Reinkarnacja
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sypialnia
Niewielkie królestwo weekendowego szaleństwa, kiedy dzieci nie ma w domu, a Pomka jest niegrzeczna. Na przykład nie ścieli łóżka. Za to skrupulatnie podlewa, nawozi oraz podcina wszystkie roślinki - priorytety muszą być. Najlepsze jest ogromne okno, które jest dosadnym budzikiem kiedy słońce szturmem wdziera się do niewielkiego pomieszczenia. Łóżko zajmuje większość pokoju, ale to nic, skoro właścicielka lubi się na nim kręcić. W nocy służy do spania, w dzień robi za kanapę.
Na pomieszczenie nałożone jest zaklęcie Muffliato.
[bylobrzydkobedzieladnie]
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Ostatnio zmieniony przez Pomona Sprout dnia 16.08.17 23:53, w całości zmieniany 1 raz
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wszyscy nosili swój krzyż, który nie miał zniknąć nawet po solennych zapewnieniach, latach oddalających od win, życiu tak odmiennym od poprzedniego. Te drzazgi istnieć miały już zawsze, czasami po prostu zapominano o ich istnieniu, jednak nie oznaczało to, że ich tam nie było. Każdy błąd, każda utrata, każdy grzech ciążyły człowiekowi, który przypominał sobie o nich w najmniej spodziewanym momencie. Jednak czy czasami ta pamięć nie bywała zbawienna? Nie pchała do zrobienia kroku zabezpieczającego, asekuracyjnego, a może wręcz przeciwnie — tego, który miał przekroczyć granicę, nie zostawiając za sobą żadnych jeńców? Co, jeśli błędy, wyrzuty sumienia miały moc sprawczą, by człowieka sponiewierać, jak i podnieść i kazać spojrzeć mu przed siebie? Zmotywować do działania, czasami wydawać by się mogło, przekraczającego ludzkie zdolności. Jayden chciał wierzyć w to, że po każdym upadku w końcu się odbije od dna i będzie mógł przetrwać samotnie między tłumami. Bo właśnie tak to widział — jego poświęcenie w zamian za spokój duszy kogoś innego. Dlatego też właśnie starał się coś zrobić, walcząc z anomaliami, próbując ujarzmić siłę, której nikt nie mógł pojąć, przeciwstawiać się złu grasującemu po terenach Wielkiej Brytanii. I chociaż ponosił porażki, nie przestawał. Jeśli nie on, kto miał podjąć się tego wszystkiego? Nie widział sztabu chętnych, między którymi nie można było przejść. Nie dostrzegał zainteresowania Ministerstwa Magii, chociaż wcześniej Longbottom okazał się wcale nie lepszy od aktualnie im panującego. Gdzie byli ci wszyscy obywatele, którzy nie godzili się na reżim? Jeśli władza nie stała po stronie swoich obywateli, oni powinni zacząć działać. Lecz bez przemocy, bez gwałtu, bez nienawiści, bo te prowadziły donikąd. Wytrwanie, stałe dążenie do wyznaczonego celu i pomaganie sobie nawzajem potrafiły stwarzać cuda, o których ludzkość zdążyła zapomnieć. Według astronoma powinien to zrobić każdy, kto uważał się za człowieka, bo czy odmawiając pomocy, nie dążąc do ładu i bezpieczeństwa, nie stawali się bestiami? Wyzbytymi ludzkich odruchów mścicielami z własną wizją świata? Nie wiedział, że i ona ryzykowała i naraziła się na poważne niebezpieczeństwo, starając się zapanować nad energią jednej z anomalii. Że parła naprzód, podejmując się misji wykraczających poza ludzkie rozumowanie. Czy nie zgromiłby jej za tę lekkomyślność? Czy nie dostrzegłaby w jego twarzy niepokoju? Czy nie usłyszałaby, że mogła zginąć? Czy w gestach nie odczułaby sztywności i twardości? Być może, ale jednego mogła być pewna — że między tym wszystkim czaiłoby się też jedno wielkie zrozumienie dla jej działań i chęci zmian. Do ratowania drugiego człowieka. Do zrobienia czegoś, a nie nierobienia niczego. Pomona nie różniła się w końcu od niego pragnieniami i zrywami młodego serca. Chciała nieść i szerzyć pomoc, gdzie tylko by zdołała dotrzeć. I chociaż w oczach współczesnego społeczeństwa była tylko kobietą, dla Jaya była aż kobietą. Przewyższającą mężczyzn w tak wielu dziedzinach, na co dzień radzącą sobie z bólem, krwią i cierpieniem. Była partnerką stojącą na równi z męską bracią i w żaden sposób niespowalniającą kroku. Nie zatrzymywała go w tyle, a wyprzedzała. I chociaż skrzywdziła go słowami, to wciąż były tylko słowa. Nieważne jak bolesne, nieważne jak okrutne — nie wprowadziła ich w czyn. Nie mogłaby i Vane doskonale o tym wiedział. Przecież nie skrzywdziłaby ich uczniów dla większego dobra, nie zniosłaby ich cierpienia, a stając przed wyborem, dokonałaby jedynego właściwego. Zrobiłaby to, co słuszne. Jaydenowi wydawało się, że ludzie widzieli teraz tylko dwie opcje na przyszłość — dać się zabić lub zniszczyć drugich. Nie dostrzegali niczego pomiędzy. Nie dostrzegali lub nie chcieli widzieć człowieka w drugiej osobie, a dehumanizując wszystkich wokół, łatwiej było podjąć krwawą decyzję. Z nami lub przeciwko nam. Czy nie widział podobnego sloganu na jakiejś ulotce w Hogsmeade reklamującej zrzeszenie grupy antypartyjnej? I chociaż było to hasło jednej organizacji, motto odnosiło się do znacznie szerszego grona. Wypowiadało nastroje całego społeczeństwa. Nic dziwnego, że spora część ludzi była zagubiona i nie wiedziała, co myśleć, co robić, jak postępować. Atakowani z każdej strony sprzecznymi ideami, czuli wewnętrzny przymus opowiedzenia się za jedną z nich i wybierali tę, która najmniej ich raziła — bez znaczenia, że nie zgadzali się z nią w całości lub uważali ją za zbyt radykalną. Media, politycy, świat próbował im wmówić, że są tylko dwie strony konfliktu, a jeśli ktoś się odgradzał, chcąc pozostać neutralnym, stawał się momentalnie wrogiem. Ilu było takich ludzi, którzy potrafili postawić się ponad tę przepychankę i dostrzec człowieka, szarego obywatela, jego pragnienia i łaknienia? Patrząc na Pomonę, Jayden widział również to zagubienie i walkę, które jej serce prowadziło z rozumem. Podstawiona pod ścianą nie dostrzegała innej opcji jak ucieczka przed źródłem ognia, niezależnie od tego, że dokoła walił się świat. Rozumiał to, ale chciał jej też pokazać, że mogła znaleźć się w bezpiecznej sferze swojego umysłu i nie czynić wbrew swojej naturze. Odnaleźć złoty środek, który już w niej tkwił, tylko musiała zdawać sobie z tego sprawę. Nie. Nie wierzył w to, żeby naumyślnie kogoś skrzywdziła i tego mógł być całkowicie pewien, bo pod tą warstwą niepokoju znajdowała się silna czarownica mogąca nieść na swoich barkach zło całego świata, jeśli tylko by tego od niej wymagano. Sek w tym, że nie musiała tego robić samotnie. Nie musiała się bać, bo on był tuż obok. Wspierał ją, chronił, otaczał opieką tę, którą inni pozostawili samej sobie. Jednak nie tylko on dodawał jej sił, bo i ona oddawała mu swoją energię nawet o tym nie wiedząc. Nastawiała swoją magię ku niemu, emanując ciepłem, które mógł jedynie spragniony chwytać i cieszyć się najdrobniejszymi chwilami spędzonymi tak blisko niej. Wcześniej też potrzebował jej bliskości, satysfakcjonując się tym, czym mogli go obdarować inni. Teraz wszystko się zmieniło i jego spojrzenie już zawsze miało padać na nią z tym rodzajem miłości, którego nie znał wcześniej i którego pokłady miały pozostawać niewyczerpane. Bo teraz znajdowali się w tym wspólnie, oferując siebie samych sobie nawzajem i nie martwiąc się o to, że zostaną z własnymi decyzjami zupełnie sami. Nie miało to oznaczać życia bez trosk, bo żadne nie było ich wyzbyte. Wszak miała rację. Nigdy nie mieli całkowicie wyzbyć się swoich wątpliwości w stosunku do siebie samych i tego, co mogli osiągnąć. Bo czy strata, wina nawet najmniejsza, lecz skierowana ku innym osobom nie grzęzła w sercach z niesamowitą mocą? Nie pozostawała nieznikająca blizna, przypominająca o popełnionych niegdyś grzechach? Tym razem jednak mieli kogoś, kto miał zrozumieć i ułagodzić powstały ból.
Jak teraz. Jak w momencie, w którym Pomona zaskoczyła go po raz kolejny, nie dając szans na obronę. - Co? - parsknął rozbawiony, a czując jej język na swojej skórze, zaśmiał się już głośniej, starając się uciec przed jej dalszymi eksploracjami. Oczywiście, że nieudanymi, ale nie potrafił powstrzymać odruchu, szczególnie że i ona wcale nie zamierzała go w żaden sposób chronić przed własnymi zachciankami. Cokolwiek jednak miała w swojej głowie, nieważne jak szalone, Jay nie zamieniłby tych chwil na żadne inne. Zawsze potrafiła obrócić wszystko w żart, a chyba najbardziej ukochała sobie jego astronomiczne odniesienia, bo czy badania, które właśnie prowadziła, nie były alegorią do tego, co siedziało w głowie naukowca? Tak wiele zmieniło się w ciągu kilku godzin, jednak oni wciąż pozostali tymi samymi ludźmi, śmiejącymi się i przepychającymi niczym na szkolnym korytarzu. Uwielbiał ją. Uwielbiał ten spędzany wspólnie czas i to, że była od niego odważniejsza, nie bojąc się na głos wypowiedzieć swojego zdania. Ani nie podjąć kroków, które miały sprawić jej przyjemność. On wciąż zachowywał wrodzoną nieśmiałość, bo chociaż ciężko było mówić o braku pewności siebie po tym wszystkim, jej znaki wciąż były wyraźnie widoczne. Tak bardzo kontrastujące z prącą nieustraszenie do przodu kobietą. - Nigdy nie jadłem żadnej, więc nie mam pojęcia, czy się zgadzam - odparł, nie przestając się śmiać, ale już tym razem przygarniając bliżej i mocniej zielarkę do siebie. - Każde Słońce jednak potrzebuje swojego Księżyca. Bladego, ale silnie lśniącego nocą i przyćmiewającego gwiazdy - szepnął cicho, zostawiając niewidzialny ślad swoich ust na kobiecym policzku i przekazując jej w tym drobnym geście wszystkie niewypowiedziane między nimi słowa. Wszystko, co mogli jedynie poczuć. Czy kiedykolwiek to ciepło miało się zakończyć? Ciężko było uwierzyć, żeby trwali tak do końca swoich dni, ale w tym aktualnym momencie, tak blisko siebie nawzajem, nic nie było niemożliwe. Oddalenie się było wręcz abstrakcyjne i absurdalne. Jak i to, co padało z ust Pomony. - Na każdego znajdzie się sposób. Na ciebie także - odparł, zatapiając się w delikatnym dotyku opuszek jej palców na swojej klatce piersiowej. Nie odpowiedział już, gdy sama potwierdziła jego zapewnienia, przyznając się do świadomości jego opieki. W końcu tacy byli, prawda? Łaknący bliskości samych siebie, doskonale się uzupełniając w podjętych rolach. I chociaż Sprout nie zaznała jeszcze całkowitej ochronie, Jay nie zamierzał pozwalać jej zbyt długo czekać. Bo czy i nawet fakt, że leżała we własnym łóżku otulona jego ramionami nie oznaczał rozpoczęcia tej drogi?
Obserwował też jej teatralne oburzenie z wyraźną czułością wypisaną na twarzy, bo gdy ona rzucała kolejnymi słowami na swoje usprawiedliwienie, on nie przestawał wędrować palcami wzdłuż jej kręgosłupa, łącząc w sobie rozbawienie, czułość i sztuczne obruszenie. - A podobno chciałaś warzyć eliksiry. I jak byś to osiągnęła bez astronomii, hm? - spytał łagodnie, chociaż równocześnie też kryło się w tym wszystkim lekkie muśnięcie żartów. Słowne przepychanki miały już chyba w nich wrosnąć, gdy nie musieli się martwić o wypowiadane słowa lub to, że zostaną opacznie zrozumiane przez drugą osobę. W końcu znali się jak mało kto, a ostatnia z granic wstydu została już przekroczona — co więc im pozostało ze zwykłego, ludzkiego strachu? W stosunku do siebie nawzajem — nic a nic. JD uśmiechnął się ponownie pod nosem, słysząc swoją wypowiedź z ust Pomony. - Mieszkanie z tobą było tak... Naturalne, że aż powinien czuć się źle za to, że było mi tak dobrze. Ale nie potrafiłem. Całymi dniami czekałem na to, aż przyjdziesz i zrobimy coś razem. Cokolwiek. Nawet jeśli było to jedynie siedzenie w tym samym pokoju i sprawdzanie prac - skwitował, nie bojąc się mówić tego wszystkiego na głos. - Chociaż pamiętam jak zamierzałem zrobić ci niespodziankę i chciałem zrobić pranie... - zaczął, po czym dość szybko znów po sypialni rozszedł się jego szczery śmiech. To była katastrofa. Nie miał pojęcia, jak odpowiednio zaczarować ubrania, kiedy i jak dodać odpowiednie dodatki i spowodował niezłą powódź. Gdy Pomona wróciła z pracy, mogła widzieć Vane'a całego w pianie, starającego się opanować chaos i rzucającego Evanesco na prawo i lewo. Jeszcze do tego te przeklęte anomalie spowodowały, że mopy zamiast go wspomóc, urządziły sobie recital z garnkami... No, dramat. Dlatego dalszą odpowiedź kobiety podciągnął lekko pod wspomniane wydarzenie, nie kryjąc rozbawienia. - Więc skoro pomagamy sobie nawzajem, musisz mnie nauczyć robić pranie. - W końcu chciał poznać każdy element wspólnego egzystowania, włączając w to codzienne prace. Szczególnie że wydawały mu się one czarną magią, a przecież zakazany owoc smakował najlepiej czyż nie? Wszystkie aspekty życia u boku Pomony zasługiwały na miano godnych poznania, bo właśnie to miało tworzyć ich.
To samo tyczyło się cielesności, która jako całkowicie nowe spektrum odkrywała przed nimi swoje tajemnice. Równocześnie też wiążąc dwójkę czarodziejów jeszcze mocniej i jeszcze silniej niż to było możliwe. Więź emocjonalna i więź fizyczna uzupełniały się wzajemnie, tworząc ogół czegoś zdecydowanie większego niż ludzki umysł mógł pojąć. Oni sami zresztą nie byli w stanie nazwać odpowiednio tego, co się działo. Człowiek mierzył się z tym problemem już całe wieki, nazywając to po prostu miłością. Mieszanka emocji gromadziła się gwałtownie w astronomie, nie umiejąc znaleźć innej ucieczki jak tylko przez nią. Przez postać, osobę, która stała się jego całym, wielkim światem, chociaż zamkniętym w niewielkim ciele; tak kruchym, że aż niespodziewanie rozbrajającym. Ile już przeciwieństw mieli w sobie łączyć i dostrzegać w tym najprawdziwszy sens, który poza tym pomieszczeniem był jedynie irracjonalnością? Podobnie zresztą jak zauważenie faktu, że jej ciało było idealnie stworzone dla niego, uzupełniające każdą lukę - a przecież było to niemożliwe, by ludzie się wypełniali. Ta teza jednak była obalana, nie mając racji bytu w tym momencie. Nie dzisiaj, nie jutro, nie nigdy. W końcu gdyby było inaczej, nie reagowałby w ten sposób. A Vane nie mógł znieść jej oddalonej bliskości, która kpiła sobie z niego w najlepsze. Drażniła się z nim, chcąc ukarać za poprzednie występki, których się dopuścił. Bliźniacze do tych trwających i wylewających się z zielarki. Chwytał resztki powietrza w rozchylone usta, czując jak falowała mu klatka piersiowa z tego wysiłku. To było czystym szaleństwem. Nie mógł wytrzymać już tego igrania. Nie w momencie, w którym jej twarz znalazła się tak blisko jego własnej, a on dostrzegł w nich kompromis. Podniósł się gwałtownie, siadając na łóżku i przyciągając zdecydowanie biodra Pomony do swoich, jednak nie przerywał wpatrywania się w jej oczy. - Ciebie - wydusił z siebie głosem dochodzącym z dolnych partii gardła. Niemal zwierzęco, drapieżnie i władczo, wciąż mocno ją przy sobie trzymając. Czy kiedykolwiek sądził, że byłby w stanie taki być? Jak widać obecna przy nim kobieta odkrywała przed nim nie tylko siebie samą, lecz również i jego. - Chcę twoich nóg wokół moich bioder - kontynuował, przesuwając rozgrzane dłonie przez jej talię i obserwując reakcję. - Chcę twojego głosu. - I chociaż ich twarze ponownie znajdowały się tak blisko, nie pozwolił sobie na sięgnięcie do jej skóry. Jeszcze nie. Zamiast tego pozwalał reszcie ciała mówić za siebie, wedrując palcami do najwypuklejszych z kobiecych kształtów, nie dając jej szansy na ukrycie się z nagością. - Chcę znów cię poczuć - wypowiedział niemal wprost do jej ust, zjeżdżając dotykiem prawej dłoni z piersi ku pośladkom i ponownie przysuwając ją do siebie. Lewym ramieniem otoczył ją, chcąc dać jej wsparcie i niezachwianie - silne wsparcie, które nie miało pęknąć. Jeśli ona mogła być górą, nie zamierzał pozostawać jej dłużny, jednak wciąż na nią czekał. Czekał na kompromis.
Jak teraz. Jak w momencie, w którym Pomona zaskoczyła go po raz kolejny, nie dając szans na obronę. - Co? - parsknął rozbawiony, a czując jej język na swojej skórze, zaśmiał się już głośniej, starając się uciec przed jej dalszymi eksploracjami. Oczywiście, że nieudanymi, ale nie potrafił powstrzymać odruchu, szczególnie że i ona wcale nie zamierzała go w żaden sposób chronić przed własnymi zachciankami. Cokolwiek jednak miała w swojej głowie, nieważne jak szalone, Jay nie zamieniłby tych chwil na żadne inne. Zawsze potrafiła obrócić wszystko w żart, a chyba najbardziej ukochała sobie jego astronomiczne odniesienia, bo czy badania, które właśnie prowadziła, nie były alegorią do tego, co siedziało w głowie naukowca? Tak wiele zmieniło się w ciągu kilku godzin, jednak oni wciąż pozostali tymi samymi ludźmi, śmiejącymi się i przepychającymi niczym na szkolnym korytarzu. Uwielbiał ją. Uwielbiał ten spędzany wspólnie czas i to, że była od niego odważniejsza, nie bojąc się na głos wypowiedzieć swojego zdania. Ani nie podjąć kroków, które miały sprawić jej przyjemność. On wciąż zachowywał wrodzoną nieśmiałość, bo chociaż ciężko było mówić o braku pewności siebie po tym wszystkim, jej znaki wciąż były wyraźnie widoczne. Tak bardzo kontrastujące z prącą nieustraszenie do przodu kobietą. - Nigdy nie jadłem żadnej, więc nie mam pojęcia, czy się zgadzam - odparł, nie przestając się śmiać, ale już tym razem przygarniając bliżej i mocniej zielarkę do siebie. - Każde Słońce jednak potrzebuje swojego Księżyca. Bladego, ale silnie lśniącego nocą i przyćmiewającego gwiazdy - szepnął cicho, zostawiając niewidzialny ślad swoich ust na kobiecym policzku i przekazując jej w tym drobnym geście wszystkie niewypowiedziane między nimi słowa. Wszystko, co mogli jedynie poczuć. Czy kiedykolwiek to ciepło miało się zakończyć? Ciężko było uwierzyć, żeby trwali tak do końca swoich dni, ale w tym aktualnym momencie, tak blisko siebie nawzajem, nic nie było niemożliwe. Oddalenie się było wręcz abstrakcyjne i absurdalne. Jak i to, co padało z ust Pomony. - Na każdego znajdzie się sposób. Na ciebie także - odparł, zatapiając się w delikatnym dotyku opuszek jej palców na swojej klatce piersiowej. Nie odpowiedział już, gdy sama potwierdziła jego zapewnienia, przyznając się do świadomości jego opieki. W końcu tacy byli, prawda? Łaknący bliskości samych siebie, doskonale się uzupełniając w podjętych rolach. I chociaż Sprout nie zaznała jeszcze całkowitej ochronie, Jay nie zamierzał pozwalać jej zbyt długo czekać. Bo czy i nawet fakt, że leżała we własnym łóżku otulona jego ramionami nie oznaczał rozpoczęcia tej drogi?
Obserwował też jej teatralne oburzenie z wyraźną czułością wypisaną na twarzy, bo gdy ona rzucała kolejnymi słowami na swoje usprawiedliwienie, on nie przestawał wędrować palcami wzdłuż jej kręgosłupa, łącząc w sobie rozbawienie, czułość i sztuczne obruszenie. - A podobno chciałaś warzyć eliksiry. I jak byś to osiągnęła bez astronomii, hm? - spytał łagodnie, chociaż równocześnie też kryło się w tym wszystkim lekkie muśnięcie żartów. Słowne przepychanki miały już chyba w nich wrosnąć, gdy nie musieli się martwić o wypowiadane słowa lub to, że zostaną opacznie zrozumiane przez drugą osobę. W końcu znali się jak mało kto, a ostatnia z granic wstydu została już przekroczona — co więc im pozostało ze zwykłego, ludzkiego strachu? W stosunku do siebie nawzajem — nic a nic. JD uśmiechnął się ponownie pod nosem, słysząc swoją wypowiedź z ust Pomony. - Mieszkanie z tobą było tak... Naturalne, że aż powinien czuć się źle za to, że było mi tak dobrze. Ale nie potrafiłem. Całymi dniami czekałem na to, aż przyjdziesz i zrobimy coś razem. Cokolwiek. Nawet jeśli było to jedynie siedzenie w tym samym pokoju i sprawdzanie prac - skwitował, nie bojąc się mówić tego wszystkiego na głos. - Chociaż pamiętam jak zamierzałem zrobić ci niespodziankę i chciałem zrobić pranie... - zaczął, po czym dość szybko znów po sypialni rozszedł się jego szczery śmiech. To była katastrofa. Nie miał pojęcia, jak odpowiednio zaczarować ubrania, kiedy i jak dodać odpowiednie dodatki i spowodował niezłą powódź. Gdy Pomona wróciła z pracy, mogła widzieć Vane'a całego w pianie, starającego się opanować chaos i rzucającego Evanesco na prawo i lewo. Jeszcze do tego te przeklęte anomalie spowodowały, że mopy zamiast go wspomóc, urządziły sobie recital z garnkami... No, dramat. Dlatego dalszą odpowiedź kobiety podciągnął lekko pod wspomniane wydarzenie, nie kryjąc rozbawienia. - Więc skoro pomagamy sobie nawzajem, musisz mnie nauczyć robić pranie. - W końcu chciał poznać każdy element wspólnego egzystowania, włączając w to codzienne prace. Szczególnie że wydawały mu się one czarną magią, a przecież zakazany owoc smakował najlepiej czyż nie? Wszystkie aspekty życia u boku Pomony zasługiwały na miano godnych poznania, bo właśnie to miało tworzyć ich.
To samo tyczyło się cielesności, która jako całkowicie nowe spektrum odkrywała przed nimi swoje tajemnice. Równocześnie też wiążąc dwójkę czarodziejów jeszcze mocniej i jeszcze silniej niż to było możliwe. Więź emocjonalna i więź fizyczna uzupełniały się wzajemnie, tworząc ogół czegoś zdecydowanie większego niż ludzki umysł mógł pojąć. Oni sami zresztą nie byli w stanie nazwać odpowiednio tego, co się działo. Człowiek mierzył się z tym problemem już całe wieki, nazywając to po prostu miłością. Mieszanka emocji gromadziła się gwałtownie w astronomie, nie umiejąc znaleźć innej ucieczki jak tylko przez nią. Przez postać, osobę, która stała się jego całym, wielkim światem, chociaż zamkniętym w niewielkim ciele; tak kruchym, że aż niespodziewanie rozbrajającym. Ile już przeciwieństw mieli w sobie łączyć i dostrzegać w tym najprawdziwszy sens, który poza tym pomieszczeniem był jedynie irracjonalnością? Podobnie zresztą jak zauważenie faktu, że jej ciało było idealnie stworzone dla niego, uzupełniające każdą lukę - a przecież było to niemożliwe, by ludzie się wypełniali. Ta teza jednak była obalana, nie mając racji bytu w tym momencie. Nie dzisiaj, nie jutro, nie nigdy. W końcu gdyby było inaczej, nie reagowałby w ten sposób. A Vane nie mógł znieść jej oddalonej bliskości, która kpiła sobie z niego w najlepsze. Drażniła się z nim, chcąc ukarać za poprzednie występki, których się dopuścił. Bliźniacze do tych trwających i wylewających się z zielarki. Chwytał resztki powietrza w rozchylone usta, czując jak falowała mu klatka piersiowa z tego wysiłku. To było czystym szaleństwem. Nie mógł wytrzymać już tego igrania. Nie w momencie, w którym jej twarz znalazła się tak blisko jego własnej, a on dostrzegł w nich kompromis. Podniósł się gwałtownie, siadając na łóżku i przyciągając zdecydowanie biodra Pomony do swoich, jednak nie przerywał wpatrywania się w jej oczy. - Ciebie - wydusił z siebie głosem dochodzącym z dolnych partii gardła. Niemal zwierzęco, drapieżnie i władczo, wciąż mocno ją przy sobie trzymając. Czy kiedykolwiek sądził, że byłby w stanie taki być? Jak widać obecna przy nim kobieta odkrywała przed nim nie tylko siebie samą, lecz również i jego. - Chcę twoich nóg wokół moich bioder - kontynuował, przesuwając rozgrzane dłonie przez jej talię i obserwując reakcję. - Chcę twojego głosu. - I chociaż ich twarze ponownie znajdowały się tak blisko, nie pozwolił sobie na sięgnięcie do jej skóry. Jeszcze nie. Zamiast tego pozwalał reszcie ciała mówić za siebie, wedrując palcami do najwypuklejszych z kobiecych kształtów, nie dając jej szansy na ukrycie się z nagością. - Chcę znów cię poczuć - wypowiedział niemal wprost do jej ust, zjeżdżając dotykiem prawej dłoni z piersi ku pośladkom i ponownie przysuwając ją do siebie. Lewym ramieniem otoczył ją, chcąc dać jej wsparcie i niezachwianie - silne wsparcie, które nie miało pęknąć. Jeśli ona mogła być górą, nie zamierzał pozostawać jej dłużny, jednak wciąż na nią czekał. Czekał na kompromis.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Każdy jeden człowiek stąpający po tej dobrodusznej ziemi żyje w swojej sieci problemów. Zmaga się z wewnętrznymi demonami, próbuje przetrwać kolejny dzień, bez względu na to, jak jest mu ciężko. Niektórzy wychodzą poza strefę komfortu postanawiając walczyć nie tylko o siebie czy najbliższych, ale także tych całkowicie obcych - mimo to jednako potrzebujących pomocy. Ilu ich może być? Czy istnieje szansa, że taka liczba samozwańczych bohaterów wystarczy do opanowania szerzącego się zła? Jak znaleźć się wśród nich i przede wszystkim jak sprawić, że to działanie będzie mieć znaczenie? Jest tyle niewiadomych, że wiele osób zaczyna odczuwać strach. Przed porażką, konsekwencjami, świadomością zawodzenia, odpowiedzialnością za cudze życie. Jestem wśród nich, zauważając, że coraz więcej strachu zamykam w sobie - gdy starasz się działać i nieść pomoc, w zamian otrzymując opłakane w skutkach wyniki, jak wierzyć? W siebie, w umiejętności, w to, że po prostu będzie lepiej? W to, że wystarczy nadal próbować, dzięki czemu los się wreszcie odmieni? Nie umiem, nie potrafię spojrzeć na to trzeźwo z tej perspektywy. Kiedyś patrzyłam dużo mniej. Nie zastanawiałam się zbyt długo, nie analizowałam każdego kroku. Nie wyobrażałam sobie rezultatów jakie przyjdzie mi oglądać po tym, jak nieodwracalnie odmienię czyjeś życie. Tak było łatwiej, ale przytłaczający ciężar świadomości powoli zaczął ciążyć. Stał się jak balon, który nieustannie napełniany powietrzem ostatecznie pękł. Przestałam umieć upychać w nim popełnione błędy, po czym odwracać wzrok i udawać, że one nie istnieją. To tylko fatamorgana, tam nic nie ma, życie toczy się dalej. Dopiero później orientuję się, że nie dla wszystkich - z mojego powodu. Lucy i pani Tonks przeżyłyby, gdybyśmy dotarli do miejsca na czas. Melissa nadal żyłaby, gdybym prawidłowo oceniła sytuację oraz zrobiła wszystko, żeby ją ochronić. Lewis dalej chodziłby do szkoły, gdybym wtedy zrobiła więcej. Rzuciła na rannych każde znane mi zaklęcie lecznicze, nawet jeśli miałabym tam stać i czarować przez tydzień - to nic, że to nie ma sensu, bo nikt nie przeżyłby do tego czasu. Zawsze twierdzę, że mogłam zrobić więcej. Uratować więcej istnień. Mogłam zostać z Just, gdy rozpoczęła się walka, może nie straciłaby tej nogi. Powinnam zignorować jej rozkazy, nawet jeśli wewnętrznie wiedziałam, że to nieprawda, bo nie mogłam tego zrobić. Istnieje więc wiele dróg, żeby stać się lepszym człowiekiem. Tak samo jak istnieje wiele powodów, żeby bojkotować własną pewność siebie. Odnajdywać wady, wytykać popełnione w przeszłości pomyłki. Rozmyślać nad nimi, planując coś, żeby nie popełnić ich już nigdy więcej. Niby wiem, że każdy dzierży w sercu przynajmniej jeden cierń zawodu, ale z jakiegoś powodu wydają mi się one nieistotne w porównaniu do moich. Zawsze stawiam się najniżej w jakiejkolwiek hierarchii, na imiennych listach, podczas otrzymywania komplementów. Nie ma chwili, żebym nie równała w dół, wyciągając innych w górę. Są lepsi, wytrzymalsi, odważniejsi, mądrzejsi… mogłabym tak wymieniać bez końca - jestem tym końcem. Zamykającym wszelki pochód, będącym idealnym przykładem jak nie postępować. Więc widzę dokonania Jaydena, jego cechy wybijające się na pierwszy plan, zapał do działania, te akty dobroci hojnie ofiarowywane najróżniejszym ludziom i nigdy nie powiedziałabym, że ma na swoim koncie poważne błędy. Jest przede wszystkim stały - bez zdradzieckich amplitud moralnego kompasu. Zawsze znajduje się tam, gdzie powinien, jego serce nie zmienia położenia, poglądy nie wycierają się wraz z upływem czasu i chęci bezustannie pozostają w nim żywe, barwne jak tęcza nieśmiało wychodząca zza chmur. To taki właśnie płomyk nadziei, promień najjaśniejszego słońca, gdy niebo zasnuwają kłębowiska smutku czy złości. Nie zmienia zdania wraz ze zmianą kierunku wiatru, nie utożsamia się z popularnymi hasłami, przepycha się idąc pod prąd - jeśli to nie jest ideałem heroizmu to nie wiem czym on jest. Nie chcę wiedzieć. Zresztą, to nie ma znaczenia co sądzą o nim inni i chociaż chciałabym, żeby on widział w sobie to, co widzę w nim ja, to jestem gotowa nie wyrazić na to zgody. Nie zmienię tego, jak go postrzegam ani jakie emocje we mnie wzbudza. Sprawiając tym samym, że rozkwitam na nowo, powoli zyskując utraconą po drodze odwagę. Dotąd mocno znoszoną, nadłamaną przez tragizm dziejących się za oknem wydarzeń, powoli jednak rozpala się we mnie ta nieśmiała myśl, że mogłabym spróbować ponownie. Postarać się o zrobienie czegoś dobrego. Wybudzić w sobie skrywane dotąd marzenia i zacząć w nie wierzyć. Tak jak on wierzy we mnie. Nie zawsze słyszę podobne słowa na głos, ale widzę jak na mnie patrzy. Widzę też co jest w jego oczach - spojrzenie to jest spojrzeniem najczystszej z możliwych dusz i nikt nie przekona mnie, że to nieprawda. Prawdopodobnie tak będzie już zawsze; będziemy dostrzegać w sobie nawzajem wszystko, co najlepsze, ale w sobie samych irracjonalne wątpliwości i kompleksy. Nie do końca umiem się z tym pogodzić, bo szczęście ukochanego przeze mnie człowieka zawsze będzie stać na szczycie listy priorytetów, ale pewnie do końca będę wierzyć, że kiedyś uda mi się odmienić ten stan. Uleczyć niepewne serce oraz zdradziecki umysł. To piękna wizja, warta każdej próby, wbrew podszeptom logiki lub rozsądku.
Nie ma ich we mnie dzisiaj. Odpycham je od początku, skazując na banicję i potępienie. Nie chcę ich widzieć. Mamy być tylko my, we dwoje, para zakochanych w sobie czarodziejów. Tęskniących za sobą nawet będąc tak blisko siebie. Nie zamierzam niczego żałować, myśleć, że to bez sensu czy głupie. Bo kocham te nasze chwile, zarówno całkiem zwyczajne jak i te pozbawione normalności. Kocham nie tylko naszą powagę, magię spleconych uczuć - kocham też te całkiem beztroskie chwile pełne śmiechu i wygłupów, pozornie nieprzystających poważanym nauczycielom. Śmieję się więc wraz z nim, nie przejmując gwałtowną reakcją ani myślami jakie musiały pojawić się w jego głowie. Wolę wierzyć, że w tym również jesteśmy razem. Zarówno w ciężkich momentach próby jak i czasie przepełnionym niefrasobliwością; dającym potrzebne ukojenie. Lepiej nie zastanawiać się czy nie stałam się przypadkiem najgłupszym człowiekiem świata - dopóki odczuwam promieniującą od mężczyzny miłość, nic złego nie może się wydarzyć. - Naprawdę? Moja mama robi pyszną, posmakowałaby ci - odpowiadam z lekkim rozbawieniem, chociaż na parę sekund przez umysł przebiega cień. Przygryzam wargę, ale niepokój znika wraz z silnym uściskiem Jaydena. - Pamiętam jak ją robiła, spróbuję kiedyś odtworzyć - zapewniam z uśmiechem, specjalnie ignorując dziwne uczucie w klatce piersiowej. Nie, trzeba o tym zapomnieć, bo to, co jest teraz, jest po tysiąckroć istotniejsze. Nadal chcę pozostać zamknięta w tym obrazie już na wieczność. - Jestem blada i okrągła, wszystko się zgadza - rzucam żartobliwie, ale widząc, że mu na tym zależy, odwzajemniam czułe cmoknięcie w policzek. - Mogę być czymkolwiek, byle twoją - stwierdzam zadowolona, przepełniona jakąś dziwną energią i ciepłem rozchodzącym się po wszystkich komórkach. Opadam znów na jego klatkę piersiową, formując nieskoordynowane ślaczki na rozgrzanej skórze, zwyczajnie ciesząc się tą chwilą i towarzyszącą jej bliskością nas obojga. - Nie bądź tego taki pewien - mruczę trochę prowokująco. Powinien wiedzieć, że czasem trudno mnie ugłaskać. Zwłaszcza, jak na coś się uprę lub mi zależy. Oboje przekonamy się o tym bardzo boleśnie już za parę dni. Teraz cała ta wymiana zdań wydaje się być ledwie igraszką, dowcipną nutą, ale każdy ma jakieś wady. Podejrzewam, że Jay poznał ich już większą część, skoro mieszkaliśmy już razem; jednak czy da radę znieść wszystko, włącznie z tym, co w tym momencie może być niewidoczne dla oczu i serca? Trochę się tego obawiam, chociaż to wzniecanie teatralnego oburzenia przerywa spiralę katastroficznych wizji, tym samym pozwalając skoncentrować się na innym, przyjemniejszym temacie. To nic, że to docinki - nie traktuję ich poważnie, zresztą, nawet jakbym chciała, to kojący dotyk muskający kręgosłup jest w stanie uspokoić każdą bestię, jestem tego pewna. Uwielbiam te drobne czułości, dłonie we włosach, nosy ocierające się o siebie, ramię opatulające sylwetkę; każdy z tych gestów składa się moc wiążącego nas uczucia i odsuwa w ten sposób wszelkie niepewności, zwykle czekające na powierzchni, żeby wypłynąć w najmniej dogodnym do tego momencie. Tak jest idealnie. - Pracuję nad tym. Teraz, kiedy wreszcie uwiodłam astronoma, dzieli mnie już tylko jeden krok od poznania wszelkich tajników kosmosu, a więc i eliksirów, za pomocą których obejmę władzę nad światem. - Gadam głupoty. Chichoczę cicho pod nosem, śmiejąc się sama z siebie. Skoro wczułam się w tę rolę, to mogę zrobić z niej co chcę. Od oburzonej, niezrozumiałej kobiety łaknącej astronomicznych nowinek do bezwzględnej kusicielki z ogromnymi ambicjami. To tylko gra, nieszczególnie przekonująca. Nie to jest ważne, a to, że możemy czuć się ze sobą swobodnie. Mówić cokolwiek, zwierzać się z planów i pomysłów, przeinaczać rzeczywistość tak, jak nam się podoba. Albo zostawić ją taką, jaka jest - nagą prawdą, uwielbianą i docenianą. Przynajmniej w tym konkretnym uniwersum jakie sobie stworzyliśmy, bo tam, po przekroczeniu drzwi mieszkania, znajduje się już inny świat. Nie tak piękny i nie tak łaskawy jak ten, po którym stąpamy obecnie. Co najgorsze, to nie mam wyrzutów sumienia z tego powodu. - Też zaczęłam się łapać na tym, że właściwie to strasznie chcę wrócić do domu. Zwykle… tego unikałam jak ognia - wyznaję znów, zamyślając się na ułamek sekundy. Dziwiąc się sobie, że potrafię odtworzyć siebie z czasów przed wspólnym mieszkaniem. Wydaje się, jakby to był zupełnie inny świat, odległy okres, o którym nie powinno się pamiętać. Bo był pusty, samotny i po prostu nudny. Nawet kolejne wpadki, na które załamywałam ręce, pozwoliły mi na radość ze wspólnej koegzystencji na tej samej przestrzeni. Tak, też od razu pomyślałam sobie o tym nieszczęsnym praniu. Zatem dołączam się do niosącego się wokół śmiechu, nie mogąc powstrzymać kalejdoskopu obrazów, które pojawiają się przed moimi oczami. - Pamiętam, że w pierwszej chwili chciałam być na ciebie zła, że dokładasz mi pracy, ale jak zobaczyłam twoje szczenięce oczy i miotanie zaklęciami na prawo i lewo to poczułam jedynie rozczulenie - przyznaję. Ostatecznie próbowałam nawet pomóc, ale to rozpaczliwe, mające brzmieć na poważne nie, nie, mam tu wszystko pod kontrolą! sprawiły, że mogłam jedynie pokręcić rozbawiona głową i zająć się innymi kwestiami wymagającymi uwagi. Aż w końcu sama zrobiłam to pranie, ani na chwilę nie tracąc dobrego humoru. Mimo, że nasza relacja była wtedy nieco inna, to chciałabym zapamiętać nas właśnie w ten sposób. Wspólnie walczących z codziennością, czasem sprawami nas przerastającymi, ale zawsze odnajdującymi drogę do siebie. Podchodząc z wiarą, że druga osoba wesprze, nauczy, pomoże najlepiej jak umie. Ewentualnie podniesie na duchu, jeśli też nie potrafi, a wtedy oboje zaczniemy poskramiać niewiadome. I nigdy nie poczujemy przy tym smutku ani przytłoczenia, bo ciężar dzielony na dwoje jest prostszy do udźwignięcia. - Świetnie! Zawsze z chęcią przekażę chociaż jeden obowiązek - zgadzam się od razu, nie pozbywając się z głosu wesołej nuty. Zapewnienie jest szczere, ale forma przedstawienia to już bardziej żart, bo nie zamierzam na nikogo przerzucać moich obowiązków. Dobrze jest jednak wiedzieć, że w razie, gdyby świat się walił i palił, to któreś z nas zdoła wyprać ubrania. Właśnie, jak Jay wytrwał do tej pory bez posiadania tej umiejętności? Wykorzystywał mamę czy skrzaty? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Może kiedyś poruszę ten temat. Obecnie… obecnie mam inne, dużo ciekawsze sprawy na głowie.
Jak chociażby zrealizowanie mojego okrutnego planu zemsty - obracającego się przeciwko mnie, ale zdecydowanie nie zamierzam narzekać. Przecież to właśnie tego nie mogę się doczekać; bliskości tak realnej, że aż pobudzającej każde zakończenie nerwowe. Złączenia dusz tak doskonałego, że pociągającego za sobą ich cielesnego dopełnienia. Zniwelowania każdej pustki, jaką chowamy przed światem. Nigdy nie czułam się lepiej. Dopasowana do tej jednej, jedynej osoby wymieniam się przechodzącymi przez tkanki impulsami elektrycznymi wzmagającymi najwstydliwsze pragnienia. Pozornie zaspokajanymi nadchodzącymi muśnięciami gorącej skóry, gdy jej kuszący posmak zostaje na języku. To jednak tylko doraźne rozwiązania, chwilowo przyćmiewające głód pożądania. Rosnący wraz z metodyczną wędrówką po dostępnych fragmentach Słońca, ale za to spychany na dalszy tor, dla egoistycznej zachcianki poddania go torturom. Ignoruję mój dyskomfort i potrzebę spełnienia, żeby w ostatecznym rozrachunku pokazać wspaniałomyślność udostępniając możliwość odkupienia swych win. Zatrzymując się w oczekiwaniu nie zauważam, że ma nastąpić przewrót. Lekkie zdziwienie przemyka przez twarz, gdy dzieje się nagły zryw oraz zepchnięcie w kierunku piekielnych bram. Wzdrygający dreszcz podniecenia przeszywa kręgosłup, wkrótce wyginający się w łuk, który powoduje mocniejsze dociśnięcie się obu ciał do siebie nawzajem. Ten głos okazuje się być nieznaną melodią, jednak nie przerażającą, a pobudzającą wszystkie złagodzone dotąd zmysły, teraz wariujące w napiętym oczekiwaniu. Usta rozchylają się, oddech przyspiesza, oczy nie odejmują spojrzenia od wpatrującego się w nie błękitu. Przygryzam dolną wargę, zduszając w gardle potrzebę zakomunikowania zadowolenia z dłoni znajdujących się na talii, ale zaraz te same dłonie wędrują do piersi. Blokada okazuje się niewystarczająca; cichy jęk przecina powietrze, a potem następny, kiedy zmniejszamy dystans między sobą jeszcze bardziej. Dopiero wtedy wybudzam się z zaserwowanego amoku. - Masz mnie - odpowiadam zachrypniętym głosem, nie mogąc już dłużej czekać. Niweluję niewidoczną barierę między naszymi ustami, wpijając się w nie zachłannie, świadomie odbierając sobie powietrze w płucach. Ręce owijają szyję, palce wplątują we włosy, a nogi wreszcie posłusznie oplatają się ciasno wokół bioder.
Nie wiem ile trwa ten chaotyczny taniec, przesiąknięty miłością, tęsknotą i pożądaniem; ile czasu zostaję bez tchu, aż zaczynam oddychać na nowo. - Jayden - wymawiam z niebywałą starannością, smakując każdą głoskę uciekającą z języka, odnajdując przyjemność w tym imieniu, nadając mu innego wymiaru. Osobistego i intymnego, innego niż do tej pory. - Doprowadzasz mnie do szaleństwa. - Tym zdaniem przypieczętowuję nadchodzącą przyszłość, chociaż nie tak, jakbym tego pragnęła. Nie wiem o tym, po prostu brnę w ten obłęd, nie oglądając się już za siebie. To właśnie dla tego obłędu unoszę biodra, a po chwili pozwalam im ostrożnie opaść, żeby złączyć nasze ciała w jedno. Stać się tym samym organizmem, czującym jednakowo, nierozerwalnym już na wieki. Palce zaciskają się na męskich ramionach, gdy kontynuuję powolną wędrówkę do obopólnej satysfakcji z siebie nawzajem. Tego, co odczuwamy, czym się obdarzamy i tym, co wspólnie planujemy. Jest tu zawarte wszystko, co składa się na najpiękniejszy z aktów znanemu człowiekowi - aktu zaufania. Początkowo spojrzenie utkwione na twarzy astronoma nie opuszcza jej łagodnych rysów, chcąc uchwycić każde drgnięcie mięśni lub zmianę w strukturze odwzajemnionego wzroku, ale wkrótce okazuje się, że walka z samą sobą jest zbyt trudna do utrzymania. Ciężko jest zabronić powiekom opaść, strunom głosowym zamilknąć, a szyi odchylania - z tego powodu pozwalam kierować się instynktem oraz potrzebą spragnionych komórek nerwowych. Wsiąkam w palące doznania, nie myśląc już, czy dźwięki przyjemności zmieszane z tym konkretnym imieniem są głupie czy nie na miejscu, nie zastanawiam się, czy to ma sens lub jak to zatrzymać, chcę trwać i czuć, pozostając jedynie w nadziei, że reszta tej nowopowstałej całości naprawdę uważa tak samo.
Nie ma ich we mnie dzisiaj. Odpycham je od początku, skazując na banicję i potępienie. Nie chcę ich widzieć. Mamy być tylko my, we dwoje, para zakochanych w sobie czarodziejów. Tęskniących za sobą nawet będąc tak blisko siebie. Nie zamierzam niczego żałować, myśleć, że to bez sensu czy głupie. Bo kocham te nasze chwile, zarówno całkiem zwyczajne jak i te pozbawione normalności. Kocham nie tylko naszą powagę, magię spleconych uczuć - kocham też te całkiem beztroskie chwile pełne śmiechu i wygłupów, pozornie nieprzystających poważanym nauczycielom. Śmieję się więc wraz z nim, nie przejmując gwałtowną reakcją ani myślami jakie musiały pojawić się w jego głowie. Wolę wierzyć, że w tym również jesteśmy razem. Zarówno w ciężkich momentach próby jak i czasie przepełnionym niefrasobliwością; dającym potrzebne ukojenie. Lepiej nie zastanawiać się czy nie stałam się przypadkiem najgłupszym człowiekiem świata - dopóki odczuwam promieniującą od mężczyzny miłość, nic złego nie może się wydarzyć. - Naprawdę? Moja mama robi pyszną, posmakowałaby ci - odpowiadam z lekkim rozbawieniem, chociaż na parę sekund przez umysł przebiega cień. Przygryzam wargę, ale niepokój znika wraz z silnym uściskiem Jaydena. - Pamiętam jak ją robiła, spróbuję kiedyś odtworzyć - zapewniam z uśmiechem, specjalnie ignorując dziwne uczucie w klatce piersiowej. Nie, trzeba o tym zapomnieć, bo to, co jest teraz, jest po tysiąckroć istotniejsze. Nadal chcę pozostać zamknięta w tym obrazie już na wieczność. - Jestem blada i okrągła, wszystko się zgadza - rzucam żartobliwie, ale widząc, że mu na tym zależy, odwzajemniam czułe cmoknięcie w policzek. - Mogę być czymkolwiek, byle twoją - stwierdzam zadowolona, przepełniona jakąś dziwną energią i ciepłem rozchodzącym się po wszystkich komórkach. Opadam znów na jego klatkę piersiową, formując nieskoordynowane ślaczki na rozgrzanej skórze, zwyczajnie ciesząc się tą chwilą i towarzyszącą jej bliskością nas obojga. - Nie bądź tego taki pewien - mruczę trochę prowokująco. Powinien wiedzieć, że czasem trudno mnie ugłaskać. Zwłaszcza, jak na coś się uprę lub mi zależy. Oboje przekonamy się o tym bardzo boleśnie już za parę dni. Teraz cała ta wymiana zdań wydaje się być ledwie igraszką, dowcipną nutą, ale każdy ma jakieś wady. Podejrzewam, że Jay poznał ich już większą część, skoro mieszkaliśmy już razem; jednak czy da radę znieść wszystko, włącznie z tym, co w tym momencie może być niewidoczne dla oczu i serca? Trochę się tego obawiam, chociaż to wzniecanie teatralnego oburzenia przerywa spiralę katastroficznych wizji, tym samym pozwalając skoncentrować się na innym, przyjemniejszym temacie. To nic, że to docinki - nie traktuję ich poważnie, zresztą, nawet jakbym chciała, to kojący dotyk muskający kręgosłup jest w stanie uspokoić każdą bestię, jestem tego pewna. Uwielbiam te drobne czułości, dłonie we włosach, nosy ocierające się o siebie, ramię opatulające sylwetkę; każdy z tych gestów składa się moc wiążącego nas uczucia i odsuwa w ten sposób wszelkie niepewności, zwykle czekające na powierzchni, żeby wypłynąć w najmniej dogodnym do tego momencie. Tak jest idealnie. - Pracuję nad tym. Teraz, kiedy wreszcie uwiodłam astronoma, dzieli mnie już tylko jeden krok od poznania wszelkich tajników kosmosu, a więc i eliksirów, za pomocą których obejmę władzę nad światem. - Gadam głupoty. Chichoczę cicho pod nosem, śmiejąc się sama z siebie. Skoro wczułam się w tę rolę, to mogę zrobić z niej co chcę. Od oburzonej, niezrozumiałej kobiety łaknącej astronomicznych nowinek do bezwzględnej kusicielki z ogromnymi ambicjami. To tylko gra, nieszczególnie przekonująca. Nie to jest ważne, a to, że możemy czuć się ze sobą swobodnie. Mówić cokolwiek, zwierzać się z planów i pomysłów, przeinaczać rzeczywistość tak, jak nam się podoba. Albo zostawić ją taką, jaka jest - nagą prawdą, uwielbianą i docenianą. Przynajmniej w tym konkretnym uniwersum jakie sobie stworzyliśmy, bo tam, po przekroczeniu drzwi mieszkania, znajduje się już inny świat. Nie tak piękny i nie tak łaskawy jak ten, po którym stąpamy obecnie. Co najgorsze, to nie mam wyrzutów sumienia z tego powodu. - Też zaczęłam się łapać na tym, że właściwie to strasznie chcę wrócić do domu. Zwykle… tego unikałam jak ognia - wyznaję znów, zamyślając się na ułamek sekundy. Dziwiąc się sobie, że potrafię odtworzyć siebie z czasów przed wspólnym mieszkaniem. Wydaje się, jakby to był zupełnie inny świat, odległy okres, o którym nie powinno się pamiętać. Bo był pusty, samotny i po prostu nudny. Nawet kolejne wpadki, na które załamywałam ręce, pozwoliły mi na radość ze wspólnej koegzystencji na tej samej przestrzeni. Tak, też od razu pomyślałam sobie o tym nieszczęsnym praniu. Zatem dołączam się do niosącego się wokół śmiechu, nie mogąc powstrzymać kalejdoskopu obrazów, które pojawiają się przed moimi oczami. - Pamiętam, że w pierwszej chwili chciałam być na ciebie zła, że dokładasz mi pracy, ale jak zobaczyłam twoje szczenięce oczy i miotanie zaklęciami na prawo i lewo to poczułam jedynie rozczulenie - przyznaję. Ostatecznie próbowałam nawet pomóc, ale to rozpaczliwe, mające brzmieć na poważne nie, nie, mam tu wszystko pod kontrolą! sprawiły, że mogłam jedynie pokręcić rozbawiona głową i zająć się innymi kwestiami wymagającymi uwagi. Aż w końcu sama zrobiłam to pranie, ani na chwilę nie tracąc dobrego humoru. Mimo, że nasza relacja była wtedy nieco inna, to chciałabym zapamiętać nas właśnie w ten sposób. Wspólnie walczących z codziennością, czasem sprawami nas przerastającymi, ale zawsze odnajdującymi drogę do siebie. Podchodząc z wiarą, że druga osoba wesprze, nauczy, pomoże najlepiej jak umie. Ewentualnie podniesie na duchu, jeśli też nie potrafi, a wtedy oboje zaczniemy poskramiać niewiadome. I nigdy nie poczujemy przy tym smutku ani przytłoczenia, bo ciężar dzielony na dwoje jest prostszy do udźwignięcia. - Świetnie! Zawsze z chęcią przekażę chociaż jeden obowiązek - zgadzam się od razu, nie pozbywając się z głosu wesołej nuty. Zapewnienie jest szczere, ale forma przedstawienia to już bardziej żart, bo nie zamierzam na nikogo przerzucać moich obowiązków. Dobrze jest jednak wiedzieć, że w razie, gdyby świat się walił i palił, to któreś z nas zdoła wyprać ubrania. Właśnie, jak Jay wytrwał do tej pory bez posiadania tej umiejętności? Wykorzystywał mamę czy skrzaty? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Może kiedyś poruszę ten temat. Obecnie… obecnie mam inne, dużo ciekawsze sprawy na głowie.
Jak chociażby zrealizowanie mojego okrutnego planu zemsty - obracającego się przeciwko mnie, ale zdecydowanie nie zamierzam narzekać. Przecież to właśnie tego nie mogę się doczekać; bliskości tak realnej, że aż pobudzającej każde zakończenie nerwowe. Złączenia dusz tak doskonałego, że pociągającego za sobą ich cielesnego dopełnienia. Zniwelowania każdej pustki, jaką chowamy przed światem. Nigdy nie czułam się lepiej. Dopasowana do tej jednej, jedynej osoby wymieniam się przechodzącymi przez tkanki impulsami elektrycznymi wzmagającymi najwstydliwsze pragnienia. Pozornie zaspokajanymi nadchodzącymi muśnięciami gorącej skóry, gdy jej kuszący posmak zostaje na języku. To jednak tylko doraźne rozwiązania, chwilowo przyćmiewające głód pożądania. Rosnący wraz z metodyczną wędrówką po dostępnych fragmentach Słońca, ale za to spychany na dalszy tor, dla egoistycznej zachcianki poddania go torturom. Ignoruję mój dyskomfort i potrzebę spełnienia, żeby w ostatecznym rozrachunku pokazać wspaniałomyślność udostępniając możliwość odkupienia swych win. Zatrzymując się w oczekiwaniu nie zauważam, że ma nastąpić przewrót. Lekkie zdziwienie przemyka przez twarz, gdy dzieje się nagły zryw oraz zepchnięcie w kierunku piekielnych bram. Wzdrygający dreszcz podniecenia przeszywa kręgosłup, wkrótce wyginający się w łuk, który powoduje mocniejsze dociśnięcie się obu ciał do siebie nawzajem. Ten głos okazuje się być nieznaną melodią, jednak nie przerażającą, a pobudzającą wszystkie złagodzone dotąd zmysły, teraz wariujące w napiętym oczekiwaniu. Usta rozchylają się, oddech przyspiesza, oczy nie odejmują spojrzenia od wpatrującego się w nie błękitu. Przygryzam dolną wargę, zduszając w gardle potrzebę zakomunikowania zadowolenia z dłoni znajdujących się na talii, ale zaraz te same dłonie wędrują do piersi. Blokada okazuje się niewystarczająca; cichy jęk przecina powietrze, a potem następny, kiedy zmniejszamy dystans między sobą jeszcze bardziej. Dopiero wtedy wybudzam się z zaserwowanego amoku. - Masz mnie - odpowiadam zachrypniętym głosem, nie mogąc już dłużej czekać. Niweluję niewidoczną barierę między naszymi ustami, wpijając się w nie zachłannie, świadomie odbierając sobie powietrze w płucach. Ręce owijają szyję, palce wplątują we włosy, a nogi wreszcie posłusznie oplatają się ciasno wokół bioder.
Nie wiem ile trwa ten chaotyczny taniec, przesiąknięty miłością, tęsknotą i pożądaniem; ile czasu zostaję bez tchu, aż zaczynam oddychać na nowo. - Jayden - wymawiam z niebywałą starannością, smakując każdą głoskę uciekającą z języka, odnajdując przyjemność w tym imieniu, nadając mu innego wymiaru. Osobistego i intymnego, innego niż do tej pory. - Doprowadzasz mnie do szaleństwa. - Tym zdaniem przypieczętowuję nadchodzącą przyszłość, chociaż nie tak, jakbym tego pragnęła. Nie wiem o tym, po prostu brnę w ten obłęd, nie oglądając się już za siebie. To właśnie dla tego obłędu unoszę biodra, a po chwili pozwalam im ostrożnie opaść, żeby złączyć nasze ciała w jedno. Stać się tym samym organizmem, czującym jednakowo, nierozerwalnym już na wieki. Palce zaciskają się na męskich ramionach, gdy kontynuuję powolną wędrówkę do obopólnej satysfakcji z siebie nawzajem. Tego, co odczuwamy, czym się obdarzamy i tym, co wspólnie planujemy. Jest tu zawarte wszystko, co składa się na najpiękniejszy z aktów znanemu człowiekowi - aktu zaufania. Początkowo spojrzenie utkwione na twarzy astronoma nie opuszcza jej łagodnych rysów, chcąc uchwycić każde drgnięcie mięśni lub zmianę w strukturze odwzajemnionego wzroku, ale wkrótce okazuje się, że walka z samą sobą jest zbyt trudna do utrzymania. Ciężko jest zabronić powiekom opaść, strunom głosowym zamilknąć, a szyi odchylania - z tego powodu pozwalam kierować się instynktem oraz potrzebą spragnionych komórek nerwowych. Wsiąkam w palące doznania, nie myśląc już, czy dźwięki przyjemności zmieszane z tym konkretnym imieniem są głupie czy nie na miejscu, nie zastanawiam się, czy to ma sens lub jak to zatrzymać, chcę trwać i czuć, pozostając jedynie w nadziei, że reszta tej nowopowstałej całości naprawdę uważa tak samo.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To wszystko nie miało żadnego znaczenia. Jego wady i niedoskonałość, jej strach i poczucie tchórzostwa, ich niepewność i kompleksy — nie w momencie, w którym byli razem i chociaż mogło to zabrzmieć surrealistycznie, to będąc tak bardzo obnażonym ze swoich emocji, odartym z uczuć, wyzbytym z ubrań, Jayden czuł się silniejszy niż kiedykolwiek. I wcale nie chodziło o fizyczną przewagę, bo ta ulegała wręcz ironicznej regresji bez zbędnego żalu; jednak to duchowe zmiany, które w nim następował, sprawiały, że czarodziej odrzucał wszelką niedoskonałość, czerpiąc z aktualnego momentu. Pomimo świadomości wewnętrznych niedoskonałości oraz zaniechań, nie myślał o nich w tym konkretnym czasie, będąc zrodzonym na nowo i kształtując się już tylko dzięki towarzyszącej mu kobiecie. Nie liczyło się nic, prócz po prostu jego i jej splecionych w silnym uścisku i nawet jeśli posiadali słabsze strony, nawet jeśli grzeszyli, nawet jeśli nieśli na swoich barkach ciężary przekraczające wszelkie wyobrażenie — byli perfekcyjni dla siebie nawzajem i tylko to się liczyło. Mieli wewnętrzną siłę do przeciwstawienia się wszystkiemu, co nadchodziło z zewnątrz, dopóki trwali przy sobie i czerpali energię jedno z drugiego. Oczywiście, że miały przyjść chwile zwątpienia i niepewności — gdyby Jay w jakikolwiek sposób myślał trzeźwo w tym momencie, zdawałby sobie z tego sprawę. Aktualnie jednak nic takiego nie istniało w jego świadomości, bo i jakby miało? Raczej nic nie równało się z bombardującymi jego umysł oraz ciało bodźcami odmawiającymi mu wszelkiej zdolności rozumowania. Mógłby tak trwać już do końca swoich dni i zaskakujące było to, że wcale nie czułby się z tym faktem źle. W końcu po raz pierwszy od długiego czasu tak naprawdę doznawał spokoju, szczęścia, spełnienia w kontrastujących bólem, cierpieniem, śmiercią poprzednich miesiącach dłużących się w nieskończoność. Wiedział też już, co wprawiało go w nastrój błogości lub właściwie kto, dlatego nie zamierzał z niej rezygnować. Jakżeby i mógł, widząc bijące od kobiety uczucie, które spychało wszelkie lęki poza zasięg jego pojmowania. Zaufanie, które w nim pokładała nie mogło pozostać zatrzymane, a Jayden chciał tylko je oddawać razem z opieką i akceptacją. Bo przecież właśnie to miało utrwalać wszystko, co się działo między nimi. Już zawsze, bo nawet jakby chcieli, nie mogli cofnąć czasu w żaden sposób — mieli żyć z każdą podjętą przez siebie decyzją i nieść ją w sobie. Dostrzegając to, co przyniosła mu jedna decyzja, rozumiał, że strach nie powinien nigdy powstrzymywać go przed podjęciem kroku. Jak spędzałby ten wieczór, gdyby nie skręcił ku mieszkaniu pod numerem czternastym? Jak w ogóle potoczyłyby się jego losy, gdyby nie ten względnie niemożliwy gest, który jeszcze wczoraj doprowadzał ich do zakłopotania? Samo myślenie o tym wywoływało w nim jakiś śmiech rozczulenia i współczucia, bo przecież wtedy było jeszcze parę godzin temu, ale tak bardzo różniło się od trwającego teraz. Zupełnie jakby Vane stał się innym człowiekiem. Nowym. Może właśnie tak też było? Czy i ona odczuwała to samo? Jakieś cudowne otworzenie się na świat i zaczynanie dostrzegania małych elementów tworzących wspaniałość chwili. Tak właśnie widział zapach jej skóry, który przecież znał od lat, lecz nigdy nie działał na niego w taki sposób. Tego samego doznawał i przy słuchaniu jej oddechu, który nabrał jakiejś większej intensywności, chociaż to przecież było niemożliwe. Ale jednak to się działo. Znów łącząc dwa przeciwstawne sobie światy wbrew zasadom logiki, ale nie wbrew zasadom świata. Jeśli tak właśnie miał wyglądać dom, Jayden miał wyczekiwać każdego powrotu, a każde wyjście miało być jedynie odliczaniem do ponownego spotkania. Przed przyjściem pod drzwi Pomony nie miał konkretnego człowieka, dla którego chciałby jak najlepiej — dążył do tego, żeby wszyscy posiadali szczęście i mogli łaknąć dobrodziejstw znajdujących się w zasięgu ich rąk. Chciał, żeby każdy uczeń czuł się bezpieczny, żeby nigdy nie chodzili głodni, żeby nikt nigdy nie był izolowany. I chociaż to wciąż było istotne i tworzące lwią część osobowości profesora, uczniowie zawsze się zmieniali. Niezależnie od tego, jak bardzo okazywał im wsparcie, jak mocno angażował się w ich rozwój, jak mocno przywiązywał, ten czas wspólnej wędrówki kończył się i dzieci wyfruwały z gniazda, pozostawiając swojego mentora na szczycie Wieży Astronomicznej. Niektórzy wciąż dbali o to, żeby Jayden wiedział, co się z nimi działo po opuszczeniu Szkoły Magii i Czarodziejstwa, przesyłali mu wiadomości o swoich sukcesach, dostarczali życzenie przy większych okazjach, jednak to nie była trwała obecność kogoś nienaruszalnego. Kogoś, do kogo zawsze się wracało, czyje smutki i sukcesy obserwowało się nieprzerwanie i zawsze wiedziało gdzie ktoś taki się znajduje. I chociaż te wspomnienia z dawnymi podopiecznymi były dla Jaydena wciąż niesamowicie ważne, nic nie miało być aż tak istotne jak więź, którą wspólnie z Pomoną stworzyli. Pletli ją niestrudzenie odkąd tylko przedstawiono ich sobie na początku roku, rozwijali, zmieniali, ulepszali, dodawali inne, silniejsze sznury. Dlatego też żadne zasługi, żadne skazy nie miały znaczenia w tym konkretnym momencie i nigdy nie miały mieć. Być może Pomona miała w głowie pragnienie bycia jak najlepszą w jego oczach, ale po co, skoro właśnie taką była? Akceptował każdy aspekt, który składał się na jej osobę, bo nie wyobrażał sobie, żeby było inaczej. Żeby jej krągłości zniknęły, żeby chorobliwa wręcz troska o innych wyparowała, żeby szalone żarty już nigdy nie opuściły jej ust. Nieważne czy się ich wstydziła, czy nie — te fragmenty tworzyły ją. Osobę z krwi i kości, walczącą i mierzącą się każdego dnia ze swoimi demonami, ale umiejącą z nimi walczyć, czasami wychodząc obronną ręką z każdego starcia, niekiedy upadającą, jednak bez względu na wynik, Pomona była człowiekiem. Miała w sobie cechy pozytywne i negatywne, jednak to całość tworzyła ten nieidealny ideał, o którym Vane myślał już tylko z przyspieszonym biciem serca. Stanowiły kogoś, kogo pokochał, chociaż wcale nie zamierzał patrzeć na kobietę w ten konkretny sposób; nie w momencie, w którym stanęli przed sobą pierwszy raz. Jayden nie pamiętał dokładnie wszystkiego, ale mógł tamtego dnia powiedzieć bezsprzecznie, że zaledwie dwudziestotrzyletnia panna Sprout miała odegrać w jego życiu wielką rolę. Przeczucie, kaprys, a może pobożne życzenie? Cokolwiek to było zielarka już na zawsze miała wpisać się w kronikę życiorysu astronoma poczynając od miana przyjaciółki i pozostając nią już do końca.
Nie wiedział o czym myślała w tych wszystkich momentach, ale chciał jej przekazać bezsprzeczne wsparcie, dlatego, gdy tylko mógł, przyciągał ją do siebie nieco mocniej na kilka sekund, chcąc poczuć silniej bijące od niej tętno. Chciał też, żeby wiedziała, że pomimo przekroczenia wszelkich granic to wciąż w swoich ramionach znajdowali pocieszenie i bezpieczeństwo — dokładnie tak samo, jak wcześniej. Bo przecież nic się nie zmieniło. Ciągle mieli szukać radości w zakradaniu się do zamkowej kuchni, do wymieniania się historiami z dnia pracy, z rozmowy o uczniach i starania się rozwiązać jakiekolwiek problemy, które na nich spadały. Na nich i ich podopiecznych. Przecież tak mogło być już zawsze. Niezmiennie. Jej rozbawienie przyjął jak zbawienny powiew świeżości. Jeśli uważała się za najgłupszego człowieka na świecie, miała pozwolenie na odgrywanie go bez przerwy, bo nigdy nie miało mu się znudzić to przekomarzanie się i słuchanie jej żartów. Nawet jeśli łapał je z dużym opóźnieniem. Gdy wspomniała o swojej mamie, JJ na moment znieruchomiał, odtwarzając w myślach ostatnie spotkanie z rodziną Pomony i poczuł dziwny ciężar na klatce piersiowej. Czy w jakikolwiek sposób zaaprobowaliby to, co działo się między nim a ich córką? Czy zrozumieliby? Zerknął na moment na twarz Pomony z wyraźnie odrysowaną troską w oczach i mógł odczytać z niej to, co sam myślał. Chociaż tego nie powiedziała, wiedział, co kryło się pod czekoladowymi włosami. Na jej słowa uścisnął ją mocniej i następnie złożył czuły pocałunek na czole. - Będę wyczekiwał, aż przedstawisz mi swoją wersję - mruknął, delikatnie zaznaczając odpowiednie słowo, chcąc równocześnie zmienić tor tych kilku sekund wprawiających ich w dziwne odrętwienie. Na szczęście Pomona dobrze rozegrała kolejną partię, znów wzbudzając w astronomie rozbawienie. Zaśmiał się, słysząc jej porównanie. - Niestety ale Księżyc przypomina kształtem bardziej jajko - wyjaśnił, będąc do bólu nudnym zw swoją astronomią, ale nie potrafił się powstrzymać. Pomona tyle nie mówiła o zielarstwie, co on o swojej nauce, dlatego czasami wydawało mu się, że już miał obsesję. Cóż... Teraz ona się nią stała, więc musiała też liczyć się z tym, że kosmos miał przewijać się między nimi dość często. - To bądź po prostu Pomoną. Więcej mi nie potrzeba - zawyrokował, nie znajdując tak naprawdę odpowiednich słów, które w jakikolwiek sposób mogłyby zastąpić ukochane imię. Nie było to nawet potrzebne, bo przecież właśnie w tym jednym słowie chowała się cała kwintesencja kobiecości i wspólnych doznań. Co innego miałoby tak idealnie opisywać i zawierać w sobie całość? Nie. Nic innego takiego nie istniało. - A ty nie martw się tak o to. Poradzę sobie - odparł spokojnie na nieco prowokujące słowa Sprout. Mogli. Mogli się tak przerzucać w nieskończoność, ale w sumie mieli całe życie na to i czy tak miała wyglądać ta reszta czasu, który im pozostał? Jeśli tak, Jayden nie zastanawiałby się ani przez chwilę i oddał wszystko, byle tylko to pozostało. Razem z drobnymi czułościami, w jakiś sposób kontrastującymi z wypowiadanymi słowami. Bo skoro Pomona szła tak w zaparte o swojej niezależności, dlaczego leżała przy nim tak blisko i szukała całym ciałem jego? Astronom uśmiechnął się do swoich myśli pod nosem, odetchnąwszy kobiecym zapachem. - Uwiodłaś? - spytał, jakby nie rozumiał znaczenia tego słowa. - Oj, Pom. Żeby zapanować nad światem powinnaś celować w astronomów znacznie starszych ode mnie. Co najmniej cztery razy starszych. - Sto dwudziestoletni pan Spencer-Moon był światowej klasy znawcą połączenia dziedziny alchemii z astronomią. I jak Jayden poświęcił na to może jedną książkę, on cały wiek. Pomona powinna zrobić porządne rozpoznanie. Samo wyobrażenie kręcącej się wokół staruszka zielarki wywołało silne rozbawienie mężczyzny i przez dłuższy czas nie mógł się opanować, pozwalając na to, żeby mięśnie brzucha drgały i niemal rozbolały od tego podśmiewywania. Musiała minąć chwila, zanim przestał i oddychał już spokojniej, zatapiając się w kolejnych słowach swojej towarzyszki. To wydawało się tak naturalne - mówienie o swoich skrywanych dotąd emocjach i wrażeniach, które wcześniej zdawały się bez związku. Teraz jednak nabierały innych barw i pozwalały na poznanie, że to wcale nie był kaprys chwili. Że to wcale nie był zryw serca czy zachcianka. Jedno jak i drugie mogło zobaczyć siebie po drugiej stronie lustra, gdy jeszcze nieświadomi nadchodzących wydarzeń, czerpali ze wspólnie spędzonych chwil. Jak na przykład podczas tego nieszczęsnego prania, które koniec końców zrobiła Pomona, ratując nie tylko całe mieszkanie, lecz również i Jaydena. Chciał dobrze, ale przecież dobrymi chęciami był wybrukowany Azkaban, czyż nie? Przytaknął jednak ochoczo na kolejną naukę, bo przecież wiedział, że zielarka najchętniej zrobiłaby wszystko sama, ale nie o to w tym chodziła. Musiała zrozumieć, że nie musiała. Że był obok nie tylko w wielkich momentach. Był obok również w małych i życie składało się w lwiej części właśnie z drobnych epizodów, a jeśli zrobieniem dobrego prania miał poprawić jej humor i odciążyć, miał robić to z przyjemnością. Jak sobie radził bez niej? Cóż... Doskonałe pytanie. - Wiesz... Ciężko mi już sobie nawet przypomnieć mieszkanie wcześniej. W sensie kiedy byłem sam. Jak to było, że nie brakowało mi w sumie w domu drugiej osoby? Nawet jeśli wracałem do Hogsmeade, żeby tylko się wyspać, to jednak z tobą miało to jakiś sens. Nie wiem... Ględzę bez senu - urwał na moment, nie wiedząc jak odpowiednio przekazać to, co siedziało mu w głowie. Miał jednak nadzieję, że Pom miała mu wybaczyć te niedociągnięcia. Kiedyś też brakowało mu często słów i jak było widać, nic się nie zmieniało.
To mogło się nie zmienić, ale zmieniło się tak wiele innych rzeczy. Jak chociażby głód samych siebie, który nawet nasycony jeszcze chwilę wcześniej potrafił rozbudzić się na nowo i żądać jeszcze. Wystarczyło odpowiednie poruszenie, dotyk, cichy głos i oddech, żeby cały spokój legł w gruzach, zaczynając ponownie lawinę emocji. Nie rozumiał, dlaczego tak bardzo pragnęła jego zguby, że przeciągała najdrobniejszą z przyjemności w nieskończoność, jednak z drugiej wiedział, że przecież im dłużej to trwało, im bardziej z nim igrała, tym głód się zwiększał. Irracjonalnie musiał więc walczyć z samym sobą, równocześnie mając przed sobą powód całego zatracania. Była na wyciągnięcie ręki, na pochłonięcie przez własne zasady, ale wciąż nie robił nic, żeby sięgnąć po nagrodę. Ona zresztą też nie, a jej ciągła wstrzemięźliwość wprawiała go w zdumienie. Jeśli czuła to samo, jakim cudem umiała się powstrzymać? Jeszcze parę chwil wcześniej on był na jej miejscu, ale jednak nie potrafił tego zrozumieć. Nie w momencie, w którym wszystko wybuchało i buzowało od przeładowania emocjami. Bodźce uderzały z każdej strony, a Pomona zamiast przyjść mu z pomocą, dodawała większych cierpień. Nie. Proszę. Przestań. Te i inne słowa próbowały uciec spomiędzy jego rozchylonych ust, ale Jayden nie był w stanie zmusić się chociażby do wyartykułowania sensownego dźwięku. Wszystkie próby niknęły w gardłowych zgrzytach, nagłych westchnięciach i spełzały na niczym, pozostawiając go na pastwę czarownicy. Odzyskał władanie nad strunami głosowymi dopiero w momencie, gdy zdecydował się przerwać tę farsę. Gdy pochwycił kobietę nad sobą i umieścił tak blisko siebie, dokładnie tam, gdzie chciał ją mieć. Jego ciało bolało od nadmiaru uczuć, ale również i braku spełnienia, którego wyczekiwał, a ono nie nadchodziło. Nie wiedział więc jakim cudem odnalazł te ostatki sił, żeby podnieść się, zerwać niewidzialne kajdany i sprzeciwić się dalszym torturom. Cokolwiek to było, dało mu przewagę, pod którą jego oprawczyni zmiękła, a jej dolna warga zaczęła współgrać z dreszczami przechodzącymi przez jej miękkie ciało. Początkowe drżenie zmieniło się w łapczywe próby zapewnienia sobie powietrza, a następnie w mruczenie i jęki przyjemności, które sprawiały jedynie, że wszystko nabierało na intensywności. Nie odpowiedział jej, tylko wstrzymał dech w piersiach czując jak wygłodniały był następny z pocałunków. I chociaż obdarzali się już podobnymi, każdy był inny. Jakby udoskalany, dostosowywany do trwającej chwili i emocji, które brały nad nimi górę. Jego dłoń momentalnie zacisnęła się na kobiecym udzie, gdy poczuł, jak ponownie oplotła go nogami. Nie mógł mówić, ale chciał przekazać jej swoje zadowolenie, satysfakcję z tego, co się działo i co miało zapowiadać. Był spragniony i musiała mu wybaczyć niektóre z mocniejszych momentów, bo na niemal białym udzie następnego dnia miały pojawić się siniaki. Tak samo ponaznaczane jego zębami ciało miało zacząć się goić dopiero po tym wszystkim. Jednak to nie jej wargi, nie jej słowa, nie bijące od niej ciepło miało stymulować łaknienie najbardziej - jego własne, pełne imię padające z ukochanych ust odbiło mu się uszach niczym echo. Rozsmakowane, przesiąknięte całą kwintesencją tej nocy i każdej następnej, zapowiadając i obiecując wspólnotę. Nie odezwał się, nie odpowiedział. Otworzył usta, czując jak wszystko w nim zamarło w chwili, w której ześlizgnęła się na niego, a jego uchwyt momentalnie zacisnął się na jej ciele mocniej niż wcześniej. Nie odrywał spojrzenia od jej oczu, pozwalając jej chłonąć swoje przepełnione niewypowiedzianą przyjemnością zaskoczenie i samemu obserwując znajomą twarz niczym zza ściany mgły. Bo wszystko było mgliste, ale przy okazji niesamowicie wyraźne. Każdy dżwięk słyszalny, mimo piszczenia w uszach. Każdy gest odczuwalny, mimo że ciało płonęło mu żywym ogniem. Nie miał pojęcia, ile trwał ten moment, w którym w końcu wypuścił powietrze z płuc, a jęk wydobył się z jego gardła. Odchyliła się, odsłaniając szyję, a on oparł się czołem o jej obojczyk, starając się oddychać, ale było to niemożliwe. Nie, gdy poruszała się na nim z nieustępliwą, ale pyszną torturą powolnych, krążących bioder i ciepłych pieszczot. Zaciskała dłonie na jego ciele, gdy poruszała się w górę. Gdy wracała w dół i z powrotem. Jeśli zamierzała go zabić, w tym momencie była na dobrej drodze. Trwało to w nieskończność, aż astronom warknął, nie mogąc znieść już budującego się w nim napięcia i obrócił ich, wdrażając swoją małą zemstę za to, że kazała mu tyle czekać. Rzucając Pomonę ponownie na poduszki, przysłonił ją i przygniótł swoim ciężarem. Tym razem nie pytał o zgodę. Nie teraz. Wszedł w nią ze wszystkimi skrywanymi dotąd emocjami zbierającymi się od długiego już czasu, przy okazji jednak wyłapując każdą zmianę na kobiecej twarzy. Czuł jak przyciągała go jednak do siebie, jak bardzo nie chciała, żeby wyplątał się z silnego uścisku. Nie miał pojęcia, co się działo, ale ich oddechy przyspieszyły, chociaż nie były na granicy płytkości. Jeszcze nie. Nie gdy szedł głębiej, wciąż delektując się wolniejszym rytmem. - Każ mi przestać. - Jego własny, gardłowy głos dotarł do niego w momencie, w którym otworzył usta. Nie kontrolował tego w żaden sposób. Nie miał nawet pojęcia, jakim cudem był w stanie się odezwać, a może to tylko jego chaotyczna wyobraźnia podsunęła mu te dźwiękowe omamy? Cokolwiek to było, grało wbrew jemu samemu. Nie chciał przestawać. Nigdy nie chciał przestawać, czując, że tym razem trwanie we wzajemnym złączeniu miało przekroczyć poprzedni moment. Pod wieloma względami było inaczej, a droga wcale nie kończyła się za następnym zakrętem.
Nie wiedział o czym myślała w tych wszystkich momentach, ale chciał jej przekazać bezsprzeczne wsparcie, dlatego, gdy tylko mógł, przyciągał ją do siebie nieco mocniej na kilka sekund, chcąc poczuć silniej bijące od niej tętno. Chciał też, żeby wiedziała, że pomimo przekroczenia wszelkich granic to wciąż w swoich ramionach znajdowali pocieszenie i bezpieczeństwo — dokładnie tak samo, jak wcześniej. Bo przecież nic się nie zmieniło. Ciągle mieli szukać radości w zakradaniu się do zamkowej kuchni, do wymieniania się historiami z dnia pracy, z rozmowy o uczniach i starania się rozwiązać jakiekolwiek problemy, które na nich spadały. Na nich i ich podopiecznych. Przecież tak mogło być już zawsze. Niezmiennie. Jej rozbawienie przyjął jak zbawienny powiew świeżości. Jeśli uważała się za najgłupszego człowieka na świecie, miała pozwolenie na odgrywanie go bez przerwy, bo nigdy nie miało mu się znudzić to przekomarzanie się i słuchanie jej żartów. Nawet jeśli łapał je z dużym opóźnieniem. Gdy wspomniała o swojej mamie, JJ na moment znieruchomiał, odtwarzając w myślach ostatnie spotkanie z rodziną Pomony i poczuł dziwny ciężar na klatce piersiowej. Czy w jakikolwiek sposób zaaprobowaliby to, co działo się między nim a ich córką? Czy zrozumieliby? Zerknął na moment na twarz Pomony z wyraźnie odrysowaną troską w oczach i mógł odczytać z niej to, co sam myślał. Chociaż tego nie powiedziała, wiedział, co kryło się pod czekoladowymi włosami. Na jej słowa uścisnął ją mocniej i następnie złożył czuły pocałunek na czole. - Będę wyczekiwał, aż przedstawisz mi swoją wersję - mruknął, delikatnie zaznaczając odpowiednie słowo, chcąc równocześnie zmienić tor tych kilku sekund wprawiających ich w dziwne odrętwienie. Na szczęście Pomona dobrze rozegrała kolejną partię, znów wzbudzając w astronomie rozbawienie. Zaśmiał się, słysząc jej porównanie. - Niestety ale Księżyc przypomina kształtem bardziej jajko - wyjaśnił, będąc do bólu nudnym zw swoją astronomią, ale nie potrafił się powstrzymać. Pomona tyle nie mówiła o zielarstwie, co on o swojej nauce, dlatego czasami wydawało mu się, że już miał obsesję. Cóż... Teraz ona się nią stała, więc musiała też liczyć się z tym, że kosmos miał przewijać się między nimi dość często. - To bądź po prostu Pomoną. Więcej mi nie potrzeba - zawyrokował, nie znajdując tak naprawdę odpowiednich słów, które w jakikolwiek sposób mogłyby zastąpić ukochane imię. Nie było to nawet potrzebne, bo przecież właśnie w tym jednym słowie chowała się cała kwintesencja kobiecości i wspólnych doznań. Co innego miałoby tak idealnie opisywać i zawierać w sobie całość? Nie. Nic innego takiego nie istniało. - A ty nie martw się tak o to. Poradzę sobie - odparł spokojnie na nieco prowokujące słowa Sprout. Mogli. Mogli się tak przerzucać w nieskończoność, ale w sumie mieli całe życie na to i czy tak miała wyglądać ta reszta czasu, który im pozostał? Jeśli tak, Jayden nie zastanawiałby się ani przez chwilę i oddał wszystko, byle tylko to pozostało. Razem z drobnymi czułościami, w jakiś sposób kontrastującymi z wypowiadanymi słowami. Bo skoro Pomona szła tak w zaparte o swojej niezależności, dlaczego leżała przy nim tak blisko i szukała całym ciałem jego? Astronom uśmiechnął się do swoich myśli pod nosem, odetchnąwszy kobiecym zapachem. - Uwiodłaś? - spytał, jakby nie rozumiał znaczenia tego słowa. - Oj, Pom. Żeby zapanować nad światem powinnaś celować w astronomów znacznie starszych ode mnie. Co najmniej cztery razy starszych. - Sto dwudziestoletni pan Spencer-Moon był światowej klasy znawcą połączenia dziedziny alchemii z astronomią. I jak Jayden poświęcił na to może jedną książkę, on cały wiek. Pomona powinna zrobić porządne rozpoznanie. Samo wyobrażenie kręcącej się wokół staruszka zielarki wywołało silne rozbawienie mężczyzny i przez dłuższy czas nie mógł się opanować, pozwalając na to, żeby mięśnie brzucha drgały i niemal rozbolały od tego podśmiewywania. Musiała minąć chwila, zanim przestał i oddychał już spokojniej, zatapiając się w kolejnych słowach swojej towarzyszki. To wydawało się tak naturalne - mówienie o swoich skrywanych dotąd emocjach i wrażeniach, które wcześniej zdawały się bez związku. Teraz jednak nabierały innych barw i pozwalały na poznanie, że to wcale nie był kaprys chwili. Że to wcale nie był zryw serca czy zachcianka. Jedno jak i drugie mogło zobaczyć siebie po drugiej stronie lustra, gdy jeszcze nieświadomi nadchodzących wydarzeń, czerpali ze wspólnie spędzonych chwil. Jak na przykład podczas tego nieszczęsnego prania, które koniec końców zrobiła Pomona, ratując nie tylko całe mieszkanie, lecz również i Jaydena. Chciał dobrze, ale przecież dobrymi chęciami był wybrukowany Azkaban, czyż nie? Przytaknął jednak ochoczo na kolejną naukę, bo przecież wiedział, że zielarka najchętniej zrobiłaby wszystko sama, ale nie o to w tym chodziła. Musiała zrozumieć, że nie musiała. Że był obok nie tylko w wielkich momentach. Był obok również w małych i życie składało się w lwiej części właśnie z drobnych epizodów, a jeśli zrobieniem dobrego prania miał poprawić jej humor i odciążyć, miał robić to z przyjemnością. Jak sobie radził bez niej? Cóż... Doskonałe pytanie. - Wiesz... Ciężko mi już sobie nawet przypomnieć mieszkanie wcześniej. W sensie kiedy byłem sam. Jak to było, że nie brakowało mi w sumie w domu drugiej osoby? Nawet jeśli wracałem do Hogsmeade, żeby tylko się wyspać, to jednak z tobą miało to jakiś sens. Nie wiem... Ględzę bez senu - urwał na moment, nie wiedząc jak odpowiednio przekazać to, co siedziało mu w głowie. Miał jednak nadzieję, że Pom miała mu wybaczyć te niedociągnięcia. Kiedyś też brakowało mu często słów i jak było widać, nic się nie zmieniało.
To mogło się nie zmienić, ale zmieniło się tak wiele innych rzeczy. Jak chociażby głód samych siebie, który nawet nasycony jeszcze chwilę wcześniej potrafił rozbudzić się na nowo i żądać jeszcze. Wystarczyło odpowiednie poruszenie, dotyk, cichy głos i oddech, żeby cały spokój legł w gruzach, zaczynając ponownie lawinę emocji. Nie rozumiał, dlaczego tak bardzo pragnęła jego zguby, że przeciągała najdrobniejszą z przyjemności w nieskończoność, jednak z drugiej wiedział, że przecież im dłużej to trwało, im bardziej z nim igrała, tym głód się zwiększał. Irracjonalnie musiał więc walczyć z samym sobą, równocześnie mając przed sobą powód całego zatracania. Była na wyciągnięcie ręki, na pochłonięcie przez własne zasady, ale wciąż nie robił nic, żeby sięgnąć po nagrodę. Ona zresztą też nie, a jej ciągła wstrzemięźliwość wprawiała go w zdumienie. Jeśli czuła to samo, jakim cudem umiała się powstrzymać? Jeszcze parę chwil wcześniej on był na jej miejscu, ale jednak nie potrafił tego zrozumieć. Nie w momencie, w którym wszystko wybuchało i buzowało od przeładowania emocjami. Bodźce uderzały z każdej strony, a Pomona zamiast przyjść mu z pomocą, dodawała większych cierpień. Nie. Proszę. Przestań. Te i inne słowa próbowały uciec spomiędzy jego rozchylonych ust, ale Jayden nie był w stanie zmusić się chociażby do wyartykułowania sensownego dźwięku. Wszystkie próby niknęły w gardłowych zgrzytach, nagłych westchnięciach i spełzały na niczym, pozostawiając go na pastwę czarownicy. Odzyskał władanie nad strunami głosowymi dopiero w momencie, gdy zdecydował się przerwać tę farsę. Gdy pochwycił kobietę nad sobą i umieścił tak blisko siebie, dokładnie tam, gdzie chciał ją mieć. Jego ciało bolało od nadmiaru uczuć, ale również i braku spełnienia, którego wyczekiwał, a ono nie nadchodziło. Nie wiedział więc jakim cudem odnalazł te ostatki sił, żeby podnieść się, zerwać niewidzialne kajdany i sprzeciwić się dalszym torturom. Cokolwiek to było, dało mu przewagę, pod którą jego oprawczyni zmiękła, a jej dolna warga zaczęła współgrać z dreszczami przechodzącymi przez jej miękkie ciało. Początkowe drżenie zmieniło się w łapczywe próby zapewnienia sobie powietrza, a następnie w mruczenie i jęki przyjemności, które sprawiały jedynie, że wszystko nabierało na intensywności. Nie odpowiedział jej, tylko wstrzymał dech w piersiach czując jak wygłodniały był następny z pocałunków. I chociaż obdarzali się już podobnymi, każdy był inny. Jakby udoskalany, dostosowywany do trwającej chwili i emocji, które brały nad nimi górę. Jego dłoń momentalnie zacisnęła się na kobiecym udzie, gdy poczuł, jak ponownie oplotła go nogami. Nie mógł mówić, ale chciał przekazać jej swoje zadowolenie, satysfakcję z tego, co się działo i co miało zapowiadać. Był spragniony i musiała mu wybaczyć niektóre z mocniejszych momentów, bo na niemal białym udzie następnego dnia miały pojawić się siniaki. Tak samo ponaznaczane jego zębami ciało miało zacząć się goić dopiero po tym wszystkim. Jednak to nie jej wargi, nie jej słowa, nie bijące od niej ciepło miało stymulować łaknienie najbardziej - jego własne, pełne imię padające z ukochanych ust odbiło mu się uszach niczym echo. Rozsmakowane, przesiąknięte całą kwintesencją tej nocy i każdej następnej, zapowiadając i obiecując wspólnotę. Nie odezwał się, nie odpowiedział. Otworzył usta, czując jak wszystko w nim zamarło w chwili, w której ześlizgnęła się na niego, a jego uchwyt momentalnie zacisnął się na jej ciele mocniej niż wcześniej. Nie odrywał spojrzenia od jej oczu, pozwalając jej chłonąć swoje przepełnione niewypowiedzianą przyjemnością zaskoczenie i samemu obserwując znajomą twarz niczym zza ściany mgły. Bo wszystko było mgliste, ale przy okazji niesamowicie wyraźne. Każdy dżwięk słyszalny, mimo piszczenia w uszach. Każdy gest odczuwalny, mimo że ciało płonęło mu żywym ogniem. Nie miał pojęcia, ile trwał ten moment, w którym w końcu wypuścił powietrze z płuc, a jęk wydobył się z jego gardła. Odchyliła się, odsłaniając szyję, a on oparł się czołem o jej obojczyk, starając się oddychać, ale było to niemożliwe. Nie, gdy poruszała się na nim z nieustępliwą, ale pyszną torturą powolnych, krążących bioder i ciepłych pieszczot. Zaciskała dłonie na jego ciele, gdy poruszała się w górę. Gdy wracała w dół i z powrotem. Jeśli zamierzała go zabić, w tym momencie była na dobrej drodze. Trwało to w nieskończność, aż astronom warknął, nie mogąc znieść już budującego się w nim napięcia i obrócił ich, wdrażając swoją małą zemstę za to, że kazała mu tyle czekać. Rzucając Pomonę ponownie na poduszki, przysłonił ją i przygniótł swoim ciężarem. Tym razem nie pytał o zgodę. Nie teraz. Wszedł w nią ze wszystkimi skrywanymi dotąd emocjami zbierającymi się od długiego już czasu, przy okazji jednak wyłapując każdą zmianę na kobiecej twarzy. Czuł jak przyciągała go jednak do siebie, jak bardzo nie chciała, żeby wyplątał się z silnego uścisku. Nie miał pojęcia, co się działo, ale ich oddechy przyspieszyły, chociaż nie były na granicy płytkości. Jeszcze nie. Nie gdy szedł głębiej, wciąż delektując się wolniejszym rytmem. - Każ mi przestać. - Jego własny, gardłowy głos dotarł do niego w momencie, w którym otworzył usta. Nie kontrolował tego w żaden sposób. Nie miał nawet pojęcia, jakim cudem był w stanie się odezwać, a może to tylko jego chaotyczna wyobraźnia podsunęła mu te dźwiękowe omamy? Cokolwiek to było, grało wbrew jemu samemu. Nie chciał przestawać. Nigdy nie chciał przestawać, czując, że tym razem trwanie we wzajemnym złączeniu miało przekroczyć poprzedni moment. Pod wieloma względami było inaczej, a droga wcale nie kończyła się za następnym zakrętem.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To nie tak. Wszystko ma znaczenie, każdy najdrobniejszy gest, wspomnienie, decyzja, ruch i słowo. Bo właśnie z nich jesteśmy stworzeni, to te elementy tworzą nas takimi, jakimi jesteśmy. Nie można odrzucić ich lekką ręką, bo jakby to miało o nas świadczyć? Równie dobrze moglibyśmy zakochać się w kimś całkowicie innym, pierwszym z brzegu, bo skoro niedoskonałości nie mają znaczenia, to czemu inne cechy miałyby? Może w mojej głowie te wszystkie wnioski ulegają spłaszczeniu, a może po prostu nie potrafię odpuścić. Nie umiem machnąć ręką na przeszłość i uznać, że teraz absolutnie nic nie ma znaczenia - w końcu Jay jest tutaj ze mną. Spojrzeniem w spojrzenie, ciało w ciało. Wyznaje miłość, obietnicę wspólnej przyszłości; istnieje między nami tak wiele uczuć, że są one nie do przeoczenia. Rzeczywiście nic innego nie powinno się liczyć, ale jeśli kiedyś opuścimy wreszcie bezpieczną przystań łóżka czy chociażby całego mieszkania okaże się, że nie jesteśmy jedynie pragnieniami złączonymi w jedno. Jesteśmy też ludźmi z krwi i kości, z zaletami oraz wadami i to z nimi musimy się dogadać. Nie z urywanymi oddechami podczas buchających tęsknotą wieczorów. Pomimo pracy czy innych obowiązków nadal będziemy spotykać się także za dnia - i co będziemy o sobie myśleć w tych momentach? Czy nie zdarzy się tak, że zerkniemy przez ramię w to, co miało miejsce? Może rozliczymy się z dawnych osiągnięć lub porażek? Uznamy, że stworzyły one kogoś innego niż do tej pory sobie wyobrażaliśmy? Nie chcę o tym myśleć. Wolę wierzyć, że poznanie tej drugiej, ukochanej przez wszystkie zmysły osoby wiąże się z nierozerwalną świadomością każdej części jej życia. Czyli tego, co się na nią składa i co ją tworzy. Bez gładkich kłamstw, słodkich niedopowiedzeń, upiększeń nieimponującej prawdy. Podobno człowieka nie można poznać tak całkowicie nawet przez całe życie, ale na pewno z zebranych dotąd fragmentów jest się w stanie wysnuć podstawowe określenia. Dopasować je do własnych, pustych elementów, sprawdzić, czy zapełniają tę przykrą próżnię jaką nosimy przez życie - dopóki nie spotkamy prawdziwej miłości. Unikalnej wyłącznie dla nas, spalającą się wraz z nami poprzez kompatybilność lub wręcz przeciwnie, odmienne uzupełnianie. Zatem nie umiem odłączyć analitycznego umysłu, uznać, że to wszystko nie istnieje, że każde niepowodzenie popełnione na drodze życia to błahostka, z którą powinnam się ukryć. To brzmi nieszczerze, nie chcę nieprawdy. Akceptacja? Tak, na to mogę przystać - w pełni świadomie uznawać wzajemne niedoskonałości, ale nigdy o nich nie zapominać ani ich nie pomijać. Bez względu na ogrom noszonego w sercu oraz duszy uczucia. To zabawne, gdy myślę o tym, że emocje nie powinny nas zaślepić; tak strasznie zabawne w kontekście całego mojego istnienia. Jestem jednym, wielkim wulkanem chaosu podyktowanego nie rozsądkiem, a właśnie wypełniających mnie doznań. Kiedyś byłam roztropniejsza, uważniej stawiałam kroki, nie gubiłam się w labiryncie wrażeń tak często. Czy tłamszone dotąd namiętności wreszcie odnalazły drogę ucieczki powodując, że całkiem straciłam kontrolę? Najdziwniejsze, że tutaj, w ramionach najwspanialszego mężczyzny w całym wszechświecie wcale nie chcę się odnajdywać. Bo wtedy wszystko skończyłoby się w mgnieniu oka, gdy wreszcie pojęłabym, jak mocno dziejące się między nami wydarzenia są niestosowne. Znów zwyciężyłby strach, wieloletnie wychowanie, poczucie przyzwoitości zaklęte w społecznych ramach. Odmawiam sobie dostępu do myśli, świadomie odłączając się od nich dzisiejszej nocy. I każdej następnej, także za dnia postanawiając odrzucić wszelkie wątpliwości. Nie dlatego, że tak ma teraz wyglądać moje życie lub zmieniam się w lekkomyślną kobietę - po prostu wiem, że mogę Jaydenowi zaufać. W każdej płaszczyźnie istnienia. Teraz doszła do tego nowa, dotąd nieznana, chociaż z taką zapalczywością oraz ekscytacją eksplorowana. Nie żałuję ani jednego dotyku, spojrzenia nawet najkrótszego, wydanego z gardła dźwięku. Nie mogłabym, nie, kiedy wreszcie odnalazłam sens w tej pogubionej codzienności. Wiecznie niepełnej, pozbawionej wody, powietrza i światła, niezbędnych do wykiełkowania. Jest tym wszystkim, a nawet więcej. Bez najmniejszej wątpliwości pozwalam ciałom oraz duszom na złączenie, bez strachu przylegam skórą do skóry, odkrywam się cała. Nie tylko fizycznie, ale także największym bolączkom skrywanym w klatce piersiowej. Bo jeśli mogę komuś je złożyć współdzieląc noszony dotąd ciężar to tylko jemu. Bo jeśli mogę komuś uwierzyć, że mnie nie zostawi, gdy tylko niewygodne fakty dotrą na powierzchnię, to tylko jemu. Wiem, że już zawsze będzie obok, a ja już nigdy nie zaufam nikomu innemu. Oddałam mu wszystko, co miałam - a mimo to nie czuję pustki. Wręcz przeciwnie, czuję się kompletna, jak nigdy dotąd. W miejsce mojego serca pojawiło się to jego; z kolei odpowiedzialność noszona w ten sposób drastycznie się zwiększa, ale nie jestem przejęta ani odrobinę. W tym pięknym stanie uniesienia wierzę, że zdołam zaopiekować się nim najlepiej jak potrafię; dopiero później mam zrozumieć, że rzeczywistość rządzi się innymi prawami, z kolei ja przegram wewnętrzną walkę z samą sobą. To nie świat dookoła jest moim wrogiem, to ja sama. Tak jak każde drzemiące we mnie niepewności oraz kompleksy - wyplewienie ich wszystkich wymaga czasu. Dopiero rozpoczęliśmy ten proces, bo nigdy wcześniej nie istniał ktoś, kto pomógłby mi uporać się z samą sobą.
Pozornie wydawałoby się, że proces naprawczy będzie bolesny oraz żmudny, ale panująca między nami atmosfera swobody przeczy podobnym wnioskom. Żartuję jakby nic się między nami nie zmieniło, a my nadal przekomarzamy się podczas wspólnej uczty w Wielkiej Sali. Nie cofam się nawet przed śmianiem się z jakże wielkich, poważnych badań naukowych, zaś Jay nie wygląda na oburzonego. Chociaż, muszę przyznać, uciekanie przed pobraniem próbki do eksperymentów jest karygodne. Jednak zamiast skarcenia pojawia się nostalgia wraz z drobną obawą, gdy wspomnienie matki majaczy w upojonej szczęściem głowie. Zrzucam z siebie kolejny już bagaż doświadczeń, nie chcąc, żeby stawał między nami. Nie chcę, żeby cokolwiek między nami stawało. Drobny gest przyciągnięcia do siebie wraz z czułym pocałunkiem na czole sprawia, że oczy same przymykają się oblepione niezrozumiałym poczuciem ulgi. Bez względu na wszystko mamy siebie nawzajem, prawda? - Wyczekuj niestrawności - mruczę z rozbawieniem, bo skoro chce, żebym przedstawiła całkowicie swoją wersję, to skończy się to kulinarną katastrofą. - Ale nie przyjmuję reklamacji - dodaję prawniczym tonem, żeby zabezpieczyć swą sytuację. Nie stać mnie na odszkodowanie, przykro mi. Nie, wcale nie, bo przecież okazuje się, że księżyc jest… - Jajko? - pytam zaskoczona. Marszczę brwi, na czole pojawiają się zmarszczki od intensywnego myślenia. Aha! - Hej, wszystko się zgadza! - oznajmiam podekscytowana, unoszę głowę. Co najmniej, jakbym odkryła nowy, niezwykły gatunek rośliny. - Tak, w końcu bakłażan, eggplant, ma kształt jak moja figura. Mogę być pełnoprawnym księżycem! - stwierdzam zadowolona, uśmiechając się od ucha do ucha. Czyż to nie wspaniałe? Bycie księżycem, ale fajnie! - Chociaż swoją nazwę zawdzięcza swoim początkiem, gdy był biały i rzeczywiście przypominał jajko - mamroczę pod nosem, zagubiona w rozmyślaniach. Pewna, że jednak astronoma nie interesuje zielarstwo. Więc to takie pomruki dla pomruków, zresztą niekoniecznie wyrzucane z siebie świadomie, bo mocno wkręca mnie ten temat. Odlatuję chyba w kosmos, bo dopiero dźwięk mojego imienia sprowadza mnie na ziemię. - Pomona. Ładnie, podoba mi się. - Naturalnie, że to drobna ironia, przecież znam swoje imię. Jeszcze. Bo coraz częściej będąc z Jaydenem u boku łapię się na tym, że zapominam o wszystkim, włącznie z tożsamością. Przy nim naprawdę mogłabym być kimkolwiek. Byleby tylko pozwolił oddychać mi swoim zapachem, ogrzewać ciepłem jego ciała, słuchać melodii wygrywanej przez jego śmiech i czasem tonąć w łagodności spojrzenia. Tylko tyle i aż tyle. Jak prychnięcie mające być komentarzem do tej pewności siebie. Poradzę sobie, a to dobre. Lewy kącik ust ucieka do góry, będąc tym samym jednym wielkim sceptycyzmem. Jednak nie mówię nic, pozwalając tej reakcji na wsiąknięcie między nas. Cóż, nawet nie wiem jak wiele istnieje we mnie racji. Jak wiele będzie musiał ze mną przejść, żebyśmy znów odnaleźli do siebie drogę. Jak wiele przeszkód pokonać - i że ja okażę się największą z nich. Szalona, bez praw logiki, bez rozsądku oraz skrupułów. Czy spodziewa się aż takich problemów?
- Cztery razy? - pytam z mieszaniną szoku oraz niedowierzania. Sto dwadzieścia lat? Słodka Helgo, to chyba jak bratanie się ze śmiercią. Bardzo, bardzo nieładnie, że takie skojarzenia wywołują w mężczyźnie taką wesołość. - Och tak? Świetnie, podaj mi ich nazwiska. Jutro ich uwiodę i świat będzie mój - odgrażam się, wpatrując w dobrze znane oczy. Chcę brzmieć poważnie, ale głupi, szeroki uśmiech jednak zdradza mnie z tym, że nie mówię serio. Ani odrobinę. Szkoda, może zaraz pożałowałby swoich niecnych słów! Sugerując takie straszne rzeczy! Takie zachowanie przecież zasługuje na karę. Lista przewin pana profesora zaczyna się diametralnie zwiększać - a ja, strażniczka prawa oraz praworządności muszę tę karę wymierzyć. Nie od razu, naturalnie, w końcu zemsta podobno najlepiej smakuje na zimno, podana niespodziewanie; i to nic, że ta obróci się przeciwko mnie. Nie umiem przewidywać przyszłości, chociaż skutków takiego wzajemnego drażnienia się powinnam się domyślić. Jak to ja, wolę płynąć z prądem, dając się ponieść wszystkiemu, co we mnie tkwi. W danej sekundzie pomysł wydaje się być idealny, ale później… później nadchodzi bałagan, który nie zawsze łatwo sprzątnąć. Tak jak ten dosłowny, zawierający pranie walające się po całym mieszkaniu oraz drobną powódź. Podobne wspomnienia oraz towarzyszące im uczucia wprawiają mnie w pewien rodzaj rozczulenia. Takiego powodującego ciepło rozlewające się po ciele. Jakbym odkryła, że miłość istniała w nas przez ten cały czas i chociaż ukazywała się bardzo dobitnie, my pozostawaliśmy na nią ślepi. Czy to Jay pierwszy otworzył na nią oczy, gdy postanowił złożyć na moich ustach pierwszy pocałunek czy to ja coś poczułam - a wiedząc o irracjonalności tego uczucia wcisnęłam je w najdalszy kąt podświadomości nie chcąc więcej do niego wracać? Bojąc się co to może oznaczać i gdzie nas zaprowadzić? Znów to lęk wstrzymał mnie przed podjęciem decyzji; usprawiedliwiałam się depresją, że to nieodpowiedni moment, ale tak naprawdę czy którykolwiek kiedykolwiek byłby takim? Jest wojna, są anomalie, jest mnóstwo powodów do tego, żeby trzymać się z daleka. Śmieszne, bo w tej konkretnej chwili nie wyobrażam sobie być daleko. Pragnę być jak najbliżej - znów. Czy bliskość może się kiedyś znudzić, opatrzeć? - Nie, wcale nie bez sensu. Czułam dokładnie to samo - stwierdzam cicho. Dopiero teraz to sobie uświadomiłam, wcześniej po prostu żyjąc z tą pustką, z tym chronicznym brakiem czegoś. Teraz zagadka została rozwiązana, wątpliwości odkryte, zaś pustka zakryta. W przeciwieństwie do wzmagającego się pragnienia, przez parę chwil uśpionego w każdej z komórek układu nerwowego. Wybudza się ono stopniowo, ale ze wszech miar silnie i nieustraszenie. Napędza mnie do działania - pocałunków, podrażnienia zębami wrażliwej skóry. Zaczynam się zastanawiać czy Jayden czuł dokładnie tą samą satysfakcję, gdy reagowałam tak intensywnie pod wpływem jego dotyku. Silnego uścisku dłoni na niemal każdym fragmencie odsłoniętego, bezbronnego ciała, które poddaje się upragnionym, wyczekiwanym bodźcom; przyciągania bioder do bioder, drżących warg do tych silniejszych, bardziej złaknionych niż ktokolwiek mógłby przypuszczać; oddechu otulającego każdy milimetr rozgrzanej sylwetki. Istnieje tak wiele zachcianek, które można spełnić i sprawić, że druga osoba oszaleje, napędzana tymi drobnymi gestami. Pobudzającymi, ale nie prowadzącymi do spełnienia. Czerwone ślady pozostające w kontraście z bielą zniecierpliwionego organizmu są raptem przystawką jedynie pogłębiającą ten głód wzajemnych doznań. Nie dziwię się, że ta bariera między nami zostaje ostatecznie zburzona. Ja również nie mogłam już wytrzymać - tej rozłąki, tej przedłużającej się chwili cierpienia, bo to przecież nie tak, że tylko jemu brakuje ostateczności spełnienia.
Zemsta niezwykle szybko przemienia się w karę dla mnie, którą z niespodziewaną przyjemnością przyjmuję. W drżeniu ciała, pomrukach zadowolenia, pocałunkach odbierających dech w piersiach. Ból promieniujący od uch oraz pośladków wprawia w niecodzienne ukontentowanie, którego dotąd nie znałam. Może to potrzeba bycia pożądaną, może sprawienia przyjemności ukochanemu, może coś jeszcze innego - nie zastanawiam się nad tym. Nie jestem w stanie. Umysł krąży po orbitach nicości, gdy to emocje przejmują stery. Łaknienie potrzebujące ciała mężczyzny jak najbliżej, potem kolejnego już wypełnienia - fizycznego i psychicznego, dzisiejszej nocy zespalającymi się ze sobą w tęsknym tańcu, tworząc coś idealnego. Na tyle, że zatracam się w tym rytmie dźwięków oraz sensacji okrywających drżące ciało. Jestem pod wrażeniem tego, jak ten sam akt potrafię odczuwać znacznie inaczej. Początkowo opieram się tym nowym, niezdefiniowanym bodźcom, przez parę sekund będąc w stanie wpatrywać się w najpiękniejsze z oczu, ale jednak poddaję się. Emocjom kotłującym się dosłownie wszędzie, buzującym nieprzerwanie, bombardującym istnienie. Coraz trudniej złapać mi oddech, uformować jakiekolwiek zrozumiałe zgłoski, jeszcze chwilę temu przypominające zdrobnienie męskiego imienia; w tym momencie będąc raptem głośnym echem niknącym w ciszy mieszkania. Nie mam pojęcia ile trwa ta scena namaszczona oswojeniem z interesującymi doznaniami, może trwać sekundy, a może lata. Pijana wzbierającą przyjemnością z definicji nie jestem w stanie zachować trzeźwości umysłu, zaś czas między nami zdaje się w ogóle nie istnieć.
Może dlatego na twarzy odmalowuje się zdziwienie towarzyszące nagłej zmianie scenerii. Pod plecami na nowo czuję materac, na sobie zaś słodki ciężar Jaydena, wkrótce okupionym niezatrzymanym jękiem przyjemności, głośniejszym niż wszystkie dotąd. Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje, gdy ciało wychodzi mu naprzeciw wyginając biodra w górę oraz oplatając nogami talię. Merlinie, mam wrażenie, że nawet policzki płoną żywym ogniem. Wydaje się, że paznokcie wbijane w skórę pleców mają przynieść upragnioną ulgę, ale tak się nie dzieje. - Przestań… - Co ja plotę, przecież nie tego chcę. Wprost przeciwnie. - …się ze mną drażnić - dokańczam na wydechu, z trudem sklejając myśli w jakikolwiek zrozumiały sens. Nawet pomimo wolnego tempa nie umiem poczuć się trzeźwiej. - Proszę. - Składam ostateczną kapitulację, godząc się z przegraną. Co dziwniejsze, porażka nie ma smaku goryczy; zostaje we mnie jedynie oczekiwanie, błaganie o uśmierzenie bólu. Obdarowanie wytchnieniem, spełnioną błogością. Jak to się wszystko zmienia oraz obraca, prawda?
Pozornie wydawałoby się, że proces naprawczy będzie bolesny oraz żmudny, ale panująca między nami atmosfera swobody przeczy podobnym wnioskom. Żartuję jakby nic się między nami nie zmieniło, a my nadal przekomarzamy się podczas wspólnej uczty w Wielkiej Sali. Nie cofam się nawet przed śmianiem się z jakże wielkich, poważnych badań naukowych, zaś Jay nie wygląda na oburzonego. Chociaż, muszę przyznać, uciekanie przed pobraniem próbki do eksperymentów jest karygodne. Jednak zamiast skarcenia pojawia się nostalgia wraz z drobną obawą, gdy wspomnienie matki majaczy w upojonej szczęściem głowie. Zrzucam z siebie kolejny już bagaż doświadczeń, nie chcąc, żeby stawał między nami. Nie chcę, żeby cokolwiek między nami stawało. Drobny gest przyciągnięcia do siebie wraz z czułym pocałunkiem na czole sprawia, że oczy same przymykają się oblepione niezrozumiałym poczuciem ulgi. Bez względu na wszystko mamy siebie nawzajem, prawda? - Wyczekuj niestrawności - mruczę z rozbawieniem, bo skoro chce, żebym przedstawiła całkowicie swoją wersję, to skończy się to kulinarną katastrofą. - Ale nie przyjmuję reklamacji - dodaję prawniczym tonem, żeby zabezpieczyć swą sytuację. Nie stać mnie na odszkodowanie, przykro mi. Nie, wcale nie, bo przecież okazuje się, że księżyc jest… - Jajko? - pytam zaskoczona. Marszczę brwi, na czole pojawiają się zmarszczki od intensywnego myślenia. Aha! - Hej, wszystko się zgadza! - oznajmiam podekscytowana, unoszę głowę. Co najmniej, jakbym odkryła nowy, niezwykły gatunek rośliny. - Tak, w końcu bakłażan, eggplant, ma kształt jak moja figura. Mogę być pełnoprawnym księżycem! - stwierdzam zadowolona, uśmiechając się od ucha do ucha. Czyż to nie wspaniałe? Bycie księżycem, ale fajnie! - Chociaż swoją nazwę zawdzięcza swoim początkiem, gdy był biały i rzeczywiście przypominał jajko - mamroczę pod nosem, zagubiona w rozmyślaniach. Pewna, że jednak astronoma nie interesuje zielarstwo. Więc to takie pomruki dla pomruków, zresztą niekoniecznie wyrzucane z siebie świadomie, bo mocno wkręca mnie ten temat. Odlatuję chyba w kosmos, bo dopiero dźwięk mojego imienia sprowadza mnie na ziemię. - Pomona. Ładnie, podoba mi się. - Naturalnie, że to drobna ironia, przecież znam swoje imię. Jeszcze. Bo coraz częściej będąc z Jaydenem u boku łapię się na tym, że zapominam o wszystkim, włącznie z tożsamością. Przy nim naprawdę mogłabym być kimkolwiek. Byleby tylko pozwolił oddychać mi swoim zapachem, ogrzewać ciepłem jego ciała, słuchać melodii wygrywanej przez jego śmiech i czasem tonąć w łagodności spojrzenia. Tylko tyle i aż tyle. Jak prychnięcie mające być komentarzem do tej pewności siebie. Poradzę sobie, a to dobre. Lewy kącik ust ucieka do góry, będąc tym samym jednym wielkim sceptycyzmem. Jednak nie mówię nic, pozwalając tej reakcji na wsiąknięcie między nas. Cóż, nawet nie wiem jak wiele istnieje we mnie racji. Jak wiele będzie musiał ze mną przejść, żebyśmy znów odnaleźli do siebie drogę. Jak wiele przeszkód pokonać - i że ja okażę się największą z nich. Szalona, bez praw logiki, bez rozsądku oraz skrupułów. Czy spodziewa się aż takich problemów?
- Cztery razy? - pytam z mieszaniną szoku oraz niedowierzania. Sto dwadzieścia lat? Słodka Helgo, to chyba jak bratanie się ze śmiercią. Bardzo, bardzo nieładnie, że takie skojarzenia wywołują w mężczyźnie taką wesołość. - Och tak? Świetnie, podaj mi ich nazwiska. Jutro ich uwiodę i świat będzie mój - odgrażam się, wpatrując w dobrze znane oczy. Chcę brzmieć poważnie, ale głupi, szeroki uśmiech jednak zdradza mnie z tym, że nie mówię serio. Ani odrobinę. Szkoda, może zaraz pożałowałby swoich niecnych słów! Sugerując takie straszne rzeczy! Takie zachowanie przecież zasługuje na karę. Lista przewin pana profesora zaczyna się diametralnie zwiększać - a ja, strażniczka prawa oraz praworządności muszę tę karę wymierzyć. Nie od razu, naturalnie, w końcu zemsta podobno najlepiej smakuje na zimno, podana niespodziewanie; i to nic, że ta obróci się przeciwko mnie. Nie umiem przewidywać przyszłości, chociaż skutków takiego wzajemnego drażnienia się powinnam się domyślić. Jak to ja, wolę płynąć z prądem, dając się ponieść wszystkiemu, co we mnie tkwi. W danej sekundzie pomysł wydaje się być idealny, ale później… później nadchodzi bałagan, który nie zawsze łatwo sprzątnąć. Tak jak ten dosłowny, zawierający pranie walające się po całym mieszkaniu oraz drobną powódź. Podobne wspomnienia oraz towarzyszące im uczucia wprawiają mnie w pewien rodzaj rozczulenia. Takiego powodującego ciepło rozlewające się po ciele. Jakbym odkryła, że miłość istniała w nas przez ten cały czas i chociaż ukazywała się bardzo dobitnie, my pozostawaliśmy na nią ślepi. Czy to Jay pierwszy otworzył na nią oczy, gdy postanowił złożyć na moich ustach pierwszy pocałunek czy to ja coś poczułam - a wiedząc o irracjonalności tego uczucia wcisnęłam je w najdalszy kąt podświadomości nie chcąc więcej do niego wracać? Bojąc się co to może oznaczać i gdzie nas zaprowadzić? Znów to lęk wstrzymał mnie przed podjęciem decyzji; usprawiedliwiałam się depresją, że to nieodpowiedni moment, ale tak naprawdę czy którykolwiek kiedykolwiek byłby takim? Jest wojna, są anomalie, jest mnóstwo powodów do tego, żeby trzymać się z daleka. Śmieszne, bo w tej konkretnej chwili nie wyobrażam sobie być daleko. Pragnę być jak najbliżej - znów. Czy bliskość może się kiedyś znudzić, opatrzeć? - Nie, wcale nie bez sensu. Czułam dokładnie to samo - stwierdzam cicho. Dopiero teraz to sobie uświadomiłam, wcześniej po prostu żyjąc z tą pustką, z tym chronicznym brakiem czegoś. Teraz zagadka została rozwiązana, wątpliwości odkryte, zaś pustka zakryta. W przeciwieństwie do wzmagającego się pragnienia, przez parę chwil uśpionego w każdej z komórek układu nerwowego. Wybudza się ono stopniowo, ale ze wszech miar silnie i nieustraszenie. Napędza mnie do działania - pocałunków, podrażnienia zębami wrażliwej skóry. Zaczynam się zastanawiać czy Jayden czuł dokładnie tą samą satysfakcję, gdy reagowałam tak intensywnie pod wpływem jego dotyku. Silnego uścisku dłoni na niemal każdym fragmencie odsłoniętego, bezbronnego ciała, które poddaje się upragnionym, wyczekiwanym bodźcom; przyciągania bioder do bioder, drżących warg do tych silniejszych, bardziej złaknionych niż ktokolwiek mógłby przypuszczać; oddechu otulającego każdy milimetr rozgrzanej sylwetki. Istnieje tak wiele zachcianek, które można spełnić i sprawić, że druga osoba oszaleje, napędzana tymi drobnymi gestami. Pobudzającymi, ale nie prowadzącymi do spełnienia. Czerwone ślady pozostające w kontraście z bielą zniecierpliwionego organizmu są raptem przystawką jedynie pogłębiającą ten głód wzajemnych doznań. Nie dziwię się, że ta bariera między nami zostaje ostatecznie zburzona. Ja również nie mogłam już wytrzymać - tej rozłąki, tej przedłużającej się chwili cierpienia, bo to przecież nie tak, że tylko jemu brakuje ostateczności spełnienia.
Zemsta niezwykle szybko przemienia się w karę dla mnie, którą z niespodziewaną przyjemnością przyjmuję. W drżeniu ciała, pomrukach zadowolenia, pocałunkach odbierających dech w piersiach. Ból promieniujący od uch oraz pośladków wprawia w niecodzienne ukontentowanie, którego dotąd nie znałam. Może to potrzeba bycia pożądaną, może sprawienia przyjemności ukochanemu, może coś jeszcze innego - nie zastanawiam się nad tym. Nie jestem w stanie. Umysł krąży po orbitach nicości, gdy to emocje przejmują stery. Łaknienie potrzebujące ciała mężczyzny jak najbliżej, potem kolejnego już wypełnienia - fizycznego i psychicznego, dzisiejszej nocy zespalającymi się ze sobą w tęsknym tańcu, tworząc coś idealnego. Na tyle, że zatracam się w tym rytmie dźwięków oraz sensacji okrywających drżące ciało. Jestem pod wrażeniem tego, jak ten sam akt potrafię odczuwać znacznie inaczej. Początkowo opieram się tym nowym, niezdefiniowanym bodźcom, przez parę sekund będąc w stanie wpatrywać się w najpiękniejsze z oczu, ale jednak poddaję się. Emocjom kotłującym się dosłownie wszędzie, buzującym nieprzerwanie, bombardującym istnienie. Coraz trudniej złapać mi oddech, uformować jakiekolwiek zrozumiałe zgłoski, jeszcze chwilę temu przypominające zdrobnienie męskiego imienia; w tym momencie będąc raptem głośnym echem niknącym w ciszy mieszkania. Nie mam pojęcia ile trwa ta scena namaszczona oswojeniem z interesującymi doznaniami, może trwać sekundy, a może lata. Pijana wzbierającą przyjemnością z definicji nie jestem w stanie zachować trzeźwości umysłu, zaś czas między nami zdaje się w ogóle nie istnieć.
Może dlatego na twarzy odmalowuje się zdziwienie towarzyszące nagłej zmianie scenerii. Pod plecami na nowo czuję materac, na sobie zaś słodki ciężar Jaydena, wkrótce okupionym niezatrzymanym jękiem przyjemności, głośniejszym niż wszystkie dotąd. Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje, gdy ciało wychodzi mu naprzeciw wyginając biodra w górę oraz oplatając nogami talię. Merlinie, mam wrażenie, że nawet policzki płoną żywym ogniem. Wydaje się, że paznokcie wbijane w skórę pleców mają przynieść upragnioną ulgę, ale tak się nie dzieje. - Przestań… - Co ja plotę, przecież nie tego chcę. Wprost przeciwnie. - …się ze mną drażnić - dokańczam na wydechu, z trudem sklejając myśli w jakikolwiek zrozumiały sens. Nawet pomimo wolnego tempa nie umiem poczuć się trzeźwiej. - Proszę. - Składam ostateczną kapitulację, godząc się z przegraną. Co dziwniejsze, porażka nie ma smaku goryczy; zostaje we mnie jedynie oczekiwanie, błaganie o uśmierzenie bólu. Obdarowanie wytchnieniem, spełnioną błogością. Jak to się wszystko zmienia oraz obraca, prawda?
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Na czym polegała miłość? Czy można było się jej nauczyć? Jednomyślnie nadać jej granice, w których winna była się poruszać i które winna była dotykać? A może dla każdego człowieka była czymś innym, lecz równocześnie zrozumiałym dla ogółu? Może właśnie dlatego, że potrafiła łączyć przeciwieństwa, nazywano ją niezwyciężoną? Leczącą ludzkie zmartwienia i kompleksy, nadając sens w życiu. Co innego tak trwale łączyło człowieka z drugim, że był w stanie oddać życie za ukochaną osobę? Co było piękniejszego nad całkowite zawierzenie i zrozumienie sięgające poza to zwykłe pojmowanie? Co motywowało do działania normalnie dla ludzi niedostępnego? Do wysiłku tak ogromnego, że aż boskiego? Do wyrzeczenia się własnego komfortu, bezpieczeństwa, dla lepszego życia drugich? Co mogło się równać z miłością, która czyniła to wszystko? Która miała więcej niż jedną formę, mieniąc się wielobarwnością postaci. Która potrafiła zmieniać, tworzyć, modelować. Która była czymś znacznie ważniejszym niż powierzchownie mogło się wydawać. Przez wielu wyśmiewana i odrzucana, bagatelizowana nie traciła jednak na znaczeniu, a jedynie się wzmacniała. Czekając w ukryciu na tych, którzy doświadczali cierpień, by dotknąć ich w odpowiednim momencie. By pocieszyć strapionych, dodać siły tym, którzy upadli, przypomnieć o sobie tym, którzy zapomnieli. By zaznaczyć swoją obecność nawet w najtrudniejszych z dni. By przypomnieć, że nie zniknęła, nie rozsypała się, nie rozmyła. Była wszechobecna i chociaż przez jednych niechciana, dopełniała drugich, wskazując im drogę oraz rozwiązanie. Bo jeśli dla czegoś ludzkość była gotowa dokonać niemożliwego, to właśnie dla niej. Nie istniała jedna definicja takowego oddania, jednak czy musiała dostawać suchą formułkę, żeby być uznana za prawdziwą? Jayden doświadczał jej od początku swojego życia, poznawał wiele twarzy miłości i żadna nie wydawała mu się przykra czy złudna. Miał wybitnych nauczycieli tej sztuki, którzy jedynie pozwolili rozwinąć we wrażliwym chłopcu otwartość oraz zaufanie do świata. Chociaż obciążonego i trawionego chorobą, wciąż pięknego w oczach dziecka. Wartego ocalenia i poznawania. Bo jeśli mogło istnieć na tym świecie coś tak wspaniałego jak miłość, co było w stanie się jej przeciwstawić? Obserwował swoich rodziców latami, widząc ich w zespolonym porozumieniu, wytrwałości, lojalności oraz wzajemnej czułości, która zdawała się nie blaknąć ani przez moment. Oddani sobie nawzajem byli silnymi ludźmi — zarówno stając ramię w ramię, jak i wtedy gdy byli jedynie osamotnionymi jednostkami. Bo to, co ich łączyło, dawało im również siłę, w momentach, kiedy byli rozdzieleni. Ani wcześniej, ani później astronom nie widział ich pełnych gniewu, nienawiści czy odtrącenia. Nie tylko do siebie nawzajem, lecz również i do całej rzeczywistości. Byli po prostu pełnią wszystkiego, o czym mogło marzyć dziecko. Wychowali swojego jedynego syna w domu pełnym miłości, szczęścia, bo jeśli we dwójkę potrafili współgrać i okazywać sobie czułość, nie musieli obawiać się rodzicielstwa. W oczach świata nie musieli być perfekcyjni, ale według Jaydena właśnie tacy byli. Nie byli rewolucjonistami ani szalonymi naukowcami. Ich nazwiska nie były kojarzone przez wszystkich czarodziejów, lecz czerpali z każdego dnia, nie wstydząc się swoich pragnień czy wartości. Potrafili rozdzielić życie zawodowe od prywatnego i zawsze wiedzieli, gdzie postawić granicę, jeśli ta zrobiła się niepewna. Wraz z wiekiem astronom nie zauważał niczego kryjącego się za tym zachowaniem, a widział jedynie szczerość. Być może mógł rozmawiać z rodzicami na poważniejsze tematy niż wtedy, gdy był mały, poznawał ich pełniejsze zdania na kontrowersyjne kwestie, jednak nie wyczuwał fałszu. To wciąż byli oni. Po prostu i aż oni. Niezwykle inspirujący i porywający serce swojego ukochanego dziecka. Mając taki wzór, nie mógł się mylić. Nie mógł mylić swoich emocji, które kierował ku innym, bo właśnie to chciał robić — dzielić się dobrem z każdym, kogo tylko napotkał na swojej drodze. Żyć dzięki temu. Porozumiewać się. Przekazywać wszystko, co tylko potrafił. Bo co mogło być wspanialszego od szerzenia dziedzictwa, którym został pobłogosławiony? Nawet patrząc wstecz na swoją naiwność, Jayden wiedział, że nie były to zmarnowane lata. Jeśli jego zamknięcie na dorosłość spowodowało, że chociażby jedna osoba poczuła się pełniejsza, zainspirowana, było warto. Koniec końców zachowywał się i był dużym dzieckiem, lecz przynajmniej potrafił docenić najdrobniejsze z elementów i cieszyć się ich istnieniem. Brakowało tego w aktualnym świecie pochłoniętym przez cienie i pragnącym zdominować ostałych w końcowym bastionie dobra. Jeśli miał się nad tym zastanowić, przeszłość pomimo przeszkód jawiła się w jasnych kolorach i nic nie było w stanie tego zmienić. Bo z mroku wydobywały się twarze tych, którzy sprawili, że życie nabierało sensu. Tych, którzy kochali i byli kochani. Jocelyn i Iris. Evey i Grace. Pandora i Mia. Harold i Stephanie. Marine i Alix. Glaucus i Shelly. Cyrus i Maeve. Roselyn i Pomona. To były jedynie nieliczne z imion ludzi, którzy się nie bali. Którzy odważnie stawali przeciwko światu, żeby przeciwstawić się wszystkim błędnym zarzutom, jakoby wszystko zostało już doszczętnie pochłonięte przez nicość. To było kłamstwo i nieważne jak wiele razy mieli je powtarzać agitatorzy wrogich adwersarzy — jeśli pozostałaby jedynie chociażby garstka łaknących bronić szczęścia, nie mogło ono zostać stłamszone. Nieważne jak bardzo pogardzane i uciskane. Wystarczała odrobina wytrwałości, żeby obronić swoich przekonań i chociaż nie równało się to z bezbolesnym procesem, świadomość istnienia tych, za których warto było podjąć ten trud, dodawał otuchy i odwagi. A kto mógł lepiej przygotować na to człowieka niż rodzina? Kto miał być lepszym nauczycielem od rodzica, który postępował w myśl tej samej modły? Dla Jaydena nie mogło więc być nic bardziej naturalnego nad przebywanie wśród ludzi oraz łaknienie ich dobra. Zawdzięczał to im — dwójce pozornie nic nieznaczących czarodziejów, noszących miano jego rodziców.
Myślał o nich intensywnie w ciągu ostatniego czasu, gdy próbował rozpracować swoje uczucia względem Pomony. Swoje uczucia i zamiary. Bo wiedział, że chciał mieć coś, co widział u matki oraz ojca, jednak tylko w momencie, gdy obok niego stać miała panna Sprout. Szalenie się mieszał w jej obecności, odczuwając równocześnie niepokój, odwagę, potrzebę bliskości, nie wspominając o całej reszcie feerii uczuć. Żadne z nich nie mówiło mu jednak o tym, że powinien był uciekać. Nie brał tego nawet pod uwagę, będąc pewnym, że to właśnie przebywanie z nią było najważniejsze. Pomimo strachu, nieśmiałości czy skumulowanej w sobie niepewności. Przy niej stawał się w pełni sobą, co wcześniej wcale nie miało racji bytu, lecz po tym, jak rozeszli się w efekcie sporu, odczuł to boleśniej niż kiedykolwiek. Coś się zmieniło i nie miało ulegać regresji — jego potrzeba przebywania blisko Pomony nabrała centralnego znaczenia i wcale się nie zmniejszała. Wbrew pozorom i wypadkom rosła. Ktoś, kto wychowywał się, będąc bombardowany miłością, umiał ją rozpoznać, chociaż było to o wiele prostsze, gdy dotykało sfery rodzinnej, przyjacielskiej, łaknienia opieki. Nie znał tego rodzaju ludzkiego przywiązania, lecz nie mógł się go wypierać. Bo chociaż wcześniej nieznany, nie oznaczało to, że miał pozostać przed nim na zawsze nieodkryty. Dlatego być może tak gwałtownie poddał się temu instynktowi i potrzebie przekonania się, wykrzyczenia niemo tego, co trawiło jego wnętrze. Czy słusznie? Zawsze kierował się tym, co podpowiadało mu wnętrze i nie bał się podejmować tych decyzji właśnie z tego względu, że ufał. Ufał, że gwiazdy nigdy go nie zwiodą, lecz czując kobiece ciepło tak blisko siebie, nie był w stanie zatrzymać szybko uderzającego serca. To było dziwne, bo przecież miał ją tuż obok wiele razy. Nie istniała dla nich bariera, gdy pozwalali sobie na odpoczynek i pocieszenie, siedząc ramię w ramię, opowiadając niestworzone historie lub po prostu milcząc. To było normalne. Naturalne. Proste. Czy ten strach był mu jednak potrzebny, skoro trafił właśnie w to miejsce? Przezwyciężając go, usłyszał słowa, których nie potrafił odwzorować w swoim umyślę, jednak które napełniły go całkowicie. Chociaż wcześniej nie uważał, że czegoś mu brakowało, dopiero gdy dostał, zrozumiał, że tak właśnie było. Jakby ostatnia jego cząstka dryfowała w przestrzeni, czekając na odpowiedni moment, by dopasować się do właściciela. I nie mógł wymarzyć sobie lepszego urzeczywistnienia niż właśnie dostrzeżenie, że brakującym elementem była właśnie ona. Wywołująca śmiech swoimi kompletnie wyssanymi z palca słowami. - Ty nieradząca sobie w kuchni? To oksymoron - odparł, zaprzeczając wymyślnej teorii jakoby Pomona mogła zepsuć jakiś przepis. Cokolwiek robiła, zawsze wychodziło i Jayden był tego wieloletnim świadkiem. Oraz testerem. Nigdy niczego nie knociła i sknocić nie mogła. Obserwował podekscytowanie rysujące się na sproutowej twarzy, obserwując piękno rysujące się tuż przed nim. Czy kiedykolwiek miał przestać się mu dziwić? Przestać podziwiać? Słuchając dalszego wywodu, astronom przyłożył nos do jej włosów i zamknął oczy, oddając się dźwiękowi kobiecego głosu oraz zapachowi płynącego od ukochanego ciała. - Mhmm - mruknął w odpowiedzi, zdając sobie sprawę, że mógłby tak trwać już przez resztę życia. Zatopiony w jej obecności, obleczony jej aromatem, okrążony jej głosem. - Mów dalej - poprosił, gdy skończyła opowiadać o zielarstwie. Nie chciał, żeby przestawała. Kiedykolwiek. Bo tak było idealnie. Po prostu być i nie musieć się o nic martwić. Przejmować nadchodzącym dniem czy myśleć o obowiązkach czyhających po drugiej stronie drzwi. O nazwiskach, które ze sobą wnieśli, bo teraz one nie istniały, pozostawiając jedynie dwa imiona, które wypowiadane oddzielnie nie miały większego sensu. Stawiając spójnik, doznawały pełności. Zupełnie jakby były sobie przeznaczone. A przecież było to niemożliwe, żeby z góry ktoś wiedział, co się stanie. Los bywał przewrotny, jednak Przeznaczenie było czymś zupełnie innym. Pomimo że przez wielu odrzucane, Jayden dostrzegał w nim wiele racji, bo przecież to nie przypadek postawił dwójkę czarodziejów w takiej sytuacji. Jeśli tak by było, mogli się tu znaleźć z kimkolwiek. Tak się jednak nie stało, bo ktokolwiek był błędem, który nigdy nie miał się pojawić. Dlatego też wiedział, że nie miał się poddawać, gdyby coś stanęło między nich. Nie chciał jej zmieniać. Chciał ją tylko kochać, mając nadzieję, że będzie to wystarczające, by przestała widzieć się w samych negatywach. Nie dla niego, ale dla siebie samej.
Ponownie roześmiał się, gdy tak chętnie zadeklarowała gotowość do podbicia świata. - Podam wszystkie nazwiska, jeśli wykradniesz również i dla mnie ich sekrety - odparł, łapiąc między palce nos Pomony i tarmosząc go przez chwilę. - Musisz się upewnić, że tak się stanie, bo później niestety mogą nie przeżyć spotkania z meteorytem, który na nich rzucę - dodał, przesuwając dłoń przez ukochany policzek i wplątując ją w czekoladowe włosy. Przysunął czoło, by oprzeć o to należące do niej i westchnął cicho. - I znów zostaniemy tylko my - szepnął, owiewając jej twarz ciepłem oddechu i przyjmując z satysfakcją dreszcz, który przeszył w tym momencie kobiece ciało. Czy to kiedykolwiek miało się skończyć? To pragnienie bliskości, wzbudzanie w sobie nawzajem ekscytacji oraz satysfakcji? Czy obdarowywanie czułościami miało nabrać kolorytu normalności i monotonii? Nie mogło, bo oznaczałoby to zmęczenie, znudzenie, obojętność, a on nie mógł być wobec niej tak brutalny. Nie mógł i nie chciał. Jej zapewnienie o tym, ze ona również nie mogłaby wrócić do poprzedniego, samotnego życia, spotkało się z jego zadowoleniem i zielarka mogła ponownie to odczuć w silniejszym uścisku. Nie musieli się komunikować werbalnie, gdy ciała mówiły za nich. Kiedyś również posiadali tę zdolność, lecz bez tak bezpośredniej bliskości. Wtedy wizja przebywania obok siebie w takiej sytuacji wzbudziłaby w nich szok, odwrócenie od siebie spojrzenia i ostre palenie czerwonych policzków, jednak już nie. Teraz... Teraz byli tam, gdzie być powinni.
Obdarowując się kolejnymi gorętszymi pocałunkami, stęsknionymi gestami, badającymi niecierpliwie nieoświetlone niczym ciała. Tylko wpadające przez okno światło księżyca ukazywało się co jakiś czas, wychylając zza gęstych, burzowych chmur wiszących nad Wielką Brytanią. Jayden w tych momentach był przekonany, że to nie nocna strażniczka nieba rozświetla wnętrze pokoju, lecz bijąca od kobiety łuna. Jego wzrok nie mógł go okłamywać, a zmysły, chociaż buchające od nadmiaru bodźców, nie czuły prawdziwej jeszcze nigdy. Zatopiony w doznaniach nie słyszał niczego, pozostając jedynie z szybkim biciem serca i szumem krwi przepływających w żyłach. Nie wiedział, czy któreś z nich pozwalało sobie na krzyk czy głośniejsze dźwięki wydobywające się raz po raz z gardeł. Widział jedynie poruszające się rozchwiane wargi Pomony, układające się w jego imię, które powtarzała niczym zaklęcie. Czy kiedykolwiek mógł przewidzieć, że ulegnie modłom składającym się jedynie z jego imienia? Teraz wiedział, że tylko ona mogła sprawić, że było ono czymś więcej. Czymś, co wykraczało poza ludzkie pojmowanie. Poza słowa. Poza rzeczywistość. Trzymał ją mocno przy sobie, oplatając talię ramionami i czując jak odbierała mu resztki jestestwa. Wypełniała czymś kompletnie innym, czymś, co miało należeć całkowicie do niej i wcale się tego nie wypierał. Gdyby mógł się odezwać, błagałby ją, żeby zabrała wszystko, co jeszcze posiadał. Bo nie chciał, żeby cokolwiek w nim, nie było pełne nią. Doprowadzała go na kraniec świadomości, spychając go ku nicości coraz mocniej, coraz pewniej, coraz goręcej. Myślał, że jego ciało nie będzie w stanie znieść takiego nagromadzenia napięcia, ale jeszcze nie rozerwało się na strzępy, pozostając w jednym kawałku. Ale czy aby na pewno? Musiał przerzucić ją w niecierpliwym geście nienasycenia, irytując się tym bolesnym wyczekiwaniem i kuszeniem. Nie zamierzał ratować jej przed swoim ciężarem, a wydobywający się jęk z kobiecego gardła, przeszył go kolejną satysfakcją. Przestań. Proszę. Syknął cicho, gdy coś ostrego przeorało jego napiętą skórę pleców. Wiedział, że nie robiła tego specjalnie, jednak nie zamierzał pozwalać jej na to dłużej. W pewnym momencie przesunął dłońmi przez ramiona czarownicy, odciągając od siebie zatopione w jego łopatkach palce i kierując je z powrotem na pościel. Nie było to takie łatwe, jednak siła fizyczna, przewyższająca tę pomonową. Była brutalnie konsekwentna i kobieta nie była w stanie się z nią równać. Ani walczyć. Chociaż czuł, że próbowała. Opierała się, lecz musiała dać za wygraną. Poddać się temu, co budziło się w przebywającym tuż obok niej mężczyźnie. Nie puszczał jej nadgarstków, zamykając je w uwięzi ze swoich dłoni tuż nad głową czarownicy. Jego oddech spłycił się, gdy zatonął w niej silniej niż poprzednio, a serce wstrzymało się od bicia na parę chwil. Być może na wieczność, gdy zawisnął nad nią, próbując dojść do siebie. Dyszał niczym zwierzę, mając ją tuż obok i stykając się niemal z jej czołem. Za wiele emocji, za wiele bodźców na raz uderzało w jego ciało oraz wnętrze, a wykończenie niestrudzenie go goniło. Zupełnie jakby chciało przeciwstawić się spełnieniu, a na to nie mógł pozwolić. - Jesteś... - wydobyło się z bolesnym zachrypnięciem z gardła czarodzieja, gdy walczył z zaciskającą przełyk pięścią. Czuł wbijające się w jego pośladki łydki, zaciskające się na biodrach uda, mówiące mu wyraźnie, co miał robić. Poruszające się pod nim drugie ciało oczekiwało z wyraźnym niezadowoleniem jego reakcji. Jayden odetchnął w końcu, wracając do narzuconego wcześniej rytmu, lecz wolniej, intensywniej. Nie przerywając wpatrywania się w znajome oczy i nie puszczając złakionych dotyku dłoni. - ...domem - wyrzucił w końcu, tuż przed tym jak złapał dolną wargę kobiety i zassał ją, pozostawiając widoczne zaczerwienienie tuż nad brodą. Porzucił nienasycone usta, zmierzając ku odsłoniętej szyi i przygryzł delikatnie cienką skórę, czując jak raz po raz fale zimna i nagłego gorąca przenikały przez jego ciało. Poddawał się instynktom, nie wiedząc, dokąd miały go zaprowadzić, lecz zawsze wracał do ukochanego oblicza, chcąc dostrzec, czy nie sprawiał jej bólu. Czy nie miał się wycofać. Czy nie miał przestać. - Ufasz mi? - wymknęło mu się w pewnym momencie, gdy wędrówka ku satysfakcji przeciągała się w nieskończoność, a oni oboje nie byli w stanie w pełni jej poczuć. Wiedział, że odpowiedź nie mogła być inna. Że wygłodniałe spojrzenie łaknęło tylko tego jednego ukrytego w nim samym. Wymagało to cierpliwości i delikatności, lecz po kilku manewrach znalazł się tuż za nią, przyciągając na powrót jej ciało do swojego, wolno odnajdując drogę powrotną. Oddychał już tylko dzięki niej, bo jeśli odsunąłby się chociażby odrobinę, umarłby. Jego ciężki oddech na szyi Pomony towarzyszył ruchom, które raz po raz wprawiały ich w drżenie. Co jeszcze instynkt miał mu powiedzieć? Co jeszcze miało się zdarzyć, co zarówno wprowadzało go w poczucie szoku, lecz również i pragnienia, któremu nie mógł się oprzeć? To nie była już zwyczajna bliskość i wiedział, że nigdy taka nie miała być. Z każdą chwilą ewoluowali w coś większego, pełniejszego, coś, czego jeszcze nie rozumiał. Bo nie pojmował w tym momencie niczego, zatracając się w samym odczuwaniu. - Tak... Piękna - mruknął tuż do ucha zielarki, w przerwach między jednym oddechem a drugim, nie będąc w stanie powiedzieć tego wspólnie. - Tak... Dobra. - Nawet nie wiedział, kiedy przesunął dłonią z jej piersi w dół, ciesząc się drżeniem mięśni brzucha, aż w końcu dochodząc niżej jakby odwzorowując poprzedni ślad ust, które dotarły do jej łona jako pierwsze tej nocy. Chciał sprawić jej pełnię przyjemności, nie wiedząc jeszcze czy mógł, dlatego starał się trzymać na dystans. Poprzednim razem wygięła się w spełnieniu, ale teraz musiała mu odpowiedzieć, dać znak, czego chciała. Czego tak naprawdę pragnęła.
Myślał o nich intensywnie w ciągu ostatniego czasu, gdy próbował rozpracować swoje uczucia względem Pomony. Swoje uczucia i zamiary. Bo wiedział, że chciał mieć coś, co widział u matki oraz ojca, jednak tylko w momencie, gdy obok niego stać miała panna Sprout. Szalenie się mieszał w jej obecności, odczuwając równocześnie niepokój, odwagę, potrzebę bliskości, nie wspominając o całej reszcie feerii uczuć. Żadne z nich nie mówiło mu jednak o tym, że powinien był uciekać. Nie brał tego nawet pod uwagę, będąc pewnym, że to właśnie przebywanie z nią było najważniejsze. Pomimo strachu, nieśmiałości czy skumulowanej w sobie niepewności. Przy niej stawał się w pełni sobą, co wcześniej wcale nie miało racji bytu, lecz po tym, jak rozeszli się w efekcie sporu, odczuł to boleśniej niż kiedykolwiek. Coś się zmieniło i nie miało ulegać regresji — jego potrzeba przebywania blisko Pomony nabrała centralnego znaczenia i wcale się nie zmniejszała. Wbrew pozorom i wypadkom rosła. Ktoś, kto wychowywał się, będąc bombardowany miłością, umiał ją rozpoznać, chociaż było to o wiele prostsze, gdy dotykało sfery rodzinnej, przyjacielskiej, łaknienia opieki. Nie znał tego rodzaju ludzkiego przywiązania, lecz nie mógł się go wypierać. Bo chociaż wcześniej nieznany, nie oznaczało to, że miał pozostać przed nim na zawsze nieodkryty. Dlatego być może tak gwałtownie poddał się temu instynktowi i potrzebie przekonania się, wykrzyczenia niemo tego, co trawiło jego wnętrze. Czy słusznie? Zawsze kierował się tym, co podpowiadało mu wnętrze i nie bał się podejmować tych decyzji właśnie z tego względu, że ufał. Ufał, że gwiazdy nigdy go nie zwiodą, lecz czując kobiece ciepło tak blisko siebie, nie był w stanie zatrzymać szybko uderzającego serca. To było dziwne, bo przecież miał ją tuż obok wiele razy. Nie istniała dla nich bariera, gdy pozwalali sobie na odpoczynek i pocieszenie, siedząc ramię w ramię, opowiadając niestworzone historie lub po prostu milcząc. To było normalne. Naturalne. Proste. Czy ten strach był mu jednak potrzebny, skoro trafił właśnie w to miejsce? Przezwyciężając go, usłyszał słowa, których nie potrafił odwzorować w swoim umyślę, jednak które napełniły go całkowicie. Chociaż wcześniej nie uważał, że czegoś mu brakowało, dopiero gdy dostał, zrozumiał, że tak właśnie było. Jakby ostatnia jego cząstka dryfowała w przestrzeni, czekając na odpowiedni moment, by dopasować się do właściciela. I nie mógł wymarzyć sobie lepszego urzeczywistnienia niż właśnie dostrzeżenie, że brakującym elementem była właśnie ona. Wywołująca śmiech swoimi kompletnie wyssanymi z palca słowami. - Ty nieradząca sobie w kuchni? To oksymoron - odparł, zaprzeczając wymyślnej teorii jakoby Pomona mogła zepsuć jakiś przepis. Cokolwiek robiła, zawsze wychodziło i Jayden był tego wieloletnim świadkiem. Oraz testerem. Nigdy niczego nie knociła i sknocić nie mogła. Obserwował podekscytowanie rysujące się na sproutowej twarzy, obserwując piękno rysujące się tuż przed nim. Czy kiedykolwiek miał przestać się mu dziwić? Przestać podziwiać? Słuchając dalszego wywodu, astronom przyłożył nos do jej włosów i zamknął oczy, oddając się dźwiękowi kobiecego głosu oraz zapachowi płynącego od ukochanego ciała. - Mhmm - mruknął w odpowiedzi, zdając sobie sprawę, że mógłby tak trwać już przez resztę życia. Zatopiony w jej obecności, obleczony jej aromatem, okrążony jej głosem. - Mów dalej - poprosił, gdy skończyła opowiadać o zielarstwie. Nie chciał, żeby przestawała. Kiedykolwiek. Bo tak było idealnie. Po prostu być i nie musieć się o nic martwić. Przejmować nadchodzącym dniem czy myśleć o obowiązkach czyhających po drugiej stronie drzwi. O nazwiskach, które ze sobą wnieśli, bo teraz one nie istniały, pozostawiając jedynie dwa imiona, które wypowiadane oddzielnie nie miały większego sensu. Stawiając spójnik, doznawały pełności. Zupełnie jakby były sobie przeznaczone. A przecież było to niemożliwe, żeby z góry ktoś wiedział, co się stanie. Los bywał przewrotny, jednak Przeznaczenie było czymś zupełnie innym. Pomimo że przez wielu odrzucane, Jayden dostrzegał w nim wiele racji, bo przecież to nie przypadek postawił dwójkę czarodziejów w takiej sytuacji. Jeśli tak by było, mogli się tu znaleźć z kimkolwiek. Tak się jednak nie stało, bo ktokolwiek był błędem, który nigdy nie miał się pojawić. Dlatego też wiedział, że nie miał się poddawać, gdyby coś stanęło między nich. Nie chciał jej zmieniać. Chciał ją tylko kochać, mając nadzieję, że będzie to wystarczające, by przestała widzieć się w samych negatywach. Nie dla niego, ale dla siebie samej.
Ponownie roześmiał się, gdy tak chętnie zadeklarowała gotowość do podbicia świata. - Podam wszystkie nazwiska, jeśli wykradniesz również i dla mnie ich sekrety - odparł, łapiąc między palce nos Pomony i tarmosząc go przez chwilę. - Musisz się upewnić, że tak się stanie, bo później niestety mogą nie przeżyć spotkania z meteorytem, który na nich rzucę - dodał, przesuwając dłoń przez ukochany policzek i wplątując ją w czekoladowe włosy. Przysunął czoło, by oprzeć o to należące do niej i westchnął cicho. - I znów zostaniemy tylko my - szepnął, owiewając jej twarz ciepłem oddechu i przyjmując z satysfakcją dreszcz, który przeszył w tym momencie kobiece ciało. Czy to kiedykolwiek miało się skończyć? To pragnienie bliskości, wzbudzanie w sobie nawzajem ekscytacji oraz satysfakcji? Czy obdarowywanie czułościami miało nabrać kolorytu normalności i monotonii? Nie mogło, bo oznaczałoby to zmęczenie, znudzenie, obojętność, a on nie mógł być wobec niej tak brutalny. Nie mógł i nie chciał. Jej zapewnienie o tym, ze ona również nie mogłaby wrócić do poprzedniego, samotnego życia, spotkało się z jego zadowoleniem i zielarka mogła ponownie to odczuć w silniejszym uścisku. Nie musieli się komunikować werbalnie, gdy ciała mówiły za nich. Kiedyś również posiadali tę zdolność, lecz bez tak bezpośredniej bliskości. Wtedy wizja przebywania obok siebie w takiej sytuacji wzbudziłaby w nich szok, odwrócenie od siebie spojrzenia i ostre palenie czerwonych policzków, jednak już nie. Teraz... Teraz byli tam, gdzie być powinni.
Obdarowując się kolejnymi gorętszymi pocałunkami, stęsknionymi gestami, badającymi niecierpliwie nieoświetlone niczym ciała. Tylko wpadające przez okno światło księżyca ukazywało się co jakiś czas, wychylając zza gęstych, burzowych chmur wiszących nad Wielką Brytanią. Jayden w tych momentach był przekonany, że to nie nocna strażniczka nieba rozświetla wnętrze pokoju, lecz bijąca od kobiety łuna. Jego wzrok nie mógł go okłamywać, a zmysły, chociaż buchające od nadmiaru bodźców, nie czuły prawdziwej jeszcze nigdy. Zatopiony w doznaniach nie słyszał niczego, pozostając jedynie z szybkim biciem serca i szumem krwi przepływających w żyłach. Nie wiedział, czy któreś z nich pozwalało sobie na krzyk czy głośniejsze dźwięki wydobywające się raz po raz z gardeł. Widział jedynie poruszające się rozchwiane wargi Pomony, układające się w jego imię, które powtarzała niczym zaklęcie. Czy kiedykolwiek mógł przewidzieć, że ulegnie modłom składającym się jedynie z jego imienia? Teraz wiedział, że tylko ona mogła sprawić, że było ono czymś więcej. Czymś, co wykraczało poza ludzkie pojmowanie. Poza słowa. Poza rzeczywistość. Trzymał ją mocno przy sobie, oplatając talię ramionami i czując jak odbierała mu resztki jestestwa. Wypełniała czymś kompletnie innym, czymś, co miało należeć całkowicie do niej i wcale się tego nie wypierał. Gdyby mógł się odezwać, błagałby ją, żeby zabrała wszystko, co jeszcze posiadał. Bo nie chciał, żeby cokolwiek w nim, nie było pełne nią. Doprowadzała go na kraniec świadomości, spychając go ku nicości coraz mocniej, coraz pewniej, coraz goręcej. Myślał, że jego ciało nie będzie w stanie znieść takiego nagromadzenia napięcia, ale jeszcze nie rozerwało się na strzępy, pozostając w jednym kawałku. Ale czy aby na pewno? Musiał przerzucić ją w niecierpliwym geście nienasycenia, irytując się tym bolesnym wyczekiwaniem i kuszeniem. Nie zamierzał ratować jej przed swoim ciężarem, a wydobywający się jęk z kobiecego gardła, przeszył go kolejną satysfakcją. Przestań. Proszę. Syknął cicho, gdy coś ostrego przeorało jego napiętą skórę pleców. Wiedział, że nie robiła tego specjalnie, jednak nie zamierzał pozwalać jej na to dłużej. W pewnym momencie przesunął dłońmi przez ramiona czarownicy, odciągając od siebie zatopione w jego łopatkach palce i kierując je z powrotem na pościel. Nie było to takie łatwe, jednak siła fizyczna, przewyższająca tę pomonową. Była brutalnie konsekwentna i kobieta nie była w stanie się z nią równać. Ani walczyć. Chociaż czuł, że próbowała. Opierała się, lecz musiała dać za wygraną. Poddać się temu, co budziło się w przebywającym tuż obok niej mężczyźnie. Nie puszczał jej nadgarstków, zamykając je w uwięzi ze swoich dłoni tuż nad głową czarownicy. Jego oddech spłycił się, gdy zatonął w niej silniej niż poprzednio, a serce wstrzymało się od bicia na parę chwil. Być może na wieczność, gdy zawisnął nad nią, próbując dojść do siebie. Dyszał niczym zwierzę, mając ją tuż obok i stykając się niemal z jej czołem. Za wiele emocji, za wiele bodźców na raz uderzało w jego ciało oraz wnętrze, a wykończenie niestrudzenie go goniło. Zupełnie jakby chciało przeciwstawić się spełnieniu, a na to nie mógł pozwolić. - Jesteś... - wydobyło się z bolesnym zachrypnięciem z gardła czarodzieja, gdy walczył z zaciskającą przełyk pięścią. Czuł wbijające się w jego pośladki łydki, zaciskające się na biodrach uda, mówiące mu wyraźnie, co miał robić. Poruszające się pod nim drugie ciało oczekiwało z wyraźnym niezadowoleniem jego reakcji. Jayden odetchnął w końcu, wracając do narzuconego wcześniej rytmu, lecz wolniej, intensywniej. Nie przerywając wpatrywania się w znajome oczy i nie puszczając złakionych dotyku dłoni. - ...domem - wyrzucił w końcu, tuż przed tym jak złapał dolną wargę kobiety i zassał ją, pozostawiając widoczne zaczerwienienie tuż nad brodą. Porzucił nienasycone usta, zmierzając ku odsłoniętej szyi i przygryzł delikatnie cienką skórę, czując jak raz po raz fale zimna i nagłego gorąca przenikały przez jego ciało. Poddawał się instynktom, nie wiedząc, dokąd miały go zaprowadzić, lecz zawsze wracał do ukochanego oblicza, chcąc dostrzec, czy nie sprawiał jej bólu. Czy nie miał się wycofać. Czy nie miał przestać. - Ufasz mi? - wymknęło mu się w pewnym momencie, gdy wędrówka ku satysfakcji przeciągała się w nieskończoność, a oni oboje nie byli w stanie w pełni jej poczuć. Wiedział, że odpowiedź nie mogła być inna. Że wygłodniałe spojrzenie łaknęło tylko tego jednego ukrytego w nim samym. Wymagało to cierpliwości i delikatności, lecz po kilku manewrach znalazł się tuż za nią, przyciągając na powrót jej ciało do swojego, wolno odnajdując drogę powrotną. Oddychał już tylko dzięki niej, bo jeśli odsunąłby się chociażby odrobinę, umarłby. Jego ciężki oddech na szyi Pomony towarzyszył ruchom, które raz po raz wprawiały ich w drżenie. Co jeszcze instynkt miał mu powiedzieć? Co jeszcze miało się zdarzyć, co zarówno wprowadzało go w poczucie szoku, lecz również i pragnienia, któremu nie mógł się oprzeć? To nie była już zwyczajna bliskość i wiedział, że nigdy taka nie miała być. Z każdą chwilą ewoluowali w coś większego, pełniejszego, coś, czego jeszcze nie rozumiał. Bo nie pojmował w tym momencie niczego, zatracając się w samym odczuwaniu. - Tak... Piękna - mruknął tuż do ucha zielarki, w przerwach między jednym oddechem a drugim, nie będąc w stanie powiedzieć tego wspólnie. - Tak... Dobra. - Nawet nie wiedział, kiedy przesunął dłonią z jej piersi w dół, ciesząc się drżeniem mięśni brzucha, aż w końcu dochodząc niżej jakby odwzorowując poprzedni ślad ust, które dotarły do jej łona jako pierwsze tej nocy. Chciał sprawić jej pełnię przyjemności, nie wiedząc jeszcze czy mógł, dlatego starał się trzymać na dystans. Poprzednim razem wygięła się w spełnieniu, ale teraz musiała mu odpowiedzieć, dać znak, czego chciała. Czego tak naprawdę pragnęła.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miłość posiada wiele odcieni - i to nie tylko dzielona na konkretne rodzaje, ale przecież każdy związek dwojga dusz jest inny. Pozostawia w sobie detale odróżniające ich od całej reszty, tak jak ludzie różnią się między sobą. Każdy z nich przedstawia zestaw unikalnych historii, cech oraz poglądów wytyczających ścieżkę możliwych przyszłości. Jedni będą poznawać się całe lata, innym wystarczą miesiące, ale to nie znaczy, że jedno uczucie jest gorsze od drugiego. Najlepiej byłoby kierować się rozsądkiem i zapobiegawczością, tylko czy jest to możliwe, gdy emocje wypełniają każdy zakamarek istnienia? Zawsze chciałam nadawać chwilom logicznych atrybutów, żeby nie musieć popełniać tragicznych w skutkach błędów, ale ostatecznie odchodziłam z kwitkiem. Nie dlatego, że brakuje mi wyobraźni - po prostu mnogość czynników wpływających na utkwienie w tej jednej rzeczywistości jest zbyt duża, żeby z całą pewnością przewidzieć jedynie jeden z jej wariantów. Bez względu na to jak mocno chcę wziąć coś za pewnik, tym mocniej jego struktura wyślizguje mi się spomiędzy palców. Ciężko jest złapać wiatr i tak samo ciężko pojmać coś tak abstrakcyjnego jak uczucie. Zbadać je, przeanalizować - jak wiele istnieje szans na szczęśliwe zakończenie, czymkolwiek ono jest? Jak być ostrożnym i dać się przy tym porwać porywom natchnionego serca? Jak uniknąć porażek? Obdarować tę wyjątkową osobę wszystkim, na co zasługuje? Jak przetrwać, pozostając we wzajemnym szacunku oraz szczerości? Pytań jest wiele i na żadne nie istnieje jedna, czy chociażby dziesięć prawidłowych odpowiedzi. Bo tak już jest, że dryfujemy w meandrach życia, działamy, uzupełniamy się, dopasowujemy. Zmiany są nieodzowne w istnieniu każdego z nas i nawet jeśli nie są one zbyt znaczące, to wciąż się dokonują. Naturalnie, że chciałam czerpać wiedzę o życiu z ust doświadczonych rodziców, ale na koniec dnia okazywało się, że ich sytuacja nijak ma się do mojej rzeczywistości. Bo nie jestem ani swoją matką, ani ojcem i bez względu na to jaką drogę wybiorę, jej przebieg, a wraz z nim zakończenie, z całą dozą prawdopodobieństwa może okazać się całkowicie inne. Tak, mogę chwycić się ogólnej idei z jaką oboje starali się mnie zaznajomić, ale czy to wciąż jest ich wybór czy jednak mimo wszystko to moja decyzja? Doświadczenia, reakcje, komplikacje oraz sukcesy. Gdybym podążała w życiu wyłącznie ich krokami, nie byłoby mnie tutaj. Zamkniętej w naszym własnym mikroklimacie, w odległej galaktyce niedostępnej dla nikogo innego pomimo ścisłego orbitowania na znajomej ziemi. Nie mogę i nie chcę zastanawiać się nad ich historią. Nad tym czy ich miłość jest piękna czy wręcz przeciwnie - przecież wiem, że są ze sobą szczęśliwi. Że dobrali się najlepiej jak tylko mogli i stworzyli dom oraz rodzinę, która już zawsze będzie kojarzyć mi się z ciepłem i spełnionymi marzeniami; z radością, ale również przykrością doświadczeń, które wiele mnie nauczyły. Między innymi o tym, że na niektórych zawsze mogę polegać, nawet w najbardziej ekstremalnych czasach. Może dlatego wspomnienie matki powoduje pojawienie się ogromnej guli w gardle, bo świadomość, że mogłabym stracić ten komfort jest paraliżująca. Lepiej jak skoncentruję się na sobie, na nas oraz na tym, czym siebie wzajemnie obdarowujemy. Może poruszam się w zaistniałej sytuacji po omacku, bez porad ani zwyczajnych wskazówek, ale pewność jaką czuję jest przecież obezwładniająca, prawda? Nie potrzebuję niczego więcej. Tylko nas, w całości zanurzonych we wzajemnym zaufaniu. Nie potrzebuję rozmyślań, analiz. Niektórych rzeczy nie da się zmierzyć doświadczeniem, rozumem, nauką czy logiką - część z nich po prostu wprawiamy ruch, a one się zwyczajnie dzieją. Zwyczajne w swej niezwykłości. To nie czyni ich złymi lub nie wartościowymi, chociaż może jakbym zatrzymała się w tym szaleństwie na przynajmniej ułamek sekundy… prawdopodobnie doszłabym do wniosku, że możemy pędzić do siebie zbyt szybko. Już nawet nie chodzi o moralne czy społeczne normy; o nas samych. O potrzebę pewności czy nie robimy sobie w tym momencie krzywdy. Trudno w chwili obecnej przewidzieć konsekwencje wzajemnego nienasycenia, brnącego wbrew wszelkim zasadom jeszcze dalej niż można byłoby przypuszczać, jednak nie chciałabym, żeby przez lekkomyślność dwuletnia budowa zawaliła się i runęła w dół. Przecież jest dla mnie najważniejszym elementem istnienia, przystanią, domem, w którym chciałabym zamieszkać odgrodzona od wszelkich trosk, zawirowań przetaczających się przez brytyjskie uliczki. Trochę tak jak teraz - od czasu do czasu wtulając głowę w jaydenową klatkę piersiową lub szyję, wdychając jego uspokajający zapach, czując błogość emanowanego przez jego organizm ciepła, rozmawiając o rzeczach mniej lub bardziej ważnych, ale zawsze zapominając o doczesnych problemach. Obecnie nie jestem w stanie się z nimi zmierzyć, zbyt obnażona oraz wrażliwa. Uzewnętrzniająca niemal wszystkie obawy i troski, mówiąca o tym, o czym w żadnych innych okolicznościach najpewniej nie powiedziałabym ani słowa, prawdę okrywając w grubą warstwę uśmiechu. Bo tak jest łatwiej - skrywać nieprzyjemności przed światem zewnętrznym, udawać, że rany nie istnieją. Mimo to w tym konkretnym miejscu, w tym konkretnym czasie i z tą konkretną osobą wszystko wydaje się możliwe. Prostsze, zdecydowanie bardziej szczere. Bez konieczności nakładania masek, chociaż także i one odnajdują drogę do wypłynięcia na twarz. Dlatego, że trudno mówi się o bólu. O byciu rozczarowaniem. Nawet nie umiem sobie wyobrazić spojrzenia matki na wieść co zrobiłam. Zrobię, bo przecież nie chcę, żeby wspólne chwile kiedykolwiek się skończyły. Świadomość obdarowania wyjątkowej osoby miłością w każdej możliwej odsłonie nigdy nie okaże się dostatecznym wytłumaczeniem - bo według moich rodziców, tak jak zdecydowanej większości społeczeństwa, to konwenanse powinny pozostać motorem działań. Nie żadna potrzeba, nie uczucie, nie dowód najwyższej formy zaufana. Wiary w to, że każdy z dzisiejszych gestów czy słów to równoważnik deklaracji na zawsze. Już od teraz, chociaż nie wymaga ona żadnego potwierdzenia, werbalnego zapewnienia. Może zatem dryfować gdzieś nad naszą codziennością, pozornie nie zmieniając w niej nic - ale tak naprawdę odmieniając dosłownie wszystko. Na poziomie wewnętrznym, metafizycznym. To nic, że zbudowany wcześniej szkielet nie zmienił się ani odrobinę, bo jedynie dodaliśmy kilka znaczących fragmentów do całości; to nic, że nadal jesteśmy wyłącznie sobą i nikim innym; nie da się tak po prostu odrzucić wyraźnego wpływu naszych decyzji na to, kim jesteśmy teraz. Nie każdy z nas z osobna, a my jako złączona we współodczuwaniu para. Dwoje ludzi odnajdująca drogę do siebie wzajemnie. Do tych pragnień dotąd jeszcze nieodkrytych, niezdefiniowanych, czających się w najdalszych zakątkach podświadomości - wcześniej zwyczajnie nieistniejących, chociaż może to wniosek mocno nad wyrost, bo czy można stworzyć coś tak pięknego z niczego? Czasem odnoszę wrażenie, że to niemożliwe. W przeciwnym razie nie byłoby nas tutaj, oddychających szczęściem unoszącym się dookoła, wsiąkającym w nas każdymi możliwymi sposobami. Tak, chciałabym nas zamknąć w tej kapsule trwania już na zawsze, nie wracając już do tego, co przedtem - do samotności, smutków i tęsknoty, w obecnej chwili naiwnie wierząc, że jesteśmy swoimi wzajemnymi tarczami chroniącymi przed destrukcyjnymi emocjami. Jestem pewna, że czają się one dopiero za drzwiami, że tutaj jesteśmy bezpieczni, ale to tylko pobożne życzenie. Chcąc czy nie, codzienność zawsze odnajduje drogę do każdego - nawet tych oddających się zapomnieniu. Budujących nową rzeczywistość tym samym żegnając się z dotychczasową rutyną życia w pojedynkę. Nasze odkrycie już zawsze będzie najwspanialszym z prezentów, odpakowywanym każdego dnia z podobną energią i zachwytem. Przeplatające się chwilowo nici powrotu myślami do bolesnych momentów są jedynie drobnym błędem, szybko urywanym przez tu i teraz. Po co zamartwiać się czymś na co nie mam już wpływu? Stało się i nie żałuję; och, dlaczego nie potrafię myśleć w tak optymistyczny sposób będąc sam na sam z własnym umysłem? Stającym w opozycji do dzikości serca, bo chociaż pewność zwalczyła rozsądek, to podobny stan nie może trwać wiecznie. O ile łatwiej byłoby walczyć z paranojami oraz chaosem nie będąc sobą…
Tymczasem znajduję się w tej swojej lepszej wersji, bez podejrzliwości i głupich, w negatywnym przekazie, pomysłów potrafiących zrujnować wszystko, co najpiękniejsze; dlatego nie przejmuję się chwilowym załamaniem pogody, a wręcz brnę dalej - ku zadowolenia z chwili, z rozmowy, ze zwyczajnej obecności nieoddzielonej już absolutnie niczym. Czy już zawsze tak będzie? Nic pomiędzy nami, nawet niedopowiedzeń? Chciałabym, bardzo. - Jest mnóstwo lepszych ode mnie. - Cichy śmiech uwalnia się z gardła i nie jest on nasycony ani odrobiną goryczy lub zazdrości. Jest znakiem rozczulonego rozbawienia będącego następstwem usilnej wiary Jaydena w moje umiejętności kulinarne. To miłe uczucie, rozlewające się ciepłem po organizmie - chociaż ledwie wyczuwalne, bo ciepło nie przestało promieniować ani na moment; jest tam odkąd zbliżyliśmy się do siebie bardziej niż teoretycznie powinniśmy. - Postaram się nie zawieść pokładanych we mnie oczekiwań - dodaję po krótkiej pauzie, żeby broń Merlinie nie wyszło, że się poddaję! Co to, to nie. Żadna świadomość istnienia mistrza gotowania nie odciągnie mnie od stworzenia pysznych słodkości. Dokonam tego chociażby i po dziesięciu latach prób, ale uda mi się!
O ile przestanę paplać bez sensu o roślinach, o których naprawdę można opowiadać latami. Mimo to zamiast prośby o zaprzestanie lub zmianę tematu otrzymuję zachęcenie do dalszego rozwodzenia się nad tematem zielarstwa. Krótki, urwany śmiech ugrzązł w gardle, gdy oczy uniosły się ku górze łapiąc w wizji urywek twarzy astronoma. - Żebyś mógł się zdrzemnąć, co? - pytam zaczepnie, pozwalając ustom wygiąć się w delikatny uśmiech, nawiązując tym samym do mojego zasypiania podczas astronomicznych wykładów. Palce krążące dotąd po klatce piersiowej odnajdują drogę do linii żuchwy, muskając ją nieznacznie. - Myślisz, że mogłoby tak być już zawsze? - Przerywam chwilową ciszę. - Kładzenie się spać razem i budzenie obok siebie? - dookreślam, wszystko oblekając w lekki szept, jakbym trochę wstydziła się tych pytań. Może tak poniekąd jest, bo o ile wspólne mieszkanie nie jest nam obce, tak koncepcja dzielenia tego samego łóżka już jak najbardziej. Trochę jestem zła, że wywlekam ten temat akurat teraz, ale z drugiej strony rozmawiamy dziś tak swobodnie, nie bojąc się żadnych wyznań… czy to również mogłoby zostać między nami na wieczność? Tego nie wiem, chcąc zatem wykorzystać pozostały nam czas. W razie, gdyby zaklęcie nagle miało przestać działać zostawiając nas w niepewności sprzed kilku godzin. Nie chcę do niej wracać, ale czasem niektóre rzeczy dzieją się bez udziału naszej woli, oddalając od głównych założeń jakie sobie poczyniliśmy. Może dlatego tak mocno pragnę zostać w trwającej chwili przedłużając ją w nieskończoność. Bo wiem, że nic innego nie sprawi mi tyle satysfakcji co spędzenie czasu właśnie z nim. Mężczyzną gotowym na podbój alchemiczno-astronomicznego świata i niecofającym się przed niczym dla osiągnięcia celu. Wizja wyłącznie marzycielska nie ma tu nic do rzeczy. - No proszę, Jay, nie spodziewałam się, że taki z ciebie złoczyńca - rzucam pełna podziwu, marszcząc tarmoszony nos. Hej, jesteśmy wspólnikami, nie może traktować mnie jak dziecka! - To potwornie okrutne. Istnieją inne sposoby na to, żeby się nie zorientowali w kradzieży, wiesz? - dodaję z rozbawieniem. Zaraz jednak przymykając oczy z zadowolenia z dotyku, dłoni wplątanej we włosy, szeptu wprawiającego organizm w przyjemne drżenie. Wydaje się, że to tylko drobne, niewiele znaczące gesty, ale to właśnie one nadają relacji głębi. To one są oznaką miłości i oddania, nie wielkie słowa ani imponujące prezenty. To właśnie ich potrzebuję do życia, nawet jeżeli oddech staje się płytszy i cięższy; to właśnie one stają się uzależnieniem, od którego nie zamierzam uciekać. - Obiecujesz? - Bo tego właśnie pragnę. Tylko nas, zamkniętych w uścisku, w emocjach przeznaczonych wyłącznie dla nas. W galopujących sercach mknących do siebie nawzajem, w nieskończonej bliskości, intymności naznaczonej gorącem dotyku. Tak jak cała wymyślona scenka pozostaje jedynie głupiutką grą słowną, tak potrzeba istnienia nas dwojga w jedności jest najrealniejsza w całym wszechświecie. Nie jest przez to ani trochę gorsza, bo podobno marzenia zawsze są piękniejsze niż rzeczywistość - tym razem sfera fantazji wydaje się niesamowicie nudna, mgła i blada w porównaniu do tego, co dzieje się między nami. Sama nie wiem do końca czym to jest, ale żyję w przekonaniu, że nie istnieje nic piękniejszego ponad słowa oraz gesty jakimi się obdarowujemy tej nocy. Od urywanych oddechów, jedności jaką tworzymy. Nie liczy się już nic więcej, żadna wojna, żaden kraj, żaden jego obywatel, tylko my, zamknięci w uścisku poruszenia. Wydobywającym z nas to, o czym nawet nie wiedzieliśmy, że jesteśmy w jego posiadaniu; zmieniającego nas na zawsze. Poddaję się tym ruchom, spychając rozsądek na sam kraniec istnienia, tak samo zresztą jak samą siebie. Próbując czegoś, czego dotąd nie próbowałam i czego jeszcze jakiś czas temu wstydziłabym się do granic możliwości. Teraz brzmi to jak pozbawiony sensu żart, bo przecież wszystko, co dzieje się między nami, sprawia wrażenie idealnego. Dopasowanego. Jakbym mogła wreszcie być sobą, nie patrząc na konsekwencje oraz nie musząc się w niczym ograniczać. Tak jak w głośniejszych wezwaniach do ukrócenia tej niemożliwej do zniesienia przyjemności - tymczasem ona wbrew prawom logiki wzrasta, nie pozwalając jeszcze na osiągnięcie błogiego spokoju. Z jednej strony odczuwam palącą niecierpliwość, z drugiej strach, że ten taniec zmysłów mógłby się już zakończyć pozostawiając mnie w tęsknocie za kolejnym. Czy jest to w ogóle fizycznie możliwe, żeby poddawać się mu bez ustanku, aż po kres naszych dni? Czy wystarczyłoby nam sił, powietrza, pożywienia? Zatrzymana w napiętym oczekiwaniu jestem przekonana, że wyznaczona przez pragnienie abstrakcja ma szansę się spełnić jeśli tylko zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby trwała.
Dlatego robię, próbując nowych rzeczy, ciesząc się z nieznanych dotąd doznań. Chłonąc każdą zgłoskę przetaczającą się przez nasze gardła, każde muśnięcie skóry odbierając z pulsującą satysfakcją. Czasem wydaje mi się, że w płucach brakuje już życiodajnego tlenu, ale kolejny ruch przywraca zdolność do oddychania. Czerpania z nas wszystkiego, co najwspanialsze. Pragnąc jeszcze więcej, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Będąc najbliżej, jak to możliwe - i będąc jednocześnie wciąż za daleko. Jakby ta jedna potrzeba nigdy nie miała zostać spełniona, bo między nami już na zawsze ma istnieć nienasycenie sobą nawzajem.
- Nie, nie, nie! - W pewnym momencie spomiędzy spierzchniętych warg wydobywa się ciche zaprzeczenie oraz prośba naznaczona zachrypniętym głosem. Nie podoba mi się to ani trochę, ten jeszcze większy dystans, niemożność dotknięcia ukochanego mężczyzny; przejechaniu dłońmi po plecach, zatopienia ich we włosach, muśnięcia fragmentu twarzy. Walka fizyczna z góry skazana jest na porażkę, więc zmuszam struny głosowe do kooperacji z zaćmionym emocjami umysłem, żeby przekazać jakąś składną wiadomość światu zewnętrznemu. - Już nie będę, obiecuję - mruczę, nie wiedząc jeszcze jak miałabym tego dokonać, ale próbuję uwolnić się z tej jakże niekomfortowej pułapki. Przekonać, że to była zła decyzja. Niecierpliwię się w oczekiwaniu, pozbawiona swobody rąk posługując się jedynie nogami, ciężkim oddechem wydobywających się z lekko rozchylonych ust. Wkrótce zmieniającym się w jęk zadowolenia wywołanego kolejnymi prezentami składanymi na odsłoniętej skórze. Nie, nie chcę, żeby przestawał, nie chcę przestać czuć. Nawet pomimo tego, że na końcu procesu wyczekiwania rozbrzmiewa brak spełnienia do pary z drobną nutą irytacji tym faktem.
Tymczasowo nie będąc w stanie mówić kiwam jedynie głową, nie całkiem zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje i do czego zmierzają te wszystkie zabiegi. Jako, że ufam, to poddaję się im bez wątpliwości, chociaż z sercem tłukącym się w klatce piersiowej. Z jednej strony ponownie zaczynam odczuwać rozchodzącą się intensywnie falę prawdziwej przyjemności, z drugiej znów moje działania zostają brutalnie ograniczone. Po raz kolejny pozbawiona możliwości dotyku - tyle szczęścia, że raptem połowicznie. Z ręką zaciśniętą na pościeli oraz kolanem uniesionym nieco do góry szukam odpowiednich słów, które nie byłyby niezrozumiałą papką ani chaosem samym w sobie. Trudno jest tego dokonać, gdy rozum zajmuje się odbieraniem intensywnych bodźców, zaś gardło powraca do porzuconych na moment modlitw. Ciało zaczyna niekontrolowanie drżeć wraz padającymi tuż przy uchu słowami, których sens rozszyfrowuję z lekkim opóźnieniem. - Torturujesz mnie - wyrzucam z siebie całkowicie bez sensu, bo jedyną torturą jest tutaj ta przeklęta odległość - to zabawne, bo mężczyzna jest tuż obok, ale sięgnięcie w jego stronę jest znacząco utrudnione. Gdy dłoń należąca do Jaydena znajduje się wreszcie w moim zasięgu, ściskam ją wolną ręką; czuję niejako ulgę, jakby to właśnie tego rodzaju połączenia brakowało mi najbardziej. - Potrzebuję cię. - Daję zatem znać, że pragnę tego samego. Teraz i już zawsze. Nas jako jedności, nas jako domu, do którego wraca się po męczącym dniu. Nas jako duszy złączonej ciałami. Potrzebuję nas do życia. Do istnienia.
Tymczasem znajduję się w tej swojej lepszej wersji, bez podejrzliwości i głupich, w negatywnym przekazie, pomysłów potrafiących zrujnować wszystko, co najpiękniejsze; dlatego nie przejmuję się chwilowym załamaniem pogody, a wręcz brnę dalej - ku zadowolenia z chwili, z rozmowy, ze zwyczajnej obecności nieoddzielonej już absolutnie niczym. Czy już zawsze tak będzie? Nic pomiędzy nami, nawet niedopowiedzeń? Chciałabym, bardzo. - Jest mnóstwo lepszych ode mnie. - Cichy śmiech uwalnia się z gardła i nie jest on nasycony ani odrobiną goryczy lub zazdrości. Jest znakiem rozczulonego rozbawienia będącego następstwem usilnej wiary Jaydena w moje umiejętności kulinarne. To miłe uczucie, rozlewające się ciepłem po organizmie - chociaż ledwie wyczuwalne, bo ciepło nie przestało promieniować ani na moment; jest tam odkąd zbliżyliśmy się do siebie bardziej niż teoretycznie powinniśmy. - Postaram się nie zawieść pokładanych we mnie oczekiwań - dodaję po krótkiej pauzie, żeby broń Merlinie nie wyszło, że się poddaję! Co to, to nie. Żadna świadomość istnienia mistrza gotowania nie odciągnie mnie od stworzenia pysznych słodkości. Dokonam tego chociażby i po dziesięciu latach prób, ale uda mi się!
O ile przestanę paplać bez sensu o roślinach, o których naprawdę można opowiadać latami. Mimo to zamiast prośby o zaprzestanie lub zmianę tematu otrzymuję zachęcenie do dalszego rozwodzenia się nad tematem zielarstwa. Krótki, urwany śmiech ugrzązł w gardle, gdy oczy uniosły się ku górze łapiąc w wizji urywek twarzy astronoma. - Żebyś mógł się zdrzemnąć, co? - pytam zaczepnie, pozwalając ustom wygiąć się w delikatny uśmiech, nawiązując tym samym do mojego zasypiania podczas astronomicznych wykładów. Palce krążące dotąd po klatce piersiowej odnajdują drogę do linii żuchwy, muskając ją nieznacznie. - Myślisz, że mogłoby tak być już zawsze? - Przerywam chwilową ciszę. - Kładzenie się spać razem i budzenie obok siebie? - dookreślam, wszystko oblekając w lekki szept, jakbym trochę wstydziła się tych pytań. Może tak poniekąd jest, bo o ile wspólne mieszkanie nie jest nam obce, tak koncepcja dzielenia tego samego łóżka już jak najbardziej. Trochę jestem zła, że wywlekam ten temat akurat teraz, ale z drugiej strony rozmawiamy dziś tak swobodnie, nie bojąc się żadnych wyznań… czy to również mogłoby zostać między nami na wieczność? Tego nie wiem, chcąc zatem wykorzystać pozostały nam czas. W razie, gdyby zaklęcie nagle miało przestać działać zostawiając nas w niepewności sprzed kilku godzin. Nie chcę do niej wracać, ale czasem niektóre rzeczy dzieją się bez udziału naszej woli, oddalając od głównych założeń jakie sobie poczyniliśmy. Może dlatego tak mocno pragnę zostać w trwającej chwili przedłużając ją w nieskończoność. Bo wiem, że nic innego nie sprawi mi tyle satysfakcji co spędzenie czasu właśnie z nim. Mężczyzną gotowym na podbój alchemiczno-astronomicznego świata i niecofającym się przed niczym dla osiągnięcia celu. Wizja wyłącznie marzycielska nie ma tu nic do rzeczy. - No proszę, Jay, nie spodziewałam się, że taki z ciebie złoczyńca - rzucam pełna podziwu, marszcząc tarmoszony nos. Hej, jesteśmy wspólnikami, nie może traktować mnie jak dziecka! - To potwornie okrutne. Istnieją inne sposoby na to, żeby się nie zorientowali w kradzieży, wiesz? - dodaję z rozbawieniem. Zaraz jednak przymykając oczy z zadowolenia z dotyku, dłoni wplątanej we włosy, szeptu wprawiającego organizm w przyjemne drżenie. Wydaje się, że to tylko drobne, niewiele znaczące gesty, ale to właśnie one nadają relacji głębi. To one są oznaką miłości i oddania, nie wielkie słowa ani imponujące prezenty. To właśnie ich potrzebuję do życia, nawet jeżeli oddech staje się płytszy i cięższy; to właśnie one stają się uzależnieniem, od którego nie zamierzam uciekać. - Obiecujesz? - Bo tego właśnie pragnę. Tylko nas, zamkniętych w uścisku, w emocjach przeznaczonych wyłącznie dla nas. W galopujących sercach mknących do siebie nawzajem, w nieskończonej bliskości, intymności naznaczonej gorącem dotyku. Tak jak cała wymyślona scenka pozostaje jedynie głupiutką grą słowną, tak potrzeba istnienia nas dwojga w jedności jest najrealniejsza w całym wszechświecie. Nie jest przez to ani trochę gorsza, bo podobno marzenia zawsze są piękniejsze niż rzeczywistość - tym razem sfera fantazji wydaje się niesamowicie nudna, mgła i blada w porównaniu do tego, co dzieje się między nami. Sama nie wiem do końca czym to jest, ale żyję w przekonaniu, że nie istnieje nic piękniejszego ponad słowa oraz gesty jakimi się obdarowujemy tej nocy. Od urywanych oddechów, jedności jaką tworzymy. Nie liczy się już nic więcej, żadna wojna, żaden kraj, żaden jego obywatel, tylko my, zamknięci w uścisku poruszenia. Wydobywającym z nas to, o czym nawet nie wiedzieliśmy, że jesteśmy w jego posiadaniu; zmieniającego nas na zawsze. Poddaję się tym ruchom, spychając rozsądek na sam kraniec istnienia, tak samo zresztą jak samą siebie. Próbując czegoś, czego dotąd nie próbowałam i czego jeszcze jakiś czas temu wstydziłabym się do granic możliwości. Teraz brzmi to jak pozbawiony sensu żart, bo przecież wszystko, co dzieje się między nami, sprawia wrażenie idealnego. Dopasowanego. Jakbym mogła wreszcie być sobą, nie patrząc na konsekwencje oraz nie musząc się w niczym ograniczać. Tak jak w głośniejszych wezwaniach do ukrócenia tej niemożliwej do zniesienia przyjemności - tymczasem ona wbrew prawom logiki wzrasta, nie pozwalając jeszcze na osiągnięcie błogiego spokoju. Z jednej strony odczuwam palącą niecierpliwość, z drugiej strach, że ten taniec zmysłów mógłby się już zakończyć pozostawiając mnie w tęsknocie za kolejnym. Czy jest to w ogóle fizycznie możliwe, żeby poddawać się mu bez ustanku, aż po kres naszych dni? Czy wystarczyłoby nam sił, powietrza, pożywienia? Zatrzymana w napiętym oczekiwaniu jestem przekonana, że wyznaczona przez pragnienie abstrakcja ma szansę się spełnić jeśli tylko zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby trwała.
Dlatego robię, próbując nowych rzeczy, ciesząc się z nieznanych dotąd doznań. Chłonąc każdą zgłoskę przetaczającą się przez nasze gardła, każde muśnięcie skóry odbierając z pulsującą satysfakcją. Czasem wydaje mi się, że w płucach brakuje już życiodajnego tlenu, ale kolejny ruch przywraca zdolność do oddychania. Czerpania z nas wszystkiego, co najwspanialsze. Pragnąc jeszcze więcej, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Będąc najbliżej, jak to możliwe - i będąc jednocześnie wciąż za daleko. Jakby ta jedna potrzeba nigdy nie miała zostać spełniona, bo między nami już na zawsze ma istnieć nienasycenie sobą nawzajem.
- Nie, nie, nie! - W pewnym momencie spomiędzy spierzchniętych warg wydobywa się ciche zaprzeczenie oraz prośba naznaczona zachrypniętym głosem. Nie podoba mi się to ani trochę, ten jeszcze większy dystans, niemożność dotknięcia ukochanego mężczyzny; przejechaniu dłońmi po plecach, zatopienia ich we włosach, muśnięcia fragmentu twarzy. Walka fizyczna z góry skazana jest na porażkę, więc zmuszam struny głosowe do kooperacji z zaćmionym emocjami umysłem, żeby przekazać jakąś składną wiadomość światu zewnętrznemu. - Już nie będę, obiecuję - mruczę, nie wiedząc jeszcze jak miałabym tego dokonać, ale próbuję uwolnić się z tej jakże niekomfortowej pułapki. Przekonać, że to była zła decyzja. Niecierpliwię się w oczekiwaniu, pozbawiona swobody rąk posługując się jedynie nogami, ciężkim oddechem wydobywających się z lekko rozchylonych ust. Wkrótce zmieniającym się w jęk zadowolenia wywołanego kolejnymi prezentami składanymi na odsłoniętej skórze. Nie, nie chcę, żeby przestawał, nie chcę przestać czuć. Nawet pomimo tego, że na końcu procesu wyczekiwania rozbrzmiewa brak spełnienia do pary z drobną nutą irytacji tym faktem.
Tymczasowo nie będąc w stanie mówić kiwam jedynie głową, nie całkiem zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje i do czego zmierzają te wszystkie zabiegi. Jako, że ufam, to poddaję się im bez wątpliwości, chociaż z sercem tłukącym się w klatce piersiowej. Z jednej strony ponownie zaczynam odczuwać rozchodzącą się intensywnie falę prawdziwej przyjemności, z drugiej znów moje działania zostają brutalnie ograniczone. Po raz kolejny pozbawiona możliwości dotyku - tyle szczęścia, że raptem połowicznie. Z ręką zaciśniętą na pościeli oraz kolanem uniesionym nieco do góry szukam odpowiednich słów, które nie byłyby niezrozumiałą papką ani chaosem samym w sobie. Trudno jest tego dokonać, gdy rozum zajmuje się odbieraniem intensywnych bodźców, zaś gardło powraca do porzuconych na moment modlitw. Ciało zaczyna niekontrolowanie drżeć wraz padającymi tuż przy uchu słowami, których sens rozszyfrowuję z lekkim opóźnieniem. - Torturujesz mnie - wyrzucam z siebie całkowicie bez sensu, bo jedyną torturą jest tutaj ta przeklęta odległość - to zabawne, bo mężczyzna jest tuż obok, ale sięgnięcie w jego stronę jest znacząco utrudnione. Gdy dłoń należąca do Jaydena znajduje się wreszcie w moim zasięgu, ściskam ją wolną ręką; czuję niejako ulgę, jakby to właśnie tego rodzaju połączenia brakowało mi najbardziej. - Potrzebuję cię. - Daję zatem znać, że pragnę tego samego. Teraz i już zawsze. Nas jako jedności, nas jako domu, do którego wraca się po męczącym dniu. Nas jako duszy złączonej ciałami. Potrzebuję nas do życia. Do istnienia.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To nie rozsądkiem kierował się przez większość swojego życia. To nie wizją tego, co powinno na końcu zaakceptować społeczeństwo się kierował. To nie poprzez zadowolenie innych działał. To nie kultura, to nie uniesione głosy nawołujące do otwarcia oczu, to nie żadna filozofia, to nie żadna nauka. To nie żaden człowiek ani organizacja. Żadna z tych rzeczy nie stała za czynami podejmowanymi przez czarodzieja. Jeśli istniała osoba pogodzona ze swoimi emocjami, uczuciami, odczuciami, ufająca im bezgranicznie i zawierzająca ów intuicji rodzącej się na jej filarach, to był nią właśnie Jayden. Inkubowany od urodzenia do współczucia, porozumiewania się w sferze tak niedostępnej dla wielu, bo delikatnej, wyczulonej, zbyt trudnej do pojęcia oraz przyjęcia. Tak niechcianej, nieodpowiedniej wręcz dla mężczyzn. Kojarzonej ze słabszą od nich kobiecością, z rozchwianiem i niezdecydowaniem. Z brakiem siły i zniewieściałością. Z hańbą i obrazą rodzaju męskiego. Być może gdyby był wychowywany przez inną matkę, przez innego ojca byłby szkalowany za zaufanie sercu nie zaś jak podpowiadał rozsądek z tradycją rozumowi. Tak się jednak całe szczęście nie stało i Jayden mógł wprost stanąć ramię w ramię ze swoimi rodzicami, broniąc ich dobrego imienia oraz właściwego podejścia do kwestii jego wychowania. Podczas dobierania życiowych ścieżek — nieważne czy dotyczących podejmowanej pracy, czy w dzieciństwie wyborem między jednym wiaderkiem a drugim — mówili mu, żeby spojrzał w głąb siebie i zreflektował wszystkie odczucia, by w następstwie zrobić ten decydujący krok. I nie dzięki rozumowaniu. Nie dzięki logice. Logika była wspaniałą rzeczą, ale nie mogła przewyższyć prawdziwego, ludzkiego myślenia. Bo w końcu bezwzględnie logiczną w czynie była tylko maszyna. A on był człowiekiem składającym się z wielu doznań, emocji, feerii barwnych poruszeń. I nieważne czy przywiewających coś smutnego, przejmującego, czy idealnie błogiego. Ludzie dzięki tym wszystkim mentalnym sensacjom byli gatunkiem odmiennym od każdego innego. Tworzyli niepowtarzalność swoją innością, bo nie było jednakowego schematu dla, nawet ściśle określonej, grupy. Każdy — czy chciał tego, czy nie — reagował w odmienny sposób, czyniąc wiele dobrych zakończeń i możliwości dotarcia do celu. Tyle ile ludzi, tyle zawsze miało istnieć przeróżnych alternatyw. Jedna zbliżona do drugiej lub całkowicie odmienna, lecz zawsze z jakimiś przestawionymi detalami. Szlak życia prowadził ich wszystkich przeróżnymi ścieżkami, uczucia rodzące się w ich wnętrzach nigdy nie były jednakie. Byli odmienni. Byli różni pod każdym względem, ale dzięki temu równocześnie udowadniali każdego dnia, że pomimo innych warstw ich budujących, potrafili dojść do porozumienia. I to było warte podejmowanego ryzyka bez względu na wszystko.
Tak jak i ona, kobieta, z którą chciał doświadczać najmniejszych elementów swojego życia i współdzielić je u jej boku, nie był ani swoją matką, ani swoim ojcem — był czymś złożonym z nich, ale równocześnie odmiennym. Ich własnym wynaturzeniem, które potrzebowało lat, żeby się rozwinąć i zrozumieć, na czym polegało życie. Bo czy bez osobistych tragedii, doszłoby do skutku to, co działo się aktualnie? Czy bez tego silnego stymulanta, Jayden zauważyłby, że jego osobiste szczęście znajdowało się przed nim już od dłuższego czasu? Czy w tych kasztanowych włosach i ciepłych oczach znalazł wytchnienie oraz bezpieczną przystań? Może kiedyś by ją dostrzegł. Może kiedyś by stwierdził, że to była ona. Może kiedyś chciałby trwać przy niej najdłużej jak się dało. Tylko czy wtedy nie byłoby za późno? Zmarnowana młodość, być może Pomona odnalazłaby swoje szczęście w innym miejscu, z innym człowiekiem, a cała ich relacja zostałaby jedynie w sferze własnych domysłów i żali za utraconą szansą. Czy bycie wdzięcznym za tor jego trajektorii po strasznych wydarzeniach z ostatnich miesięcy było adekwatnym zachowaniem? Już zawsze miał cierpieć za każdym razem, gdy pamięcią wracał do terroru, który dotknął niewinne osoby, jednak nie zamierzał przepraszać za to, że przejrzał. Nadawało to irracjonalnego sensu dla jego istnienia, dla wypadków i ofiar, które ponosiły bliskie mu czarownice — wiedział, że bez względu na wszystko żadna z jego kuzynek nie chciałaby, by zatracił się w beznadziei i by ich śmierć poszła na darmo, nie przyczyniając się do niczego większego oraz pełniejszego. Pomona, zdając sobie z tego sprawę bądź nie, miała być związana z Mią i Pandorą już zawsze w umyśle astronoma, bo chociaż się nie znały, były swoim właściwym następstwem. Zupełnie jakby dwie kuzynki odeszły, wiedząc, że Jayden znajdzie opiekę w tej wytrwałej, pełnej poświęcenia zielarce. Nie, nie rozumiał jak znajdowali się w tej określonej sytuacji, właśnie teraz, bo w końcu jeszcze do niedawna dla niego ta sfera nie istniała — palącego pożądania, niecierpliwego dotyku, drżenia przy każdym najmniejszym zawędrowaniu ustami na skórę. A teraz... Teraz była tak żywa i oczywista. Nie do zatrzymania i wcale nie będąca powstrzymywaną przed ujrzeniem światła dziennego, bo przecież do tej nocy dotknięcie Pomony w tych wszystkich miejscach, było jak surrealizm. Jak to się stało, że w ciągu zaledwie paru godzin, paru chwil to zmieniło swoje znaczenie? Granice trzymające wszystko za grubą kotarą niepewności, braku doświadczenia, zrozumienia, w ogóle jakiegokolwiek pojmowania opadły, zostawiając już jedynie czyste instynkty i pragnienia. W końcu to emocje ich tu dziś zaprowadziły i nic innego nie było bardziej pewne. Chociaż po drodze nastąpiły zwątpienia w siebie samych, jedno drugie podnosiło i uspokajało zupełnie jakby już przed tym wszystkim znali swoje role w ów relacji. Wspólne wsparcie, złapanie za rękę, gdy czuli się zagubieni, obietnica razem już na zawsze. Nie mieliby tego, gdyby nie odnaleźli, nie zobaczyli przyjaciela w tej drugiej osobie, do którego miało się całkowite zaufanie. Jayden wiedział od początku, że nie będzie w stanie się powstrzymać przed rozwijaniem znajomości z nową nauczycielką zielarstwa. Owszem, smutnym faktem było zrozumienie, że Eileen zrezygnowała ze swojej posady, jednak ciekawość poznawania kolejnych osób łagodziła ten fakt. Widząc te duże oczy i kasztanowe fale podczas jednej ze swoich legendarnych wypraw do zamkowych kuchni, Vane zrozumiał już wszystko. Ktoś, kto kochał tak samo jedzenie jak on, musiał zostać jego przyjacielem. Początkowe skrępowanie młodszej pani profesor musiało w końcu zniknąć, bo astronom nie chciał nic w zamian. Chciał jedynie trwania relacji, rozwijania, śmiechu i wspólnie odkrywanych, gastronomicznych doświadczeń. Od pierwszego spotkania przez kolejne jedynie potwierdzał się sens w zaufaniu swoim przeczuciom. Byli dobrani, byli tak samo złaknieni relacji z innymi, byli tymi, którzy wyłamywali się z ogólnie przyjętej skali, że damsko-męska przyjaźń nie miała racji bytu. Nie byli fikcją, nie byli zmienną — byli dokładnie tymi samymi osobami co zawsze i pozostawali nimi przez cały okres swojej znajomości. Być może wyjątkowo pokręconej w jednym z najświeższych etapów, ale kto mógł powiedzieć, że znał odpowiedzi na wszystkie pytania? Jay nie miał pojęcia, z czym spotka się, przychodząc tutaj tego świątecznego wieczoru. Mógł zostać odrzucony i odepchnięty, jednak nie bał się konsekwencji, bo bez względu na wszystko, wciąż pozostawali tymi samymi ludźmi.
Trwającymi teraz w swoich objęciach, chociaż od wyjścia astronoma z Hogwartu minęło raptem kilka godzin. A zmieniło się w tym czasie tak wiele, że nie sposób było tego objąć rozumem. Chwila przekroczenia przez niego progu mieszkania pod numerem czternastym wydawała się z tej perspektywy odległą przeszłością. Wydarzeniem mającym miejsce dekady wstecz. Stan, w którym znajdował się wówczas w porównaniu z tym aktualnym, był nieporównywalny i tak odmienny. Wątpliwości rozpierzchły się, pozostawiając już tylko nagość i buzujące emocje. Oraz chwile spokoju, w których rozmawiali jak kiedyś, zmieniając jedynie scenerię. - Być może, ale nie interesują mnie ci inni - odpowiedział, wcale nie kłamiąc. Bo odkąd tylko pamiętał, gdy Pomona zaczynała się kręcić w kuchni, pobudzała do życia zupełnie inny wymiar. Gdy gotowała dla niego, widział w niej, że robiła to z miłością, poświęceniem i oddaniem. Gdy nie chciał jeść, pogłębiając się w swojej rozpaczy, starała się jeszcze mocniej. Przynosiła kakao z piankami, przejeżdżała z czułością dłonią przez jego włosy i posyłała pokrzepiający uśmiech. Nie musiała się odzywać, żeby zrozumiał. Teraz też wiedział, że bez względu na wszystko, miała się przykładać silniej niż kiedykolwiek. - Nie zawiedziesz - mruknął cicho, przejeżdżając nosem tuż przy jej uchu i zaciągając się ponownie zapachem jej włosów. Nigdy nie miał przestać się nim sycić. Zupełnie jakby pozostawała w nim jama bez końca, która żywiła się jedynie obecnością tej konkretnej kobiety u jego boku. Czarna otchłań załamująca nawet światło. Im więcej go pochłaniała, tym więcej jej potrzebowała. On odczuwał dokładnie to samo, dlatego jeśli mógł przebywać obok niej, słuchając jej głosu, ciesząc się aromatem jej ciała, znajdując się tuż obok — nic więcej nie miało znaczenia. Nie mógł być bardziej szczęśliwy. Dlatego roześmiał się krótko i cicho wprost do jej ucha, słysząc słowa zielarki o zasypianiu. - I żeby cię tu zostawić? - spytał wciąż rozbawiony, by po chwili mruknąć z zadowoleniem, gdy poczuł palce na żuchwie, delikatnie ją znaczące. Przymknął przy okazji oczy, delektując się tym momentem, bo to w tych gestach widział miłość, oddanie, czułość, troskę, zrozumienie i przywiązanie. Czy potraktowałaby w ten sposób kogokolwiek, kto nie wzbudzał w niej zaufania? Wiedział, że nie. Wiedział też, że nawet bez słów potwierdzenia, obdarowała nimi tylko jego. Dlatego przyjmowanie ich, wiązało się jeszcze z dodatkową przyjemnością stymulującą najdrobniejszy akson. Bo ona czyniła go wyjątkowym.
Myślisz, że mogłoby tak być już zawsze? Uniósł powieki, słysząc pytanie. Nie wpatrywał się w nią, bo oparł brodę o czubek jej głowy, chcąc by ona sama zniknęła w zagłębieniu jego szyi. Kładzenie się spać razem i budzenie obok siebie? Odetchnął, przejeżdżając wolną dłonią przez jej ramię, łokieć, dalej przez nadgarstek, aż nie wplątał swoich palców w te należące do niej. To był tak zwyczajny gest, a jednak ciężko było mu przekazać w sposób tak obrazowy ich wspólną jedność. To, że pasowali do siebie pod każdym względem i nie mogli już o sobie zapomnieć. On był jej, a ona jego. Już zawsze. - Nie umiem sobie wyobrazić już, żeby ciebie zabrakło obok mnie. Każdego wieczoru i każdego poranka - zaczął spokojnie, chociaż zaraz roześmiał się, łapiąc się na swoim spostrzeżeniu. - Wiesz, to w sumie dziwne, bo przecież wczoraj to było normalne. Dalej nie umiem tego pojąć... Że to dzisiaj... Że dopiero do ciebie przyszedłem i powitałaś mnie w tym wystrzałowym stroju - wyjaśnił Pomonie wszystko, co siedziało w jego umyśle. I podejrzewał zresztą, że nie był osamotniony w tym wszystkim. W końcu zdawało mu się, że minęło co najmniej kilka tygodni od ich gier na kanapie w salonie. - Nie zrozum mnie źle - lubię twój szalony sweter, ale cieszę się, że go na sobie nie masz - dodał, wcale nie wyzbywając się ciągłego rozbawienia, bo przecież nie musiał już ukrywać się ze szczerymi słowami. Nie czuł żadnego skrępowania, nie był niepewny, jak w momencie, gdy mówił po raz pierwszy, co do niej czuł. Na zewnątrz wiele rzeczy nie wypadało nawet oficjalnym parom, ale tutaj nie musieli na to zważać. Zatrzymani jeszcze w swoim własnym świecie nie spieszyli się, żeby otworzyć drzwi i wyjrzeć przez nie dalej. Bo to nie było ważne w tym momencie. Istotnymi elementami tej całej układanki byli tylko oni - dwójka czarodziejów odnajdująca swoje miejsce w chaosie.
Obiecujesz?
- Jestem tu.
Tylko te dwa słowa uciekły spomiędzy jego warg, gdy wpatrywała się w niego pełna nadziei i wspólnie spędzonych następnych dni. Gdy kolejny już raz szukała w nim potwierdzenia opieki, którą miał nad nią roztaczać. Której pragnął z całego serca. Chciał otoczyć ją ramionami i zapewnić, że nie musiała już dźwigać na swoich barkach ciężaru odpowiedzialności za ich dwójkę; że teraz przyszła kolej na niego i nie zamierzał robić to przez kolejne miesiące - miało to trwać już na zawsze, aż do utraty sił. W końcu byli dla siebie czymś więcej niż zobowiązaniem. Czymś znacznie większym. Mogąc ponownie utonąć w miękkości znajomego ciała, poczuł, że wracał na swoje miejsce. Jestem tu nie oznaczało jedynie samego fizycznego bytowania, które oboje tak silnie doświadczali w tym momencie. Był tutaj, z nią, w momencie ich najintymniejszego, największego odkrycia się i zrzucenia nie tylko ubrań, lecz również i wszelkich masek, wątpliwości, strachów. Nie mogli być bardziej odkryci i nie mogli już się bardziej uzewnętrznić - przetrwali to i bez względu na czyhające ich trudności. Czy miało być już tak zawsze? Czy zawsze mieli być nienasyceni? Jayden wiedział, że cokolwiek miało się wydarzyć, nie byłby w stanie odrzucić przyciągania, które roznosiła dokoła siebie Sprout. Sięgnął ku niej i nie był w stanie uwolnić się spod jej władania. Nie chciał nawet, bo oznaczałoby to jego zatracenie. Nie, to nie takiej śmierci pragnął i nie takiego życia, bo opuszczenie jej oznaczałoby jego koniec. Teraz miał ją tuż obok siebie, wyśpiewującą hymn rozkoszy, pobudzając przy okazji jego zmysły ów melodią jeszcze bardziej. Zatopiony w czerpaniu nie zwracał uwagi na jej negacje. Nie odpowiedział również i na dalsze słowa, odbierając jej jedynie dech mocnym przygnieceniem kobiecej klatki piersiowej swoją, gdy wspólnie parli naprzód. Jayden czuł ciepło, bijące od delikatnej postaci, pozwalał na ocieranie się piersi o jego skórę i synchronizację głośnych oddechów panujących w całym mieszkaniu. Nie obchodziło go to czy za ścianą ktokolwiek mógł ich usłyszeć, bo jedyne co było w tym momencie istotne to wspólne dążenie do upragnionego, zasmakowanego wcześniej celu. Sunęli do niego subtelnie, czując jednak, że to wszystko miało być opłacone większym wysiłkiem niż ostatnio i chociaż ból zmęczenia promieniował przez całe mięśnie, nie przestawał. Rozchylone kobiece uda były niczym zaproszenie, w które zielarka naganiała go z wyraźnym zirytowaniem i niecierpliwością. Oddychał ciężko już w momencie, gdy słonawy posmak jej rozgrzanej skóry szyi dotarł na jego język, ale nie przestawał, dając kipiącej emocji przejąć nad sobą kontrolę. Ich oddechy, jęki wydobywające się z najniższych partii gardła, tłukące się w klatkach piersiowych serca, nabrzmiałe wargi i wychodzące sobie naprzeciw biodra - to wszystko było miażdżąco dominujące. Idealne.
Do czasu aż irytacja z braku odpowiedniej satysfakcji doprowadziła ich do nowego ułożenia, które, pokierowane jedynie podświadomością, mogło to zmienić. Kolejne fale gorąca uderzały w niego raz po raz, gdy wchodził dalej. Głębiej. Silniej, lecz wciąż niemal czule. Pomona okryła jego dłoń swoją, równocześnie przyzwalając na nieme pytanie, które między nimi wybrzmiało, a zwyczajne potrzebuję cię było czymś przesądzającym. Nachylając się mocniej, odszukał na moment usta czarownicy, łapiąc jej wargi w swoje i kradnąc jej wyjątkowo pożądliwy, złakniony pocałunek. Trwało to zdecydowanie zbyt krótko, ale pozycja, w której się znajdowali temu nie sprzyjała, jednak Vane poświęcił się damskiej szyi, nie zapominając o delikatniejszym miejscu. Chciał, żeby to ona prowadziła go tam, gdzie potrzebowała palącą potrzebę jego obecności. I robił to. Dotykał jej z uczuciem, nie przestając dążyć do tego by rozkwitła ponownie. Badał tereny najbardziej intymne, lecz teraz powierzone jemu. Wraz z jej przyspieszonym oddechem, jego własny ulegał ukróceniu, bo nie miał panowania nad ciałem. Serce dudniło, krew szumiała mu w uszach, a głos uwiązł w gardle od odczuwania tego natłoku bodźców. Jay był pewien, że jego organizm nie wytrzyma. Przekleństwo wyrwało się niekontrolowanie spomiędzy jego ust, gdy czuł jak krew w jego żyłach przyspieszyła, a gromadząca się w komórkach adrenalina już za moment miała wystrzelić prosto do krwiobiegu. Rytm się zmienił, bo wraz z szybszym biciem serca i takt, który sobie nadali, uległ przearanżowaniu. Ich złączone dłonie nie zważały na to, dostosowując się do reszty ruchów splecionych ciał i tylko kolejne sekundy dzieliły go od spełnienia. Nie miał władzy nad swoim gardłem, z którego wydobywały się spłaszczone oddechy, urwane, niedokończone słowa lub ich zgłoski wyrzucone wprost przy kobiecym uchu. Przyjemność, fizyczność, duchowa synchronizacja — one wszystkie składały się na coś znajdującego się poza zwykłym rozumowaniem. Poza kontrolą. Poza rzeczywistością.
Nie miał pojęcia, jak długo trwały te zmagania W pewnym momencie poczuł wbijające się w jego dłoń palce Pomony, usłyszał praktycznie odebranie dechu, jej ciało wyprężyło się, tak jak wcześniej i momentalnie odczuł na sobie to działanie. Przysunął się, wiedząc, że dla niego miał nastąpić koniec, a pragnienie miało pozostać spełnione. Nie mogąc złapać powietrza w ściśnięte płuca, pchnął po raz ostatni, wydając ostatecznie tchnienie i w ułamku sekundy dając się ogarnąć błogości oraz zaskoczeniu. Czy to kiedykolwiek miało przestać wprawiać go z zdziwienie? Czy to uczucie zawsze miało być zarówno nieznane, ale też wydające się dziwnie znajome? Czy to przyjemne zdezorientowanie miało kiedykolwiek ustać? Czy jakiekolwiek wyczekiwanie mogło się równać z pełnym spełnieniem? Równocześnie przelatywały mu nieskończone myśli, pozostając przy tym abstrakcyjnie pustym. Nawet nie zauważył, że wymęczony oparł pokryte potem czoło o tył głowy czarownicy, próbując złapać oddech. Drżał, zdając sobie sprawę dopiero po dłuższej chwili, że nie był w stanie zapanować nad rozdygotanymi mięśniami. Że jego umysł wciąż przetwarzał to, co się właśnie wydarzyło. Czuł się jakby to drugie połączenie zawierało w sobie trzy razy skumulowane w jednym, co odebrało całą energię. Nie odsunął się od Pomony, nie był w stanie się ruszyć, nie wiedział nawet czy ona nie chciała, żeby dał jej trochę przestrzeni. Gdyby mógł, spytałby. Chciał coś powiedzieć, ale ponownie nie był w stanie. Po długich sekundach w końcu drgnął - jego dłoń tylko ponownie i niezwykle wolno, delikatnie przemierzyła dolinę między nogami zielarki, chcąc zapamiętać pod palcami nadrobniejsze szczegóły. Zaraz jednak odnalazł na nowo kobiecą talię, otulając ją swoim ramieniem i przysuwając się bliżej, chociaż zdawało się to być niemożliwe. Musiał się przytulić, oddać, przelać na nią uczucia, które zostały w nim po tym wszystkim, co zrobili. Jakoś dać znać, że tam był. Że nie chciał wypuszczać najpiękniejszej postaci, którą spotkał. Że chociaż nie był w stanie się odezwać, przekazywał jej wszystko w inny sposób. Gdzieś ponad tym wszystkim w jego głowie wciąż wybrzmiewały wypowiedzanie wcześniej przez niego słowa. Znamienne słowa w przyrównaniu ciągu dalszego i tego, co miała rozpocząć ta noc. Co już rozpoczęła w rozwijającym się wkrótce życiu w ukochanym przez astronoma ciele.
Jestem tu. Zawsze.
|koniec i początek
Tak jak i ona, kobieta, z którą chciał doświadczać najmniejszych elementów swojego życia i współdzielić je u jej boku, nie był ani swoją matką, ani swoim ojcem — był czymś złożonym z nich, ale równocześnie odmiennym. Ich własnym wynaturzeniem, które potrzebowało lat, żeby się rozwinąć i zrozumieć, na czym polegało życie. Bo czy bez osobistych tragedii, doszłoby do skutku to, co działo się aktualnie? Czy bez tego silnego stymulanta, Jayden zauważyłby, że jego osobiste szczęście znajdowało się przed nim już od dłuższego czasu? Czy w tych kasztanowych włosach i ciepłych oczach znalazł wytchnienie oraz bezpieczną przystań? Może kiedyś by ją dostrzegł. Może kiedyś by stwierdził, że to była ona. Może kiedyś chciałby trwać przy niej najdłużej jak się dało. Tylko czy wtedy nie byłoby za późno? Zmarnowana młodość, być może Pomona odnalazłaby swoje szczęście w innym miejscu, z innym człowiekiem, a cała ich relacja zostałaby jedynie w sferze własnych domysłów i żali za utraconą szansą. Czy bycie wdzięcznym za tor jego trajektorii po strasznych wydarzeniach z ostatnich miesięcy było adekwatnym zachowaniem? Już zawsze miał cierpieć za każdym razem, gdy pamięcią wracał do terroru, który dotknął niewinne osoby, jednak nie zamierzał przepraszać za to, że przejrzał. Nadawało to irracjonalnego sensu dla jego istnienia, dla wypadków i ofiar, które ponosiły bliskie mu czarownice — wiedział, że bez względu na wszystko żadna z jego kuzynek nie chciałaby, by zatracił się w beznadziei i by ich śmierć poszła na darmo, nie przyczyniając się do niczego większego oraz pełniejszego. Pomona, zdając sobie z tego sprawę bądź nie, miała być związana z Mią i Pandorą już zawsze w umyśle astronoma, bo chociaż się nie znały, były swoim właściwym następstwem. Zupełnie jakby dwie kuzynki odeszły, wiedząc, że Jayden znajdzie opiekę w tej wytrwałej, pełnej poświęcenia zielarce. Nie, nie rozumiał jak znajdowali się w tej określonej sytuacji, właśnie teraz, bo w końcu jeszcze do niedawna dla niego ta sfera nie istniała — palącego pożądania, niecierpliwego dotyku, drżenia przy każdym najmniejszym zawędrowaniu ustami na skórę. A teraz... Teraz była tak żywa i oczywista. Nie do zatrzymania i wcale nie będąca powstrzymywaną przed ujrzeniem światła dziennego, bo przecież do tej nocy dotknięcie Pomony w tych wszystkich miejscach, było jak surrealizm. Jak to się stało, że w ciągu zaledwie paru godzin, paru chwil to zmieniło swoje znaczenie? Granice trzymające wszystko za grubą kotarą niepewności, braku doświadczenia, zrozumienia, w ogóle jakiegokolwiek pojmowania opadły, zostawiając już jedynie czyste instynkty i pragnienia. W końcu to emocje ich tu dziś zaprowadziły i nic innego nie było bardziej pewne. Chociaż po drodze nastąpiły zwątpienia w siebie samych, jedno drugie podnosiło i uspokajało zupełnie jakby już przed tym wszystkim znali swoje role w ów relacji. Wspólne wsparcie, złapanie za rękę, gdy czuli się zagubieni, obietnica razem już na zawsze. Nie mieliby tego, gdyby nie odnaleźli, nie zobaczyli przyjaciela w tej drugiej osobie, do którego miało się całkowite zaufanie. Jayden wiedział od początku, że nie będzie w stanie się powstrzymać przed rozwijaniem znajomości z nową nauczycielką zielarstwa. Owszem, smutnym faktem było zrozumienie, że Eileen zrezygnowała ze swojej posady, jednak ciekawość poznawania kolejnych osób łagodziła ten fakt. Widząc te duże oczy i kasztanowe fale podczas jednej ze swoich legendarnych wypraw do zamkowych kuchni, Vane zrozumiał już wszystko. Ktoś, kto kochał tak samo jedzenie jak on, musiał zostać jego przyjacielem. Początkowe skrępowanie młodszej pani profesor musiało w końcu zniknąć, bo astronom nie chciał nic w zamian. Chciał jedynie trwania relacji, rozwijania, śmiechu i wspólnie odkrywanych, gastronomicznych doświadczeń. Od pierwszego spotkania przez kolejne jedynie potwierdzał się sens w zaufaniu swoim przeczuciom. Byli dobrani, byli tak samo złaknieni relacji z innymi, byli tymi, którzy wyłamywali się z ogólnie przyjętej skali, że damsko-męska przyjaźń nie miała racji bytu. Nie byli fikcją, nie byli zmienną — byli dokładnie tymi samymi osobami co zawsze i pozostawali nimi przez cały okres swojej znajomości. Być może wyjątkowo pokręconej w jednym z najświeższych etapów, ale kto mógł powiedzieć, że znał odpowiedzi na wszystkie pytania? Jay nie miał pojęcia, z czym spotka się, przychodząc tutaj tego świątecznego wieczoru. Mógł zostać odrzucony i odepchnięty, jednak nie bał się konsekwencji, bo bez względu na wszystko, wciąż pozostawali tymi samymi ludźmi.
Trwającymi teraz w swoich objęciach, chociaż od wyjścia astronoma z Hogwartu minęło raptem kilka godzin. A zmieniło się w tym czasie tak wiele, że nie sposób było tego objąć rozumem. Chwila przekroczenia przez niego progu mieszkania pod numerem czternastym wydawała się z tej perspektywy odległą przeszłością. Wydarzeniem mającym miejsce dekady wstecz. Stan, w którym znajdował się wówczas w porównaniu z tym aktualnym, był nieporównywalny i tak odmienny. Wątpliwości rozpierzchły się, pozostawiając już tylko nagość i buzujące emocje. Oraz chwile spokoju, w których rozmawiali jak kiedyś, zmieniając jedynie scenerię. - Być może, ale nie interesują mnie ci inni - odpowiedział, wcale nie kłamiąc. Bo odkąd tylko pamiętał, gdy Pomona zaczynała się kręcić w kuchni, pobudzała do życia zupełnie inny wymiar. Gdy gotowała dla niego, widział w niej, że robiła to z miłością, poświęceniem i oddaniem. Gdy nie chciał jeść, pogłębiając się w swojej rozpaczy, starała się jeszcze mocniej. Przynosiła kakao z piankami, przejeżdżała z czułością dłonią przez jego włosy i posyłała pokrzepiający uśmiech. Nie musiała się odzywać, żeby zrozumiał. Teraz też wiedział, że bez względu na wszystko, miała się przykładać silniej niż kiedykolwiek. - Nie zawiedziesz - mruknął cicho, przejeżdżając nosem tuż przy jej uchu i zaciągając się ponownie zapachem jej włosów. Nigdy nie miał przestać się nim sycić. Zupełnie jakby pozostawała w nim jama bez końca, która żywiła się jedynie obecnością tej konkretnej kobiety u jego boku. Czarna otchłań załamująca nawet światło. Im więcej go pochłaniała, tym więcej jej potrzebowała. On odczuwał dokładnie to samo, dlatego jeśli mógł przebywać obok niej, słuchając jej głosu, ciesząc się aromatem jej ciała, znajdując się tuż obok — nic więcej nie miało znaczenia. Nie mógł być bardziej szczęśliwy. Dlatego roześmiał się krótko i cicho wprost do jej ucha, słysząc słowa zielarki o zasypianiu. - I żeby cię tu zostawić? - spytał wciąż rozbawiony, by po chwili mruknąć z zadowoleniem, gdy poczuł palce na żuchwie, delikatnie ją znaczące. Przymknął przy okazji oczy, delektując się tym momentem, bo to w tych gestach widział miłość, oddanie, czułość, troskę, zrozumienie i przywiązanie. Czy potraktowałaby w ten sposób kogokolwiek, kto nie wzbudzał w niej zaufania? Wiedział, że nie. Wiedział też, że nawet bez słów potwierdzenia, obdarowała nimi tylko jego. Dlatego przyjmowanie ich, wiązało się jeszcze z dodatkową przyjemnością stymulującą najdrobniejszy akson. Bo ona czyniła go wyjątkowym.
Myślisz, że mogłoby tak być już zawsze? Uniósł powieki, słysząc pytanie. Nie wpatrywał się w nią, bo oparł brodę o czubek jej głowy, chcąc by ona sama zniknęła w zagłębieniu jego szyi. Kładzenie się spać razem i budzenie obok siebie? Odetchnął, przejeżdżając wolną dłonią przez jej ramię, łokieć, dalej przez nadgarstek, aż nie wplątał swoich palców w te należące do niej. To był tak zwyczajny gest, a jednak ciężko było mu przekazać w sposób tak obrazowy ich wspólną jedność. To, że pasowali do siebie pod każdym względem i nie mogli już o sobie zapomnieć. On był jej, a ona jego. Już zawsze. - Nie umiem sobie wyobrazić już, żeby ciebie zabrakło obok mnie. Każdego wieczoru i każdego poranka - zaczął spokojnie, chociaż zaraz roześmiał się, łapiąc się na swoim spostrzeżeniu. - Wiesz, to w sumie dziwne, bo przecież wczoraj to było normalne. Dalej nie umiem tego pojąć... Że to dzisiaj... Że dopiero do ciebie przyszedłem i powitałaś mnie w tym wystrzałowym stroju - wyjaśnił Pomonie wszystko, co siedziało w jego umyśle. I podejrzewał zresztą, że nie był osamotniony w tym wszystkim. W końcu zdawało mu się, że minęło co najmniej kilka tygodni od ich gier na kanapie w salonie. - Nie zrozum mnie źle - lubię twój szalony sweter, ale cieszę się, że go na sobie nie masz - dodał, wcale nie wyzbywając się ciągłego rozbawienia, bo przecież nie musiał już ukrywać się ze szczerymi słowami. Nie czuł żadnego skrępowania, nie był niepewny, jak w momencie, gdy mówił po raz pierwszy, co do niej czuł. Na zewnątrz wiele rzeczy nie wypadało nawet oficjalnym parom, ale tutaj nie musieli na to zważać. Zatrzymani jeszcze w swoim własnym świecie nie spieszyli się, żeby otworzyć drzwi i wyjrzeć przez nie dalej. Bo to nie było ważne w tym momencie. Istotnymi elementami tej całej układanki byli tylko oni - dwójka czarodziejów odnajdująca swoje miejsce w chaosie.
Obiecujesz?
- Jestem tu.
Tylko te dwa słowa uciekły spomiędzy jego warg, gdy wpatrywała się w niego pełna nadziei i wspólnie spędzonych następnych dni. Gdy kolejny już raz szukała w nim potwierdzenia opieki, którą miał nad nią roztaczać. Której pragnął z całego serca. Chciał otoczyć ją ramionami i zapewnić, że nie musiała już dźwigać na swoich barkach ciężaru odpowiedzialności za ich dwójkę; że teraz przyszła kolej na niego i nie zamierzał robić to przez kolejne miesiące - miało to trwać już na zawsze, aż do utraty sił. W końcu byli dla siebie czymś więcej niż zobowiązaniem. Czymś znacznie większym. Mogąc ponownie utonąć w miękkości znajomego ciała, poczuł, że wracał na swoje miejsce. Jestem tu nie oznaczało jedynie samego fizycznego bytowania, które oboje tak silnie doświadczali w tym momencie. Był tutaj, z nią, w momencie ich najintymniejszego, największego odkrycia się i zrzucenia nie tylko ubrań, lecz również i wszelkich masek, wątpliwości, strachów. Nie mogli być bardziej odkryci i nie mogli już się bardziej uzewnętrznić - przetrwali to i bez względu na czyhające ich trudności. Czy miało być już tak zawsze? Czy zawsze mieli być nienasyceni? Jayden wiedział, że cokolwiek miało się wydarzyć, nie byłby w stanie odrzucić przyciągania, które roznosiła dokoła siebie Sprout. Sięgnął ku niej i nie był w stanie uwolnić się spod jej władania. Nie chciał nawet, bo oznaczałoby to jego zatracenie. Nie, to nie takiej śmierci pragnął i nie takiego życia, bo opuszczenie jej oznaczałoby jego koniec. Teraz miał ją tuż obok siebie, wyśpiewującą hymn rozkoszy, pobudzając przy okazji jego zmysły ów melodią jeszcze bardziej. Zatopiony w czerpaniu nie zwracał uwagi na jej negacje. Nie odpowiedział również i na dalsze słowa, odbierając jej jedynie dech mocnym przygnieceniem kobiecej klatki piersiowej swoją, gdy wspólnie parli naprzód. Jayden czuł ciepło, bijące od delikatnej postaci, pozwalał na ocieranie się piersi o jego skórę i synchronizację głośnych oddechów panujących w całym mieszkaniu. Nie obchodziło go to czy za ścianą ktokolwiek mógł ich usłyszeć, bo jedyne co było w tym momencie istotne to wspólne dążenie do upragnionego, zasmakowanego wcześniej celu. Sunęli do niego subtelnie, czując jednak, że to wszystko miało być opłacone większym wysiłkiem niż ostatnio i chociaż ból zmęczenia promieniował przez całe mięśnie, nie przestawał. Rozchylone kobiece uda były niczym zaproszenie, w które zielarka naganiała go z wyraźnym zirytowaniem i niecierpliwością. Oddychał ciężko już w momencie, gdy słonawy posmak jej rozgrzanej skóry szyi dotarł na jego język, ale nie przestawał, dając kipiącej emocji przejąć nad sobą kontrolę. Ich oddechy, jęki wydobywające się z najniższych partii gardła, tłukące się w klatkach piersiowych serca, nabrzmiałe wargi i wychodzące sobie naprzeciw biodra - to wszystko było miażdżąco dominujące. Idealne.
Do czasu aż irytacja z braku odpowiedniej satysfakcji doprowadziła ich do nowego ułożenia, które, pokierowane jedynie podświadomością, mogło to zmienić. Kolejne fale gorąca uderzały w niego raz po raz, gdy wchodził dalej. Głębiej. Silniej, lecz wciąż niemal czule. Pomona okryła jego dłoń swoją, równocześnie przyzwalając na nieme pytanie, które między nimi wybrzmiało, a zwyczajne potrzebuję cię było czymś przesądzającym. Nachylając się mocniej, odszukał na moment usta czarownicy, łapiąc jej wargi w swoje i kradnąc jej wyjątkowo pożądliwy, złakniony pocałunek. Trwało to zdecydowanie zbyt krótko, ale pozycja, w której się znajdowali temu nie sprzyjała, jednak Vane poświęcił się damskiej szyi, nie zapominając o delikatniejszym miejscu. Chciał, żeby to ona prowadziła go tam, gdzie potrzebowała palącą potrzebę jego obecności. I robił to. Dotykał jej z uczuciem, nie przestając dążyć do tego by rozkwitła ponownie. Badał tereny najbardziej intymne, lecz teraz powierzone jemu. Wraz z jej przyspieszonym oddechem, jego własny ulegał ukróceniu, bo nie miał panowania nad ciałem. Serce dudniło, krew szumiała mu w uszach, a głos uwiązł w gardle od odczuwania tego natłoku bodźców. Jay był pewien, że jego organizm nie wytrzyma. Przekleństwo wyrwało się niekontrolowanie spomiędzy jego ust, gdy czuł jak krew w jego żyłach przyspieszyła, a gromadząca się w komórkach adrenalina już za moment miała wystrzelić prosto do krwiobiegu. Rytm się zmienił, bo wraz z szybszym biciem serca i takt, który sobie nadali, uległ przearanżowaniu. Ich złączone dłonie nie zważały na to, dostosowując się do reszty ruchów splecionych ciał i tylko kolejne sekundy dzieliły go od spełnienia. Nie miał władzy nad swoim gardłem, z którego wydobywały się spłaszczone oddechy, urwane, niedokończone słowa lub ich zgłoski wyrzucone wprost przy kobiecym uchu. Przyjemność, fizyczność, duchowa synchronizacja — one wszystkie składały się na coś znajdującego się poza zwykłym rozumowaniem. Poza kontrolą. Poza rzeczywistością.
Nie miał pojęcia, jak długo trwały te zmagania W pewnym momencie poczuł wbijające się w jego dłoń palce Pomony, usłyszał praktycznie odebranie dechu, jej ciało wyprężyło się, tak jak wcześniej i momentalnie odczuł na sobie to działanie. Przysunął się, wiedząc, że dla niego miał nastąpić koniec, a pragnienie miało pozostać spełnione. Nie mogąc złapać powietrza w ściśnięte płuca, pchnął po raz ostatni, wydając ostatecznie tchnienie i w ułamku sekundy dając się ogarnąć błogości oraz zaskoczeniu. Czy to kiedykolwiek miało przestać wprawiać go z zdziwienie? Czy to uczucie zawsze miało być zarówno nieznane, ale też wydające się dziwnie znajome? Czy to przyjemne zdezorientowanie miało kiedykolwiek ustać? Czy jakiekolwiek wyczekiwanie mogło się równać z pełnym spełnieniem? Równocześnie przelatywały mu nieskończone myśli, pozostając przy tym abstrakcyjnie pustym. Nawet nie zauważył, że wymęczony oparł pokryte potem czoło o tył głowy czarownicy, próbując złapać oddech. Drżał, zdając sobie sprawę dopiero po dłuższej chwili, że nie był w stanie zapanować nad rozdygotanymi mięśniami. Że jego umysł wciąż przetwarzał to, co się właśnie wydarzyło. Czuł się jakby to drugie połączenie zawierało w sobie trzy razy skumulowane w jednym, co odebrało całą energię. Nie odsunął się od Pomony, nie był w stanie się ruszyć, nie wiedział nawet czy ona nie chciała, żeby dał jej trochę przestrzeni. Gdyby mógł, spytałby. Chciał coś powiedzieć, ale ponownie nie był w stanie. Po długich sekundach w końcu drgnął - jego dłoń tylko ponownie i niezwykle wolno, delikatnie przemierzyła dolinę między nogami zielarki, chcąc zapamiętać pod palcami nadrobniejsze szczegóły. Zaraz jednak odnalazł na nowo kobiecą talię, otulając ją swoim ramieniem i przysuwając się bliżej, chociaż zdawało się to być niemożliwe. Musiał się przytulić, oddać, przelać na nią uczucia, które zostały w nim po tym wszystkim, co zrobili. Jakoś dać znać, że tam był. Że nie chciał wypuszczać najpiękniejszej postaci, którą spotkał. Że chociaż nie był w stanie się odezwać, przekazywał jej wszystko w inny sposób. Gdzieś ponad tym wszystkim w jego głowie wciąż wybrzmiewały wypowiedzanie wcześniej przez niego słowa. Znamienne słowa w przyrównaniu ciągu dalszego i tego, co miała rozpocząć ta noc. Co już rozpoczęła w rozwijającym się wkrótce życiu w ukochanym przez astronoma ciele.
Jestem tu. Zawsze.
|koniec i początek
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Reinkarnacja
Szybka odpowiedź