po tym chwyciła ją jeszcze raz i tym razem, znów przechodząc większość dystansu bokiem tak, aby przypadkiem nie zawadzić o żaden mebel ani tym bardziej o panią Hopkirk, aż nie trafiła w dobre miejsce. Odstawiła tablicę na ziemię, po czym oparła się o nią, wreszcie wypuszczając nabrane w usta powietrze. Zdążyła zaczerwienić się na twarzy z wysiłku, ale choć zmęczona, uśmiechała się szeroko, zadowolona z tego, że mogła pomóc. Pani Hopkirk podeszła do niej niespiesznie, po czym pogłaskała ją opiekuńczo po głowie.
— Dziękuję za pomoc. No już, usiądź sobie, nie będę cię już dłużej męczyć — wskazała brodą na krzesła ustawione przy stole, popędzając ją zachęcająco. Maria oparła jeszcze na moment czoło o zimny metal, przymykając na moment oczy, po czym uśmiechnęła się szerzej i skinęła głową, przyjmując polecenio—prośbę w milczeniu. Gdy uspokoiła oddech, odsunęła się od tablicy i zajęła miejsce przy stole. W samą porę, ponieważ sala niedługo zaczęła się zapełniać. Majorie zajęła miejsce z jej lewej strony, Greta po prawej, przez chwilę przed oficjalnym zaczęciem zajęć zamieniły ze sobą kilka słów. Nie miały jednak długo czasu. Pani Hopkirk, w typowej dla siebie manierze zastukała wreszcie kredą w tablicę. W tej samej chwili siedem par oczu wlepiło się w jej sylwetkę, a Maria zupełnie straciła zainteresowanie wszystkim, co działo się dookoła, poświęcając całą uwagę wyłącznie przemawiającej staruszce.
— Nadchodzi szczególny czas, dziewczęta. Jak dobrze wiecie, mamy pod swoją opieką kilka klaczy, które za kilka miesięcy będą rodzić źrebięta. I stanie się to raczej prędzej niż później. Do naszych obowiązków należy nie tylko dbanie o doraźne potrzeby jednorożców, ale także zapewnienie im bezpiecznych warunków do urodzenia młodych. Dlatego właśnie dziś prosiłabym was o otworzenie pierwszego tomu Cykli życia. Dobierzcie się w pary i jedną trójkę i zróbcie notatki z rozdziałów 1—5 — polecenie zostało przez nią zapisane na tablicy. — Skupcie się przede wszystkim na zagrożeniach, które mogą czyhać na klacz w tym czasie. Jeżeli macie propozycje, jak rozwiązać pewne niedogodności, prosiłabym, żebyście też zawarły je w swoich notatkach. Następnie poproszę was o porównanie waszych notatek do spostrzeżeń Sweetlinga zawartych w rozdziale 14 Zagrożeń. Dziś macie na to całą lekcję, przez najbliższy tydzień — zależy od tego, jak zorganizujecie sobie pracę. Rozmawiałam z panną Hawthrone, przydział zadań nie wzrośnie, także ta z par, która jest obiektywnie najlepsza, ta będzie miała szansę otrzymać nagrodę.
Nagrodę? Maria uniosła głowę wyżej, krzyżując jeszcze raz swoje spojrzenie ze spojrzeniem pani Hopkirk. Ta uśmiechnęła się do siebie, zupełnie tak, jakby słyszała myśli klarujące się w głowach jej podopiecznych.
— Ta para lub trójka, która poradzi sobie z zadaniem najlepiej będzie mogła asystować mi i pani Elliots w przyjmowaniu porodu i zajmowaniu się źrebięciem. To niezwykła okazja, także mam nadzieję, że nagroda stanowi dla was wystarczającą motywację.
Szarozielone oczy Marii zalśniły od nagłej energii. W pierwszym odruchu odwróciła się do siedzącej obok Majorie, po czym położyła dłoń na jej dłoniach.
— Majorie, spróbujemy? — spytała podekscytowanym szeptem, uśmiechając się szeroko, gdy patrzyła to na koleżankę, to na tablicę z zapisanymi instrukcjami. Nie musiała długo czekać na odpowiedź.
— Nie tylko spróbujemy, ale damy z siebie wszystko, Marysiu — usta zazwyczaj chorowitej dziewczyny rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, gdy wyciągnęła rękę przed siebie, zabierając dwa arkusze pergaminu oraz pióra z atramentem. Jeden zestaw podała Marii, drugi zostawiła dla siebie.
— Może zaczniemy od listy? Mogłybyśmy podzielić poród na etapy i później do każdego z nich dopisać bardziej szczegółowe podpunkty oraz to, co może pójść nie tak... Najpierw spróbujmy zrobić to same, a potem porównamy to, co rzuciło nam się w oczy i złożymy w jedną całość, co ty na to? — mówiła szeptem, z policzkiem niedaleko ramienia koleżanki. Ta spojrzała na nią odrobinkę z góry, uśmiechając się szeroko w zgodzie. Ten jeden gest wystarczył, by Maria powróciła w całości na swoje miejsce, otworzyła znajdującą się przed nią księgę i po kilku sekundach poszukiwania początku rozdziału, zaczęła go czytać w skupionym milczeniu, przerywanym na zapisanie własnych spostrzeżeń.
Dopiero ciepła ręka pani Hopkirk na ramieniu wytrąciła ją z naukowego skupienia. Gdy podniosła oczy na staruszkę, ta uśmiechała się ciepło, choć były w sali same.
— Już pora wracać do domu, Mario. Dokończysz pracę jutro.
| z/t
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
| 2 lipca
Choć może talizman nie udał mi się idealnie, to wykazywał magiczne właściwości - to z kolei wystarczyło, bym podjął się wycieczki do dalekiego Gloucestershire z zamiarem odnalezienia Marii i przekazania jej naznaczonej runami zawieszki. Chciałem się z tym uporać gdzieś między przelotną wizytą w rodzinnym domu, a wypadem do znajomych hodowców szpiczaków, którzy napisali do mnie ledwie kilka dni temu z prośbą o pomoc, toteż nie miałem czasu do stracenia; złapałem kanapkę na drogę, pożegnałem się z panią mamą całusem w policzek i, próbując nie roztopić się od lejącego z nieba żaru, ruszyłem w drogę. Gdy tylko znalazłem się poza teren obłożonego zabezpieczeniami ogrodu, zacisnąłem mocno powieki i teleportowałem na obrzeża Gloucester, by tam zmienić środek transportu, mianowicie - wyciągnąć skrywaną do tej pory w plecaku miotłę, powiększyć ją do normalnych rozmiarów i na niej ruszyć dalej, do Forest of Dean, w którym założony został rezerwat jednorożców. Pamiętałem przecież, że to właśnie tam pracowała panna Multon; liczyłem więc, że uda nam się spotkać, a nawet jeśli nie, na pewno będę mógł poprosić innego zajmującego się tymi majestatycznymi stworzeniami czarodziejów o przejęcie sakiewki z talizmanem i oddanie jej Marii przy najbliższej możliwej okazji. Wydawało mi się to szybszym rozwiązaniem niż pisanie listu z zapytaniem, czy i kiedy moglibyśmy się spotkać (kto nie lubił niespodzianek?); poza tym, Gloucestershire jawiło się w moich oczach jako teren neutralny, na którym nie powinno grozić nam żadne niebezpieczeństwo. A przynajmniej taką żywiłem nadzieję, gdy podążałem leśnymi ścieżkami do bram rezerwatu, później zaś wprost do budynku zarządu. Czy ktoś widział pannę Multon? Czy była dzisiaj w pracy? W końcu zyskałem odpowiedź na swe pytanie; powinna gdzieś tutaj być, najpewniej karmiła właśnie źrebaki. Ponieważ jednak nie miałem czasu, by kontynuować me poszukiwania, ani też by poczekać na nią przy budynkach gospodarczych, z najsympatyczniejszym uśmiechem na ustach, na jaki było mnie stać, poprosiłem o przekazanie tajemniczej sakiewki do rąk stażystki.
I oby ta inna młoda pannica nie okazała się akurat złodziejką.
| zt; zostawiam dla Marii runę przemykającego cienia (+10 na rzuty k100: ukrywania się i spostrzegawczości)
Choć może talizman nie udał mi się idealnie, to wykazywał magiczne właściwości - to z kolei wystarczyło, bym podjął się wycieczki do dalekiego Gloucestershire z zamiarem odnalezienia Marii i przekazania jej naznaczonej runami zawieszki. Chciałem się z tym uporać gdzieś między przelotną wizytą w rodzinnym domu, a wypadem do znajomych hodowców szpiczaków, którzy napisali do mnie ledwie kilka dni temu z prośbą o pomoc, toteż nie miałem czasu do stracenia; złapałem kanapkę na drogę, pożegnałem się z panią mamą całusem w policzek i, próbując nie roztopić się od lejącego z nieba żaru, ruszyłem w drogę. Gdy tylko znalazłem się poza teren obłożonego zabezpieczeniami ogrodu, zacisnąłem mocno powieki i teleportowałem na obrzeża Gloucester, by tam zmienić środek transportu, mianowicie - wyciągnąć skrywaną do tej pory w plecaku miotłę, powiększyć ją do normalnych rozmiarów i na niej ruszyć dalej, do Forest of Dean, w którym założony został rezerwat jednorożców. Pamiętałem przecież, że to właśnie tam pracowała panna Multon; liczyłem więc, że uda nam się spotkać, a nawet jeśli nie, na pewno będę mógł poprosić innego zajmującego się tymi majestatycznymi stworzeniami czarodziejów o przejęcie sakiewki z talizmanem i oddanie jej Marii przy najbliższej możliwej okazji. Wydawało mi się to szybszym rozwiązaniem niż pisanie listu z zapytaniem, czy i kiedy moglibyśmy się spotkać (kto nie lubił niespodzianek?); poza tym, Gloucestershire jawiło się w moich oczach jako teren neutralny, na którym nie powinno grozić nam żadne niebezpieczeństwo. A przynajmniej taką żywiłem nadzieję, gdy podążałem leśnymi ścieżkami do bram rezerwatu, później zaś wprost do budynku zarządu. Czy ktoś widział pannę Multon? Czy była dzisiaj w pracy? W końcu zyskałem odpowiedź na swe pytanie; powinna gdzieś tutaj być, najpewniej karmiła właśnie źrebaki. Ponieważ jednak nie miałem czasu, by kontynuować me poszukiwania, ani też by poczekać na nią przy budynkach gospodarczych, z najsympatyczniejszym uśmiechem na ustach, na jaki było mnie stać, poprosiłem o przekazanie tajemniczej sakiewki do rąk stażystki.
I oby ta inna młoda pannica nie okazała się akurat złodziejką.
| zt; zostawiam dla Marii runę przemykającego cienia (+10 na rzuty k100: ukrywania się i spostrzegawczości)
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 25 z 25 • 1 ... 14 ... 23, 24, 25
Budynek zarządu
Szybka odpowiedź