Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Gospoda pod Świńskim Łbem
Pokój gościnny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Na mapie znajdują się miejsca ustawione wokół podłużnego stołu wstawionego do magicznie powiększonego pomieszczenia, kilka dostawionych krzesełek po stronie drzwi oraz dwa łóżka rozstawione wzdłuż przeciwległych, dłuższych ścian, które na stałe znajdowały się w pokoju gościnnym Świńskiego Łba, a na których zasiąść może do trzech osób. Prowadzący spotkanie zostali oznaczeni oddzielnie, natomiast dziwna numeracja jest ćwiczeniem na orientację w terenie.
Krzesełka zajęte:
1 - Adrien
4 - Bertie
5 - Florek
8 - Sophia
10 - Lucan
11 - Anthony
13 - Josephine
14 - Archibald
15 - Frances
16 - Pomona
17 - Justine
19 - Maxine
20 - Artur
21 - Jessa
25 - Åsbjørn
30 - Vera
31 - Roselyn
32 - Susanne
33 - Charlie
34 - Poppy
łóżko Loża 1
37 - Gabriel
38 - Ben
39 - Fred
łóżko Loża 2
40 - Sam
41 - Hannah
ośla ławka Krzesełka pod ścianą
36 - Kieran
35 - Jackie [bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój gościnny
Niezbyt czysty, wąski i długi pokój z dwoma ustawionymi łóżkami pod ścianą i drewnianą ławą ciągnącą się przez niemalże całą jego długość. W powietrzu unosi się zapach kurzu, stęchlizny i rozlanego piwa. Przez niewielkie, zaklejone brudem okna prawie wcale nie wpada słońce. Jedynym źródłem światła są trzy zawieszone w powietrzu świece. Podłoga ugina się przy każdym kroku, swoim skrzypieniem przypominając ludzkie jęki. Z racji, że znajduje się na poddaszu, skosy sufitu znacząco utrudniają przemieszczanie się. Osoby, które liczą sobie więcej niż 170 centymetrów, muszą schylać głowy, by nie uderzać czołem w pełen pajęczyn sufit. Klucz do pokoju znajduje się u barmana, a ten wydaje go tylko osobom zaufanym.
Na mapie znajdują się miejsca ustawione wokół podłużnego stołu wstawionego do magicznie powiększonego pomieszczenia, kilka dostawionych krzesełek po stronie drzwi oraz dwa łóżka rozstawione wzdłuż przeciwległych, dłuższych ścian, które na stałe znajdowały się w pokoju gościnnym Świńskiego Łba, a na których zasiąść może do trzech osób. Prowadzący spotkanie zostali oznaczeni oddzielnie, natomiast dziwna numeracja jest ćwiczeniem na orientację w terenie.
Krzesełka zajęte:
1 - Adrien
4 - Bertie
5 - Florek
8 - Sophia
10 - Lucan
11 - Anthony
13 - Josephine
14 - Archibald
15 - Frances
16 - Pomona
17 - Justine
19 - Maxine
20 - Artur
21 - Jessa
25 - Åsbjørn
30 - Vera
31 - Roselyn
32 - Susanne
33 - Charlie
34 - Poppy
37 - Gabriel
38 - Ben
39 - Fred
40 - Sam
41 - Hannah
36 - Kieran
35 - Jackie [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:01, w całości zmieniany 2 razy
Nie było tak jak powinno. Prawdę mówiąc wyobrażała sobie to spotkanie inaczej. Sądziła, że mieli się tu spotkać, by współpracować, omówić dalsze kroki, plany na przyszłość, wymienić informacje. Informacje, a nie oskarżenia i wszczynać kłótnie. Kłótnie bez sensu, ale za to jak żarliwe. Panna Pomfrey się w nie nie wtrącała, nie miała takiego zwyczaju i nie czuła podobnej potrzeby, choć odczuwała wyraźny dyskomfort. To było niewłaściwie i niepotrzebne. Nie powinni byli się kłócić, nie teraz, nie o takie rzeczy, na Merlina! Stała wciąż pod ścianą, blisko Garretta, z dłońmi splecionymi na podołku i milczeniem na ustach. Być może powinna była się odezwać, by niepotrzebne dyskusje ukrócić, lecz zabrakło jej odwagi i śmiałości. Zarumieniła się natomiast ze wstydu, że jest tego świadkiem.
Na słowa Foxa o pomocy w gromadzeniu materiałów pokiwała głową; chętnie uczyni nawet i to. Nie miała najmniejszego pojęcia o budownictwie, nie wiedziała co będzie oprócz desek, gwoździ i dachówki im potrzebne, ale uczyni wszystko by pomóc, chociaż była drobna i miała w wątłe ramiona. Jednocześnie żywiła nadzieję, że tajemnica położenia kwatery Zakonu Feniksa niebawem zostanie przed nią odkryta. Nie miała śmiałości, by wystąpić z podobną prośbą, Poppy była pokorną i skromną kobietą, cierpliwie więc czekała, aż profesor Bagshot i dowództwo Zakonu Feniksa obdarzy ją zaufaniem. Była wszak zdolna do poświęceń i służenia dobru ich sprawy; brakowało jej umiejętności bojowych, przydatnych w pojedynkach, nie potrafiła walczyć, na misjach najpewniej jedynie by im zawadzała swoją nieudolnością i niemocą. Do innych rzezy była przeznaczona; rolą panny Pomfrey było stanie z boku.
Spotkanie dobiegło końca i w pewnym sensie była z tego rada; chciała widywać tych ludzi jak najczęściej, lecz atmosfera zrobiła się po prostu... nerwowa. Pożegnała się z kim tylko zdążyła, nim wyszedł, po czym sama opuściła pokój, zakładając znów płaszcz.
Musiała wrócić do Hogwartu. Pani Findley na nią czekała, a także kilkoro chorych uczniów w łóżkach. Zaburzenia magiczne nie ominęły nawet Hogwartu. Nigdy nie było już bezpiecznie.
| zt XD
Na słowa Foxa o pomocy w gromadzeniu materiałów pokiwała głową; chętnie uczyni nawet i to. Nie miała najmniejszego pojęcia o budownictwie, nie wiedziała co będzie oprócz desek, gwoździ i dachówki im potrzebne, ale uczyni wszystko by pomóc, chociaż była drobna i miała w wątłe ramiona. Jednocześnie żywiła nadzieję, że tajemnica położenia kwatery Zakonu Feniksa niebawem zostanie przed nią odkryta. Nie miała śmiałości, by wystąpić z podobną prośbą, Poppy była pokorną i skromną kobietą, cierpliwie więc czekała, aż profesor Bagshot i dowództwo Zakonu Feniksa obdarzy ją zaufaniem. Była wszak zdolna do poświęceń i służenia dobru ich sprawy; brakowało jej umiejętności bojowych, przydatnych w pojedynkach, nie potrafiła walczyć, na misjach najpewniej jedynie by im zawadzała swoją nieudolnością i niemocą. Do innych rzezy była przeznaczona; rolą panny Pomfrey było stanie z boku.
Spotkanie dobiegło końca i w pewnym sensie była z tego rada; chciała widywać tych ludzi jak najczęściej, lecz atmosfera zrobiła się po prostu... nerwowa. Pożegnała się z kim tylko zdążyła, nim wyszedł, po czym sama opuściła pokój, zakładając znów płaszcz.
Musiała wrócić do Hogwartu. Pani Findley na nią czekała, a także kilkoro chorych uczniów w łóżkach. Zaburzenia magiczne nie ominęły nawet Hogwartu. Nigdy nie było już bezpiecznie.
| zt XD
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Hereward był osobą zaufaną. Przynajmniej na tyle, by otrzymać klucz i otworzyć zakurzony pokój, który w obliczu braku chaty musiał posłużyć im jako tymczasowe miejsce zbiórki. Przynajmniej miał tutaj blisko. Może to dlatego Bathilda Bagshot jemu powierzyła prowadzenie tego spotkania? Mógł dostać się tutaj na pieszo, nawet niespecjalnie się ukrywając. Odkąd dyrektorem przestał być Grindelwald, jego życie w szkole znacząco się poprawiło. Nie musiał więcej ukrywać się ze swoimi eskapadami, odznaczony przez Dippeta miał dużo więcej swobody i korzystał z niej skrzętnie za każdym razem, gdy wymagały tego sprawy Zakonu Feniksa. Czyli an przykład teraz. Nie tłumacząc się nikomu, nie pytając o pozwolenie, nie martwiąc się ukrywaniem, ruszył do Hogsmeade, po drodze upewniając się jedynie, że żaden ze stacjonujących obecnie w Hogwarcie urzędników nie podąża za nim. Dotarł na miejsce i otworzył zatęchłą salę czekając na Samuela, z którym wspólnie mieli przekazać Zakonnikom najważniejsze informacje. Ciekaw był, czy pojawią się także i inni Gwardziści. Postawił na stole sok dyniowy. Dużo soku dyniowego, który przyniósł ze sobą w koszu z zamku. Ognista sprawdziłaby się dużo lepiej, ale nie chciał, by ktokolwiek stracił jasność umysłu w trakcie rozmowy. Martwiła go też nieobecność Alexandra na spotkaniu Gwardzistów, na którym Bathilda przekazała wszystkie najważniejsze informacje. Było to dziwne, zupełnie do młodego uzdrowiciela niepodobne. Pani Profesor Bagshot myślała podobnie. Ale na to jeszcze miał przyjść czas. Póki co spoglądał na zbierających się pomału Zakonników siadających przy zakurzonej ławie, która uginała się niebezpiecznie za każdym razem, gdy ktoś się o nią oparł. Na środku stołu ułożyli ze Skamanderem tacę, na której pierwotnie planował postawić ciasto, którego ostatecznie nie przyniósł.
- Witajcie wszyscy - wstał z miejsca, gdy pozostałe krzesła zapełniły się. - Dobrze was wszystkich widzieć, częstujcie się proszę sokiem - zamilkł na chwilę zbierając myśli. Nie miał problemów z przemawianiem do większego grona osób, choć musiał przyznać, że mówienie do dzieci było jakoś mniej stresujące. Może to kwestia przyzwyczajenia? Spojrzał na Skamandera w oczekiwaniu na pozwolenie na rozpoczęcie. Gdy uzyskał potwierdzenie wrócił do mówienia.
- Mamy wam do przekazania informacje od profesor Bagshot. To, co się jednak zdarzyło w ostatnich dniach czerwca zaskoczyło chyba wszystkich. Powinienem chyba od tego zacząć, ale wciąż trudno mi pojąć ogrom zniszczeń i śmierci, jaki wywołał pożar w Ministerstwie. Chciałbym żebyśmy uczcili minutą ciszy wszystkich, którzy tam zginęli. Tych, których znamy, i których nigdy nie poznaliśmy. Jeżeli chcecie wymówić imiona, tych którzy spłonęli w pożodze bądź zginęli w jakikolwiek inny sposób, proszę nie krępujcie się. Musicie wiedzieć, że wśród zaginionych jest Garrett. - Nie powiedział o zmarłym kuzynie, którego nekrolog znalazł w ostatnim wydaniu Proroka. Sam mierzył się z prywatnymi demonami, nie musiał przerzucać tego ciężaru na innych. Każdy niósł wszak własny.
Milczał przez całą minutę wpatrując się w brudny stół przed sobą i intensywnie myśląc o tym, co czekało ich następne. Świat zdawał się skończyć już dawno, co jeszcze mogło się stać?
- Nie chcę was zanudzić, więc od razu przejdziemy z Samuelem do rzeczy. Zaczęła się wojna. Trzeba ją traktować całkiem na poważnie. Lord Voldemort spalił Ministerstwo Magii, wciąż nie wiemy, co stało się z niektórymi osobami z listy zaginionych. Dementorzy zaczęli pojawiać się w Anglii, Prorok wspominał też coś o inferiusach. Czy ktoś z was spotkał się z czymś osobiście? Niektórzy byli wezwani do Ministerstwa, oprócz znaku czaszki było tam coś, co zwróciło waszą uwagę? Coś, co mogło umknąć szeregowym pracownikom? Wiecie czy Perseus Avery, który figuruje na liście zaginionych, mógł mieć z tym coś wspólnego? - Zamilkł na chwilę wiedząc, że mówi o bardzo delikatnych sprawach w tym momencie. Niektórzy stracili swoich bliskich, przyjaciół, rodzinę. To, co się wydarzyło było wstrząsające, ale oni musieli pozostać czujni.
- Minister nie żyje prawdopodobnie. Longbottom jest byłym aurorem, wiecie coś o nim? - Zwrócił się do członków biura unosząc nieznacznie brwi. - Sądząc po jego szybkim działaniu lepiej nadaje się na to stanowisko niż Tuft, ale niewiele o nim wiem.
Raport z ostatnich zdarzeń zamykał się chyba w tych kilku dramatycznych zdaniach.
- Taca, którą widzicie przed sobą jest na ciasto, ale go nie przyniosłem. Dlatego, jeśli macie ingrediencje na zbyciu albo eliksiry, albo inne, wam niepotrzebne, a komuś innemu już jak najbardziej rzeczy, które chcecie przekazać, to właśnie tam możecie je położyć. Przeznaczeniem tych przedmiotów będzie przysłużenie się Zakonowi. Albo, ustaliliśmy z Samuelem, na galeony, za które kupimy nam zakonnego hipogryfa. Tak więc, co łaska panie i panowie, połóżcie na tacy wszystko, co chcecie, gdy do was dotrze - z hipogryfem oczywiście żartował, chociaż gdyby udało się zebrać odpowiednią sumę, z pewnością by go zakupił. Mogliby go trzymać na ogródku przy chacie. Skoro jednak zapomniał ciasta, mógł zebrać na nią ingrediencje dla alchemików, ewentualnie wszystko inne, co okaże się potrzebne albo niepotrzebne. Przekazał tacę w lewą stronę, do Samuela wprawiając ją w ruch i pierwsze kółko.
| Kolejny post pojawi się w środę (13 czerwca) o godzinie 22.
Zajmując siedzenia wskazujecie numer w pozafabularnym dopisku pod postem. Nie można zajmować miejsca dla kogoś innego, kto jeszcze nie napisał posta w temacie.
- Witajcie wszyscy - wstał z miejsca, gdy pozostałe krzesła zapełniły się. - Dobrze was wszystkich widzieć, częstujcie się proszę sokiem - zamilkł na chwilę zbierając myśli. Nie miał problemów z przemawianiem do większego grona osób, choć musiał przyznać, że mówienie do dzieci było jakoś mniej stresujące. Może to kwestia przyzwyczajenia? Spojrzał na Skamandera w oczekiwaniu na pozwolenie na rozpoczęcie. Gdy uzyskał potwierdzenie wrócił do mówienia.
- Mamy wam do przekazania informacje od profesor Bagshot. To, co się jednak zdarzyło w ostatnich dniach czerwca zaskoczyło chyba wszystkich. Powinienem chyba od tego zacząć, ale wciąż trudno mi pojąć ogrom zniszczeń i śmierci, jaki wywołał pożar w Ministerstwie. Chciałbym żebyśmy uczcili minutą ciszy wszystkich, którzy tam zginęli. Tych, których znamy, i których nigdy nie poznaliśmy. Jeżeli chcecie wymówić imiona, tych którzy spłonęli w pożodze bądź zginęli w jakikolwiek inny sposób, proszę nie krępujcie się. Musicie wiedzieć, że wśród zaginionych jest Garrett. - Nie powiedział o zmarłym kuzynie, którego nekrolog znalazł w ostatnim wydaniu Proroka. Sam mierzył się z prywatnymi demonami, nie musiał przerzucać tego ciężaru na innych. Każdy niósł wszak własny.
Milczał przez całą minutę wpatrując się w brudny stół przed sobą i intensywnie myśląc o tym, co czekało ich następne. Świat zdawał się skończyć już dawno, co jeszcze mogło się stać?
- Nie chcę was zanudzić, więc od razu przejdziemy z Samuelem do rzeczy. Zaczęła się wojna. Trzeba ją traktować całkiem na poważnie. Lord Voldemort spalił Ministerstwo Magii, wciąż nie wiemy, co stało się z niektórymi osobami z listy zaginionych. Dementorzy zaczęli pojawiać się w Anglii, Prorok wspominał też coś o inferiusach. Czy ktoś z was spotkał się z czymś osobiście? Niektórzy byli wezwani do Ministerstwa, oprócz znaku czaszki było tam coś, co zwróciło waszą uwagę? Coś, co mogło umknąć szeregowym pracownikom? Wiecie czy Perseus Avery, który figuruje na liście zaginionych, mógł mieć z tym coś wspólnego? - Zamilkł na chwilę wiedząc, że mówi o bardzo delikatnych sprawach w tym momencie. Niektórzy stracili swoich bliskich, przyjaciół, rodzinę. To, co się wydarzyło było wstrząsające, ale oni musieli pozostać czujni.
- Minister nie żyje prawdopodobnie. Longbottom jest byłym aurorem, wiecie coś o nim? - Zwrócił się do członków biura unosząc nieznacznie brwi. - Sądząc po jego szybkim działaniu lepiej nadaje się na to stanowisko niż Tuft, ale niewiele o nim wiem.
Raport z ostatnich zdarzeń zamykał się chyba w tych kilku dramatycznych zdaniach.
- Taca, którą widzicie przed sobą jest na ciasto, ale go nie przyniosłem. Dlatego, jeśli macie ingrediencje na zbyciu albo eliksiry, albo inne, wam niepotrzebne, a komuś innemu już jak najbardziej rzeczy, które chcecie przekazać, to właśnie tam możecie je położyć. Przeznaczeniem tych przedmiotów będzie przysłużenie się Zakonowi. Albo, ustaliliśmy z Samuelem, na galeony, za które kupimy nam zakonnego hipogryfa. Tak więc, co łaska panie i panowie, połóżcie na tacy wszystko, co chcecie, gdy do was dotrze - z hipogryfem oczywiście żartował, chociaż gdyby udało się zebrać odpowiednią sumę, z pewnością by go zakupił. Mogliby go trzymać na ogródku przy chacie. Skoro jednak zapomniał ciasta, mógł zebrać na nią ingrediencje dla alchemików, ewentualnie wszystko inne, co okaże się potrzebne albo niepotrzebne. Przekazał tacę w lewą stronę, do Samuela wprawiając ją w ruch i pierwsze kółko.
| Kolejny post pojawi się w środę (13 czerwca) o godzinie 22.
Zajmując siedzenia wskazujecie numer w pozafabularnym dopisku pod postem. Nie można zajmować miejsca dla kogoś innego, kto jeszcze nie napisał posta w temacie.
- Siedzenia:
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Benjamin pojawił się w Świńskim Łbie zadziwiająco wcześnie, od razu kierując się na trzeszczące schody, prowadzące na piętro. Pamiętał ten pokój: to tutaj przygotowywali się do przeniesienia na Wyspę Rzeźb, to tutaj pochwycili świstoklik, który doprowadził ich do przetrzymywanych dzieci, i to tutaj - zaczęła się ich porażka, ciąg pechowych zdarzeń, doprowadzający do wyrzutów sumienia oraz śmierci niewinnych. Nic dziwnego, że Wright stąpał coraz ciężej i powoli, z trudem walcząc z wewnętrzną niechęcią, nakazującą mu odwrót. Nie musiał się tutaj pojawić, był Gwardzistą, wiedział o wszystkim, co miało wydarzyć się na spotkaniu, ale mimo tego chciał usiąść przy jednym stole z członkami Zakonu Feniksa. Wesprzeć ich - i to wsparcie odebrać. Miał w pamięci ostatnie spotkanie, gdzie został zaatakowany przez niższych rangą, zabolało go to, uważał te działania za niesprawiedliwe, poniósł przecież karę za swe błędy; liczył, że tym razem nie dojdzie do czegoś takiego i że ostatnie tragiczne wydarzenia nauczyły zgromadzonych smutnej lekcji. Na wojnie nie istniała neutralność, wyważenie i złoty środek; należało bronić niewinnych i słabszych za wszelką cenę, nie przymykając oczu na szarości.
Gdy już znalazł się w pokoju, zasiadł naprzeciwko Gwardzistów prowadzących spotkanie. Miejsce na środku stołu wydawało się odpowiednie, widział wszystkich i wszyscy widzieli jego. Oparł łokcie o blat i skinął głową Samuelowi oraz Herewardowi; czekał w skupieniu na resztę. Milczał też, gdy wspominano ofiary Ministerstwa; on sam mógł tam wtedy być, tym bardziej przejmował się ludźmi, którzy stracili życie. Martwił się też o Garretta, był opoką Zakonu, jego współzałożycielem; nie wiedział, jak poradzą sobie bez niego, ale podobne pytania zostawił na inną okazję. Musiał zadbać o morale tych, którzy zostali, a sam był przecież w Zakonie prawie od samego początku. Zostawił więc ten przykry obowiązek prowadzącym, odzywając się dopiero, gdy wspomniano Lorda Voldemorta.
- Rosier i Mulciber na pewno z nim współpracują, dam sobie za to uciąć rękę - powiedział głośno i z werwą, ożywiając się na wspomnienie znienawidzonych szumowin. Kątem oka zerknął przepraszająco na Brendana, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że mógł zabrzmieć niedelikatnie. - Myślę, że należy ich śledzić, doprowadzą nas do odpowiedzi - wyrzucił z siebie zdecydowanie i dość bezmyślnie, bazował w większości na prywatnych animozjach. - Niedawno byliśmy wraz z Jackie na cmentarzu, by uspokoić tamtejszą anomalię. Zaatakowało nas dwóch parszywych osobników, jeden z nich na pewno przyjaźnił się z Mulciberem - zreferował, krzywiąc się na wspomnienie Apollinare'a. - Sauveterre, tak nazywa się ten francuzik. Towarzyszył mu Thomas Vane. Nie użyli wobec nas czarnej magii, mieli jednak wyraźnie destrukcyjne intencje, nie wiem, co chcieli tam osiągnąć - zakończył, rozglądając się po zgromadzonych. Dalsze kwestie znów pozostawały poza jego zasięgiem, nie pracował w Ministerstwie. Poklepał się jednak po kieszeniach, coś dziś przyniósł, całą sakiewkę ingrediencji, ale potrzebował chwili, by je znaleźć. Po kilku sekundach wyjął zza pazuchy woreczek z łuską oraz dwiema porcjami krwi smoka i ułożył ją delikatnie na środku tacy.
| Ben krzesełko nr 13
Gdy już znalazł się w pokoju, zasiadł naprzeciwko Gwardzistów prowadzących spotkanie. Miejsce na środku stołu wydawało się odpowiednie, widział wszystkich i wszyscy widzieli jego. Oparł łokcie o blat i skinął głową Samuelowi oraz Herewardowi; czekał w skupieniu na resztę. Milczał też, gdy wspominano ofiary Ministerstwa; on sam mógł tam wtedy być, tym bardziej przejmował się ludźmi, którzy stracili życie. Martwił się też o Garretta, był opoką Zakonu, jego współzałożycielem; nie wiedział, jak poradzą sobie bez niego, ale podobne pytania zostawił na inną okazję. Musiał zadbać o morale tych, którzy zostali, a sam był przecież w Zakonie prawie od samego początku. Zostawił więc ten przykry obowiązek prowadzącym, odzywając się dopiero, gdy wspomniano Lorda Voldemorta.
- Rosier i Mulciber na pewno z nim współpracują, dam sobie za to uciąć rękę - powiedział głośno i z werwą, ożywiając się na wspomnienie znienawidzonych szumowin. Kątem oka zerknął przepraszająco na Brendana, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że mógł zabrzmieć niedelikatnie. - Myślę, że należy ich śledzić, doprowadzą nas do odpowiedzi - wyrzucił z siebie zdecydowanie i dość bezmyślnie, bazował w większości na prywatnych animozjach. - Niedawno byliśmy wraz z Jackie na cmentarzu, by uspokoić tamtejszą anomalię. Zaatakowało nas dwóch parszywych osobników, jeden z nich na pewno przyjaźnił się z Mulciberem - zreferował, krzywiąc się na wspomnienie Apollinare'a. - Sauveterre, tak nazywa się ten francuzik. Towarzyszył mu Thomas Vane. Nie użyli wobec nas czarnej magii, mieli jednak wyraźnie destrukcyjne intencje, nie wiem, co chcieli tam osiągnąć - zakończył, rozglądając się po zgromadzonych. Dalsze kwestie znów pozostawały poza jego zasięgiem, nie pracował w Ministerstwie. Poklepał się jednak po kieszeniach, coś dziś przyniósł, całą sakiewkę ingrediencji, ale potrzebował chwili, by je znaleźć. Po kilku sekundach wyjął zza pazuchy woreczek z łuską oraz dwiema porcjami krwi smoka i ułożył ją delikatnie na środku tacy.
| Ben krzesełko nr 13
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kolejne spotkanie Zakonu Feniksa, gdzieś z tyłu głowy cicho zostanawiała się, czy imforacje które otrzymają otym razem, będą niosły w sobie choć odrobinę pozytywnej energii. Martwiła się. Wszystkim tym, co co działo się dookoła nich. Świat zmierzał w coraz gorzą stronę i nijak nie pozwlał zepchnąć się z drogi. Zaczęło się od przesłuchań w Ministerstwie, a - jak na razie - skończyło na pożodze w Ministerstwie.
Nie przyszli razem, choć pokonywali tą samą drogą. Zdawała sobie jednak sprawę, że jako gwardzista i zarazem prowadzący spotkanie z pewnością ma do załatwienia i omówienia sprawy, które zostaną poruszane w trakcie spotkania.
Weszła pewnie, choć jej wyglądał nadal pozostawiał wiele wątpliwości. Sine ze zmęczenia i nieregularnego - a właściwie braku - snu, jasno świadczyły się fioletowymi plamami na twarzy. Cera niezmiennie pozostawała niezdrowo szara. Ale wstawała, codziennie by uczyć się więcej, i zjawiać na miejscach kolejnych anomalii. Zerknęła na długi stół, a potem jej wzrok powędrował ku dwójce gwardzistów.
- Ben - zaczęła od rosłego mężczyzny, obejmując go, schylając się przy tym na chwilę. Od jak dawna się nie widzieli? Tonks wydawało się, że mięło wieki. Musieli się spotkać, ponowie i porozmawiać, była ciekawa jak się czuje, była zwyczajnie ciekawa wszystkiego. - Barty. - mruknęła cicho, ściskając lekko jego ramię i składając krótki całus na policzku. Dłoń na chwilę też odnalazła ramię Samuela. Potem usiadła, zajmując jedno z miejsc przy stole. Czekała - na resztę, na początek, na informacje. Potrafiła czekać, czekała na niektóre rzeczy latami. Na inne czekała nadal. Podciągnęła nogę i wciągnęła ją na krzeszło, oplatając ramionami nogę i na kolanie opierając brodę. Ściągnęła ją jednak, gdy Hereward zaczął mówić. W czasie minuty poświęconej innym ofiarom, noga na krześle zdecydowanie nie była odpowiednia. Usta zacisnęły się w wąską linię, gdy padło imię Garretta. Był jednym z nich, był auorem, był uczuciem. Zerknęła w stronę przyjaciółki, na krótko, by później znów przenieść je na Bartiusa. Przymknęła powieki, gdy pojawiło się pytanie próbując znaleźć odpowiedzi. Nie, nie miała żadnych. Czoło zmarszczyło się lekko słuchając wypowiadanych przez Benjamina słów. Była na wielu anomaliach, jednak w żadnej z nich nie spotkała nikogo, kto próbowałby jej przeszkodzić w ich naprawie. Zazwyczaj to ona zawodziła.
- Mulciber potrafi zmieniać się w czarną mgłę i para się czarną magią. - przytaknęła Benowi przypominając sobie spotkanie z mężczyzną, była niemal pewna, że znajduje się wśród popleczników Lorda Voldemorta. Zmarszczyła lekko nos.
- Anomalie przybrały na mocy - przynajmniej takie odnoszę wrażenie, ostatnio moja różdżka wyczarowała czarnomagiczne węże. Teleportacja nie działa. Czy to wszystko może być jakoś związane z pożarem w Ministerstwie? - zapytała unosząc powieki i znów lokując je na rudowłosym gwardziście. Sama na własnej skórze miała okazję przekonać się, iż natura anomalii uległa zmianie. Wcześniej, w maju, choć czarowała nigdy nie stanęła oko w oko z czarnomagicznym wężem. A jednak ostatnio mierzyła się z nim we własnej kuchni.
Na kolejne zdania sięgnęła do torby, ingrediencje wybierała całkowicie przypadkiem, mglicie je kojarząc. Włożyła na tacę, róg garboroga, włosie mantykory, krew jednorożca wszystko zapakowane w brązowy papier, krew zamknięta w małej fiolce. Nie uniosła ust w lekkim uśmiechu. Śmiech nadal przynosił jej trudność, codziennie starała się go odnaleźć od nowa.
| zajmuje 25!
Nie przyszli razem, choć pokonywali tą samą drogą. Zdawała sobie jednak sprawę, że jako gwardzista i zarazem prowadzący spotkanie z pewnością ma do załatwienia i omówienia sprawy, które zostaną poruszane w trakcie spotkania.
Weszła pewnie, choć jej wyglądał nadal pozostawiał wiele wątpliwości. Sine ze zmęczenia i nieregularnego - a właściwie braku - snu, jasno świadczyły się fioletowymi plamami na twarzy. Cera niezmiennie pozostawała niezdrowo szara. Ale wstawała, codziennie by uczyć się więcej, i zjawiać na miejscach kolejnych anomalii. Zerknęła na długi stół, a potem jej wzrok powędrował ku dwójce gwardzistów.
- Ben - zaczęła od rosłego mężczyzny, obejmując go, schylając się przy tym na chwilę. Od jak dawna się nie widzieli? Tonks wydawało się, że mięło wieki. Musieli się spotkać, ponowie i porozmawiać, była ciekawa jak się czuje, była zwyczajnie ciekawa wszystkiego. - Barty. - mruknęła cicho, ściskając lekko jego ramię i składając krótki całus na policzku. Dłoń na chwilę też odnalazła ramię Samuela. Potem usiadła, zajmując jedno z miejsc przy stole. Czekała - na resztę, na początek, na informacje. Potrafiła czekać, czekała na niektóre rzeczy latami. Na inne czekała nadal. Podciągnęła nogę i wciągnęła ją na krzeszło, oplatając ramionami nogę i na kolanie opierając brodę. Ściągnęła ją jednak, gdy Hereward zaczął mówić. W czasie minuty poświęconej innym ofiarom, noga na krześle zdecydowanie nie była odpowiednia. Usta zacisnęły się w wąską linię, gdy padło imię Garretta. Był jednym z nich, był auorem, był uczuciem. Zerknęła w stronę przyjaciółki, na krótko, by później znów przenieść je na Bartiusa. Przymknęła powieki, gdy pojawiło się pytanie próbując znaleźć odpowiedzi. Nie, nie miała żadnych. Czoło zmarszczyło się lekko słuchając wypowiadanych przez Benjamina słów. Była na wielu anomaliach, jednak w żadnej z nich nie spotkała nikogo, kto próbowałby jej przeszkodzić w ich naprawie. Zazwyczaj to ona zawodziła.
- Mulciber potrafi zmieniać się w czarną mgłę i para się czarną magią. - przytaknęła Benowi przypominając sobie spotkanie z mężczyzną, była niemal pewna, że znajduje się wśród popleczników Lorda Voldemorta. Zmarszczyła lekko nos.
- Anomalie przybrały na mocy - przynajmniej takie odnoszę wrażenie, ostatnio moja różdżka wyczarowała czarnomagiczne węże. Teleportacja nie działa. Czy to wszystko może być jakoś związane z pożarem w Ministerstwie? - zapytała unosząc powieki i znów lokując je na rudowłosym gwardziście. Sama na własnej skórze miała okazję przekonać się, iż natura anomalii uległa zmianie. Wcześniej, w maju, choć czarowała nigdy nie stanęła oko w oko z czarnomagicznym wężem. A jednak ostatnio mierzyła się z nim we własnej kuchni.
Na kolejne zdania sięgnęła do torby, ingrediencje wybierała całkowicie przypadkiem, mglicie je kojarząc. Włożyła na tacę, róg garboroga, włosie mantykory, krew jednorożca wszystko zapakowane w brązowy papier, krew zamknięta w małej fiolce. Nie uniosła ust w lekkim uśmiechu. Śmiech nadal przynosił jej trudność, codziennie starała się go odnaleźć od nowa.
| zajmuje 25!
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wspinanie się na poddasze po drewnianych, skrzypiących schodach, mimowolnie cofało jej myśli o dwa miesiące wstecz, do poprzedniego zebrania Zakonu, pozornie nie tak bardzo odległego, w rzeczywistości – zdającego się rozgrywać w zupełnie innym świecie. Trudno było jej uwierzyć, jak wiele zmieniło się od tamtego wieczoru, a jednocześnie, że jakimś cudem życie zwyczajnie płynęło dalej, nie zwracając uwagi na wiszące w powietrzu echa tragedii i czające się na horyzoncie niebezpieczeństwa. Margaux w pewnym sensie również się zmieniła, mozolnie, ale systematycznie ucząc się egzystować w codzienności, w której zdana była już głównie na siebie. Ta perspektywa nadal ją przerażała, podobnie jak przerażała ją przyszłość – ale jeżeli wyjazd do Francji i niespodziewany powrót prosto do płonącego Ministerstwa Magii czegokolwiek ją nauczył, to tego, że ucieczka nie była już odpowiedzią, a przynajmniej nie była nią dla niej.
W pokoju gościnnym pojawiła się jako jedna z pierwszych, witając się ciepło z obecnymi już tam Gwardzistami: Samuelem, Brendanem i Benem, oddychając z lekką ulgą, że wszyscy troje wydawali się wyjść z niedawnych wydarzeń bez szwanku. Do Just podeszła na końcu, obejmując przyjaciółkę krótko, ale mocno, była jedną z tych, których w trakcie dobrowolnego wygnania brakowało jej najbardziej. Ilość pustych krzeseł budziła w niej uzasadnioną obawę – wróciwszy do kraju dopiero końcem czerwca, nie miała jeszcze okazji do zaczerpnięcia najnowszych wieści, nie była więc pewna, ilu twarzy dzisiaj nie zobaczy – ale wciąż było jeszcze wcześnie; odpędzając ponure scenariusze, usiadła więc na jednym z wolnych miejsc, w milczeniu czekając na rozpoczęcie spotkania.
Wspomnienie pożaru sprawiło, że jej palce mimowolnie mocniej zacisnęły się na szklance z dyniowym sokiem, ale to imię Garretta – wypowiedziane na głos, wyraźnie rozchodzące się w ograniczonej przestrzeni pokoju – poważniej zagroziło jej wewnętrznemu spokojowi, zmuszając ją do opuszczenia spojrzenia na blat, gdzie przez dłuższą chwilę pozostało, utkwione w nieokreślonym punkcie. Nie wymieniła innych nazwisk, nie powtórzyła też tego najbardziej oczywistego, próbując za wszelką cenę nie czuć płonącego na wysokości żołądka wstydu i poczucia winy; odezwała się dopiero, gdy wyznaczona przez Herewarda minuta minęła, a temat rozmowy przeniósł się na tereny Ministerstwa. – Kiedy pojawiłam się na miejscu pożaru, stało się coś dziwnego – powiedziała, prostując się lekko na krześle. Wspomnienia akcji ratowniczej skąpane były w trudnym do przeniknięcia dymie, ale ten jeden element wyrył się w jej pamięci wyjątkowo wyraźnie. – Przestrzeń jakby się… rozdarła, powietrze dookoła stało się lodowate i ogarnął mnie dziwny strach, czy może paskudne przeczucie, że stanie się coś strasznego. Trudno to opisać, musiała tam działać energia, ale zła i plugawa – później z rozdarcia wydostało się zaklęcie, choć nie widziałam tego, kto je rzucił. – Zmarszczyła brwi, starając przypomnieć sobie szczegóły. – Nie wiem, jakie ma to znaczenie w obliczu tego, z czym się zmagamy, ale jeżeli to anomalia, to nigdy wcześniej takiej nie widziałam – dodała jeszcze, wzruszając ramionami, po cichu licząc, że ktoś ze zgromadzonych będzie w stanie to wyjaśnić.
Wysłuchała w ciszy informacji o śmierci ministra i powołaniu nowego, ale nie wiedziała, co w tej kwestii mogłaby dodać; nie miała pojęcia, kim był pełniący funkcję czarodziej. Gdy dotarła do niej taca, umieściła na niej posiadane ingrediencje: korę drzewa Wiggen, skórkę boomslanga, róg garboroga i mandragorę. Zakonowi alchemicy na pewno byli w stanie wykorzystać je lepiej niż ona.
| krzesełko 24
W pokoju gościnnym pojawiła się jako jedna z pierwszych, witając się ciepło z obecnymi już tam Gwardzistami: Samuelem, Brendanem i Benem, oddychając z lekką ulgą, że wszyscy troje wydawali się wyjść z niedawnych wydarzeń bez szwanku. Do Just podeszła na końcu, obejmując przyjaciółkę krótko, ale mocno, była jedną z tych, których w trakcie dobrowolnego wygnania brakowało jej najbardziej. Ilość pustych krzeseł budziła w niej uzasadnioną obawę – wróciwszy do kraju dopiero końcem czerwca, nie miała jeszcze okazji do zaczerpnięcia najnowszych wieści, nie była więc pewna, ilu twarzy dzisiaj nie zobaczy – ale wciąż było jeszcze wcześnie; odpędzając ponure scenariusze, usiadła więc na jednym z wolnych miejsc, w milczeniu czekając na rozpoczęcie spotkania.
Wspomnienie pożaru sprawiło, że jej palce mimowolnie mocniej zacisnęły się na szklance z dyniowym sokiem, ale to imię Garretta – wypowiedziane na głos, wyraźnie rozchodzące się w ograniczonej przestrzeni pokoju – poważniej zagroziło jej wewnętrznemu spokojowi, zmuszając ją do opuszczenia spojrzenia na blat, gdzie przez dłuższą chwilę pozostało, utkwione w nieokreślonym punkcie. Nie wymieniła innych nazwisk, nie powtórzyła też tego najbardziej oczywistego, próbując za wszelką cenę nie czuć płonącego na wysokości żołądka wstydu i poczucia winy; odezwała się dopiero, gdy wyznaczona przez Herewarda minuta minęła, a temat rozmowy przeniósł się na tereny Ministerstwa. – Kiedy pojawiłam się na miejscu pożaru, stało się coś dziwnego – powiedziała, prostując się lekko na krześle. Wspomnienia akcji ratowniczej skąpane były w trudnym do przeniknięcia dymie, ale ten jeden element wyrył się w jej pamięci wyjątkowo wyraźnie. – Przestrzeń jakby się… rozdarła, powietrze dookoła stało się lodowate i ogarnął mnie dziwny strach, czy może paskudne przeczucie, że stanie się coś strasznego. Trudno to opisać, musiała tam działać energia, ale zła i plugawa – później z rozdarcia wydostało się zaklęcie, choć nie widziałam tego, kto je rzucił. – Zmarszczyła brwi, starając przypomnieć sobie szczegóły. – Nie wiem, jakie ma to znaczenie w obliczu tego, z czym się zmagamy, ale jeżeli to anomalia, to nigdy wcześniej takiej nie widziałam – dodała jeszcze, wzruszając ramionami, po cichu licząc, że ktoś ze zgromadzonych będzie w stanie to wyjaśnić.
Wysłuchała w ciszy informacji o śmierci ministra i powołaniu nowego, ale nie wiedziała, co w tej kwestii mogłaby dodać; nie miała pojęcia, kim był pełniący funkcję czarodziej. Gdy dotarła do niej taca, umieściła na niej posiadane ingrediencje: korę drzewa Wiggen, skórkę boomslanga, róg garboroga i mandragorę. Zakonowi alchemicy na pewno byli w stanie wykorzystać je lepiej niż ona.
| krzesełko 24
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Spieszyła się. Spieszyła, jak jeszcze nigdy. Całkiem straciła poczucie czasu, kiedy wyszła na popołudniowy spacer po Zakazanym Lesie, żeby sprawdzić, czy wszystko było tak, jak się należy. Przestała patrzeć na zegarek, kiedy opowiadała Firenzo, co się stało pod koniec lipca i jak bardzo bała się o to, co nadejdzie. Rozważania o przeszłych wojnach i potyczkach między poszczególnymi postaciami lub ich grupami, wciągnęły ją na tyle, że kiedy spojrzała w stronę nieba i rysowała się na nim wieczorna, różowo-pomarańczowa łuna, aż podskoczyła w miejscu. Nie biegła do chatki, bo czuła, że nie powinna, ale kosztem tego nie przebrała się i na Lord Street, skąd zabrała wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, wśród których znajdowały się eliksiry, wpadła ubrudzona ziemią i z kilkunastoma przyczepionymi do roboczej sukienki główkami ostu. Przewiesiła torbę przez ramię i pobiegła do kuchni, żeby zabrać paterę z połówką niezjedzonego ciasta marchewkowego z kremem dyniowym, ale… zawahała się. Dłoń zawisła nad kuchennym blatem, otoczyła ją cisza. Domyślała się, o czym będą rozmawiać, a te tematy na pewno nie były odpowiednimi, by w najlepsze pałaszować przy nich ciasto. Pełne usta nie ułatwiały komunikacji.
Zawróciła z parszywym uczuciem gnieżdżącym się gdzieś w żołądku i ponownie chwyciła za świstoklik. Kiedy szła boczną dróżką do Hogsmeade, unikając plączących się jeszcze przy Lesie urzędników, nieco pożałowała, że tak się spieszyła. Mdłości jednak w miarę szybko przeszły. Ale nie sądziła, że była to zasługa przyzwyczajenia. Pewnie weszła do Świńskiego Łba, od razu kierując swoje kroki do odpowiedniego pokoju, będąc święcie przekonaną, że jest spóźniona i już wyszukując w głowie rozwiązań, jak najlepiej się schować, żeby nikt nie zauważył jej przybycia i nie został wytrącony ze skupienia. Sięgnęła ostrożnie za klamkę i ściągnęła ją po cichu w dół, zaglądając do środka. Brwi natychmiast uniosły się do góry, kiedy zobaczyła tylko Bena, Margaux, Barty’ego, Samuela i Justine.
– Myślałam, że się spóźnię. Witajcie – uśmiechnęła się lekko, niezręcznie, już podświadomie czując ciężką atmosferę, która roztoczy się nad nimi za kilka minut.
Instynktownie usiadła na brzegu stołu, całkiem niedaleko Benjamina – nigdy nie lubiła siadać tam, gdzie skierowane były oczy pozostałych. Najlepiej czuła się w tyle, nasłuchując i obserwując.
Położyła torbę na stole i oparła o nią ramiona, uspokajając rozdygotane w pośpiechu serce i wciąż przyspieszony oddech. Zanim przyszli wszyscy pozostali, zdążyła wrócić do siebie i poczuć się trochę lepiej, upić kilka łyków soku dyniowego. Gdy Barty zaczął mówić, spojrzała na niego, skupiając na rzeczywistym celu spotkania swoje wszystkie zmysły. Temat pożaru w Ministerstwie od razu wywołał na jej twarzy chwilowy uścisk żalu. Nie straciła tam nikogo, na szczęście, ale to nie znaczyło, że na tym kończyły się jej zmartwienia. Garrett zaginął, godzinę drogi od Blue Anchor widziany był dementor, kobieta popełniła tam samobójstwo. To prawie jak morderstwo we własnym domu.
Schyliła głowę, palcami lewej dłoni zaczesując włosy za ucho, kiedy opadły bezwładnie. Minuta ciszy były hołdem pamięci dla tych, którzy już nigdy więcej mieli nie wziąć do ręki swoich różdżek. Chwilę po tym sformułowanie „zaczęła się wojna” było dla niej jak otwarcie starych ran. Bo wojna nie rozpoczęła się przed chwilą. Wojna trwała już od dawna, tylko jakby nikt nie widział, że przyszła. Markowała się za Grindelwaldem panującym w Hogwarcie, za szalonymi decyzjami Tuft. Chciałoby się powiedzieć, że to minie.
Ale przecież nie minęło.
Nie odzywała się, bo nie znała odpowiedzi na pytania. Zakazany Las milczał, urzędnicy tam stacjonujący robili tylko charakterystyczny hałas dookoła siebie, ale nie dojrzała niczego podejrzanego. Jeszcze. Temat eliksirów był jej o wiele bliższy.
– Mogę oddać kilka egzemplarzy, które mi zostały – byli wśród zakonników lepsi od niej w sztuce alchemii, ale skoro mogła coś dać, to nie widziała przeszkód. – Marynowana narośl ze szczuroszczeta, gdyby ktoś potrzebował. Wystarcza na jedno użycie. Tak samo pasta na oparzenia i maść z gwiazdy wodnej. – zaczęła wystawiać fiolki na tacę, ich kolory przyjemnie ze sobą kontrastowały. – Eliksir giętkiej mowy również, jakby ktoś chciał porozmawiać ze zwierzęciem. Z hipogryfem tak na przykład – uśmiechnęła się lekko, w jej mniemaniu z nutą wesołości. – Jeszcze jest eliksir słodkiego snu, na kłopoty z zasypianiem, bardzo pomocny. Dwie porcje. I… eliksir Wiggenowy – długo się z nim nie rozstawała. Właściwie chciała zostawić go na ostateczność, dla Herewarda, trzymając w pamięci ich kwietniowe spotkanie w Ruderze, ale… – Też na jedno użycie, dość silny, regeneruje nawet najpoważniejsze obrażenia. – postara się zrobić drugi. Zerknęła do torby. – To chyba wszystko, tak. Gdybyście czegoś potrzebowali, chętnie pomogę. – powiedziała do wszystkich.
Poniekąd była zadowolona z tego, że dopięła swego – na majowym spotkaniu obiecała, że wspomoże Zakon Feniksa alchemią, na temat której odświeżała wiedzę, i dzisiaj widać było efekty.
| zajmuję miejsce 9!
Oddaje:
- marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja)
- pasta na oparzenia (1 porcja)
- maść z gwiazdy wodnej (1 porcja)
- eliksir giętkiej mowy (1 porcja)
- eliksir słodkiego snu (2 porcje)
- eliksir Wiggenowy (1 porcja)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zawróciła z parszywym uczuciem gnieżdżącym się gdzieś w żołądku i ponownie chwyciła za świstoklik. Kiedy szła boczną dróżką do Hogsmeade, unikając plączących się jeszcze przy Lesie urzędników, nieco pożałowała, że tak się spieszyła. Mdłości jednak w miarę szybko przeszły. Ale nie sądziła, że była to zasługa przyzwyczajenia. Pewnie weszła do Świńskiego Łba, od razu kierując swoje kroki do odpowiedniego pokoju, będąc święcie przekonaną, że jest spóźniona i już wyszukując w głowie rozwiązań, jak najlepiej się schować, żeby nikt nie zauważył jej przybycia i nie został wytrącony ze skupienia. Sięgnęła ostrożnie za klamkę i ściągnęła ją po cichu w dół, zaglądając do środka. Brwi natychmiast uniosły się do góry, kiedy zobaczyła tylko Bena, Margaux, Barty’ego, Samuela i Justine.
– Myślałam, że się spóźnię. Witajcie – uśmiechnęła się lekko, niezręcznie, już podświadomie czując ciężką atmosferę, która roztoczy się nad nimi za kilka minut.
Instynktownie usiadła na brzegu stołu, całkiem niedaleko Benjamina – nigdy nie lubiła siadać tam, gdzie skierowane były oczy pozostałych. Najlepiej czuła się w tyle, nasłuchując i obserwując.
Położyła torbę na stole i oparła o nią ramiona, uspokajając rozdygotane w pośpiechu serce i wciąż przyspieszony oddech. Zanim przyszli wszyscy pozostali, zdążyła wrócić do siebie i poczuć się trochę lepiej, upić kilka łyków soku dyniowego. Gdy Barty zaczął mówić, spojrzała na niego, skupiając na rzeczywistym celu spotkania swoje wszystkie zmysły. Temat pożaru w Ministerstwie od razu wywołał na jej twarzy chwilowy uścisk żalu. Nie straciła tam nikogo, na szczęście, ale to nie znaczyło, że na tym kończyły się jej zmartwienia. Garrett zaginął, godzinę drogi od Blue Anchor widziany był dementor, kobieta popełniła tam samobójstwo. To prawie jak morderstwo we własnym domu.
Schyliła głowę, palcami lewej dłoni zaczesując włosy za ucho, kiedy opadły bezwładnie. Minuta ciszy były hołdem pamięci dla tych, którzy już nigdy więcej mieli nie wziąć do ręki swoich różdżek. Chwilę po tym sformułowanie „zaczęła się wojna” było dla niej jak otwarcie starych ran. Bo wojna nie rozpoczęła się przed chwilą. Wojna trwała już od dawna, tylko jakby nikt nie widział, że przyszła. Markowała się za Grindelwaldem panującym w Hogwarcie, za szalonymi decyzjami Tuft. Chciałoby się powiedzieć, że to minie.
Ale przecież nie minęło.
Nie odzywała się, bo nie znała odpowiedzi na pytania. Zakazany Las milczał, urzędnicy tam stacjonujący robili tylko charakterystyczny hałas dookoła siebie, ale nie dojrzała niczego podejrzanego. Jeszcze. Temat eliksirów był jej o wiele bliższy.
– Mogę oddać kilka egzemplarzy, które mi zostały – byli wśród zakonników lepsi od niej w sztuce alchemii, ale skoro mogła coś dać, to nie widziała przeszkód. – Marynowana narośl ze szczuroszczeta, gdyby ktoś potrzebował. Wystarcza na jedno użycie. Tak samo pasta na oparzenia i maść z gwiazdy wodnej. – zaczęła wystawiać fiolki na tacę, ich kolory przyjemnie ze sobą kontrastowały. – Eliksir giętkiej mowy również, jakby ktoś chciał porozmawiać ze zwierzęciem. Z hipogryfem tak na przykład – uśmiechnęła się lekko, w jej mniemaniu z nutą wesołości. – Jeszcze jest eliksir słodkiego snu, na kłopoty z zasypianiem, bardzo pomocny. Dwie porcje. I… eliksir Wiggenowy – długo się z nim nie rozstawała. Właściwie chciała zostawić go na ostateczność, dla Herewarda, trzymając w pamięci ich kwietniowe spotkanie w Ruderze, ale… – Też na jedno użycie, dość silny, regeneruje nawet najpoważniejsze obrażenia. – postara się zrobić drugi. Zerknęła do torby. – To chyba wszystko, tak. Gdybyście czegoś potrzebowali, chętnie pomogę. – powiedziała do wszystkich.
Poniekąd była zadowolona z tego, że dopięła swego – na majowym spotkaniu obiecała, że wspomoże Zakon Feniksa alchemią, na temat której odświeżała wiedzę, i dzisiaj widać było efekty.
| zajmuję miejsce 9!
Oddaje:
- marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja)
- pasta na oparzenia (1 porcja)
- maść z gwiazdy wodnej (1 porcja)
- eliksir giętkiej mowy (1 porcja)
- eliksir słodkiego snu (2 porcje)
- eliksir Wiggenowy (1 porcja)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio zmieniony przez Eileen Bartius dnia 09.06.18 18:48, w całości zmieniany 1 raz
Strome stopnie schodów uginały się lekko pod jego stopami, gdy energicznym truchtem pokonywał kolejne kondygnacje gospody, zmierzając prosto do znanego już pokoju gościnnego. Chociaż w jego gestach próżno było szukać nerwowości czy niepewności, to zazwyczaj unoszące się wokół niego poczucie beztroski również zdecydowanie się rozrzedziło, znacząc czoło kilkoma słabo zaznaczonymi, ale niepodważalnie widocznymi zmarszczkami. Mimo że niedawne wydarzenia szczęśliwie nie odebrały mu kolejnej bliskiej osoby, to widmo wojny w żadnym wypadku go nie ominęło, zrzucając na barki coraz trudniejszy do udźwignięcia w pojedynkę ciężar odpowiedzialności: przede wszystkim za Amelkę, ale również za mieszkającą pod jego dachem Sally, za przyjaciół i rodzinę, których rzeczywistość nie oszczędziła już tak łaskawie, za Zakon Feniksa, który stawał się jego główną ogniskową, no i za drużynę; chociaż świat kończył się i sypał na ich oczach, wciąż nie zdobył się na opuszczenie Jastrzębi, radykalnie odmawiając pozbycia się tej ostatniej cząstki normalności i poczucia bezpieczeństwa, która mu pozostała. Nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, kim właściwie byłby bez Quidditcha – i, szczerze mówiąc, przerażało go ono zbyt bardzo, by odważył się je sobie zadać.
Wchodząc do pomieszczenia, rozejrzał się wokół, z miejsca zauważając, że (o dziwo) pojawił się stosunkowo wcześnie – większość krzeseł świeciła jeszcze pustkami, nie spieszył się więc do zajęcia własnego, witając się z wszystkimi z osobna: zasalutował wesoło Benowi, uśmiechnął się z szacunkiem do Herewarda, puścił oko Eileen, po przyjacielsku klepnął Samuela w łopatkę i żartobliwie zmierzwił włosy Just, jednak zanim odwrócił się, szukając wolnego miejsca, oparł się jeszcze o blat tuż obok Tonks. – W p-porządku? – zapytał cicho, kierując te słowa tylko do niej i rzucając ciepłe spojrzenie; dopiero później powędrował w stronę drugiego końca stołu, siadając mniej więcej w połowie, nalewając sobie (i każdemu, kto wyraził taką ochotę) szklankę dyniowego soku i niecierpliwie czekając na rozpoczęcie spotkania. Potrzebował odpowiedzi i informacji, i liczył, że to, co mieli do powiedzenia Gwardziści, pomoże nieco rozjaśnić zasnuwające czarodziejski świat mroki.
Nie odzywał się wiele, czy może – nie odzywał się wcale, z szacunkiem oddając utraconym czarodziejom i czarownicom minutę zupełnej ciszy, gdzieś w tyle własnego umysłu myśląc o Camilli, z której początkiem maja życie wyciągnęły anomalie. Wciąż przerażające i wciąż niezrozumiałe, mimo że od ponad miesiąca miał z nimi do czynienia na co dzień, mieszkając z tykającą magiczną bombą pod postacią Amelki. Był to zresztą kolejny powód, dla którego wyczekiwał spotkania tak niecierpliwie; kto, jeżeli nie Zakon Feniksa miał odnaleźć sposób na okiełznanie szalejącej magii?
Wysłuchał uważnie wszystkiego, co pozostali członkowie mieli do powiedzenia, a kiedy krążąca dookoła taca dotarła do niego, położył na niej zapakowane koślawo alchemiczne ingrediencje: jaja widłowęża, krew reema i włosie akromantuli. Następnie podał tackę dalej, całą swoją uwagę ponownie przenosząc na wypowiadających się Zakonników.
| krzesło nr 6
Wchodząc do pomieszczenia, rozejrzał się wokół, z miejsca zauważając, że (o dziwo) pojawił się stosunkowo wcześnie – większość krzeseł świeciła jeszcze pustkami, nie spieszył się więc do zajęcia własnego, witając się z wszystkimi z osobna: zasalutował wesoło Benowi, uśmiechnął się z szacunkiem do Herewarda, puścił oko Eileen, po przyjacielsku klepnął Samuela w łopatkę i żartobliwie zmierzwił włosy Just, jednak zanim odwrócił się, szukając wolnego miejsca, oparł się jeszcze o blat tuż obok Tonks. – W p-porządku? – zapytał cicho, kierując te słowa tylko do niej i rzucając ciepłe spojrzenie; dopiero później powędrował w stronę drugiego końca stołu, siadając mniej więcej w połowie, nalewając sobie (i każdemu, kto wyraził taką ochotę) szklankę dyniowego soku i niecierpliwie czekając na rozpoczęcie spotkania. Potrzebował odpowiedzi i informacji, i liczył, że to, co mieli do powiedzenia Gwardziści, pomoże nieco rozjaśnić zasnuwające czarodziejski świat mroki.
Nie odzywał się wiele, czy może – nie odzywał się wcale, z szacunkiem oddając utraconym czarodziejom i czarownicom minutę zupełnej ciszy, gdzieś w tyle własnego umysłu myśląc o Camilli, z której początkiem maja życie wyciągnęły anomalie. Wciąż przerażające i wciąż niezrozumiałe, mimo że od ponad miesiąca miał z nimi do czynienia na co dzień, mieszkając z tykającą magiczną bombą pod postacią Amelki. Był to zresztą kolejny powód, dla którego wyczekiwał spotkania tak niecierpliwie; kto, jeżeli nie Zakon Feniksa miał odnaleźć sposób na okiełznanie szalejącej magii?
Wysłuchał uważnie wszystkiego, co pozostali członkowie mieli do powiedzenia, a kiedy krążąca dookoła taca dotarła do niego, położył na niej zapakowane koślawo alchemiczne ingrediencje: jaja widłowęża, krew reema i włosie akromantuli. Następnie podał tackę dalej, całą swoją uwagę ponownie przenosząc na wypowiadających się Zakonników.
| krzesło nr 6
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Niepokój wydłużał jego krok, kiedy opuszczał (już nie?) bezpieczny próg własnego domu, kierując się na spotkanie Zakonu. Wierzył; zawsze wierzył, zawsze pragnął wierzyć w dobro i w jego triumf. W to, że los roztaczał swoją opiekę nad tymi, którzy na nią zasługiwali. Nad dziećmi, nad mugolami, bezbronnymi wobec szalejącej wokół nich niezrozumiałej, niszczycielskiej siły wyzwolonej przypadkiem magii, i nad jego przyjaciółmi. Wierzył, ale jednak i tak gardło ściskał mu boleśnie gorzki, gorzki niepokój. Czyjej twarzy nie miał już nigdy ujrzeć pośród zebranych wokół stołu w sali tymczasowej kwatery? Czyj głos po raz ostatni słyszał na ich poprzednim spotkaniu? Czyj uśmiech, ciepły, dobry uśmiech, zgasł już na zawsze w świecie, w którym panowała wieczna zamieć?
Jak zawsze potknął się widowiskowo o pierwszy stopień schodów, i dopiero widmo wyjątkowo hałaśliwego i bolesnego upadku wytrąciło go z nieprzyjemnego stanu pomieszanej z niepokojem apatii. Równowagę odzyskał w ostatnim momencie, nie do końca zgrabnie balansując na krawędzi stopy i mocniej ściskając trzymany pod pachą pakunek, niestarannie, ale za to z wielkim zapałem zawinięty w szary papier. Być może upieczone prędko przed wyjściem babeczki marchewkowe nie miały zbawić świata- ale być może miały uczynić go nieco łatwiejszym do zniesienia. Chociaż na jedną, krótką chwilę; pod warunkiem, rzecz jasna, że zwyczajowo nie pomylił się w przepisie.
Do sali wszedł pewnym, dziarskim krokiem, szerokim uśmiechem maskując wciąż tlący się gdzieś w głębi niepokój. Mimowolnie przebiegł wzrokiem dookoła stołu, szukając znajomych twarzy, których, o dziwo, było stosunkowo niewiele. Pospiesznie zerknął na zegarek, tylko po to, by skrzywić się lekko; uparcie zapominał go naprawić, stając się już niemalże mistrzem w określaniu czasu na podstawie słońca i wyrazu niezadowolenia na twarzy przełożonych, którym witali go, gdy, spóźniony, truchtem przekraczał próg Ministerstwa Magii. Mógł mieć więc jedynie szczerą nadzieję, że wykazał się nietypową dla siebie punktualnością, i do końca spotkania wszystkie miejsca miały zostać zajęte przez tych, o których tak boleśnie martwił się, odkąd świat stanął na głowie.
-Nie są zatrute, ale całkiem możliwe, że mimo tego i tak smakują paskudnie- Roześmiał się krótko, ale szczerze, zamaszystym gestem stawiając pakunek gdzieś pośrodku stołu i chaotycznie wyplątując go z arkuszy papieru i lnianego sznurka. Krótko, ciepło skinął głową, mijając Barty'ego; mocno poklepał Samuela po ramieniu, Billy'emu posłał radosny uśmiech, podobnie, jak i Eileen, zbliżając się wreszcie do dwóch cudownych kobiet jego życia. Zatrzymał się na chwilę za krzesłem Just, łagodnie mierzwiąc jej miękkie włosy i obejmując ją krótko. Tuż po tym przeszedł o krok, aby stanąć tuż za Margaux, śliczną, delikatną, kochaną Margaux, i delikatnie ucałować ją w czubek głowy.
-Jak zawsze dobrze Was wszystkich widzieć- Dodał łagodnie, zajmując miejsce po drugiej strony przyjaciółki. Następnie zamilkł na krótką chwilę, starannie wsłuchując się w słowa Herewarda; próbował być gotowym, obiecał sobie, że będzie, kiedy przybędzie na miejsce. Że będzie gotów wysłuchać złych wieści i przyjąć je, nawet, jeśli się na nie nie godził. Imię Garretta, zestawione ze słowem zaginiony, i tak uderzyło go jednak boleśnie, na chwilę zbijając z tropu. Wzrokiem natychmiast odszukał twarz Margaux- a więc temu zawdzięczała tą osobliwą, tęskną, obcą bladość. Lekko dotknął jej przedramienia w geście współczucia i zrozumienia, którego nie mógł wyrazić lepiej, nie w tej chwili. Obiecał jednak- sobie, jej- że nie zamierzał zostawić jej z tym samej.
| krzesło nr 23!
Jak zawsze potknął się widowiskowo o pierwszy stopień schodów, i dopiero widmo wyjątkowo hałaśliwego i bolesnego upadku wytrąciło go z nieprzyjemnego stanu pomieszanej z niepokojem apatii. Równowagę odzyskał w ostatnim momencie, nie do końca zgrabnie balansując na krawędzi stopy i mocniej ściskając trzymany pod pachą pakunek, niestarannie, ale za to z wielkim zapałem zawinięty w szary papier. Być może upieczone prędko przed wyjściem babeczki marchewkowe nie miały zbawić świata- ale być może miały uczynić go nieco łatwiejszym do zniesienia. Chociaż na jedną, krótką chwilę; pod warunkiem, rzecz jasna, że zwyczajowo nie pomylił się w przepisie.
Do sali wszedł pewnym, dziarskim krokiem, szerokim uśmiechem maskując wciąż tlący się gdzieś w głębi niepokój. Mimowolnie przebiegł wzrokiem dookoła stołu, szukając znajomych twarzy, których, o dziwo, było stosunkowo niewiele. Pospiesznie zerknął na zegarek, tylko po to, by skrzywić się lekko; uparcie zapominał go naprawić, stając się już niemalże mistrzem w określaniu czasu na podstawie słońca i wyrazu niezadowolenia na twarzy przełożonych, którym witali go, gdy, spóźniony, truchtem przekraczał próg Ministerstwa Magii. Mógł mieć więc jedynie szczerą nadzieję, że wykazał się nietypową dla siebie punktualnością, i do końca spotkania wszystkie miejsca miały zostać zajęte przez tych, o których tak boleśnie martwił się, odkąd świat stanął na głowie.
-Nie są zatrute, ale całkiem możliwe, że mimo tego i tak smakują paskudnie- Roześmiał się krótko, ale szczerze, zamaszystym gestem stawiając pakunek gdzieś pośrodku stołu i chaotycznie wyplątując go z arkuszy papieru i lnianego sznurka. Krótko, ciepło skinął głową, mijając Barty'ego; mocno poklepał Samuela po ramieniu, Billy'emu posłał radosny uśmiech, podobnie, jak i Eileen, zbliżając się wreszcie do dwóch cudownych kobiet jego życia. Zatrzymał się na chwilę za krzesłem Just, łagodnie mierzwiąc jej miękkie włosy i obejmując ją krótko. Tuż po tym przeszedł o krok, aby stanąć tuż za Margaux, śliczną, delikatną, kochaną Margaux, i delikatnie ucałować ją w czubek głowy.
-Jak zawsze dobrze Was wszystkich widzieć- Dodał łagodnie, zajmując miejsce po drugiej strony przyjaciółki. Następnie zamilkł na krótką chwilę, starannie wsłuchując się w słowa Herewarda; próbował być gotowym, obiecał sobie, że będzie, kiedy przybędzie na miejsce. Że będzie gotów wysłuchać złych wieści i przyjąć je, nawet, jeśli się na nie nie godził. Imię Garretta, zestawione ze słowem zaginiony, i tak uderzyło go jednak boleśnie, na chwilę zbijając z tropu. Wzrokiem natychmiast odszukał twarz Margaux- a więc temu zawdzięczała tą osobliwą, tęskną, obcą bladość. Lekko dotknął jej przedramienia w geście współczucia i zrozumienia, którego nie mógł wyrazić lepiej, nie w tej chwili. Obiecał jednak- sobie, jej- że nie zamierzał zostawić jej z tym samej.
| krzesło nr 23!
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dotarcie do Hogsmeade było znacznie trudniejsze niż zazwyczaj. Chyba już każdy wiedział - kominki szalały, teleportacja stała się niebezpieczna. A więc podstawowe środki transportu zostały im odebrane przez szalejącą magię. Wyjść pozostało niewiele, w okolicę Hogsmeade dostał się więc Błędnym Rycerzem, resztę trasy przebył pieszo, by ostatecznie znów wejść do znanej już wszystkim gospody.
Rozejrzał się uważnie, wchodząc do środka, ciekaw kto już przybył na miejsce. Wiele się wydarzyło od ostatniego spotkania. Przywitał obecnych skinieniem głową i zajął miejsce obok Duncana. Nie tak dawno widzieli się przy odbudowywaniu chaty. Czy kolejne spotkanie będzie mogło mieć miejsce już w kwaterze? Zerknął na Sue, która znajdowała się u jego boku i ruszył wraz z nią do stołu.
To jednak nie był ich największy problem, co tylko stało się jeszcze bardziej oczywiste kiedy Hereward zaczął mówić. Przez myśl Bertiego przeszła myśl o wuju Augustinie. Nie odezwał się jednak, chyba nie chciał - mówili o tym między sobą, w rodzinie, nie było sensu wyciągać na spotkaniu Zakonu. Zamiast tego słuchał co mówili inni i razem z nimi milczał przez okrągłą minutę.
Nie miał też żadnych informacji na ten temat, nie miał z tym miejscem nic wspólnego. Jedyne co to to co przeczytał w gazetach, tyle jednak wiedział każdy z nich, musieli liczyć na tych którzy mogą wiedzieć więcej. Którzy tam pracowali, byli niedaleko, znają ludzi którzy cokolwiek widzieli.
Ingrediencji nie miał - po prostu nie posiadał. Czasami zbierał coś do domowej apteczki lub rzeczy które nadawały się w kuchni, pierwszego jednak w tej chwili nie posiadał, drugie raczej nie przydałoby się w walce z czymkolwiek. No, może z głosem, jednak mają tutaj innego, gorszego wroga.
Słuchał o anomaliach jakie się nasiliły i - coś w tym było. Przytrafiały się częściej, były bardziej uciążliwe. Nie rozumiał, dlaczego, chyba nikt z nich nie rozumiał, jednak jasnym było iż nie jest to dobry znak.
Liczył, że dzisiaj dowie się czegokolwiek więcej, więcej niż własne czy cudze spekulacje. Jak zawsze - był pełen nadziei.
Bertie 22, Sue (jeśli mogę ją usadzić - ona się zgodziła - 21)
Rozejrzał się uważnie, wchodząc do środka, ciekaw kto już przybył na miejsce. Wiele się wydarzyło od ostatniego spotkania. Przywitał obecnych skinieniem głową i zajął miejsce obok Duncana. Nie tak dawno widzieli się przy odbudowywaniu chaty. Czy kolejne spotkanie będzie mogło mieć miejsce już w kwaterze? Zerknął na Sue, która znajdowała się u jego boku i ruszył wraz z nią do stołu.
To jednak nie był ich największy problem, co tylko stało się jeszcze bardziej oczywiste kiedy Hereward zaczął mówić. Przez myśl Bertiego przeszła myśl o wuju Augustinie. Nie odezwał się jednak, chyba nie chciał - mówili o tym między sobą, w rodzinie, nie było sensu wyciągać na spotkaniu Zakonu. Zamiast tego słuchał co mówili inni i razem z nimi milczał przez okrągłą minutę.
Nie miał też żadnych informacji na ten temat, nie miał z tym miejscem nic wspólnego. Jedyne co to to co przeczytał w gazetach, tyle jednak wiedział każdy z nich, musieli liczyć na tych którzy mogą wiedzieć więcej. Którzy tam pracowali, byli niedaleko, znają ludzi którzy cokolwiek widzieli.
Ingrediencji nie miał - po prostu nie posiadał. Czasami zbierał coś do domowej apteczki lub rzeczy które nadawały się w kuchni, pierwszego jednak w tej chwili nie posiadał, drugie raczej nie przydałoby się w walce z czymkolwiek. No, może z głosem, jednak mają tutaj innego, gorszego wroga.
Słuchał o anomaliach jakie się nasiliły i - coś w tym było. Przytrafiały się częściej, były bardziej uciążliwe. Nie rozumiał, dlaczego, chyba nikt z nich nie rozumiał, jednak jasnym było iż nie jest to dobry znak.
Liczył, że dzisiaj dowie się czegokolwiek więcej, więcej niż własne czy cudze spekulacje. Jak zawsze - był pełen nadziei.
Bertie 22, Sue (jeśli mogę ją usadzić - ona się zgodziła - 21)
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Archibald zastanawiał się czy w ogóle da radę pojawić się na dzisiejszym spotkaniu. Choroba Miriam przyszła niespodziewanie i bez jakiegokolwiek ostrzeżenia - nie potrafił teraz spuścić jej z oczu, obawiając się kolejnego ataku. Wiedział, że jest w stanie jej ulżyć kilkoma prostymi zaklęciami, ale musiał być obok niej, a jakby nie było uczestnictwo w spotkaniu Zakonu wiązało się z tym, że musiał wybyć z Weymouth na parę długich godzin. Ostatecznie do wyjścia z domu namówił go ojciec, w końcu również był uzdrowicielem, nawet lepszym od Archibalda. Mimo to bez przerwy musiał sobie przypominać, że Miriam nie została w domu sama i na pewno nic jej się nie stanie.
Chciał tutaj przyjść, bo ostatnio wydarzyło się bardzo dużo złego. Wcześniej również było niewesoło, ale tym razem problemy uderzyły prosto w jego osobę. Zaginięcie Garretta mocno się na nim odbiło. Zaledwie parę miesięcy temu pochowali wspólnie Barry'ego - nie był gotowy na utratę kolejnego kuzyna. Zawsze była pomiędzy nimi silna więź, wychowywali się razem, wręcz zastąpił mu brata po tragicznej śmierci Lacusa. A teraz zniknął. Archibald wierzył, że jeszcze się spotkają - Aleksander również zaginął, a zaledwie parę dni temu dowiedział się o jego szczęśliwym powrocie.
I tak z trudem tłumaczył dzieciom dlaczego nie mogą zaprosić go na kolację.
Wszedł do pokoju gościnnego, cicho witając się ze wszystkimi. Usiadł gdzieś blisko wejścia, spoglądając na Margo - nie rozmawiał z nią o Garretcie, zresztą nic by to nie zmieniło, ale podejrzewał co musiała teraz czuć. I jak na złość Hereward szybko o nim wspomniał, a Archibald nerwowo chwycił za szklankę, nie zważając na to, że to jego znienawidzony sok dyniowy. Cóż, zawsze poprawiał mu jasność umysłu.
- Tak, ja też doświadczyłem czegoś dziwnego - zaczął, kiedy Margo podjęła temat pożaru ministerstwa. Szczerze mówiąc, zapomniał o tym, ale teraz stwierdził, że to może być dość istotna informacja. - Zajmowałem się obrażeniami Kierana, kiedy nagle powietrze zgęstniało i pojawiła się między nami bariera, która odrzuciła nas na odległość przynajmniej kilku jardów. Osobiście nigdy takiej nie widziałem, Kieran pewnie powiedziałby więcej na ten temat. W każdym razie usłyszeliśmy też trzask teleportacji, więc to mogło być celowe działanie, a nie przypadkowa anomalia - co dodawało temu jeszcze więcej tajemniczości. Lord Voldemort podpalił ministerstwo, a jego poplecznicy pojawiali się to tu to tam i rzucali czarnomagiczne zaklęcia? To wszystko zaczynało być coraz bardziej niepokojące.
Położył na tacy tyle ile mógł (czyli niedużo), ale przecież coś zawsze było lepsze niż nic. Ogniste nasiona, dwie paczki płatków ciemiernika, jagody z jemioły i oczywiście bezoar. Jako toksykolog zawsze nosił jeden ze sobą - miał nadzieję, że i inni Zakonnicy zaczną to robić. Oby te ingrediencje komuś się przydały. Sam miał zamiar coś z nich zrobić, wszak ze względu na swoją pracę opanował podstawy alchemii, ale teraz nie miał na to czasu, a poza tym wolał zostawić to zadanie dla kogoś kto faktycznie się na tym zna.
| Zajmuję miejsce nr 3.
Chciał tutaj przyjść, bo ostatnio wydarzyło się bardzo dużo złego. Wcześniej również było niewesoło, ale tym razem problemy uderzyły prosto w jego osobę. Zaginięcie Garretta mocno się na nim odbiło. Zaledwie parę miesięcy temu pochowali wspólnie Barry'ego - nie był gotowy na utratę kolejnego kuzyna. Zawsze była pomiędzy nimi silna więź, wychowywali się razem, wręcz zastąpił mu brata po tragicznej śmierci Lacusa. A teraz zniknął. Archibald wierzył, że jeszcze się spotkają - Aleksander również zaginął, a zaledwie parę dni temu dowiedział się o jego szczęśliwym powrocie.
I tak z trudem tłumaczył dzieciom dlaczego nie mogą zaprosić go na kolację.
Wszedł do pokoju gościnnego, cicho witając się ze wszystkimi. Usiadł gdzieś blisko wejścia, spoglądając na Margo - nie rozmawiał z nią o Garretcie, zresztą nic by to nie zmieniło, ale podejrzewał co musiała teraz czuć. I jak na złość Hereward szybko o nim wspomniał, a Archibald nerwowo chwycił za szklankę, nie zważając na to, że to jego znienawidzony sok dyniowy. Cóż, zawsze poprawiał mu jasność umysłu.
- Tak, ja też doświadczyłem czegoś dziwnego - zaczął, kiedy Margo podjęła temat pożaru ministerstwa. Szczerze mówiąc, zapomniał o tym, ale teraz stwierdził, że to może być dość istotna informacja. - Zajmowałem się obrażeniami Kierana, kiedy nagle powietrze zgęstniało i pojawiła się między nami bariera, która odrzuciła nas na odległość przynajmniej kilku jardów. Osobiście nigdy takiej nie widziałem, Kieran pewnie powiedziałby więcej na ten temat. W każdym razie usłyszeliśmy też trzask teleportacji, więc to mogło być celowe działanie, a nie przypadkowa anomalia - co dodawało temu jeszcze więcej tajemniczości. Lord Voldemort podpalił ministerstwo, a jego poplecznicy pojawiali się to tu to tam i rzucali czarnomagiczne zaklęcia? To wszystko zaczynało być coraz bardziej niepokojące.
Położył na tacy tyle ile mógł (czyli niedużo), ale przecież coś zawsze było lepsze niż nic. Ogniste nasiona, dwie paczki płatków ciemiernika, jagody z jemioły i oczywiście bezoar. Jako toksykolog zawsze nosił jeden ze sobą - miał nadzieję, że i inni Zakonnicy zaczną to robić. Oby te ingrediencje komuś się przydały. Sam miał zamiar coś z nich zrobić, wszak ze względu na swoją pracę opanował podstawy alchemii, ale teraz nie miał na to czasu, a poza tym wolał zostawić to zadanie dla kogoś kto faktycznie się na tym zna.
| Zajmuję miejsce nr 3.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Przyszło mu opuścić domowe zacisze w towarzystwie Jackie, na którą ostatnimi czasy zdarzało mu się spoglądać z ogromną troską, za co potem się ganił. W jego umyśle wciąż krył się niepokój na myśl, że jego córka może nie być w pełni gotowa na wszystkie zagrożenia, z jakimi przyjdzie się jej zmierzyć. Ale większe zmartwienie stanowiła myśl o jej utracie. Szatańska Pożoga nawet jego, aurora z trzydziestoletnim doświadczeniem, zmusiła do refleksji. Potrafił jednak skupić się na innych sprawach, uparcie analizując kwestie związane z pracą i te dotyczące działalności Zakonu. Czekał na to spotkanie.
Przed wejściem do Gospody pod Świńskim Łbem znów zerknął na Jackie, jakby chciał się upewnić, że wszystko z nią dobrze. Chciał widzieć na jej twarzy chłodny spokoju, w piwnych oczach determinację. W końcu odwrócił wzrok, wszedł do lokalu i w milczeniu ruszył ku schodom, szybko wspinając się Nie bawił się w żadne powitania, pozwolił sobie skinąć głową, kiedy stanął w drzwiach. Od razu poczuł się zirytowany zbyt niskim sufitem, przez co zmarszczył z niezadowolenia brwi. Zmuszony był do zgarbienia się, więc szybko pomknął w stronę ławy, aby zająć jedno z miejsc siedzących. Przesunął spojrzeniem po obecnych, każdej twarzy poświęcając krótką chwilę. Zamierzał spokojnie wysłuchać tego, co prowadzący spotkanie Hereward miał do powiedzenia. Ale spotkanie zaczęli od minuty ciszy.
Dziwiło go to, że ktoś mógł nie dostrzec ciągnącego się od miesięcy preludium wojny, która właśnie nadeszła. Tajemnicze zaginięcia, niewyjaśnione zbrodnie i narastające napięcie w czarodziejskim społeczeństwie. Zbyt wiele osób ignorowało te symptomy, dla spokoju własnego ducha zaprzeczając logicznym konkluzjom. Jak wielu zamknęło swój pogląd do iluzji bezpieczeństwa, uciekając tym samym od stawienia czoła brutalnej prawdzie? Obrócenie Ministerstwa Magii w proch było wyraźnym wypowiedzeniem wojny, ale wciąż jeszcze duża część społeczeństwa nie chciała tego przyznać. Prowadzenie tego konfliktu było niezwykle problematyczne. Polem walki stawały się miejsca publiczne, zaś jego stronami było Ministerstwo i organizacje działające w cieniu. Szlachetne idee Zakonu miały skutecznie przeciwstawić się plugawym hasłom. Tylko plugastwa na tym świecie wciąż było zbyt wiele. Sytuacji wcale nie poprawiały anomalie, o których zaczęli prawić.
– To było Protego Kletva – dookreślił naturę bariery, o jakiej wspomniał Archibald. Zresztą, został przez niego wywołany, więc nie mógł zignorować tej kwestii. Jednak nie zamierzał opisywać natury całego zjawiska, nie chciał powtarzać słów toksykologa. – Nie zauważyłem wówczas żadnego agresora. Zresztą, niezbyt logicznym działaniem jest tworzenie z ukrycia czarnomagicznej bariery, gdy istnieją o wiele bardziej paskudne zaklęcia. I po raz pierwszy spotykam się z przypadkiem teleportowania zaklęć a nie ludzi.
Wysuwanie wniosków pozostawił bardziej uczonym głowom, ponieważ rozpoczęli bardziej drażliwą kwestię. Voldemort i jego poplecznicy nie zamierzali wypełznąć z cienia. Na chwilę obecną tylko siali terror, choć pewnie za kulisami bawili się w politykę korzystając z wpływów zepsutych lordów. Kolejny raz pojawiły się personalia, o których już wiedzieli, ale usłyszeli i o nowych osobach.
Papa Neville. Na wzmiankę o Longbottomie mimowolnie ułożył prawy kącik ust w blady uśmiech, który rzadko gościł na jego twarzy, jednak teraz objawił się ze sporą łatwością. Miał okazję wypowiedzieć się na temat mężczyzny i zamierzał uczynić to z jak największym szacunkiem dla jego dokonań.
– Dobrze znam Longbottoma – przyznał otwarcie, wyraźnie dumny z tej znajomości, choć ta na przestrzeni lat nieco się rozluźniła. Ich drogi po prosu się rozeszły, gdy Harold zmuszony był przez poniesione rany do zakończenie służby. – Wiele razy działałem pod jego dowództwem. Gonił za czarnoksiężnikami po całym świecie, potem na dobre zajął się brytyjskim podwórkiem. To człowiek, który poświęcił wszystko w walce z czarną magią i wierzcie mi, nie pozwoli, aby cokolwiek stanęło mu na drodze – przerwał, aby rozejrzeć się po zgromadzonych, chcąc upewnić się, że zrozumieli. W końcu skupił spojrzenie na Herewardzie. – Nie będzie bawił się w papierologię, ale nie pozwoli też na jakiekolwiek rażące nadużycia. Z jego strony możemy spodziewać się tylko zdecydowanych działań, nawet takich, które nie będą cieszyć się szerokim poparciem, a niektórych może i doprowadzą do rozterek moralnych.
Choć korzystanie z legilimencji było czynem zabronionym, Longbottom zezwalał na jej używanie wobec podejrzanych. Nigdy nikomu nie dał takiego przyzwolenia otwarcie, jednak jego aprobatą często bywało milczenie. O tym fakcie na chwilę obecną nie było potrzeby mówić.
Wygrzebał z wewnętrznej kieszeni płaszcza woreczek z ingrediencjami i wrzucił go do tacy, gdy ta do niego dotarła. W ten oto sposób przekazał korzeń ciemiernika i korę drzewa Wiggen, mając nadzieję, że składniki te trafią w dobre ręce. Zaraz przekazał tacę dalej.
| zajmuję miejsce nr 15
przekazuję korzeń ciemiernika i korę drzewa Wiggen
Przed wejściem do Gospody pod Świńskim Łbem znów zerknął na Jackie, jakby chciał się upewnić, że wszystko z nią dobrze. Chciał widzieć na jej twarzy chłodny spokoju, w piwnych oczach determinację. W końcu odwrócił wzrok, wszedł do lokalu i w milczeniu ruszył ku schodom, szybko wspinając się Nie bawił się w żadne powitania, pozwolił sobie skinąć głową, kiedy stanął w drzwiach. Od razu poczuł się zirytowany zbyt niskim sufitem, przez co zmarszczył z niezadowolenia brwi. Zmuszony był do zgarbienia się, więc szybko pomknął w stronę ławy, aby zająć jedno z miejsc siedzących. Przesunął spojrzeniem po obecnych, każdej twarzy poświęcając krótką chwilę. Zamierzał spokojnie wysłuchać tego, co prowadzący spotkanie Hereward miał do powiedzenia. Ale spotkanie zaczęli od minuty ciszy.
Dziwiło go to, że ktoś mógł nie dostrzec ciągnącego się od miesięcy preludium wojny, która właśnie nadeszła. Tajemnicze zaginięcia, niewyjaśnione zbrodnie i narastające napięcie w czarodziejskim społeczeństwie. Zbyt wiele osób ignorowało te symptomy, dla spokoju własnego ducha zaprzeczając logicznym konkluzjom. Jak wielu zamknęło swój pogląd do iluzji bezpieczeństwa, uciekając tym samym od stawienia czoła brutalnej prawdzie? Obrócenie Ministerstwa Magii w proch było wyraźnym wypowiedzeniem wojny, ale wciąż jeszcze duża część społeczeństwa nie chciała tego przyznać. Prowadzenie tego konfliktu było niezwykle problematyczne. Polem walki stawały się miejsca publiczne, zaś jego stronami było Ministerstwo i organizacje działające w cieniu. Szlachetne idee Zakonu miały skutecznie przeciwstawić się plugawym hasłom. Tylko plugastwa na tym świecie wciąż było zbyt wiele. Sytuacji wcale nie poprawiały anomalie, o których zaczęli prawić.
– To było Protego Kletva – dookreślił naturę bariery, o jakiej wspomniał Archibald. Zresztą, został przez niego wywołany, więc nie mógł zignorować tej kwestii. Jednak nie zamierzał opisywać natury całego zjawiska, nie chciał powtarzać słów toksykologa. – Nie zauważyłem wówczas żadnego agresora. Zresztą, niezbyt logicznym działaniem jest tworzenie z ukrycia czarnomagicznej bariery, gdy istnieją o wiele bardziej paskudne zaklęcia. I po raz pierwszy spotykam się z przypadkiem teleportowania zaklęć a nie ludzi.
Wysuwanie wniosków pozostawił bardziej uczonym głowom, ponieważ rozpoczęli bardziej drażliwą kwestię. Voldemort i jego poplecznicy nie zamierzali wypełznąć z cienia. Na chwilę obecną tylko siali terror, choć pewnie za kulisami bawili się w politykę korzystając z wpływów zepsutych lordów. Kolejny raz pojawiły się personalia, o których już wiedzieli, ale usłyszeli i o nowych osobach.
Papa Neville. Na wzmiankę o Longbottomie mimowolnie ułożył prawy kącik ust w blady uśmiech, który rzadko gościł na jego twarzy, jednak teraz objawił się ze sporą łatwością. Miał okazję wypowiedzieć się na temat mężczyzny i zamierzał uczynić to z jak największym szacunkiem dla jego dokonań.
– Dobrze znam Longbottoma – przyznał otwarcie, wyraźnie dumny z tej znajomości, choć ta na przestrzeni lat nieco się rozluźniła. Ich drogi po prosu się rozeszły, gdy Harold zmuszony był przez poniesione rany do zakończenie służby. – Wiele razy działałem pod jego dowództwem. Gonił za czarnoksiężnikami po całym świecie, potem na dobre zajął się brytyjskim podwórkiem. To człowiek, który poświęcił wszystko w walce z czarną magią i wierzcie mi, nie pozwoli, aby cokolwiek stanęło mu na drodze – przerwał, aby rozejrzeć się po zgromadzonych, chcąc upewnić się, że zrozumieli. W końcu skupił spojrzenie na Herewardzie. – Nie będzie bawił się w papierologię, ale nie pozwoli też na jakiekolwiek rażące nadużycia. Z jego strony możemy spodziewać się tylko zdecydowanych działań, nawet takich, które nie będą cieszyć się szerokim poparciem, a niektórych może i doprowadzą do rozterek moralnych.
Choć korzystanie z legilimencji było czynem zabronionym, Longbottom zezwalał na jej używanie wobec podejrzanych. Nigdy nikomu nie dał takiego przyzwolenia otwarcie, jednak jego aprobatą często bywało milczenie. O tym fakcie na chwilę obecną nie było potrzeby mówić.
Wygrzebał z wewnętrznej kieszeni płaszcza woreczek z ingrediencjami i wrzucił go do tacy, gdy ta do niego dotarła. W ten oto sposób przekazał korzeń ciemiernika i korę drzewa Wiggen, mając nadzieję, że składniki te trafią w dobre ręce. Zaraz przekazał tacę dalej.
| zajmuję miejsce nr 15
przekazuję korzeń ciemiernika i korę drzewa Wiggen
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Spotkanie Zakonu. Które to już w mojej karierze? Dopiero trzecie, a może już? Dołączyłem zaledwie parę miesięcy temu, które w moim odczuciu zamieniły się w lata, a i tak czułem się tutaj nowy. Jakbym nie doświadczył wystarczająco dużo złego, co w zasadzie było prawdą, bo dotychczas brałem udział tylko w odsieczy w Kruczej Wieży. Wydawać by się mogło, że tylko w tej jednej niebezpiecznej akcji, ale naprawdę mocno wyryła mi się w pamięci i to przede wszystkim tamte wydarzenia zmusiły mnie do pracy nad swoimi umiejętnościami. Uświadomiłem sobie jak mało skupiałem się w Hogwarcie na magii praktycznej, ślęcząc z nosem w historycznych książkach. Teraz musiałem to szybko nadrobić: moje umiejętności obrony przed czarną magią wołały o pomstę do nieba, moja kondycja praktycznie nie istniała i byłem zasapany nawet po przebiegnięciu kilku metrów do piekarni za rogiem, nie wspominając już o rzucaniu zwykłych pojedynkowych zaklęć. Chyba nie wygrałem żadnego pojedynku w klubie, a należałem do niego parę długich miesięcy. Ćwiczyłem, musiałem, tego wymagały ode mnie niebezpiecznie czasy. Nie przeszkadzało mi to; czułem się zmobilizowany i coraz bardziej chętny do pomocy.
Tym bardziej musiałem przyjść na spotkanie. - Witajcie! - Wszedłem do sali w dość wesołym nastroju, co było błędem, bo wewnątrz panowała raczej grobowa atmosfera. Momentalnie spoważniałem i zwolniłem kroku, siadając w połowie długiego stołu obok Billy'ego.
Nie posiadałem absolutnie żadnych przydatnych informacji. Nie było mnie w ministerstwie, nie znałem wymienionych ludzi, nigdy nie spotkałem dementora. Na chwilę obecną mogłem jedynie siedzieć, słuchać i intensywnie myśleć. Swoją drogą, to niesamowite w jakich czasach przyszło nam żyć. Zaledwie miesiąc temu tworzyłem Herewardowi i Eileen pyszny tort, a teraz zamiast się bawić na miesiącu miodowym, siedzieli w Gospodzie pod Świńskim Łbem i rozważali jak uratować świat. Tak nie powinno być. Zerknąłem w kierunku drzwi, zastanawiając się czy Aldrich pojawi się na spotkaniu. Wciąż miewałem wyrzuty sumienia, że go w to wciągnąłem, choć z drugiej strony przemawiały przeze mnie całkiem racjonalne powody. Cóż, chyba nigdy nie pozbędę się tego uczucia. Przez to zamyślenie zapomniałem o tacy, ale i tak niczego bym na niej nie położył. Miałem przy sobie jedynie zapomnianego knuta w kieszeni spodni.
| Siadam na miejscu 7!
Tym bardziej musiałem przyjść na spotkanie. - Witajcie! - Wszedłem do sali w dość wesołym nastroju, co było błędem, bo wewnątrz panowała raczej grobowa atmosfera. Momentalnie spoważniałem i zwolniłem kroku, siadając w połowie długiego stołu obok Billy'ego.
Nie posiadałem absolutnie żadnych przydatnych informacji. Nie było mnie w ministerstwie, nie znałem wymienionych ludzi, nigdy nie spotkałem dementora. Na chwilę obecną mogłem jedynie siedzieć, słuchać i intensywnie myśleć. Swoją drogą, to niesamowite w jakich czasach przyszło nam żyć. Zaledwie miesiąc temu tworzyłem Herewardowi i Eileen pyszny tort, a teraz zamiast się bawić na miesiącu miodowym, siedzieli w Gospodzie pod Świńskim Łbem i rozważali jak uratować świat. Tak nie powinno być. Zerknąłem w kierunku drzwi, zastanawiając się czy Aldrich pojawi się na spotkaniu. Wciąż miewałem wyrzuty sumienia, że go w to wciągnąłem, choć z drugiej strony przemawiały przeze mnie całkiem racjonalne powody. Cóż, chyba nigdy nie pozbędę się tego uczucia. Przez to zamyślenie zapomniałem o tacy, ale i tak niczego bym na niej nie położył. Miałem przy sobie jedynie zapomnianego knuta w kieszeni spodni.
| Siadam na miejscu 7!
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Minęły dwa miesiące, odkąd była tu po raz ostatni. Momentami wydawało jej się, że to bardzo dużo czasu – tak wiele się wydarzyło. Później stwierdziła, że ma wrażenie, jakby szła tymi schodami nie dalej jak tydzień temu. Tamto spotkanie było jej pierwszym, to miało być drugim. Szła na nie mądrzejsza o kolejne dwa miesiące doświadczeń. I jak pewnie wszyscy, pogrążona w ponurych myślach o tym, co niedawno się wydarzyło.
Zmęczenie rysowało wyraźne ślady na białej twarzy, widoczne w postaci ciemniejszych cieni pod oczami. Spędzała większość swojego czasu w pracy, nie sypiając zbyt wiele. I tak nie miała do kogo wracać, więc równie dobrze mogła działać. Dużo się działo, czarodzieje spod ciemnej gwiazdy czuli się coraz bardziej bezkarnie, korzystając z upadku ministerstwa. Biuro Aurorów, jak większość działów ministerstwa, było w rozsypce, wszelkie dokumentacje spłonęły – podobnie jak kilkoro jej współpracowników i wielu innych, którzy mieli mniej szczęścia niż ona i nie zdążyli uciec.
Jej się udało. Wydostała się z płomieni i przeżyła. Najwyraźniej świat jeszcze z nią nie skończył i jeszcze nie nadszedł jej czas, dlatego musiała wykorzystać szansę od losu. Wiele było do zrobienia, a Zakon Feniksa samotnie stawiał czoła coraz liczniejszym przeciwnościom i zbliżającym się nieuchronnie czarnym chmurom.
Weszła do sali, w której tym razem stał już ustawiony stół. Inni Zakonnicy już się schodzili, widziała wśród nich znajome twarze i była ciekawa, czy pojawi się Aldrich; parę dni temu była u niego i mówiła mu o spotkaniu. Zanim usiadła na jednym z wolnych krzeseł, przywitała wszystkich obecnych, na dłużej koncentrując wzrok na Samuelu. Cieszyła się, widząc go całego i zdrowego, to samo tyczyło się też innych pracujących w ministerstwie. Dobrze było wiedzieć, że wyszli cało i wciąż mogli tu być. Mimowolnie zastanawiała się jednak, ilu twarzy dzisiaj nie zobaczy. Pamiętała listę zaginionych i nekrologi w Proroku codziennym, nazwiska ludzi, którzy nie wydostali się z ministerstwa. Wśród nich była Holly i kilka innych osób, które znała, nieznane były też losy Garretta; także poczuła się dziwnie, słysząc jego wspomnienie i zastanawiała się, co stało się z założycielem Zakonu. Czy był wtedy w ministerstwie? Zerknęła w stronę Margaux. Niewątpliwie wielu z nich mierzyło się teraz z bolesnym ciężarem jakiejś straty.
Wysłuchała słów innych, myśląc nad usłyszanymi informacjami. Nie ulegało wątpliwości, że wojna już trwała, tajemniczy Voldemort poczynał sobie coraz śmielej, niszcząc najważniejszą instytucję magicznego świata i zabijając wielu czarodziejów. To nie mogło prowadzić do niczego dobrego. W dodatku te wzmianki o dementorach i inferiusach, wciąż trwające anomalie, brak teleportacji i awaria sieci Fiuu... Naprawdę wiele złego się stało.
- Byłam tam tego dnia, w ministerstwie. Spotkałam Foxa, z trudem uciekliśmy przed pożogą z Biura Aurorów, a później zostaliśmy na miejscu, by próbować pomóc innym, którzy wydostawali się z gmachu – zaczęła. – Nigdy nie widziałam niczego podobnego. To był niezwykle silny żywioł, niszczył wszystko na swej drodze – mówiła dalej, w myślach przywołując tamte chwile. Wściekły ogień, kłębiący się dym i chaotyczną ucieczkę z płonących podziemi. Nie mogli nic zrobić, musieli uciekać, jeśli nie chcieli tam zginąć. Do tej pory czasem prześladowało ją to w koszmarach, prawie każdego dnia, który upłynął od pożaru do dziś, śniła o uciekaniu z płomieni. Niestety nie pamiętała nic bardziej szczególnego, co mogłoby powiedzieć, kto konkretnie wywołał pożogę, poza oczywistym powiązaniem z Voldemortem. – Teraz ministerstwo jest rozproszone po różnych miejscach, dokumentacje zostały zniszczone przez pożar, a wielu zapewne czuje się bezkarnie, korzystając ze słabości ministerstwa. A Longbottom... Myślę, że to bardzo trafne podsumowanie – dodała po chwili namysłu, odnosząc się do słów Kierana o nowym ministrze, starszy i doświadczony auror z pewnością znał go znacznie lepiej niż ona, jednak choć sama była pełnoprawnym aurorem dopiero rok, nie mogła nie słyszeć o tej postaci, mogącej być wzorem dla wielu młodszych aurorów. Wydawał się znacznie lepszym kandydatem na ministra niż Tuft, jeśli wciąż będzie równie zapalczywy, miał szansę wyprowadzić tę instytucję na prostą. Ale Zakon nie mógł polegać tylko na ministerstwie.
Kiedy przed nią pojawiła się tacka na ingrediencje, sięgnęła do torby, wyciągając paczuszkę, w której znajdowały się bezoar, sierść gryfa, płatki ciemiernika, skrzeloziele, włosie mantykory, żądło mantykory i róg garboroga, wszystko starannie zapakowane w odpowiednie paczuszki.
- Myślę, że alchemicy spożytkują to lepiej niż ja – powiedziała, oddając zakupione przez siebie ingrediencje dla potrzeb organizacji. Im wszystkim mogły się bardzo przydać eliksiry, a że ona w ogóle nie miała talentu do ich tworzenia, więcej pożytku przyjdzie z jej składników, jak odda je tym, którzy znają się na rzeczy.
| krzesło nr 18
Zmęczenie rysowało wyraźne ślady na białej twarzy, widoczne w postaci ciemniejszych cieni pod oczami. Spędzała większość swojego czasu w pracy, nie sypiając zbyt wiele. I tak nie miała do kogo wracać, więc równie dobrze mogła działać. Dużo się działo, czarodzieje spod ciemnej gwiazdy czuli się coraz bardziej bezkarnie, korzystając z upadku ministerstwa. Biuro Aurorów, jak większość działów ministerstwa, było w rozsypce, wszelkie dokumentacje spłonęły – podobnie jak kilkoro jej współpracowników i wielu innych, którzy mieli mniej szczęścia niż ona i nie zdążyli uciec.
Jej się udało. Wydostała się z płomieni i przeżyła. Najwyraźniej świat jeszcze z nią nie skończył i jeszcze nie nadszedł jej czas, dlatego musiała wykorzystać szansę od losu. Wiele było do zrobienia, a Zakon Feniksa samotnie stawiał czoła coraz liczniejszym przeciwnościom i zbliżającym się nieuchronnie czarnym chmurom.
Weszła do sali, w której tym razem stał już ustawiony stół. Inni Zakonnicy już się schodzili, widziała wśród nich znajome twarze i była ciekawa, czy pojawi się Aldrich; parę dni temu była u niego i mówiła mu o spotkaniu. Zanim usiadła na jednym z wolnych krzeseł, przywitała wszystkich obecnych, na dłużej koncentrując wzrok na Samuelu. Cieszyła się, widząc go całego i zdrowego, to samo tyczyło się też innych pracujących w ministerstwie. Dobrze było wiedzieć, że wyszli cało i wciąż mogli tu być. Mimowolnie zastanawiała się jednak, ilu twarzy dzisiaj nie zobaczy. Pamiętała listę zaginionych i nekrologi w Proroku codziennym, nazwiska ludzi, którzy nie wydostali się z ministerstwa. Wśród nich była Holly i kilka innych osób, które znała, nieznane były też losy Garretta; także poczuła się dziwnie, słysząc jego wspomnienie i zastanawiała się, co stało się z założycielem Zakonu. Czy był wtedy w ministerstwie? Zerknęła w stronę Margaux. Niewątpliwie wielu z nich mierzyło się teraz z bolesnym ciężarem jakiejś straty.
Wysłuchała słów innych, myśląc nad usłyszanymi informacjami. Nie ulegało wątpliwości, że wojna już trwała, tajemniczy Voldemort poczynał sobie coraz śmielej, niszcząc najważniejszą instytucję magicznego świata i zabijając wielu czarodziejów. To nie mogło prowadzić do niczego dobrego. W dodatku te wzmianki o dementorach i inferiusach, wciąż trwające anomalie, brak teleportacji i awaria sieci Fiuu... Naprawdę wiele złego się stało.
- Byłam tam tego dnia, w ministerstwie. Spotkałam Foxa, z trudem uciekliśmy przed pożogą z Biura Aurorów, a później zostaliśmy na miejscu, by próbować pomóc innym, którzy wydostawali się z gmachu – zaczęła. – Nigdy nie widziałam niczego podobnego. To był niezwykle silny żywioł, niszczył wszystko na swej drodze – mówiła dalej, w myślach przywołując tamte chwile. Wściekły ogień, kłębiący się dym i chaotyczną ucieczkę z płonących podziemi. Nie mogli nic zrobić, musieli uciekać, jeśli nie chcieli tam zginąć. Do tej pory czasem prześladowało ją to w koszmarach, prawie każdego dnia, który upłynął od pożaru do dziś, śniła o uciekaniu z płomieni. Niestety nie pamiętała nic bardziej szczególnego, co mogłoby powiedzieć, kto konkretnie wywołał pożogę, poza oczywistym powiązaniem z Voldemortem. – Teraz ministerstwo jest rozproszone po różnych miejscach, dokumentacje zostały zniszczone przez pożar, a wielu zapewne czuje się bezkarnie, korzystając ze słabości ministerstwa. A Longbottom... Myślę, że to bardzo trafne podsumowanie – dodała po chwili namysłu, odnosząc się do słów Kierana o nowym ministrze, starszy i doświadczony auror z pewnością znał go znacznie lepiej niż ona, jednak choć sama była pełnoprawnym aurorem dopiero rok, nie mogła nie słyszeć o tej postaci, mogącej być wzorem dla wielu młodszych aurorów. Wydawał się znacznie lepszym kandydatem na ministra niż Tuft, jeśli wciąż będzie równie zapalczywy, miał szansę wyprowadzić tę instytucję na prostą. Ale Zakon nie mógł polegać tylko na ministerstwie.
Kiedy przed nią pojawiła się tacka na ingrediencje, sięgnęła do torby, wyciągając paczuszkę, w której znajdowały się bezoar, sierść gryfa, płatki ciemiernika, skrzeloziele, włosie mantykory, żądło mantykory i róg garboroga, wszystko starannie zapakowane w odpowiednie paczuszki.
- Myślę, że alchemicy spożytkują to lepiej niż ja – powiedziała, oddając zakupione przez siebie ingrediencje dla potrzeb organizacji. Im wszystkim mogły się bardzo przydać eliksiry, a że ona w ogóle nie miała talentu do ich tworzenia, więcej pożytku przyjdzie z jej składników, jak odda je tym, którzy znają się na rzeczy.
| krzesło nr 18
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Przed pierwszym spotkaniem Zakonu Feniksa stresowała się zupełnie jak nie ona; poziom stresu zagościł na skali gdzieś pomiędzy przesłuchaniem do szkolnej drużyny Quidditcha, a tym do drużyny Harpii. Chciała wypaść godnie i udowodnić innym, że posiadanie jej w szeregach nie jest błędem ani żadną ujmą. Nie była aurorką ani alchemiczką, ale uważała, że może się przydać; miała serce po właściwej stronie i zamierzała poświęcić wszystko w walce o lepsze jutro dla swojego syna. Motywacje były jasne, a na wszelkie inne deklaracje przyjdzie jeszcze pora.
Piątego lipca pojawiła się w Hogsmeade po dość wyczerpującej, ale satysfakcjonującej podróży. Wstała wcześnie rano i zjadła szybkie śniadanie, a przed wyjściem z domu zdążyła pocałować tylko czoło śpiącego jeszcze syna i zapewnić dziadka, że wróci na kolację. Chwyciła miotłę i poleciała w stronę świstoklika, na który umówiła się z Aldrichem; okienko było bardzo wąskie, dlatego musiała się spieszyć aby zdążyć na czas, bo nie chciałaby przecież lecieć na miotle aż do Szkocji! Na czas podróży związała włosy w praktyczny warkocz i założyła specjalne gogle ułatwiające widoczność, dzięki czemu znalazła się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Przywitała się z kuzynem i razem chwycili świstoklik, który przeniósł ich do wioski Hogsmeade. Pamiętała to miejsce tak dobrze, jakby dopiero wczoraj była tu po raz ostatni na kremowym piwie z przyjaciółmi z Hogwartu. Chętnie powspominałaby szkolne czasy, lecz ani ona, ani McKinnon nie mieli na to czasu. Pragnęli czym prędzej dostać się do Gospody Pod Świńskim Łbem, gdzie oczekiwano na Zakonników.
Przekraczając próg pokoju gościnnego nie spodziewała się ujrzeć już tylu zebranych tam osób. Przełknęła ślinę, ale zaraz potem ruszyła dumnie przed siebie, witając się skinieniem głowy ze wszystkimi znajomymi, których zauważyła przy stole. Kilka twarzy było dla niej kompletną rewelacją, lecz nie zamierzała komentować ich w żaden sposób, a przynajmniej na pewno nie teraz. Zauważyła Sophię i zdecydowała się usiąść obok niej, bo przecież Aldrich także doskonale znał rudowłosą. Nalała sobie soku dyniowego, aczkolwiek nie podejrzewała, że z jej ust wyleje się potok słów, który spowoduje pragnienie.
Przybyła tutaj nie dlatego, że miała do oznajmienia jakieś rewelacje. Chciała słuchać i obserować. Przyjmować do wiadomości i analizować. A nade wszystko działać. Dlatego długo nie zabierała głosu, wsłuchując się w to wszystko, co mieli do powiedzenia inni zebrani. Minuta ciszy za poległych i zaginionych w pożodze Minsiterstwa oraz rewelacje na ten temat nie dotyczyły jej bezpośrednio, co wcale nie oznaczało, że nie potrafiła uszanować chwili zadumy. Poprawiła rudy kosmyk, niesfornie wyskakujący jej z warkocza i słuchała dalej. Nie miała jeszcze do czynienia z dementorem ani inferiusem na wolności, miała za to wielką nadzieję, że do takiego spotkania nigdy nie dojdzie. Uważnie przyswajała nowe informacje, a zwłaszcza nazwiska ich potencjalnych wrogów. Pojawił się także temat anomalii, choć nie chciała jeszcze przyznawać się, że poległa w starciu z jedną z nich.
I dopiero, gdy tacka z datkami dotarła do niej, Diggory uśmiechnęła się lekko, dorzucając do niej wyciągniętą z torby niewielką fiolkę.
- To eliksir niezłomności – wyjaśniła, spoglądając po zebranych – Może się przydać w poważnych starciach, a takie niewątpliwie przed nami.
Dołożenie swoich trzech knutów trochę ją uspokoiło, nie czuła się kompletnie bezużyteczna.
| krzesło 17
przekazuję 1 porcję eliksiru niezłomności
Piątego lipca pojawiła się w Hogsmeade po dość wyczerpującej, ale satysfakcjonującej podróży. Wstała wcześnie rano i zjadła szybkie śniadanie, a przed wyjściem z domu zdążyła pocałować tylko czoło śpiącego jeszcze syna i zapewnić dziadka, że wróci na kolację. Chwyciła miotłę i poleciała w stronę świstoklika, na który umówiła się z Aldrichem; okienko było bardzo wąskie, dlatego musiała się spieszyć aby zdążyć na czas, bo nie chciałaby przecież lecieć na miotle aż do Szkocji! Na czas podróży związała włosy w praktyczny warkocz i założyła specjalne gogle ułatwiające widoczność, dzięki czemu znalazła się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Przywitała się z kuzynem i razem chwycili świstoklik, który przeniósł ich do wioski Hogsmeade. Pamiętała to miejsce tak dobrze, jakby dopiero wczoraj była tu po raz ostatni na kremowym piwie z przyjaciółmi z Hogwartu. Chętnie powspominałaby szkolne czasy, lecz ani ona, ani McKinnon nie mieli na to czasu. Pragnęli czym prędzej dostać się do Gospody Pod Świńskim Łbem, gdzie oczekiwano na Zakonników.
Przekraczając próg pokoju gościnnego nie spodziewała się ujrzeć już tylu zebranych tam osób. Przełknęła ślinę, ale zaraz potem ruszyła dumnie przed siebie, witając się skinieniem głowy ze wszystkimi znajomymi, których zauważyła przy stole. Kilka twarzy było dla niej kompletną rewelacją, lecz nie zamierzała komentować ich w żaden sposób, a przynajmniej na pewno nie teraz. Zauważyła Sophię i zdecydowała się usiąść obok niej, bo przecież Aldrich także doskonale znał rudowłosą. Nalała sobie soku dyniowego, aczkolwiek nie podejrzewała, że z jej ust wyleje się potok słów, który spowoduje pragnienie.
Przybyła tutaj nie dlatego, że miała do oznajmienia jakieś rewelacje. Chciała słuchać i obserować. Przyjmować do wiadomości i analizować. A nade wszystko działać. Dlatego długo nie zabierała głosu, wsłuchując się w to wszystko, co mieli do powiedzenia inni zebrani. Minuta ciszy za poległych i zaginionych w pożodze Minsiterstwa oraz rewelacje na ten temat nie dotyczyły jej bezpośrednio, co wcale nie oznaczało, że nie potrafiła uszanować chwili zadumy. Poprawiła rudy kosmyk, niesfornie wyskakujący jej z warkocza i słuchała dalej. Nie miała jeszcze do czynienia z dementorem ani inferiusem na wolności, miała za to wielką nadzieję, że do takiego spotkania nigdy nie dojdzie. Uważnie przyswajała nowe informacje, a zwłaszcza nazwiska ich potencjalnych wrogów. Pojawił się także temat anomalii, choć nie chciała jeszcze przyznawać się, że poległa w starciu z jedną z nich.
I dopiero, gdy tacka z datkami dotarła do niej, Diggory uśmiechnęła się lekko, dorzucając do niej wyciągniętą z torby niewielką fiolkę.
- To eliksir niezłomności – wyjaśniła, spoglądając po zebranych – Może się przydać w poważnych starciach, a takie niewątpliwie przed nami.
Dołożenie swoich trzech knutów trochę ją uspokoiło, nie czuła się kompletnie bezużyteczna.
| krzesło 17
przekazuję 1 porcję eliksiru niezłomności
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Lucinda szczerze jeszcze nie do końca wiedziała co o tym wszystkim myśleć. Minęły prawie dwa miesiące odkąd zgodziła się zasilić szeregi Zakonu Feniksa, a jeszcze nie miała okazji spotkać większości jej członków, a już na pewno nie w jednym miejscu. Dzisiejsze spotkanie miało jej pomóc rozwiać wszelkie niepewności, których i tak miała mało zważając na fakt, że to była jednak dość znacząca zmiana w jej życiu. Nie żałowała. Czuła się potrzebna, czuła się przydatna. Wcześniej tkwiła w zawieszeniu szukając własnego celu, czegoś co mogłaby zrobić by pozbyć się gnębiącego ją poczucia bezradności. Często wybierała ścieżkę pomocy innym tylko bez solidnej podstawy jaką mógł jej dać właśnie Zakon Feniksa, kończyło się to tylko na drobnej pomocy nie zawsze szczerze potrzebującym tego ludziom. Trochę się obawiała tego spotkania. Nadal to było dla niej nowe. Tych, których spotkała, a którzy byli w zakonie, znała już wcześniej. Nie wiedziała czego może się spodziewać, ale to chyba nie miało znaczenia. Po ataku na Ministerstwo, Lucinda nie mogła przestać o tym myśleć. Ciągle czuła ogień na skórze, ciągle słyszała krzyk innych i swój. Choć fizycznie wszystko się w niej zagoiło dzięki Justine to psychicznie było tego zbyt wiele w ostatnich miesiącach by umysł mógł od razu wszystko przetrawić i postawić ją na nogi. Ucierpiała, ale to nie nad swoją krzywdą płakała. To nie powinno tak wyglądać. Ludzie nie powinni bać się wyjść z domu, nie powinni żegnać się z bliskimi jakby wiedząc, że nigdy więcej ich już nie zobaczą. Wchodząc do Gospody trochę niepewnie rozejrzała się po pomieszczeniu. Kaptur czarnej narzutki zsunął się z jej głowy gdy skinęła głową w powitaniu. - Mam nadzieje, że się nie spóźniłam… - zaczęła widząc, że sporo osób jest już na miejscu. Przyjrzała się wszystkim jedynie przelotnie. Znajome twarze, które wcześniej widywała, które dobrze znała. To wszystko było wielką tajemnicą i Lucinda zdawała sobie sprawę z tego jak wielką. Nikt nie powiedziałby słowa o tym co się tutaj dzieje, a ona choć była w tym zaledwie dwa miesiące to sama także nie byłaby w stanie zdradzić komukolwiek tego co dzieje się za tymi zamkniętymi drzwiami. Lucinda usiadła na jednym z bocznych miejsc woląc jeszcze trzymać się na dystans. Wiedziała, że pewnie trochę czasu minie nim zdoła swobodnie działać. Potrzebowała przełamania pierwszych lodów. Wsłuchała się w słowa rudowłosego mężczyzny. Lucinda też zatrzymała się dłużej nad listą zaginionych. Miał racje, a Lucinda nie pamięta już kiedy ostatnio nie dostali jakiejś wiadomości o zaginionych. Ciągle ktoś nagle wyparowywał, ciągle znajdowano czyjeś ciała. O dementorach w środku Londynu szczerze nie chciała nawet myśleć. - Ja też byłam w środku kiedy to się wydarzyło – zaczęła mówiąc o ataku na Ministerstwo. - Zaczęło się na górze i wyglądało tak jakby ogień sam wybierał miejsca, które chce zająć. W ciągu kilku minut wszystko zaczynało się walić, budynek płonął jakby był wykonany z drewna. W mojej rodzinie ogień jest żywiołem dość szczególnie traktowanym i jestem w stanie często powiedzieć o nim bardzo wiele, ale to jak szybko, precyzyjnie i inteligentnie docierał do poszczególnych partii budynków było szczerze nie do pojęcia. - odparła przenosząc spojrzenie na Justine, która ją przecież wtedy uratowała. Widziała w oczach kobiety wtedy przerażenie i wiedziała, że to samo przerażenie tkwiło w jej oczach. Jak to wszystko miało wyglądać dalej? Trwała wojna i wiedziała, że chce w niej uczestniczyć i walczyć, ale co mogli zrobić by zyskać przewagę w tej walce?
miejsce 11!
miejsce 11!
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pokój gościnny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Gospoda pod Świńskim Łbem