Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Stonehenge
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stonehenge
Na terenach Wiltshire, w pobliżu miasta Salisbury znajduje się, pochodzący z epoki neolitu albo brązu, krąg Stonehege, który od wieków skupia naukową społeczność czarodziejów. Przy kamiennych głazach odbywa się większość istotnych dla niemugolskiego świata konferencji, których głównymi gośćmi są przede wszystkim głowy czystokrwistych rodów i najznakomitsi czarodzieje swojej epoki zasłużeni pozycją jak i dokonaniami. Stonehege ma także wielkie znaczenie dla wszystkich astronomów - dzięki niemu można odczytać więcej z gwiazd niż byłoby to możliwe przy wykorzystaniu tradycyjnych narzędzi. Jednak nie jest to zadanie łatwe, tylko kilku znawców nieba na świecie wie, jak posługiwać się siłami zaklętymi w kamieniach.
[14 maja]
Ciepły wiatr rozwiewał mu włosy i przyjemnie uderzał w twarz. Joseph uwielbiał te chwile, kiedy mógł się wyrwać od wszystkiego i tak jak dziś kilka godzin spędzić na końskim grzbiecie.
Zazwyczaj kiedy nachodziła go chęć na przejażdżkę, wybierał sobie losowe miejsce w Wielkiej Brytanii, przenosił się tam, wykupywał konia na pół dnia i po prostu jechał gdzie go końskie nogi poniosły... tym razem jednak nie zamierzał się specjalnie oddalać od domu. Te zawirowania magiczne, anomalie, nerwowość w czarodziejskim świecie sprawiły, że chciał być na miejscu. I tak czuł lekki dyskomfort i nie mógł zupełnie uwolnić się od myśli, kiedy przemierzał kolejne kilometry równiny Salisbury. Zastanawiał się czy u Hanny w porządku, czy Ben sobie radzi, jak się miewa Billy i co u Jackie... Z większością już się widział ostatnio i żyli, a jednak pod skórą wciąż czuł lekki, niesprecyzowany niepokój. Martwił się. A było to o tyle dziwne, że zupełnie do niego niepodobne. To przecież on był zawsze beztroskim lekkoduchem, który wszystko miał za nic. Cóż... nie dzisiaj.
Zamknął na chwilę oczy i pozwolił się tak po prostu ponieść skarogniademu rumakowi. Nie chciał w tej chwili myśleć o niczym. Było tylko tu i teraz, nic więcej. Powoli ponownie otworzył powieki, po czym poprawił na głowie kapelusz (tak, miał cowboyski kapelusz, który zresztą bardzo lubił), odetchnął pełną piersią i ścisnął końskie boki łydkami. Zwierzę momentalnie przyspieszyło, płynnie przechodząc w kłus. Uśmiechnął się lekko poklepawszy konia po szyi. Minęła może godzina od kiedy Joe go dosiadł, a dogadywali się doskonale. Cudownie, bo akurat dzisiaj mężczyzna nie miał ochoty walczyć z krnąbrnym wierzchowcem. Onyx zaś ewidentnie miał ochotę na przejażdżkę. I galop, choć póki co Joe mu na to nie pozwolił. Nie, nie... nie mógł go zmęczyć na wstępie, to się mijało z celem. Mieli jeszcze co najmniej dwie godziny przed sobą. A jednak, kiedy wjechali na "szczyt" jednego z kredowych pagórków i zatrzymali się na moment czy dwa, mężczyzna uśmiechnął się lekko, sam do siebie i poluzował wodze. Onyx zatańczył pod nim przebierając nogami.
- No, to dawaj, kolego - mruknął do konia, a ten jak na rozkaz pomknął w dół niewielkiego zniesienia. Pęd powietrza uderzył go w twarz, zabierając ze sobą wszystko, co jeszcze przed chwilą zajmowało myśli Joey'a. Dał się ponieść rumakowi i przez chwilę dzielić z nim ich wspólną wolność. Tętent końskich kopyt i szum wiatru wzbudzały w nim niemal dziecięcą radość i kiedy w końcu się zatrzymali jego śmiech zmieszał się końskim rżeniem zadowolonego wierzchowca. I jak tu nie lubić końskich przejażdżek?
Ciepły wiatr rozwiewał mu włosy i przyjemnie uderzał w twarz. Joseph uwielbiał te chwile, kiedy mógł się wyrwać od wszystkiego i tak jak dziś kilka godzin spędzić na końskim grzbiecie.
Zazwyczaj kiedy nachodziła go chęć na przejażdżkę, wybierał sobie losowe miejsce w Wielkiej Brytanii, przenosił się tam, wykupywał konia na pół dnia i po prostu jechał gdzie go końskie nogi poniosły... tym razem jednak nie zamierzał się specjalnie oddalać od domu. Te zawirowania magiczne, anomalie, nerwowość w czarodziejskim świecie sprawiły, że chciał być na miejscu. I tak czuł lekki dyskomfort i nie mógł zupełnie uwolnić się od myśli, kiedy przemierzał kolejne kilometry równiny Salisbury. Zastanawiał się czy u Hanny w porządku, czy Ben sobie radzi, jak się miewa Billy i co u Jackie... Z większością już się widział ostatnio i żyli, a jednak pod skórą wciąż czuł lekki, niesprecyzowany niepokój. Martwił się. A było to o tyle dziwne, że zupełnie do niego niepodobne. To przecież on był zawsze beztroskim lekkoduchem, który wszystko miał za nic. Cóż... nie dzisiaj.
Zamknął na chwilę oczy i pozwolił się tak po prostu ponieść skarogniademu rumakowi. Nie chciał w tej chwili myśleć o niczym. Było tylko tu i teraz, nic więcej. Powoli ponownie otworzył powieki, po czym poprawił na głowie kapelusz (tak, miał cowboyski kapelusz, który zresztą bardzo lubił), odetchnął pełną piersią i ścisnął końskie boki łydkami. Zwierzę momentalnie przyspieszyło, płynnie przechodząc w kłus. Uśmiechnął się lekko poklepawszy konia po szyi. Minęła może godzina od kiedy Joe go dosiadł, a dogadywali się doskonale. Cudownie, bo akurat dzisiaj mężczyzna nie miał ochoty walczyć z krnąbrnym wierzchowcem. Onyx zaś ewidentnie miał ochotę na przejażdżkę. I galop, choć póki co Joe mu na to nie pozwolił. Nie, nie... nie mógł go zmęczyć na wstępie, to się mijało z celem. Mieli jeszcze co najmniej dwie godziny przed sobą. A jednak, kiedy wjechali na "szczyt" jednego z kredowych pagórków i zatrzymali się na moment czy dwa, mężczyzna uśmiechnął się lekko, sam do siebie i poluzował wodze. Onyx zatańczył pod nim przebierając nogami.
- No, to dawaj, kolego - mruknął do konia, a ten jak na rozkaz pomknął w dół niewielkiego zniesienia. Pęd powietrza uderzył go w twarz, zabierając ze sobą wszystko, co jeszcze przed chwilą zajmowało myśli Joey'a. Dał się ponieść rumakowi i przez chwilę dzielić z nim ich wspólną wolność. Tętent końskich kopyt i szum wiatru wzbudzały w nim niemal dziecięcą radość i kiedy w końcu się zatrzymali jego śmiech zmieszał się końskim rżeniem zadowolonego wierzchowca. I jak tu nie lubić końskich przejażdżek?
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Problemy spadły na nich wszystkich, zamieniając życie każdego - zarówno czarodziei jak i mugoli - nie do poznania. Lunara również to odczuła, a niepokój zaglądał jej w oczy każdego dnia. Fakt, że teraz każde użycie magii wiązało się z ryzykiem wystąpienia anomalii, mocno oddziaływało na jej życie... w dwóch głównych kwestiach. I obie te kwestie sprowadzały się w pewnym sensie... do magicznych zwierząt.
Lunara westchnęła cicho, popędzając niespiesznie gniadosza, którego to dosiadała dzisiejszego dnia. Podobnie jak chyba wielu, jej również przejażdżka konna pomagała w uspokojeniu umysłu i odetchnięciu. Szczęściem więc było, że w nieopodal jej miejsca zamieszkania znajdowała się porządna stajnia. Kobieta często tam zaglądała, o ile pozwalały jej na to zawodowe obowiązki. Nie pracowała już z końmi, nadal jednak miała do nich głęboki sentyment, więc ilekroć czuła się niepewnie, szukała pocieszenie i ukojenia na końskim grzbiecie. Jak widać, mimo że posiadała swoją watahę, w głębi serca była raczej samotnym wilkiem, roztrząsającym swoje problemy z dala od innych. A było co roztrząsać. Wielkimi krokami zbliżała się pełnia, a Greyback nie miała pojęcia, co robić. Anomalie i tak spowodowały już tyle szkód, bała się myśleć o tym, co mogłoby się stać, gdyby w skutek kapryśnej magii jej podopieczni, bądź osoby postronne, byłyby w niebezpieczeństwie.
Zapewne Lunara rozmyślałaby o tym jeszcze długo, pozwalając swojemu koniowi iść przed siebie powolnym stępem, nie kontrolując nawet za bardzo, w którą stronę się kierują. Znała tutejsze polany i równiny, i tak trafiłaby do domu bez większego problemu. W którymś momencie jednak jej uwagę zwrócił odgłos kopyt uderzających o ziemię. Tętent był coraz głośniejszy, kobieta rozejrzała się zaciekawiona i na chwilę oderwana od swoich przemyśleń. Nie zamierzała poświęcać nadjeżdżającemu jeźdźcowi większej uwagi, te tereny były dość popularne jeśli chodzi o konne przejażdżki. Jednak w momencie gdy sylwetka konia oraz człowieka wyłoniła się zza pobliskiego wzgórza, Greyback wyraźnie się ożywiła.
- Oho. - znała tę postać. Chociaż czasy gdy widywała go niemal codziennie w tym kapeluszu już dawno minęły, nie sposób ich było zapomnieć. Lunara spięła więc wodze, muskając łydką boki konia. Zwierzak, w momencie gdy zobaczył przedstawiciela swojego gatunku, gnającego przed siebie, również zapragnął porządnie wyprostować kopyta - w chwilę potem więc pognał galopem, kierując się ku drugiemu jeźdźcowi. I chociaż Joey się zatrzymał, Greyback pognała dalej, rzucając mu przez ramię zadziorny uśmieszek. No dalej, podejmiesz się wyzwania, Wright?
Lunara westchnęła cicho, popędzając niespiesznie gniadosza, którego to dosiadała dzisiejszego dnia. Podobnie jak chyba wielu, jej również przejażdżka konna pomagała w uspokojeniu umysłu i odetchnięciu. Szczęściem więc było, że w nieopodal jej miejsca zamieszkania znajdowała się porządna stajnia. Kobieta często tam zaglądała, o ile pozwalały jej na to zawodowe obowiązki. Nie pracowała już z końmi, nadal jednak miała do nich głęboki sentyment, więc ilekroć czuła się niepewnie, szukała pocieszenie i ukojenia na końskim grzbiecie. Jak widać, mimo że posiadała swoją watahę, w głębi serca była raczej samotnym wilkiem, roztrząsającym swoje problemy z dala od innych. A było co roztrząsać. Wielkimi krokami zbliżała się pełnia, a Greyback nie miała pojęcia, co robić. Anomalie i tak spowodowały już tyle szkód, bała się myśleć o tym, co mogłoby się stać, gdyby w skutek kapryśnej magii jej podopieczni, bądź osoby postronne, byłyby w niebezpieczeństwie.
Zapewne Lunara rozmyślałaby o tym jeszcze długo, pozwalając swojemu koniowi iść przed siebie powolnym stępem, nie kontrolując nawet za bardzo, w którą stronę się kierują. Znała tutejsze polany i równiny, i tak trafiłaby do domu bez większego problemu. W którymś momencie jednak jej uwagę zwrócił odgłos kopyt uderzających o ziemię. Tętent był coraz głośniejszy, kobieta rozejrzała się zaciekawiona i na chwilę oderwana od swoich przemyśleń. Nie zamierzała poświęcać nadjeżdżającemu jeźdźcowi większej uwagi, te tereny były dość popularne jeśli chodzi o konne przejażdżki. Jednak w momencie gdy sylwetka konia oraz człowieka wyłoniła się zza pobliskiego wzgórza, Greyback wyraźnie się ożywiła.
- Oho. - znała tę postać. Chociaż czasy gdy widywała go niemal codziennie w tym kapeluszu już dawno minęły, nie sposób ich było zapomnieć. Lunara spięła więc wodze, muskając łydką boki konia. Zwierzak, w momencie gdy zobaczył przedstawiciela swojego gatunku, gnającego przed siebie, również zapragnął porządnie wyprostować kopyta - w chwilę potem więc pognał galopem, kierując się ku drugiemu jeźdźcowi. I chociaż Joey się zatrzymał, Greyback pognała dalej, rzucając mu przez ramię zadziorny uśmieszek. No dalej, podejmiesz się wyzwania, Wright?
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Mimo, że geografia terenu pozwalała na objęcie wzrokiem dużej połaci ziemi wokół, Joey musiał być zbyt skupiony na gnaniu przed siebie, by zauważyć drugiego jeźdźca, który wybrał się w tą okolicę na przejażdżkę. Szum wiatru w uszach i tętent kopyt Onyxa, a potem śmiech Joeya i końskie rżenie musiało też zagłuszyć odgłos zbliżającego się galopem innego wierzchowca. Świeże, rześkie powietrze uderzyło mu do głowy, serce szybciej tłoczyło krew w żyłach... od razu zrobiło mu się lepiej.
Mężczyzna dostrzegł mknącą parkę dosłownie w ostatnim momencie, kiedy śmignęli obok niego. Rozpoznał Lunarę od razu, choć w pierwszej chwili nie mógł uwierzyć, że to ona. No, bo... tutaj?
Ostatnio widzieli się przecież szmat czasu temu w Szkocji, jak jeszcze nawet mu się nie śniło, że zostanie zawodowym zawodnikiem Zjednoczonych z Puddlemere, ba, jak nawet nie myślał o wyjeździe z rodzinnego domu. Już byłby skłonny pomyśleć, że przez te swoje zmartwienia (które przecież się ulotniły po tym jednym, krótkim galopie) jakieś stare wspomnienia rzuciły mu się na mózg, ale szczęśliwie Joe nie miał w zwyczaju myśleć zbyt wiele, kiedy właśnie zabawa śmigała mu koło nosa. Jeszcze moment zwłoki, a miałby trudność w dogonieniu kobiety, więc nie namyślając siędłu... wcale, spiął konia i ruszył za Luną w pościg. Oj nie, nie zamierzał dać jej wygrać, a już z pewnością nie tak łatwo. Zresztą sama o tym wiedziała, bo ścigali się już nie raz i nie dwa.
Onyxowi chyba się spodobała wizja galopu po trawiastych równinach Salisbury, bo pomknął niczym strzała za gniadoszem i jego jeźdźcem, Joe nawet specjalnie nie musiał się wysilać, żeby wierzchowca popędzać. Wystarczyło, że skulił się na jego grzbiecie zmniejszając tym samym opór powietrza, a zwierzę błyskawicznie przeszło z galopu w cwał i zaczęło doganiać konkurentów. Szybki był, to Joey musiał przyznać, tym bardziej poczuł do niego sympatię.
Nie pamiętał już kiedy ostatnio się z kimś ścigał... pewnie dlatego w momencie wróciły do niego wspomnienia ze Szkocji właśnie, z ich wspólnej pracy w stadninie... to dopiero były czasy! I jak się wydało, że oboje są czarodziejami. Uśmiechnął się do tej myśli szerzej już niemal zrównując się z Luną.
- Poddaj się, nie masz z nami szans! - zawołał do niej w zasadzie chyba tylko po to, żeby sprowokować ją do dalszych wyścigów.
Mężczyzna dostrzegł mknącą parkę dosłownie w ostatnim momencie, kiedy śmignęli obok niego. Rozpoznał Lunarę od razu, choć w pierwszej chwili nie mógł uwierzyć, że to ona. No, bo... tutaj?
Ostatnio widzieli się przecież szmat czasu temu w Szkocji, jak jeszcze nawet mu się nie śniło, że zostanie zawodowym zawodnikiem Zjednoczonych z Puddlemere, ba, jak nawet nie myślał o wyjeździe z rodzinnego domu. Już byłby skłonny pomyśleć, że przez te swoje zmartwienia (które przecież się ulotniły po tym jednym, krótkim galopie) jakieś stare wspomnienia rzuciły mu się na mózg, ale szczęśliwie Joe nie miał w zwyczaju myśleć zbyt wiele, kiedy właśnie zabawa śmigała mu koło nosa. Jeszcze moment zwłoki, a miałby trudność w dogonieniu kobiety, więc nie namyślając się
Onyxowi chyba się spodobała wizja galopu po trawiastych równinach Salisbury, bo pomknął niczym strzała za gniadoszem i jego jeźdźcem, Joe nawet specjalnie nie musiał się wysilać, żeby wierzchowca popędzać. Wystarczyło, że skulił się na jego grzbiecie zmniejszając tym samym opór powietrza, a zwierzę błyskawicznie przeszło z galopu w cwał i zaczęło doganiać konkurentów. Szybki był, to Joey musiał przyznać, tym bardziej poczuł do niego sympatię.
Nie pamiętał już kiedy ostatnio się z kimś ścigał... pewnie dlatego w momencie wróciły do niego wspomnienia ze Szkocji właśnie, z ich wspólnej pracy w stadninie... to dopiero były czasy! I jak się wydało, że oboje są czarodziejami. Uśmiechnął się do tej myśli szerzej już niemal zrównując się z Luną.
- Poddaj się, nie masz z nami szans! - zawołał do niej w zasadzie chyba tylko po to, żeby sprowokować ją do dalszych wyścigów.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ha, wiedziała, że nie odrzuciłby zaproszenia do gonitwy. Gdyby zrezygnował, Lunara zapewne stwierdziłaby, że musiała pomylić mężczyznę z kimś innym - a jednak, nawet z daleka, była pewna, że to właśnie Joey. I chociaż zaskoczona była nie mniej niż on, postanowiła zostawić dziwienie się i pytania na później. Los bywał przewrotny, często rozdzielał ścieżki ludzi, by później ponownie je połączyć. I chociaż nie spodziewała się zobaczyć Wrighta akurat tutaj, była pewna, że jeszcze któregoś dnia się spotkają - choć minęły lata.
Tymczasem jednak zamiast roztrząsać przeszłość czy oddawać się filozoficznym przemyśleniom, Lunara skupiła się na fakcie, że jej zaproszenie do zabawy doczekało się odpowiedzi. Już po chwili do łomotu kopyt jej gniadosza dołączył drugi, a ona roześmiała się, popędzając konia. W momencie gdy przebiegali koło Joey'a i jego wierzchowca, jej koń wcale jeszcze nie pędził z całych sił - na wszelki wypadek, gdyby jednak do gonitwy nie doszło. Teraz już jednak oba rumaki pędziły przed siebie, więc uniosła się lekko z siodła, jednocześnie kuląc za końską szyją. Słowa, które wykrzyczał Joseph porwał wiatr, jednak z tego, co wyłapała Greyback, była pewna, że wie, co chciał jej przekazać.
- My się dopiero rozgrzewamy!
Wiatr chłostał ją po twarzy i szarpał za włosy, a serce w piersi mocno pompowało krew. Jazda na końskim grzbiecie miała swój niezaprzeczalny urok, któremu ciężko było dorównać. Choć ludzie porównywali szaleńszy galop do latania, Lunara nie mogła się zgodzić - a przecież doświadczenie w tej kwestii miała, bo zdarzyło jej się dosiąść hipogryfa. Odczucia były zupełnie inne, oba jednakże niezwykłe. Jednak tak samo pozwalały choć na chwilę uwolnić się od trosk.
Gniadosz imieniem Deucalion był jednym z jej ulubieńców z tutejszej stajni. Posiadał dwojaką naturę, gdy nie miał humoru, potrafił być prawdziwym utrapieniem. Ciężko go było namówić do współpracy, niechętnie reagował na sygnały jeźdźca i dopiero w doświadczonych rękach zaczynał się słuchać. Gdy zaś miewał lepsze dni, był prawdziwym wulkanem energii, szczególnie jeśli szło o ściganie się lub skakanie przez przeszkody. Na nieszczęście Joeya, dziś Deucalion był niczym maszyna iskrząca energią. Przyspieszył, znów wysuwając się nieznacznie na przód. Wright nie sądził chyba, że da mu wygrać tak łatwo?
Tymczasem jednak zamiast roztrząsać przeszłość czy oddawać się filozoficznym przemyśleniom, Lunara skupiła się na fakcie, że jej zaproszenie do zabawy doczekało się odpowiedzi. Już po chwili do łomotu kopyt jej gniadosza dołączył drugi, a ona roześmiała się, popędzając konia. W momencie gdy przebiegali koło Joey'a i jego wierzchowca, jej koń wcale jeszcze nie pędził z całych sił - na wszelki wypadek, gdyby jednak do gonitwy nie doszło. Teraz już jednak oba rumaki pędziły przed siebie, więc uniosła się lekko z siodła, jednocześnie kuląc za końską szyją. Słowa, które wykrzyczał Joseph porwał wiatr, jednak z tego, co wyłapała Greyback, była pewna, że wie, co chciał jej przekazać.
- My się dopiero rozgrzewamy!
Wiatr chłostał ją po twarzy i szarpał za włosy, a serce w piersi mocno pompowało krew. Jazda na końskim grzbiecie miała swój niezaprzeczalny urok, któremu ciężko było dorównać. Choć ludzie porównywali szaleńszy galop do latania, Lunara nie mogła się zgodzić - a przecież doświadczenie w tej kwestii miała, bo zdarzyło jej się dosiąść hipogryfa. Odczucia były zupełnie inne, oba jednakże niezwykłe. Jednak tak samo pozwalały choć na chwilę uwolnić się od trosk.
Gniadosz imieniem Deucalion był jednym z jej ulubieńców z tutejszej stajni. Posiadał dwojaką naturę, gdy nie miał humoru, potrafił być prawdziwym utrapieniem. Ciężko go było namówić do współpracy, niechętnie reagował na sygnały jeźdźca i dopiero w doświadczonych rękach zaczynał się słuchać. Gdy zaś miewał lepsze dni, był prawdziwym wulkanem energii, szczególnie jeśli szło o ściganie się lub skakanie przez przeszkody. Na nieszczęście Joeya, dziś Deucalion był niczym maszyna iskrząca energią. Przyspieszył, znów wysuwając się nieznacznie na przód. Wright nie sądził chyba, że da mu wygrać tak łatwo?
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Było zupełnie jak za dawnych lat! Tętent końskich kopyt, rozwiane grzywy, tereny ciągnące się aż po horyzont należące tylko do nich. Bo teraz tak się właśnie Joe czuł: niczym władca równin Salisbury mknący, niemal unoszący się nad ziemią i to z szybkością błyskawicy. Kiedy wiatr chłostał go po twarzy, jego szum stawał się najpiękniejszą muzyką, a na języku Joseph czuł smak prawdziwej wolności... tak, wtedy właśnie wiedział, że żyje. I że żyje właśnie dla takich chwil.
Usłyszał ją. Usłyszał jej porwany przez wiatr głos i zaśmiał się serdecznie. Dokładnie - było tak samo jak za dawnych lat.
Rumak Lunary przyspieszył jeszcze i Joe z Onyxem na chwilę zostali w tyle. Zdawać by się mogło, że opadli z sił lub dali za wygraną... ale nic bardziej mylnego! W rzeczywistości mknąc tuż za rywalami, niejako chowali się za nimi przed oporem powietrza, dzięki czemu Onyx nie tylko musiał wkładać mniej wysiłku w cwał... Joe pozwolił tym samym kobiecie i jej wierzchowcowi się zmęczyć w walce z wiatrem, wyrównać trochę szanse (Luna przecież była dużo lżejsza niż on sam) i zasiać w samej kobiecie niepewność czy aby przypadkiem go nie zgubiła gdzieś po drodze. Cóż, trochę doświadczenia zdążył nabrać przez ten szmat czasu, kilku sztuczek się nauczyć... czemu miałby tego nie wykorzystać? Jedyne czym musiał się wykazać, a co sprawiało mu największą trudność, to cierpliwość.
Jeden... Wyrównać rytm, uspokoić oddech...
...dwa... czekać na błąd przeciwnika. Na zwątpienie, na choćby najlżejszy obrót głowy, zerknięcie za siebie...
TRZY. Lekki ruch nadgarstkiem, nieznaczny nacisk łydki na koński bok i Onyx wystrzelił zza rywala jak z procy. Koniec tej dziecinady, teraz to Joe i jego wierzchowiec przejmowali prowadzenie. Niech teraz Luna posmakuje kurzu spod kopyt jego konia i poogląda sobie... zadki obydwóch panów.
Wright parsknął śmiechem zachęcając jeszcze rumaka do podkręcenia tempa.
Szczerze mówiąc, nigdy nie przypuszczał, że jeszcze kiedyś będą się tak ścigać.
Usłyszał ją. Usłyszał jej porwany przez wiatr głos i zaśmiał się serdecznie. Dokładnie - było tak samo jak za dawnych lat.
Rumak Lunary przyspieszył jeszcze i Joe z Onyxem na chwilę zostali w tyle. Zdawać by się mogło, że opadli z sił lub dali za wygraną... ale nic bardziej mylnego! W rzeczywistości mknąc tuż za rywalami, niejako chowali się za nimi przed oporem powietrza, dzięki czemu Onyx nie tylko musiał wkładać mniej wysiłku w cwał... Joe pozwolił tym samym kobiecie i jej wierzchowcowi się zmęczyć w walce z wiatrem, wyrównać trochę szanse (Luna przecież była dużo lżejsza niż on sam) i zasiać w samej kobiecie niepewność czy aby przypadkiem go nie zgubiła gdzieś po drodze. Cóż, trochę doświadczenia zdążył nabrać przez ten szmat czasu, kilku sztuczek się nauczyć... czemu miałby tego nie wykorzystać? Jedyne czym musiał się wykazać, a co sprawiało mu największą trudność, to cierpliwość.
Jeden... Wyrównać rytm, uspokoić oddech...
...dwa... czekać na błąd przeciwnika. Na zwątpienie, na choćby najlżejszy obrót głowy, zerknięcie za siebie...
TRZY. Lekki ruch nadgarstkiem, nieznaczny nacisk łydki na koński bok i Onyx wystrzelił zza rywala jak z procy. Koniec tej dziecinady, teraz to Joe i jego wierzchowiec przejmowali prowadzenie. Niech teraz Luna posmakuje kurzu spod kopyt jego konia i poogląda sobie... zadki obydwóch panów.
Wright parsknął śmiechem zachęcając jeszcze rumaka do podkręcenia tempa.
Szczerze mówiąc, nigdy nie przypuszczał, że jeszcze kiedyś będą się tak ścigać.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Być może Lunara faktycznie nieco zachłysnęła się wizją prowadzenia w tym wyścigu. Być może zgubiła ją zbytnia pewność siebie (ale tym odznaczała się zawsze i nie zamierzała zmieniać swoich przyzwyczajeń), a może po prostu było to doświadczenie, którym bez wątpienia odznaczał się Joey. W końcu lata spędzone na miotle na pewno dawały mu znacznie więcej wiedzy na temat aerodynamiki, niż Lunara mogłaby się dowiedzieć podczas opieki nad magicznymi stworzeniami - nawet jeśli na co dzień zajmowała się zwierzętami, które przecież potrafiły latać. Hipogryfy były świetne, ale Lunara rzadko którego dosiadała, w końcu nie o to chodziło podczas opieki w rezerwacie!
Może powodem było któreś z wymienionych, może wszystkie razem, jednak w skutek był taki, że istotnie, męski duet wystrzelił do przodu, wyprzedzając Greyback i jej towarzysza. Kobieta spróbowała jeszcze bardziej pogonić Deucaliona, jednak jedynym skutkiem było zmniejszenie odległości między nimi. Koniec końców, Joey biegł na czele, a że oba konie dawały z siebie wszystko, dość szybko w końcu zaczęły się męczyć, parskając i lekko zarzucając głowami. Spokojne "hooo, hooo" oraz łagodne ściągnięcie wodzy były dla gniadosza znakiem, by zakończyć szaleńszą gonitwę. Trwało to chwilę, ale finalnie oba wierzchowce przeszły do kłusa, podczas którego mogły uspokoić oddech i pozwolić tętnu powoli opaść.
- Tym razem wygrałeś! - zawołała kobieta, unosząc jednak dumnie głowę z zadziorną miną. Zaraz potem jednak zaśmiała się. Nie raz i nie dwa już przegrywała z mężczyzną podczas podobnych gonitw. To samo działo się jednak w jego przypadku - nie potrafiła zliczyć ile razy Joey jadł kurz spod kopyt jej rumaka aż do samego końca wyścigu. Można więc uznać, że właściwie w kwestii zwycięstw i porażek mieli remis.
Deucalion parsknął, a potem powoli przeszedł do energicznego stępa.
- Dobrze cię widzieć, Joseph! Ale co ty tu właściwie robisz? - Lunara uniosła brwi, spoglądając na niego. Ile właściwie lat minęło od ich ostatniego spotkania?
Może powodem było któreś z wymienionych, może wszystkie razem, jednak w skutek był taki, że istotnie, męski duet wystrzelił do przodu, wyprzedzając Greyback i jej towarzysza. Kobieta spróbowała jeszcze bardziej pogonić Deucaliona, jednak jedynym skutkiem było zmniejszenie odległości między nimi. Koniec końców, Joey biegł na czele, a że oba konie dawały z siebie wszystko, dość szybko w końcu zaczęły się męczyć, parskając i lekko zarzucając głowami. Spokojne "hooo, hooo" oraz łagodne ściągnięcie wodzy były dla gniadosza znakiem, by zakończyć szaleńszą gonitwę. Trwało to chwilę, ale finalnie oba wierzchowce przeszły do kłusa, podczas którego mogły uspokoić oddech i pozwolić tętnu powoli opaść.
- Tym razem wygrałeś! - zawołała kobieta, unosząc jednak dumnie głowę z zadziorną miną. Zaraz potem jednak zaśmiała się. Nie raz i nie dwa już przegrywała z mężczyzną podczas podobnych gonitw. To samo działo się jednak w jego przypadku - nie potrafiła zliczyć ile razy Joey jadł kurz spod kopyt jej rumaka aż do samego końca wyścigu. Można więc uznać, że właściwie w kwestii zwycięstw i porażek mieli remis.
Deucalion parsknął, a potem powoli przeszedł do energicznego stępa.
- Dobrze cię widzieć, Joseph! Ale co ty tu właściwie robisz? - Lunara uniosła brwi, spoglądając na niego. Ile właściwie lat minęło od ich ostatniego spotkania?
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Ostatnio zmieniony przez Lunara Greyback dnia 17.08.18 11:05, w całości zmieniany 1 raz
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
A czy to było w ogóle ważne które z nich wygrało i dlaczego? Dla Josepha przestało mieć to jakiekolwiek znaczenie dokładnie w momencie, kiedy wyścig się zakończył, a oni uspokoili swoje wierzchowce tak, by zwolniły do kłusa. Osobiście doskonale się bawił i to uważał za istotne. Już dawno nie miał okazji się z nikim ścigać konno... a tu mu się na dodatek trafiła taka zawodniczka...! Od kiedy zwolnili tempo i się zrównali, Joey wpatrywać się w Lunarę i napatrzeć się nie mógł. Wciąż mu się zdawało, że to tylko sen, no bo... zjawiła się znikąd i zabrała go w przeszłość. Znienacka, zupełnie nieoczekiwanie.
Zaśmiał się serdecznie na jej słowa.
- Ten jeden raz faktycznie mi się udało - przyznał wesoło. Jasne, pamiętał, że już z nią wygrywał... ale chyba równie wiele razy przegrywał i to z kretesem. Najlepsza i tak była sama rywalizacja i dobra zabawa.
- Skąd się tu wzięłaś? - zapytał dokładnie w tym samym momencie, kiedy i ona zadała mu pytanie. Parsknął na to śmiechem.
- Ja? Ja mieszkam niedaleko, mam dom w Piddletrenthide, to blisko stadionu, na którym trenuję... Ale ile można latać na miotle, nie? - powtórnie się zaśmiał i poklepał pieszczotliwie Onyxa po szyi. Musiał drania pochwalić za ten wyścig. Głównie to przecież jego zasługa, że zwyciężyli.
Jasne, z latania nigdy by nie zrezygnował... ale kiedy robi sobie dłuższe przerwy z jazdą konną, to trochę za tym tęskni, musi to przyznać. Konie to jednak niesamowite zwierzęta. Kiedyś sobie jakiegoś kupi. Teraz niestety nie mógł sobie na to pozwolić - ciągle nieobecny, wiecznie zalatany... chęć posiadania zwierzęcia to jedno, ale czas na zajmowanie się takim to zupełnie co innego, niestety,
- A ty? - odbił piłeczkę. - Szkocja ci się znudziła? - błysnął zębami w uśmiechu. - Sto lat się nie widzieliśmy... a ty nic się nie zmieniłaś! Niesamowite, że spotykamy się na drugim końcu Anglii - parsknął kręcąc głową z niedowierzaniem.
Los to jednak przebiegła bestia. Kto by pomyślał...
Zaśmiał się serdecznie na jej słowa.
- Ten jeden raz faktycznie mi się udało - przyznał wesoło. Jasne, pamiętał, że już z nią wygrywał... ale chyba równie wiele razy przegrywał i to z kretesem. Najlepsza i tak była sama rywalizacja i dobra zabawa.
- Skąd się tu wzięłaś? - zapytał dokładnie w tym samym momencie, kiedy i ona zadała mu pytanie. Parsknął na to śmiechem.
- Ja? Ja mieszkam niedaleko, mam dom w Piddletrenthide, to blisko stadionu, na którym trenuję... Ale ile można latać na miotle, nie? - powtórnie się zaśmiał i poklepał pieszczotliwie Onyxa po szyi. Musiał drania pochwalić za ten wyścig. Głównie to przecież jego zasługa, że zwyciężyli.
Jasne, z latania nigdy by nie zrezygnował... ale kiedy robi sobie dłuższe przerwy z jazdą konną, to trochę za tym tęskni, musi to przyznać. Konie to jednak niesamowite zwierzęta. Kiedyś sobie jakiegoś kupi. Teraz niestety nie mógł sobie na to pozwolić - ciągle nieobecny, wiecznie zalatany... chęć posiadania zwierzęcia to jedno, ale czas na zajmowanie się takim to zupełnie co innego, niestety,
- A ty? - odbił piłeczkę. - Szkocja ci się znudziła? - błysnął zębami w uśmiechu. - Sto lat się nie widzieliśmy... a ty nic się nie zmieniłaś! Niesamowite, że spotykamy się na drugim końcu Anglii - parsknął kręcąc głową z niedowierzaniem.
Los to jednak przebiegła bestia. Kto by pomyślał...
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Jesteś beznadziejny, Joseph - mruknęła z rozbawieniem, luzując wodze swojemu rumakowi - Powinieneś powiedzieć, że wypiękniałam, że nabrałam gracji i wdzięku. A najlepiej jeszcze, że wyglądam olśniewająco. Jak ty chcesz sobie znaleźć w przyszłości pannę? - uniosła brew, drażniąc się z nim lekko. Miała ochotę zapalić, zawsze po wysiłku fizycznym na świeżym powietrzu puszczała małego dymka. Naturalnie nie zamierzała jednak tego robić na końskim grzbiecie, to by było, jej zdaniem, zachowanie skrajnie nieodpowiedzialne. Jeszcze by się Deucalion spłoszył i co? Będzie musiała z tym poczekać.
- W Piddletrenthide mówisz? No to faktycznie niedaleko. I ciekawy zbieg okoliczności! Ja mieszkam w Salisbury! - zauważyła z ożywieniem. No tak, Lunara średnio interesowała się sportem, nie kojarzyła nawet kiedy są co ważniejsze światowe rozgrywki (dowiadywała się o tym dopiero, gdy mistrzostwa czy inne zawody ligii miały się rozpocząć tuż-tuż, bo wtedy wszyscy nagle dostawali świra na punkcie kibicowania swoim ulubionym drużynom i nagle cały Londyn i inne miasta były przystojne w barwy różnych reprezentacji). Co za tym idzie, nie znała nawet nazwisk zawodników poszczególnych angielskich drużyn. Stąd przegapiła w sumie niemal całą karierę Wright'a, kojarząc tylko - niestety - epizod dotyczący skandalu. Gdyby dowiedziała się gdzieś, że mężczyzna mieszka gdzieś w jej najbliższej okolicy, pewnie nawet specjalnie wybrałaby się żeby go odwiedzić!
- Potrzebowałam zmiany - odparła na pytanie dotyczące wyjazdu ze Szkocji. Nie było to nawet wcale tak dalekie od prawdy. To był cudowny kraj, aczkolwiek po latach pomieszkiwania w nim, człowiek czuł że trochę utknął w miejscu. Zmiana zarówno miejsca zamieszkania jak i pracy byłą jedną z lepszych rzeczy, które mogły się Lunarze przydarzyć.
- Ale nadal pracuję ze zwierzętami. Z tą różnicą, że tym razem z magicznymi. - dodała, pamiętając jak ten rodzaj zwierząt niechętnie reagował na Josepha. Zawsze ją to bawiło, kiedy wszystkie okoliczne psy i koty lgnęły do mężczyzny, natomiast kuguchary i psidwaki syczały, warczały, stroszyły sierść i szczerzyły na niego kły. - Z hipogryfami, żeby być dokładnym.
- W Piddletrenthide mówisz? No to faktycznie niedaleko. I ciekawy zbieg okoliczności! Ja mieszkam w Salisbury! - zauważyła z ożywieniem. No tak, Lunara średnio interesowała się sportem, nie kojarzyła nawet kiedy są co ważniejsze światowe rozgrywki (dowiadywała się o tym dopiero, gdy mistrzostwa czy inne zawody ligii miały się rozpocząć tuż-tuż, bo wtedy wszyscy nagle dostawali świra na punkcie kibicowania swoim ulubionym drużynom i nagle cały Londyn i inne miasta były przystojne w barwy różnych reprezentacji). Co za tym idzie, nie znała nawet nazwisk zawodników poszczególnych angielskich drużyn. Stąd przegapiła w sumie niemal całą karierę Wright'a, kojarząc tylko - niestety - epizod dotyczący skandalu. Gdyby dowiedziała się gdzieś, że mężczyzna mieszka gdzieś w jej najbliższej okolicy, pewnie nawet specjalnie wybrałaby się żeby go odwiedzić!
- Potrzebowałam zmiany - odparła na pytanie dotyczące wyjazdu ze Szkocji. Nie było to nawet wcale tak dalekie od prawdy. To był cudowny kraj, aczkolwiek po latach pomieszkiwania w nim, człowiek czuł że trochę utknął w miejscu. Zmiana zarówno miejsca zamieszkania jak i pracy byłą jedną z lepszych rzeczy, które mogły się Lunarze przydarzyć.
- Ale nadal pracuję ze zwierzętami. Z tą różnicą, że tym razem z magicznymi. - dodała, pamiętając jak ten rodzaj zwierząt niechętnie reagował na Josepha. Zawsze ją to bawiło, kiedy wszystkie okoliczne psy i koty lgnęły do mężczyzny, natomiast kuguchary i psidwaki syczały, warczały, stroszyły sierść i szczerzyły na niego kły. - Z hipogryfami, żeby być dokładnym.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Ostatnio zmieniony przez Lunara Greyback dnia 17.08.18 11:13, w całości zmieniany 1 raz
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
- To jest pierwsze, co masz mi do powiedzenia? Naprawdę? Że jestem beznadziejny? - wszedł jej w słowo. Próbował chyba grać oburzonego i dotkniętego jej słowami, ale mu nie wyszło przez wszechogarniające go rozbawienie. Już dawno nie usłyszał czegoś podobnego z ust kobiety (faktycznie, podejrzanie długo...), a tu spotyka się po stu latach z Luną i jej druga czy trzecia kwestia, to że jest beznadziejny! NIC SIĘ NIE ZMIENIŁA.
Za to na moment stłamsił w sobie to rozbawienie, robiąc niewinną minę brodatego szczeniaczka z wielkimi, niebieskimi ślepiami wbitymi wprost w nią (wyjątkowo groteskowy widok).
- Lunaro - zwrócił się do niej poważnie jak nigdy - przecież wiesz, że nigdy bym cię nie okłamał - oświadczył tym samym niewinno-poważnym tonem. Szczerość to przecież zaleta, nie mogła mu jej mieć za złe, prawda? Nawet jeśli jej się przy okazji odgryzł. Zawsze odpłacał pięknym za nadobne - bycie dłużnikiem nie leżało w jego naturze.
- Poza tym czemu sądzisz, że już jakiejś panny nie mam? - dodał prostując się w siodle i wyżej unosząc głowę, a wszystko po to, by spojrzeć na nią jeszcze bardziej z góry niż zwykle. Uśmiechnął się przy tym szelmowsko. I nie, nie przeszkadzało mu w tym to, że faktycznie z żadną panną obecnie nie był związany... z drugiej jednak strony na brak kobiecego towarzystwa też nie narzekał. Nigdy. Nawet podczas samotnej konnej przejażdżki jak widać.
Szybko jednak te drobne przekomarzanki przesunął na drugi plan, unosząc wyżej brwi.
- Salisbury - powtórzył za nią zaskoczony, by zaraz znów przywdziać na twarz maskę bezwstydnego podrywacza. - W takim razie to nie żaden zbieg okoliczności, to musi być przeznaczenie - dodał obniżając ton głosu i wpatrując się w nią znacząco. I co, tak łatwiej mu będzie w przyszłości znaleźć pannę, pani Znawczyni Uwodzenia Damskich Serc?
Jej powód wyjazdu ze Szkocji, wydał mu się sensowny. Sam lubił zmiany, były orzeźwiające. Rutyna go nudziła, irytowała, a na koniec doprowadzała do szału. Lubił być w ciągłym ruchu, zmieniać miejsce pobytu... aż dziw, że obecnie i tak się ustatkował będąc w posiadaniu domu. Być może w końcu zaczął dorastać...? Albo to tylko jego dziecięcy kaprys, który prędzej czy później mu się znudzi.
Jak się jednak Lunara spodziewała, na wieść o zajmowaniu się magicznymi stworzeniami nie zareagował entuzjastycznie, zaś kiedy wspomniała o hipogryfach, otwarcie się skrzywił. To nie tak, że od zawsze nie znosił magicznych zwierząt... to one pierwsze go znielubiły (oczywiście bez powodu!), więc im się odwzajemnił. Ile razy można było być drapanym, gryzionym, kopanym, obdarzanym nienawistnym warczeniem, syczeniem i cholera wie czym jeszcze? A jadem! To też mu się przydarzało. I niemal spalonym żywcem, jakże by mógł o tym zapomnieć?
- Z bestiami - skwitował niechętnym mruknięciem. - Z pracą też potrzebowałaś zmiany? - zapytał siląc się na uprzejmy ton... ale jak Luna doskonale wiedziała, kłamca był z niego żaden. Wyraźnie było słychać zawód w jego głosie. Gdyby nadal pracowała w stadninie, to z pewnością częściej spotykaliby się na końskich wyprawach. Może nawet przychodziłby, żeby jej pomóc...? W gruncie rzeczy lubił tą robotę.
Za to na moment stłamsił w sobie to rozbawienie, robiąc niewinną minę brodatego szczeniaczka z wielkimi, niebieskimi ślepiami wbitymi wprost w nią (wyjątkowo groteskowy widok).
- Lunaro - zwrócił się do niej poważnie jak nigdy - przecież wiesz, że nigdy bym cię nie okłamał - oświadczył tym samym niewinno-poważnym tonem. Szczerość to przecież zaleta, nie mogła mu jej mieć za złe, prawda? Nawet jeśli jej się przy okazji odgryzł. Zawsze odpłacał pięknym za nadobne - bycie dłużnikiem nie leżało w jego naturze.
- Poza tym czemu sądzisz, że już jakiejś panny nie mam? - dodał prostując się w siodle i wyżej unosząc głowę, a wszystko po to, by spojrzeć na nią jeszcze bardziej z góry niż zwykle. Uśmiechnął się przy tym szelmowsko. I nie, nie przeszkadzało mu w tym to, że faktycznie z żadną panną obecnie nie był związany... z drugiej jednak strony na brak kobiecego towarzystwa też nie narzekał. Nigdy. Nawet podczas samotnej konnej przejażdżki jak widać.
Szybko jednak te drobne przekomarzanki przesunął na drugi plan, unosząc wyżej brwi.
- Salisbury - powtórzył za nią zaskoczony, by zaraz znów przywdziać na twarz maskę bezwstydnego podrywacza. - W takim razie to nie żaden zbieg okoliczności, to musi być przeznaczenie - dodał obniżając ton głosu i wpatrując się w nią znacząco. I co, tak łatwiej mu będzie w przyszłości znaleźć pannę, pani Znawczyni Uwodzenia Damskich Serc?
Jej powód wyjazdu ze Szkocji, wydał mu się sensowny. Sam lubił zmiany, były orzeźwiające. Rutyna go nudziła, irytowała, a na koniec doprowadzała do szału. Lubił być w ciągłym ruchu, zmieniać miejsce pobytu... aż dziw, że obecnie i tak się ustatkował będąc w posiadaniu domu. Być może w końcu zaczął dorastać...? Albo to tylko jego dziecięcy kaprys, który prędzej czy później mu się znudzi.
Jak się jednak Lunara spodziewała, na wieść o zajmowaniu się magicznymi stworzeniami nie zareagował entuzjastycznie, zaś kiedy wspomniała o hipogryfach, otwarcie się skrzywił. To nie tak, że od zawsze nie znosił magicznych zwierząt... to one pierwsze go znielubiły (oczywiście bez powodu!), więc im się odwzajemnił. Ile razy można było być drapanym, gryzionym, kopanym, obdarzanym nienawistnym warczeniem, syczeniem i cholera wie czym jeszcze? A jadem! To też mu się przydarzało. I niemal spalonym żywcem, jakże by mógł o tym zapomnieć?
- Z bestiami - skwitował niechętnym mruknięciem. - Z pracą też potrzebowałaś zmiany? - zapytał siląc się na uprzejmy ton... ale jak Luna doskonale wiedziała, kłamca był z niego żaden. Wyraźnie było słychać zawód w jego głosie. Gdyby nadal pracowała w stadninie, to z pewnością częściej spotykaliby się na końskich wyprawach. Może nawet przychodziłby, żeby jej pomóc...? W gruncie rzeczy lubił tą robotę.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mogła mu odpowiedzieć chyba tylko i wyłącznie uśmieszkiem. Oczywiście nie nabrała się na jego oburzoną minę, zbyt dobrze widziała te radosne błyski w jego oczach. Poza tym nigdy nie szczędziła mu docinek, czemu tym razem miałaby? Ha! Doskonale to podsumował, w tej kwestii pozostała taka sama jak lata temu! O tym, że on również, też się zaraz przekonała. Wydała z siebie jednak tylko głośne, zdecydowanie przerysowane "phi!". Ha! Nikt jej nie wmówi, że nie wypiękniała i nie nabrała gracji przez lata! Szczególnie, gdy tyle lat jeździła konno! Może faktycznie co miesięczne przeżycia przy pełni księżyca próbowały odcisnąć na niej swoje piętno, i do pewnego stopnia się im to udawało, jednak Lunara wiedziała, jak o siebie dbać!
- A masz? - w sumie faktycznie, troszkę z jej strony niegrzecznie, tak z góry zakładać, że Joseph nikogo nie ma w chwili obecnej! Jakoś pochopnie chlapnęła językiem, choć z tego co pamiętała z czasów pracy w stadninie, wtedy nie potrafił - niestety - nikogo przy sobie zatrzymać. Akurat w tej kwestii miała nadzieję, że się zmienił, zawsze wszystkim życzyła jak najlepiej.
- Przeznaczenie? Och, zatem oczekuję cię w najbliższych dniach na swoim progu z bukietem oraz pierścionkiem, mój drogi. - szczerze, nie zdziwiłaby się, gdyby faktycznie się pojawił, żeby pociągnąć jeszcze dalej tę ich słowną przepychankę. I kwiaty pewnie nawet by przyjęła, a co! W końcu była piękną kobietą, należało jej się!
Idąc przez kilka chwil stępa, Lunara kątem oka przyjrzała się mężczyźnie. Owszem, jego zdjęcia można było znaleźć w wielu gazetach i na plakatach, jednak zobaczenie na żywo kogoś, kogo znało się przed laty, było zupełnie innym doznaniem, niż spoglądanie na jego fotografię. Zaczęła dostrzegać te wszystkie drobne szczególiki, które jednak się w nim zmieniły. Nawet jeśli wciąż pozostawał lekkoduchem, trochę - ale tylko trochę! - wydoroślał, zmężniał, wyprzystojniał. Może jej myśli nie brzmiały jakby należały do niespełna trzydziestoletniej kobiety, a raczej do kogoś znacznie starszego, ale nic nie mogła poradzić. Na co dzień doglądała przecież bandy wilkołaków, a były pośród nich również dzieci i za każde z nich Lunara czuła się odpowiedzialna. Na Joey'a również spoglądała trochę jak na młodszego brata, mimo, że do dnia dzisiejszego, nie spodziewała się go jeszcze kiedyś ujrzeć.
Po chwili jednak jej nieco nostalgiczny nastrój uleciał jak dym na wietrze. Zmarszczyła lekko brwi, słysząc jak mężczyzna określił hipogryfy. O, nie! Ona będzie bronić honoru swoich pierzastych dzieciątek!
- Bestią to jesteś ty, panie Wright. I ja też, żeby była jasność - uśmiechnęła się pod nosem - ha! Kto najbardziej niszczył ziemię? Kto bywał najbardziej okrutny? Ludzie! - A hipogryfy to pierzaste, honorowe kulki szczęścia. Może cię zapoznam z jakimś maluchem, hm? - zaproponowała rozbawiona. Dzieci potrafiły być wyrozumiałe dla każdego, może więc taki pisklaczek nie będzie nienawidził Josepha "z miejsca"? Och, ależ jej się spodobał ten pomysł! I akurat nie tak dawno w rezerwacie urodziło się kilka maluczkich!
- A masz? - w sumie faktycznie, troszkę z jej strony niegrzecznie, tak z góry zakładać, że Joseph nikogo nie ma w chwili obecnej! Jakoś pochopnie chlapnęła językiem, choć z tego co pamiętała z czasów pracy w stadninie, wtedy nie potrafił - niestety - nikogo przy sobie zatrzymać. Akurat w tej kwestii miała nadzieję, że się zmienił, zawsze wszystkim życzyła jak najlepiej.
- Przeznaczenie? Och, zatem oczekuję cię w najbliższych dniach na swoim progu z bukietem oraz pierścionkiem, mój drogi. - szczerze, nie zdziwiłaby się, gdyby faktycznie się pojawił, żeby pociągnąć jeszcze dalej tę ich słowną przepychankę. I kwiaty pewnie nawet by przyjęła, a co! W końcu była piękną kobietą, należało jej się!
Idąc przez kilka chwil stępa, Lunara kątem oka przyjrzała się mężczyźnie. Owszem, jego zdjęcia można było znaleźć w wielu gazetach i na plakatach, jednak zobaczenie na żywo kogoś, kogo znało się przed laty, było zupełnie innym doznaniem, niż spoglądanie na jego fotografię. Zaczęła dostrzegać te wszystkie drobne szczególiki, które jednak się w nim zmieniły. Nawet jeśli wciąż pozostawał lekkoduchem, trochę - ale tylko trochę! - wydoroślał, zmężniał, wyprzystojniał. Może jej myśli nie brzmiały jakby należały do niespełna trzydziestoletniej kobiety, a raczej do kogoś znacznie starszego, ale nic nie mogła poradzić. Na co dzień doglądała przecież bandy wilkołaków, a były pośród nich również dzieci i za każde z nich Lunara czuła się odpowiedzialna. Na Joey'a również spoglądała trochę jak na młodszego brata, mimo, że do dnia dzisiejszego, nie spodziewała się go jeszcze kiedyś ujrzeć.
Po chwili jednak jej nieco nostalgiczny nastrój uleciał jak dym na wietrze. Zmarszczyła lekko brwi, słysząc jak mężczyzna określił hipogryfy. O, nie! Ona będzie bronić honoru swoich pierzastych dzieciątek!
- Bestią to jesteś ty, panie Wright. I ja też, żeby była jasność - uśmiechnęła się pod nosem - ha! Kto najbardziej niszczył ziemię? Kto bywał najbardziej okrutny? Ludzie! - A hipogryfy to pierzaste, honorowe kulki szczęścia. Może cię zapoznam z jakimś maluchem, hm? - zaproponowała rozbawiona. Dzieci potrafiły być wyrozumiałe dla każdego, może więc taki pisklaczek nie będzie nienawidził Josepha "z miejsca"? Och, ależ jej się spodobał ten pomysł! I akurat nie tak dawno w rezerwacie urodziło się kilka maluczkich!
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Och, naprawdę? Tak na wstępie atakuje go takimi pytaniami z grubej rury? Uniósł odrobinę brwi zaskoczony, ale nie dał się zbić z pantałyku. Wydał z siebie dźwięk - coś pomiędzy prychnięciem a parsknięciem śmiechem.
- Przecież mnie znasz - odparł przewracając oczami, jakby musiał jej przypominać, że niebo jest niebieskie. Czyż nie zdążyła go przejrzeć już na wylot? Joe nie miał w zwyczaju ukrywać czegokolwiek przed ludźmi. Wystarczyło z nim trochę posiedzieć, postać, czy pojeździć konno i czytanie z niego jak z otwartej księgi nie sprawiało nikomu szczególnej trudności.
Oczywiście, że nikogo nie miał i nadal nie był związkowym ekspertem. Głównie przez to, że kobiety chciały ustatkowania i poczucia bezpieczeństwa - a on jak powietrza potrzebował wolności i przygody. Jak na złość jedno z drugim kompletnie nie chciało współgrać. Co nie zmienia faktu, że...
- ...towarzyski ze mnie typ, nie potrafię być sam - zakończył wesoło po chwili przerwy budującej "napięcie". I to przecież też była najprawdziwsza prawda.
Może Lunara źle na to patrzyła? Może to nie on nie potrafił nikogo przy sobie zatrzymać, tylko właśnie to jego nikt nie mógł złapać w swe sidła na dłużej? Ile można stać w jednym miejscu, prawda? Joe nie miał cierpliwości do czegoś takiego. Chociaż... może z czasem się pod tym względem zmieni? Na starość na przykład? Bardzo starą starość.
Marzyły jej się kwiaty i pierścionek? Od niego? Uśmiechnął się półgębkiem. To oczywiste! Której się to nie marzyło?
- Zjawię się na twoim progu z czymś o niebo lepszym niż kwiaty i pierścionek - rzekł wesoło i wcale nie zamierzał być pod tym względem gołosłowny, skądże znowu! Luna już go mogła zacząć wyglądać z okna. I to faktycznie z czymś lepszym niż wiecheć i kawałek bezużytecznej błyskotki - Joe był praktyczny i uważał, że najlepszym prezentem zawsze był alkohol. Nie więdnie, nie psuje się, dobrze wygląda, smakuje, poprawia humor... Tyle zastosowań!
Wciąż z tym swoim uśmieszkiem oderwał na chwilę wzrok od Luny i wbił w trawiaste pagórki ciągnące się aż po horyzont. Nie mógł sobie wymarzyć przyjemniejszej przejażdżki, naprawdę. No... może gdyby nie pewien poruszany przez nich temat...
Wrócił spojrzeniem z powrotem do niej.
- Prawie mnie poderwałaś na ten tekst o bestiach - mruknął kwaśno. Być nazywanym przez kobietę "bestią" byłoby świetnie, dopóki w tym samym zdaniu nie jest się porównywanym do cholernych ptako-koni. Przynajmniej samemu Joeyowi trochę to nie współgrało. "Pierzaste, honorowe kulki szczęścia" - jak to w ogóle brzmiało? Luna w ogóle się słyszała? Te bestie mogły być i zaprawdę były niebezpieczne. Nie, żeby go strach obleciał... po prostu dla niego były absolutnym zaprzeczeniem "kulek szczęścia". Z kulek nie miały kompletnie nic, na szczęśliwe też nigdy nie wyglądały z tymi swoimi wykrzywionymi dziobami. Joe nie widział też nic honorowego w atakowaniu go bez powodu i tylko ewentualnie mógł się zgodzić z tym, że są pierzaste. Miejscami.
Nie trzeba było chyba mówić, że genialny pomysł Lunary kompletnie nie przypadł Josephowi do gustu. Przewrócił oczami i znów spojrzał przed siebie. Nawet otworzył już usta, żeby opowiedzieć jej kolejną z jego radosnych historii na temat magicznych stworzeń, ale na szczęście w ostatnim momencie ugryzł się w język uzmysławiając sobie, że bycie zaatakowanym przez puszki pigmejskie brzmi tak żałośnie, że jednak zostawi to dla siebie.
- ...Żeby ten maluch się rozdarł, a stare przyleciały, żeby mnie rozszarpać...? - zapytał siląc się na uprzejmy ton. Oczywiście, sztucznie uprzejmy.
- Takie zapoznawanie się nigdy nie kończyło się dobrze, opowiadałem ci już przecież tysiące historii. Magiczne stworzenia po prostu mnie nie lubią - wzruszył ramionami, szło się do tego przecież przyzwyczaić.
- Przecież mnie znasz - odparł przewracając oczami, jakby musiał jej przypominać, że niebo jest niebieskie. Czyż nie zdążyła go przejrzeć już na wylot? Joe nie miał w zwyczaju ukrywać czegokolwiek przed ludźmi. Wystarczyło z nim trochę posiedzieć, postać, czy pojeździć konno i czytanie z niego jak z otwartej księgi nie sprawiało nikomu szczególnej trudności.
Oczywiście, że nikogo nie miał i nadal nie był związkowym ekspertem. Głównie przez to, że kobiety chciały ustatkowania i poczucia bezpieczeństwa - a on jak powietrza potrzebował wolności i przygody. Jak na złość jedno z drugim kompletnie nie chciało współgrać. Co nie zmienia faktu, że...
- ...towarzyski ze mnie typ, nie potrafię być sam - zakończył wesoło po chwili przerwy budującej "napięcie". I to przecież też była najprawdziwsza prawda.
Może Lunara źle na to patrzyła? Może to nie on nie potrafił nikogo przy sobie zatrzymać, tylko właśnie to jego nikt nie mógł złapać w swe sidła na dłużej? Ile można stać w jednym miejscu, prawda? Joe nie miał cierpliwości do czegoś takiego. Chociaż... może z czasem się pod tym względem zmieni? Na starość na przykład? Bardzo starą starość.
Marzyły jej się kwiaty i pierścionek? Od niego? Uśmiechnął się półgębkiem. To oczywiste! Której się to nie marzyło?
- Zjawię się na twoim progu z czymś o niebo lepszym niż kwiaty i pierścionek - rzekł wesoło i wcale nie zamierzał być pod tym względem gołosłowny, skądże znowu! Luna już go mogła zacząć wyglądać z okna. I to faktycznie z czymś lepszym niż wiecheć i kawałek bezużytecznej błyskotki - Joe był praktyczny i uważał, że najlepszym prezentem zawsze był alkohol. Nie więdnie, nie psuje się, dobrze wygląda, smakuje, poprawia humor... Tyle zastosowań!
Wciąż z tym swoim uśmieszkiem oderwał na chwilę wzrok od Luny i wbił w trawiaste pagórki ciągnące się aż po horyzont. Nie mógł sobie wymarzyć przyjemniejszej przejażdżki, naprawdę. No... może gdyby nie pewien poruszany przez nich temat...
Wrócił spojrzeniem z powrotem do niej.
- Prawie mnie poderwałaś na ten tekst o bestiach - mruknął kwaśno. Być nazywanym przez kobietę "bestią" byłoby świetnie, dopóki w tym samym zdaniu nie jest się porównywanym do cholernych ptako-koni. Przynajmniej samemu Joeyowi trochę to nie współgrało. "Pierzaste, honorowe kulki szczęścia" - jak to w ogóle brzmiało? Luna w ogóle się słyszała? Te bestie mogły być i zaprawdę były niebezpieczne. Nie, żeby go strach obleciał... po prostu dla niego były absolutnym zaprzeczeniem "kulek szczęścia". Z kulek nie miały kompletnie nic, na szczęśliwe też nigdy nie wyglądały z tymi swoimi wykrzywionymi dziobami. Joe nie widział też nic honorowego w atakowaniu go bez powodu i tylko ewentualnie mógł się zgodzić z tym, że są pierzaste. Miejscami.
Nie trzeba było chyba mówić, że genialny pomysł Lunary kompletnie nie przypadł Josephowi do gustu. Przewrócił oczami i znów spojrzał przed siebie. Nawet otworzył już usta, żeby opowiedzieć jej kolejną z jego radosnych historii na temat magicznych stworzeń, ale na szczęście w ostatnim momencie ugryzł się w język uzmysławiając sobie, że bycie zaatakowanym przez puszki pigmejskie brzmi tak żałośnie, że jednak zostawi to dla siebie.
- ...Żeby ten maluch się rozdarł, a stare przyleciały, żeby mnie rozszarpać...? - zapytał siląc się na uprzejmy ton. Oczywiście, sztucznie uprzejmy.
- Takie zapoznawanie się nigdy nie kończyło się dobrze, opowiadałem ci już przecież tysiące historii. Magiczne stworzenia po prostu mnie nie lubią - wzruszył ramionami, szło się do tego przecież przyzwyczaić.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zwyczajnie by się ucieszyła, gdyby Joseph jej powiedział, że kogoś ma. Bo tak naprawdę nieistotne, w którą stronę to działało - czy to on nie potrafił nikogo dla siebie znaleźć, czy też może inni nie potrafili uwiązać go przy sobie na dłużej - dziewczyna bliska sercu była dla człowieka prawdziwym skarbem! Ale nie miała go też oczywiście zamiaru pouczać w tej kwestii, bo sama długo była tak naprawdę w podobnej sytuacji - przez spory okres czasu była przecież niespokojnym duchem, podróżowała z miejsca na miejsce, choć teraz już osiadła w jednym miejscu i znalazła dla siebie azyl. Wciąż jednak nie miała zamiaru się z nikim wiązać - choć tutaj już powód był zgoła inny.
- Lepszym? Będę zatem czekać! - istotnie, miała zamiar go wyglądać. Domyślała się, co mężczyzna może przytachać do jej domu, nie zmierzała jednak zapeszać. Chociaż kwiatami też by nie pogardziła, to zawsze był miły gest! Joey powinien się tego nauczyć!
- Starszymi to ty się nie przejmuj. Już ja się umiem nimi zająć. - wzruszyła ramionami. Oczywiście nie zamierzała go do niczego zmuszać. Z chęcią jednak połączyłaby okazję, by pokazać mu swoją pracę oraz próbę sprawdzenia, czy młode hipogryfy również będą Joeya nienawidzić. Z tego co pamiętała z tego okresu, kiedy widywali się niemal codziennie w stajni, wszystkie magiczne stworzenia, które go atakowały, mogła określić jako osobniki dorosłe. Sam mężczyzna chyba nie zwracał na to specjalnej uwagi - w sumie zrozumiałe, jak cię coś atakuje, nie sprawdzasz czy ma pięć miesięcy czy pięć lat. No ale gdyby się udało, mogłaby mu wytknąć, że hipogryfy są pierzastymi, honorowymi kulkami szczęścia a on się mylił! To że miały takie krzywe dzioby wcale nie oznaczało, że nie mogą być szczęśliwe. I były kuleczkami! Kiedy zwijały się w kłębuszki do snu! Oczywiście, mogły być niebezpieczne, ale były kuleczkami! - To jedyna okazja! Nie każdy może powiedzieć, że mu proponowano pogłaskanie małego hipogryfa. - kiedy powoli wracali w kierunku Salisbury, wciąż próbowała go kusić, choć niezbyt nachalnie. Podroczyć się jednak mogła, bo i tak nie sądziła, żeby Joey naprawdę chciał się spotkać z hipogryfami - mogli jednak spędzić troche czasu wśród koni, w stajni z której oboje wypożyczyli rumaki i do której teraz zmierzali. One chyba Joeya lubiły.
zt x2
- Lepszym? Będę zatem czekać! - istotnie, miała zamiar go wyglądać. Domyślała się, co mężczyzna może przytachać do jej domu, nie zmierzała jednak zapeszać. Chociaż kwiatami też by nie pogardziła, to zawsze był miły gest! Joey powinien się tego nauczyć!
- Starszymi to ty się nie przejmuj. Już ja się umiem nimi zająć. - wzruszyła ramionami. Oczywiście nie zamierzała go do niczego zmuszać. Z chęcią jednak połączyłaby okazję, by pokazać mu swoją pracę oraz próbę sprawdzenia, czy młode hipogryfy również będą Joeya nienawidzić. Z tego co pamiętała z tego okresu, kiedy widywali się niemal codziennie w stajni, wszystkie magiczne stworzenia, które go atakowały, mogła określić jako osobniki dorosłe. Sam mężczyzna chyba nie zwracał na to specjalnej uwagi - w sumie zrozumiałe, jak cię coś atakuje, nie sprawdzasz czy ma pięć miesięcy czy pięć lat. No ale gdyby się udało, mogłaby mu wytknąć, że hipogryfy są pierzastymi, honorowymi kulkami szczęścia a on się mylił! To że miały takie krzywe dzioby wcale nie oznaczało, że nie mogą być szczęśliwe. I były kuleczkami! Kiedy zwijały się w kłębuszki do snu! Oczywiście, mogły być niebezpieczne, ale były kuleczkami! - To jedyna okazja! Nie każdy może powiedzieć, że mu proponowano pogłaskanie małego hipogryfa. - kiedy powoli wracali w kierunku Salisbury, wciąż próbowała go kusić, choć niezbyt nachalnie. Podroczyć się jednak mogła, bo i tak nie sądziła, żeby Joey naprawdę chciał się spotkać z hipogryfami - mogli jednak spędzić troche czasu wśród koni, w stajni z której oboje wypożyczyli rumaki i do której teraz zmierzali. One chyba Joeya lubiły.
zt x2
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Tego dnia niebo było pokryte gęstymi, stalowoszarymi chmurami, nie było wiatru, powietrze stało ciężko, a wokół Salisbury panowała całkowita cisza. Arystokraci ze wszystkich zakątków Anglii za pomocą specjalnie przygotowanych do podróży świstoklików gromadzili się nieopodal Salisbury. Szeroka aleja prowadziła od północnego wschodu na południowy zachód, do kamiennego kręgu była bardzo długa. Ciągnęła się gęstą, zieloną trawą, pomiędzy dwoma niezbyt głębokimi rowami, które równo obrysowywały pełen okrąg wokół pozostałości po kamiennej budowli. Niezbyt wysoki wał ziemny zdawał się osłaniać to miejsce od wiatru. Wszyscy wiedzieli, że miejsce to było zabezpieczone przed mugolami — tego dnia z pewnością żaden z nich nie przeszkodzi w zgromadzeniu, a także przed anomaliami i wszystkimi czynnikami atmosferycznymi. Nie zapowiadano deszczu, ale ociężałe chmury wyglądały jakby zaraz miał lunąć z nich deszcz.
Kromlech zdawał się zapełniać. Przy pozostałościach po kredowym pierścieniu wewnątrz wysokich głazów piaskowca zaczęli gromadzić się pierwsi arystokraci. Na zewnątrz, oparci o nie plecami, twarzami zwróconymi we wszystkie strony świata stali mężczyźni w ciemnych szatach, ich głowy były przysłonięte. Pracownicy Ministerstwa Magii, a także osoby zaznajomione ze strukturą ministerstwa mogły bez trudu rozpoznać formę ubioru, a także oznakowanie na lewej piersi. Patrol egzekucyjny. Miał strzec porządku, a także bezpieczeństwa — Ministra, który potwierdził swoją obecność, a także wszystkich zgromadzonych gości.
Wewnątrz Stonehege nie było wiele miejsca do siedzenia. Miało to być miejsce zagorzałej dyskusji pomiędzy przedstawicielami najszlachetniejszych rodów, a także innych, dopuszczonych do głosów gości. Wokół kręgu pojawiły się kamienne, schodkowe podesty, które rosły ku górze — tak, aby wszyscy zgromadzeni mogli wszystko dobrze widzieć. Każdy z obszarów rozpoczynał się kamieniem przeznaczonym dla nestora rodu, który mógł na nim spocząć i kończył świecznikiem u szczycie. Było ich dwadzieścia dziewięć, z czego dwadzieścia osiem z nich posiadało chorągwie, które przybierały rodowe barwy, kiedy pojawiali się przy nim członkowie danego rodu. Knoty woskowych świec nie paliły się, dopóki nie zebrali się przy nich przedstawiciele rodzin. Każdy spragniony mógł zażyczyć sobie dowolnego napoju, a głodny przekąski, która w mgnieniu oka pojawiała się przed nim, lecz w dobrym guście było zakończyć konsumpcję przed rozpoczęciem politycznego posiedzenia.
To był czas przybyć, powitań i pozdrowień. Niedługo miało się wszystko zacząć.
| Mistrz Gry wita wszystkich na "Spotkaniu na szczycie".
Czas na gromadzenie się i dokonywanie wszystkich akcji przed oficjalnym rozpoczęciem kończy się we wtorek o 20:00. Pierwszy członek rodu, który zajmie miejsce wybiera dla swojej rodziny sektor widoczny na poglądowej mapie. Idąc jego śladem, wszyscy pozostali członkowie siadają razem z nim. Jest 28 obszarów – jak 28 rodów w Skorowidzu Czystości krwi. W tym czasie możecie napisać więcej niż jeden post.
Po tym czasie dołączenie do zgromadzenia będzie niemożliwe. Każdy w poście powinien określić swój strój adekwatny do wydarzenia (przypominam, że to wydarzenie polityczne), towarzystwo (jeśli takowe jest), oraz to, co przy sobie posiada. Wydarzenie nie zagraża życiu postaci, ale może zagrażać zdrowiu. Może również znacząco wpływać na przyszłość rodzin i ich kontakty. Do zakończenia wydarzenia proszę nie prowadzić wątków pomiędzy 16, a 23 września.
Czas pomiędzy poszczególnymi postami będzie wynosił 72h. Mistrz Gry zwraca się jednak z prośbą, aby nie pisać postów na ostatnią chwilę, a także o pogrubianie dialogów i wyróżnianie personaliów osób, do których postaci się zwracają poprzez podkreślenie. Pomiędzy postami terminowymi mogą pojawiać się krótkie posty uzupełniające.
W razie pytań i wątpliwości, Ramsey odpowie na wszystko drogą pw.
- Mapka:
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 28.12.18 12:20, w całości zmieniany 1 raz
Odetchnął gęstym powietrzem, pozwalając by chłodne drobinki wślizgnęły się głęboko do płuc i chociażby na moment ostudziły gorącą bitwę panującą w jego wnętrzu. Rozpalone od emocji nie pozwalało skupić się młodemu szlachcicowi na nawet najprostszej czynności, dlatego sen tej nocy był wręcz niemożliwy. Ile by oddał za przynajmniej chwilę odpoczynku spędzoną w koszmarnych marach, jednak nawet i to zostało mu odebrane. Wątpił, żeby ojciec czy Cyneric potrafili poddać się spokojnemu wyłączeniu się, mając przed sobą wizję nadciągającego spotkania. Tak istotnego nie tylko ze względu na Rycerzy Walpurgii czy obalenie Ministra samo w sobie - to polityka miała odegrać tu najistotniejszą rolę. Yaxleyowie cenili sobie suwerenność i jeśli chcieli tę autonomię utrzymać, musieli wyjechać ze Stonehenge z tarczą. Nie na niej. W całej ich historii nie było dnia znaczniejszego dla dalszej egzystencji; jeśli ugną kolano i przegrają, równie dobrze mogli w ogóle nie wracać. Odpowiedzialność za dalsze losy tej rodziny nigdy nie ważyły się bardziej materialnie niż podówczas. Wszyscy to czuli głęboko w sobie i chociaż nie rozmawiali, napięcie było wyraźnie zarysowane. Tego poranka w Yaxley's Hall panowała cisza i nawet zwierzęta umilkły jakby przewidując, co się miało zdarzyć. Dziwna stagnacja towarzyszyła Morgothowi nawet podczas wybierania odpowiednich szat, które kazał sobie przygotować już parę dni wcześniej. Zakładanie każdej części przywoływało mu na myśl skojarzenie ze zbrojeniem się do bitwy, gdy jego przodkowie, odziewali się w części blaszanej zbroi. Czy i oni czuli to samo spięcie co on? Wybór czarnej szaty nie wychodził poza swoją strefę komfortu, lecz akcentowała swymi detalami przynależność do rodu lordów Cambridgeshire. Czerń ubrania miała przypominać o rodzinnych czaplach, ciemnozielone podszewki w rękawach liściaste labry, fioletowa poszetka niczym lilia w klejnocie ich herbu. Spinki mankietów łączyło w sobie wszystkie te barwy, nie prezentując się przy tym krzykliwie - dominująca ciemność łagodziła przejścia, a te jakby zespolone w jedno kształtowały kwiat lilii i podkreślały istotność elementów. Zanim Yaxley opuścił swoje komnaty, chciał spojrzeć na wiszące płótno z drzewem genealogicznym jego rodziny. Sięgające korzeniami w daleką przeszłość, ukazywało jak rozrośnięci i silni byli. Nie wyniszczyła ich żadna zaraza, żadna wojna, żadna klęska. Nie mogło się to zakończyć przez szaleństwo jednego człowieka.
Poczuł jak serce przyspieszyło mu na widok skrytego na horyzoncie kamiennego kręgu, do którego zmierzali wraz z ojcem i kuzynem. Czuł wewnętrzną obawę przed tym, co miało nastąpić, ale nie wypowiedział tego na głos. Zdawał sobie sprawę, że każdy bił się z własnymi słabościami i wątpliwościami. Jedynie głupiec był całkowicie wyzbyty strachu. Mogli wiele stracić jednej nocy, dlatego nie mogli na to pozwolić. - Jesteś ze mną? - spytał, przenosząc spojrzenie na kuzyna, który miał mu tego wieczora towarzyszyć. Pytanie wybrzmiało i nie chodziło o podkopanie relacji czy wiary we własną lojalność. Potrzebował Cynerica w tym konflikcie bardziej niż kogokolwiek innego. Przekraczając granicę okręgu, dostrzegł zgromadzonych na zewnątrz ludzi, którzy niczym posągi trwali przy wysokich kamieniach, bacząc na bezpieczeństwo gromadzących się wewnątrz czarodziejów. Czuł na sobie ich uważne spojrzenia, jednak nie zatrzymał się. Przystanął na moment dopiero po minięciu ich. Nie wszedł jeszcze do samego centrum Stonehedge, lustrując miejsce, w którym przyszło im się zgromadzić. Wszystko przypominało piekielną wersję Wizengamotu, chociaż zdawał sobie doskonale sprawę, że nie miało mieć żadnego powiązania z tym, co się tam odbywało. Nie w wersji każdemu znanej. Odprowadził spojrzeniem ojca, który zajął w ciszy należyte dla nestora miejsce. Gdy tylko się to stało, wzdłuż kręgosłupa młodego szlachcica przebiegł dreszcz ostateczności. Wiedział, że ta noc była nocą próby. Nie tylko dla zgromadzonej tu szlachty, lecz również i dla niego. Ojciec był zły i zmęczony, dlatego zapowiedział, że to od syna będzie wymagał zaangażowania i zabierania głosu - znał wszak wolę głowy ich rodziny. Jednak było coś jeszcze. W kieszeni Morgoth wyczuł kanciaste, twarde puzderko, które przekazał mu dzień wcześniej ojciec. Nie wiedział, co znajdowało się w środku. Nie wiedział, dlaczego mógł je otworzyć dopiero na spotkaniu. Nie wiedział, co planował ojciec. Bez względu jednak na wszystko, nie zadawał pytań, ufając seniorowi. Yaxley zabrał ze sobą również różdżkę, licząc na to, że nie będzie musiał jej używać, a także list, który wystosowano od Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami. Był on dowodem na pogardliwe traktowanie wysoko urodzonych i zmieszania z błotem tradycji, którym przez lata hołdowali. Dopiero po dłuższej chwili ruszył wolno śladem ojca, by odnaleźć swoje miejsce między rodowymi barwami i czekać na rozpoczęcie.
|Yaxleyowie zajmują swoje zielono-fioletowe stanowiska
Poczuł jak serce przyspieszyło mu na widok skrytego na horyzoncie kamiennego kręgu, do którego zmierzali wraz z ojcem i kuzynem. Czuł wewnętrzną obawę przed tym, co miało nastąpić, ale nie wypowiedział tego na głos. Zdawał sobie sprawę, że każdy bił się z własnymi słabościami i wątpliwościami. Jedynie głupiec był całkowicie wyzbyty strachu. Mogli wiele stracić jednej nocy, dlatego nie mogli na to pozwolić. - Jesteś ze mną? - spytał, przenosząc spojrzenie na kuzyna, który miał mu tego wieczora towarzyszyć. Pytanie wybrzmiało i nie chodziło o podkopanie relacji czy wiary we własną lojalność. Potrzebował Cynerica w tym konflikcie bardziej niż kogokolwiek innego. Przekraczając granicę okręgu, dostrzegł zgromadzonych na zewnątrz ludzi, którzy niczym posągi trwali przy wysokich kamieniach, bacząc na bezpieczeństwo gromadzących się wewnątrz czarodziejów. Czuł na sobie ich uważne spojrzenia, jednak nie zatrzymał się. Przystanął na moment dopiero po minięciu ich. Nie wszedł jeszcze do samego centrum Stonehedge, lustrując miejsce, w którym przyszło im się zgromadzić. Wszystko przypominało piekielną wersję Wizengamotu, chociaż zdawał sobie doskonale sprawę, że nie miało mieć żadnego powiązania z tym, co się tam odbywało. Nie w wersji każdemu znanej. Odprowadził spojrzeniem ojca, który zajął w ciszy należyte dla nestora miejsce. Gdy tylko się to stało, wzdłuż kręgosłupa młodego szlachcica przebiegł dreszcz ostateczności. Wiedział, że ta noc była nocą próby. Nie tylko dla zgromadzonej tu szlachty, lecz również i dla niego. Ojciec był zły i zmęczony, dlatego zapowiedział, że to od syna będzie wymagał zaangażowania i zabierania głosu - znał wszak wolę głowy ich rodziny. Jednak było coś jeszcze. W kieszeni Morgoth wyczuł kanciaste, twarde puzderko, które przekazał mu dzień wcześniej ojciec. Nie wiedział, co znajdowało się w środku. Nie wiedział, dlaczego mógł je otworzyć dopiero na spotkaniu. Nie wiedział, co planował ojciec. Bez względu jednak na wszystko, nie zadawał pytań, ufając seniorowi. Yaxley zabrał ze sobą również różdżkę, licząc na to, że nie będzie musiał jej używać, a także list, który wystosowano od Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami. Był on dowodem na pogardliwe traktowanie wysoko urodzonych i zmieszania z błotem tradycji, którym przez lata hołdowali. Dopiero po dłuższej chwili ruszył wolno śladem ojca, by odnaleźć swoje miejsce między rodowymi barwami i czekać na rozpoczęcie.
|Yaxleyowie zajmują swoje zielono-fioletowe stanowiska
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Atmosfera panująca w Salisbury, ciężka, duszna i jakby zastała, zdawała się niemal idealnie oddawać stan jego umysłu, gdy kończył krótką podróż świstoklikiem, lądując na trawie tuż obok Eddarda i Lysandra. Obawiał się tego dnia od dawna, wisiał na niedalekim horyzoncie jak złowrogi, snujący się cień, odbierając mu resztki poszarpanego ostatnimi wydarzeniami spokoju – ale gdy wreszcie nadszedł, witając go obrazem kamiennego, majaczącego kręgu, Percival złapał się na tym, że spoglądając na zapełniające się podesty, nie czuł kompletnie nic. Jego myśli, zupełnie wolne od targających nim od tygodni emocji, wydawały się nienaturalnie wręcz czyste; ciche i nieruchome jak otaczające go powietrze, lada moment mające wypełnić się podniesionymi głosami sprzeczających się arystokratów. Pozornie tylko walczących o odbudowanie jedności, a w rzeczywistości jeszcze dosadniej dzielących się na obozy – bo Percival nie wierzył, by spotkanie miało w jakikolwiek sposób przyczynić się do zasypania wyrwy, od dawna już rozdzielającej szlacheckie rody, której namacalnym dowodem był tkwiący w wewnętrznej kieszeni jego szaty list, nakreślony starannym pismem nestora. List, który raz po raz na nowo rozpalał w nim lodowatą wściekłość, wypalającą stopniowo całe poczucie przynależności, za które kiedyś dałby się zabić – aż nie pozostało po nim już nic za wyjątkiem cuchnącej popiołem pustki i uczucia cichej rezygnacji. Nie dbał już o to, co się stanie: mogli pozabijać się nawzajem, bijąc się do ostatniego tchu o wydarcie dla siebie drogocennych wpływów. On był tu jedynie dla nich – dwójki rodzonych braci i Ulli, której jeszcze nie widział, ale wiedział, że miała pojawić się na zjeździe u boku ich ojca.
– W porządku? – rzucił przez ramię, na moment zawieszając spojrzenie na Eddardzie, zastanawiając się przelotnie, czy kiedyś uda im się przeskoczyć przez przepaść, którą Percival nieodwracalnie przekroczył – i Lysandrze, snującym się nieco z tyłu i wyglądającym na jakiegoś markotnego. Uśmiechnął się pod nosem; wiedział doskonale, jak bardzo najmłodszy z Nottów nie znosił politycznych spędów, i gdyby atmosfera była nieco lżejsza, zapewne spróbowałby założyć się z Nedem o to, po ilu minutach Lys zacznie ostentacyjnie wzdychać z nudów.
Zamiast tego ruszył w stronę kamiennych kręgów, kiwając uprzejmie w stronę mijanych członków arystokracji, ale nie zatrzymując się, by zamienić z którymkolwiek słowo. Unikał też przypadkowego kontaktu wzrokowego tak skutecznie, jak tylko potrafił, spoglądając albo prosto przed siebie, albo w zasnute szarymi, gęstymi chmurami niebo. Jego dzisiejszy strój zdawał się zlewać z resztą krajobrazu; miał na sobie elegancki płaszcz w kolorze starego srebra, przyozdobiony zielono-złotymi wstawkami w rodowych barwach; ciemne spodnie i takie same buty nie wyróżniały się niczym, a jedyną ozdobą, jaką nosił, był rodowy sygnet na palcu i ślubna obrączka. Wspierające przepływ magii kamienie umieścił pod wierzchnią warstwą ubrania, podobnie jak różdżkę – miał jednak nadzieję, że tego dnia nie przyjdzie mu użyć ani jednego, ani drugiego.
Minąwszy skalną bramę, skierował się w prawo, obchodząc połowę okręgu, zanim przystanął przy odpowiednim sektorze, rozciągającym się pod chorągwią w barwach Nottów. Wspinając się w górę, po łukowatych schodkach, czuł dziwny ciężar na ramionach – taki sam towarzyszył mu też, gdy na sekundę nawiązał kontakt wzrokowy z Corneliusem. Spojrzenie ojca, czujne i surowe, zdawało się go ostrzegać, Percival nie zareagował jednak na ten niewerbalny przekaz w żaden sposób, zachowując pozbawioną emocji twarz i zajmując miejsce pomiędzy braćmi. Czuł lekką ulgę na myśl, że mimo wszystko nie było pośród nich Inary – mimo członków patrolu egzekucyjnego, rozstawionych strategicznie wokół kamiennego kręgu, nie potrafił odpędzić od siebie złego przeczucia, towarzyszącego mu od chwili, w której postawił stopę w Salisbury.
| Nottowie zajmują sektor w rodowych, zielono-złoto-szarych barwach
– W porządku? – rzucił przez ramię, na moment zawieszając spojrzenie na Eddardzie, zastanawiając się przelotnie, czy kiedyś uda im się przeskoczyć przez przepaść, którą Percival nieodwracalnie przekroczył – i Lysandrze, snującym się nieco z tyłu i wyglądającym na jakiegoś markotnego. Uśmiechnął się pod nosem; wiedział doskonale, jak bardzo najmłodszy z Nottów nie znosił politycznych spędów, i gdyby atmosfera była nieco lżejsza, zapewne spróbowałby założyć się z Nedem o to, po ilu minutach Lys zacznie ostentacyjnie wzdychać z nudów.
Zamiast tego ruszył w stronę kamiennych kręgów, kiwając uprzejmie w stronę mijanych członków arystokracji, ale nie zatrzymując się, by zamienić z którymkolwiek słowo. Unikał też przypadkowego kontaktu wzrokowego tak skutecznie, jak tylko potrafił, spoglądając albo prosto przed siebie, albo w zasnute szarymi, gęstymi chmurami niebo. Jego dzisiejszy strój zdawał się zlewać z resztą krajobrazu; miał na sobie elegancki płaszcz w kolorze starego srebra, przyozdobiony zielono-złotymi wstawkami w rodowych barwach; ciemne spodnie i takie same buty nie wyróżniały się niczym, a jedyną ozdobą, jaką nosił, był rodowy sygnet na palcu i ślubna obrączka. Wspierające przepływ magii kamienie umieścił pod wierzchnią warstwą ubrania, podobnie jak różdżkę – miał jednak nadzieję, że tego dnia nie przyjdzie mu użyć ani jednego, ani drugiego.
Minąwszy skalną bramę, skierował się w prawo, obchodząc połowę okręgu, zanim przystanął przy odpowiednim sektorze, rozciągającym się pod chorągwią w barwach Nottów. Wspinając się w górę, po łukowatych schodkach, czuł dziwny ciężar na ramionach – taki sam towarzyszył mu też, gdy na sekundę nawiązał kontakt wzrokowy z Corneliusem. Spojrzenie ojca, czujne i surowe, zdawało się go ostrzegać, Percival nie zareagował jednak na ten niewerbalny przekaz w żaden sposób, zachowując pozbawioną emocji twarz i zajmując miejsce pomiędzy braćmi. Czuł lekką ulgę na myśl, że mimo wszystko nie było pośród nich Inary – mimo członków patrolu egzekucyjnego, rozstawionych strategicznie wokół kamiennego kręgu, nie potrafił odpędzić od siebie złego przeczucia, towarzyszącego mu od chwili, w której postawił stopę w Salisbury.
| Nottowie zajmują sektor w rodowych, zielono-złoto-szarych barwach
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Stonehenge
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire