Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Stonehenge
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stonehenge
Na terenach Wiltshire, w pobliżu miasta Salisbury znajduje się, pochodzący z epoki neolitu albo brązu, krąg Stonehege, który od wieków skupia naukową społeczność czarodziejów. Przy kamiennych głazach odbywa się większość istotnych dla niemugolskiego świata konferencji, których głównymi gośćmi są przede wszystkim głowy czystokrwistych rodów i najznakomitsi czarodzieje swojej epoki zasłużeni pozycją jak i dokonaniami. Stonehege ma także wielkie znaczenie dla wszystkich astronomów - dzięki niemu można odczytać więcej z gwiazd niż byłoby to możliwe przy wykorzystaniu tradycyjnych narzędzi. Jednak nie jest to zadanie łatwe, tylko kilku znawców nieba na świecie wie, jak posługiwać się siłami zaklętymi w kamieniach.
Salazar pojawił się w otoczeniu całej swojej najbliższej rodziny. Rodzeństwo Traversów, które niedawno zdobyło władzę nad rodem wmaszerowało pewnym krokiem do Stonhenge. Na przedzie szedł Koronos, nestor rodu, Salazar był zaledwie pół kroku za nim, po jego prawej ręce, po drugiej stronie szedł ich młodszy brat, po środku siostry, zaś pochód zamykał najmłodszy z dziedziców rodu. Nauczeni dyscypliny na rodowych statkach szli krokiem równym, niemalże jak na musztrze. Wszyscy ubrani w rodowe barwy przywodzili na myśl bardziej kampanię reprezentacyjną armii niż arystokratów przychodzących na towarzyskie spotkanie. Długie, granatowe szaty spinały pod szyjami pomarańczowe zapinki w kształcie krakenów. Dół okrycia pokrywały misternie haftowane wzory przywodzące na myśl ramiona ośmiornicy odcinające się swoją pomarańczową barwą od niebieskiego materiału. Salazar uzupełnił strój o ciemną koszulę i spodnie, w kolorze morza w trakcie burzy - niemalże czarnego. Uczesał się także odpowiednio, odsłaniając przy tym tatuaże, które zdobył w trakcie swoich podróży zupełnie ignorując pełne niechęci spojrzenia, przystrzyżona broda nadawała mu poważny wyraz. Obcasy skórzanych, czarnych, wysokich butów wybijały rytm marszu żeglarskiego rodu, który zmierzał w kierunku siedzeń obleczonych w ich barwy. Zajęli swoje miejsca zamawiając to, czym raczyć lubili się najczęściej, rum. Salazar spojrzał w kręcący się w kubku płyn zanim wypił go z niekłamaną przyjemnością. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że oto przybyli na pole bitwy. Zmarszczył brwi obserwując przybyłych. Spojrzał w stronę, w której powinni znajdować się Crouchowie, ale nie dostrzegł tam znajomej twarzy. Chciał uśmiechnąć się do Tristana siedzącego nieopodal mrugając do niego jednocześnie, ale ostrzegawczy wzrok Koronosa skutecznie powstrzymał wszelkie zapędy do okazywania zbytniej sympatii komukolwiek. Salazar wyciągnął różdżkę, którą położył sobie na kolanach rozpierając się na krześle i obserwując popijając przy tym rum. Na jego ramieniu przysiadł czarny kakadu wbijając swoje szpony w bark pirata, który nawet się nie skrzywił głaszcząc ptaka po głowie. Czuł się zdecydowanie lepiej mając ze sobą swojego dobrego przyjaciela i całą rodzinę. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że nie mieli zbyt wielu przychylnie nastawionych rodów wokół. W zasadzie to po ostatnich zawirowaniach i zwrotach politycznych, nie mieli żadnych. Sami wrogowie i ludzie, których w najlepszym wypadku określić można było jako neutralnych. Dlatego Traversowie musieli przybyć wszyscy doskonale zdając sobie sprawę, że nie mają tu nikogo poza sobą. Nieopodal znajdował się statek, na który w razie potrzeby wszyscy mogli wskoczyć w kilka sekund i odpłynąć daleko od zagrożenia. Gdyby na przykład Longbottom wpadł na pomysł zaatakowania szczytu. Jeżeli to była wojna, on był ich przeciwnikiem. Problem w tym, że obecna sytuacja polityczna układała się tak, że nie mieli w niej żadnych sojuszników. I to chciał zmienić Koronos ściągający Salazara do Anglii. Mieli na nowo pokazać siłę rodu i to też zamierzał zrobić młodszy z Traversów.
|Traversowie idą na granatowo-pomarańczowe miejsca, na mapce bardziej niebiesko-żłóte
|Salazar ma ze sobą różdżkę i ptaka
|Traversowie idą na granatowo-pomarańczowe miejsca, na mapce bardziej niebiesko-żłóte
|Salazar ma ze sobą różdżkę i ptaka
Port, to jest poezjaumu i koniaku, port, to jest poezja westchnień cudzych żon. Wyobraźnia chodzi z ręką na temblaku, dla obieżyświatów port, to dobry dom.
Wszystko zmienia się dynamicznie. Nawet mijająca sekunda jest wkrótce tak odległa, jak odległa nie była nigdy. Rzeczywistość ulega niekontrolowanym, bolesnym zmianom wywracającym ją do góry nogami. Nie wiem kiedy mijają te wszystkie chwile, dni, tygodnie i miesiące, ale te ostatnie wydają się jak z innej epoki. Jakbym nagle postarzał się o całe wieki - szkoda, że nie idzie za tym mądrość należna doświadczeniu oraz umiejętność przewidywania dalszych kroków. Bycie częścią jednostki badawczej Rycerzy Walpurgii pozwala na rozwijanie nie tylko zasobów wiedzy, ale także samego siebie. Tej pewności, jaką widać w lekkich krokach każdego z pędzącego na zjazd w Stonehenge arystokratów. Chcę mieć ich wyuczone ruchy, jednakową, pokerową twarz oraz butę wypełzającą z najgłębszych zakamarków mrocznych dusz. Chcę upodobnić się do nich na tyle, na ile to w ogóle możliwe - i to popycha mnie do opuszczenia słodkiego azylu znajdującego się w piwnicach zamku Durham. Muszę wyjrzeć głębiej, dalej, odnaleźć równowagę. Harmonię, jaka pozwoli mi zbliżyć się do wyznaczonych przez siebie celów. Oddycham gwałtownie, niejako z poczuciem zawziętej ulgi, ale wciąż myślę o tym, co ma nastąpić. Konfrontacja. Na słowa? Na noże? Na okrutne, czarnomagiczne inkantacje? Tam, gdzie spotykają się Burke’owie i Longbottomowie nie ma miejsca na półśrodki. Zwłaszcza, że ci drudzy zaczęli nie tylko ujadać, ale też gryźć. Jak dotąd mało boleśnie, ale to tylko kwestia czasu aż rzucą nam się do gardeł pozwalając rodowemu dziedzictwu na wykrwawienie się na oczach nokturnowej klienteli. Aleję znów zaleje szkarłat normańskiej krwawicy, pozostającej w rodzinie od niepamiętnych czasów. Dużo odleglejszych niż miniona bezpowrotnie sekunda. Mamy się czym martwić, chociaż z drugiej strony nie pozwolimy na nieposłuszeństwo. Szczekające psy powinny być natychmiast uspokojone - twardą, zdecydowaną ręką, którą pokażemy wspólnie z sojusznikami. Chcę w to wierzyć kiedy patrzę w lustro. Widzę tam bladą sylwetkę obleczoną w czerń klasycznie skrojonej szaty, idealnie odprasowanej i czystej, stworzonej z drogiego materiału, ale nie wyróżniam się niczym nadzwyczajnym. Nie interesuję się polityką bardziej niż potrzeba, dlatego nie wiem jak powinienem się ubrać. Z pomocą przychodzi matka, która wyraźnie sugeruje, że powinienem pomyśleć o rodowych motywach. Nie sposób się z nią nie zgodzić. Czarno-szara kamizelka powinna wystarczyć… do tego szary fular i srebrne spinki, niemal całkowity ascetyzm na tle wytwornych strojów szlacheckiej socjety. Jedynym, żywym akcentem jest zaczarowany kwiat maku znajdujący się w klapie peleryny, chyba przyjemnie kontrastujący z resztą. Do diaska, nie wiem.
Nasza rodzina jest dość tłumna. Nestor, pradziad będący właścicielem sklepu, dziadek oraz ojciec, a także wszelkie boczne gałęzie - wszyscy tworzymy niewielki tłum zbierający się wokół Stonehenge. Z zainteresowaniem zerkam na Edgara, wiedząc jedynie, że otrzymał jakąś skrzynkę, ale co do zawartości to żaden z nas nie ma pojęcia co znajduje się w środku. Biorę głęboki wdech, a widząc na horyzoncie Parkinsonów, zbliżam się do nich niespiesznym krokiem. Kulturalnie witam się zarówno z lordem Parkinsonem jak i Elodie, jego ukochaną córką. Czuję potrzebę; nie tylko dbania o rozkwitające przymierze, ale także o upewnienie się, że wszystko jest w porządku. Orzechowe tęczówki pałające pewnością siebie dodają otuchy, która pozwala na wszelkie powitania z każdym przedstawicielem godnego, arystokratycznego rodu. Żałuję, że o niektórych nie mogę tego powiedzieć - co więcej jako Burke nie muszę przejmować się konwenansami, zaś ostentacyjne okazanie lekceważenia dla tych śmiesznych ludzi wydaje się być aktualnie jedyną opcją. Z drugiej strony, może ktoś się nawróci? Płonne nadzieje.
Wreszcie zasiadam obok brata, upewniając się, czy różdżka oraz fiolki eliksiru wzmacniającego krew oraz kilka porcji Veritaserum spoczywają bezpiecznie w kieszeni peleryny. Czując pod palcami zarówno chłód szkła jak i ciepło drewna oddycham z ulgą, niczym struna wyprostowując się na siedzeniu. Obserwacja oraz nasłuchiwanie, to jest to, czym powinienem się teraz zająć. - Widzisz Borginów? - rzucam nagle w eter, uważnie lustrując dostępne widokowo sektory. - Myślisz, że byliby tak głupi nie przychodząc? - dopytuję Edgara i czuję narastającą irytację. Jeśli ich nie ma to znaczy, że tylko nam, Burke’om zależy na interesie? Naprawdę? Cóż, widząc na spotkaniu ignorancję oraz głupotę Antonii mogłem się tego spodziewać. Nawet jeśli szanuję tę rodzinę przez wspólną, dotąd owocną współpracę.
Nasza rodzina jest dość tłumna. Nestor, pradziad będący właścicielem sklepu, dziadek oraz ojciec, a także wszelkie boczne gałęzie - wszyscy tworzymy niewielki tłum zbierający się wokół Stonehenge. Z zainteresowaniem zerkam na Edgara, wiedząc jedynie, że otrzymał jakąś skrzynkę, ale co do zawartości to żaden z nas nie ma pojęcia co znajduje się w środku. Biorę głęboki wdech, a widząc na horyzoncie Parkinsonów, zbliżam się do nich niespiesznym krokiem. Kulturalnie witam się zarówno z lordem Parkinsonem jak i Elodie, jego ukochaną córką. Czuję potrzebę; nie tylko dbania o rozkwitające przymierze, ale także o upewnienie się, że wszystko jest w porządku. Orzechowe tęczówki pałające pewnością siebie dodają otuchy, która pozwala na wszelkie powitania z każdym przedstawicielem godnego, arystokratycznego rodu. Żałuję, że o niektórych nie mogę tego powiedzieć - co więcej jako Burke nie muszę przejmować się konwenansami, zaś ostentacyjne okazanie lekceważenia dla tych śmiesznych ludzi wydaje się być aktualnie jedyną opcją. Z drugiej strony, może ktoś się nawróci? Płonne nadzieje.
Wreszcie zasiadam obok brata, upewniając się, czy różdżka oraz fiolki eliksiru wzmacniającego krew oraz kilka porcji Veritaserum spoczywają bezpiecznie w kieszeni peleryny. Czując pod palcami zarówno chłód szkła jak i ciepło drewna oddycham z ulgą, niczym struna wyprostowując się na siedzeniu. Obserwacja oraz nasłuchiwanie, to jest to, czym powinienem się teraz zająć. - Widzisz Borginów? - rzucam nagle w eter, uważnie lustrując dostępne widokowo sektory. - Myślisz, że byliby tak głupi nie przychodząc? - dopytuję Edgara i czuję narastającą irytację. Jeśli ich nie ma to znaczy, że tylko nam, Burke’om zależy na interesie? Naprawdę? Cóż, widząc na spotkaniu ignorancję oraz głupotę Antonii mogłem się tego spodziewać. Nawet jeśli szanuję tę rodzinę przez wspólną, dotąd owocną współpracę.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tego dnia w geście pełnym szacunku przypiął do szaty okazałą złotą broszę w kształcie gałązki jemioły, jaka widniała w herbie rodu Crouchów - najstarszego czystokrwistego rodu spośród całej dwudziestki ósemki. Choć brosza nie ważyła zbyt wiele, jej symboliczny ciężar był miarą długich wieków, przez które Crouchowie kształtowali czarodziejską politykę, umacniając swoje znaczenie i pielęgnując starożytne tradycje, ustanawiające nienaruszalną granicę pomiędzy szlamem a czarodziejami godnej krwi.
Amadeus wiedział, że na dzisiejszym szczycie w Stonehenge jego powinnością było chronić te tradycje i nie dopuścić, aby sympatycy mugolaków zaprzepaścili bezcenne dziedzictwo szlacheckich rodów.
Dlatego też powitał pochmurne i dość ponure Salisbury z obliczem pełnym powagi, krocząc ku kamiennemu kręgowi z dumnie uniesioną głową i spojrzeniem jasnych oczu utkwionym w mijanych twarzach. Jego uwadze nie umknęli krążący w tłumie członkowie patrolu egzekucyjnego, lecz zdecydowaną większość zgromadzonych stanowili arystokraci. W istocie Stonehenge gościło dziś w swoich antycznych progach przedstawicieli najznamienitszych rodów i lord Crouch prędko zorientował się, że każdy z nich dołożył wszelkich starań, aby wymanifestować swoją obecność. Spinki, wzory na materiale, brosze, pierścienie, medaliony – każdy element wyglądu był dokładnie przemyślany i miał budzić podziw godny temu, kto reprezentował dziś swój ród. Również Amadeus nie zamierzał ograniczać się do skromnego ubioru - miał na sobie długą szatę w kolorze granatu, uszytą z drogiego, ciężkiego materiału, której rękawy zdobił złoty haft przedstawiający obecne w herbie Crouchów jabłka. Przywdział też na siebie jasną koszulę z najwyższej jakości jedwabiu, ciemne spodnie, a także szyte na zamówienie skórzane buty, a jego dłoń zdobił nieodłączny pierścień z rodowym herbem.
Wiedział, że prezentował się godnie, lecz to była dopiero połowa sukcesu.
Podążając ku swojemu sektorowi, przyozdobionemu chorągwiami barwy złotej, czarnej i granatowej, zorientował się, że pozostałe loże były już w większości pełne. Powiódł wzrokiem po siedzących w nich czarodziejach, ostentacyjnie ignorując lordów Black, lecz kiwając uprzejmie głową lordom Lestrange, Slughorn, Travers oraz pozostałym zaprzyjaźnionym z Crouchami. Gdy te kurtuazyjne gesty dobiegły końca, Amadeus zajął miejsce w swoim sektorze, gdzie siedzieli już jego kuzyni oraz nestor.
Zażyczywszy sobie pucharu czerwonego wina, upił kilka łyków wybornego trunku, z uwagą obserwując pozostałych gości. Nie zaszczycił sektora Longbottomów ani jednym spojrzeniem, dochodząc do wniosku, że jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, ród ten zostanie skompromitowany wraz z odwołaniem ze stanowiska Harolda Longbottoma. Jego dni były już policzone – Amadeus gorąco w to wierzył – choć pewnym subtelnym niepokojem napełniały go plotki, że Minister żywo interesował się etyką pracy zatrudnionych w Ministerstwie Crouchów.
Liczył jednak na to, że rozpoczynający się już za kilka chwil szczyt skutecznie rozwieje ten niepokój.
Crouchowie zajmują sektor z chorągwiami w barwach czarno-żółto-granatowych (na mapce bardziej niebieskich).
Przy sobie: różdżka schowana w kieszeni szaty.
Towarzyszą mi: nestor Gintaras oraz kuzyni.
Amadeus wiedział, że na dzisiejszym szczycie w Stonehenge jego powinnością było chronić te tradycje i nie dopuścić, aby sympatycy mugolaków zaprzepaścili bezcenne dziedzictwo szlacheckich rodów.
Dlatego też powitał pochmurne i dość ponure Salisbury z obliczem pełnym powagi, krocząc ku kamiennemu kręgowi z dumnie uniesioną głową i spojrzeniem jasnych oczu utkwionym w mijanych twarzach. Jego uwadze nie umknęli krążący w tłumie członkowie patrolu egzekucyjnego, lecz zdecydowaną większość zgromadzonych stanowili arystokraci. W istocie Stonehenge gościło dziś w swoich antycznych progach przedstawicieli najznamienitszych rodów i lord Crouch prędko zorientował się, że każdy z nich dołożył wszelkich starań, aby wymanifestować swoją obecność. Spinki, wzory na materiale, brosze, pierścienie, medaliony – każdy element wyglądu był dokładnie przemyślany i miał budzić podziw godny temu, kto reprezentował dziś swój ród. Również Amadeus nie zamierzał ograniczać się do skromnego ubioru - miał na sobie długą szatę w kolorze granatu, uszytą z drogiego, ciężkiego materiału, której rękawy zdobił złoty haft przedstawiający obecne w herbie Crouchów jabłka. Przywdział też na siebie jasną koszulę z najwyższej jakości jedwabiu, ciemne spodnie, a także szyte na zamówienie skórzane buty, a jego dłoń zdobił nieodłączny pierścień z rodowym herbem.
Wiedział, że prezentował się godnie, lecz to była dopiero połowa sukcesu.
Podążając ku swojemu sektorowi, przyozdobionemu chorągwiami barwy złotej, czarnej i granatowej, zorientował się, że pozostałe loże były już w większości pełne. Powiódł wzrokiem po siedzących w nich czarodziejach, ostentacyjnie ignorując lordów Black, lecz kiwając uprzejmie głową lordom Lestrange, Slughorn, Travers oraz pozostałym zaprzyjaźnionym z Crouchami. Gdy te kurtuazyjne gesty dobiegły końca, Amadeus zajął miejsce w swoim sektorze, gdzie siedzieli już jego kuzyni oraz nestor.
Zażyczywszy sobie pucharu czerwonego wina, upił kilka łyków wybornego trunku, z uwagą obserwując pozostałych gości. Nie zaszczycił sektora Longbottomów ani jednym spojrzeniem, dochodząc do wniosku, że jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, ród ten zostanie skompromitowany wraz z odwołaniem ze stanowiska Harolda Longbottoma. Jego dni były już policzone – Amadeus gorąco w to wierzył – choć pewnym subtelnym niepokojem napełniały go plotki, że Minister żywo interesował się etyką pracy zatrudnionych w Ministerstwie Crouchów.
Liczył jednak na to, że rozpoczynający się już za kilka chwil szczyt skutecznie rozwieje ten niepokój.
Crouchowie zajmują sektor z chorągwiami w barwach czarno-żółto-granatowych (na mapce bardziej niebieskich).
Przy sobie: różdżka schowana w kieszeni szaty.
Towarzyszą mi: nestor Gintaras oraz kuzyni.
Chwilami miała wrażenie, jakby trafiła do jakiejś bajki o naiwnej dziewczynce która wierzyła w bzdury i trafiła na prawdę. Minęło zaledwie kilka dni od ślubu, jednak jej wystarczył sam dzień wesela by zrozumieć, że była idiotką wierząc we wcześniejsze zapewnienia Ulyssesa. Łatwo było mu obiecywać jej czego chciała, póki nie wiedział, lub nie do końca rozumiał z kim ma do czynienia. Nie użalała się nad sobą, nie widziała z resztą ku temu powodów i o dziwo nie wszczynała awantur. Nawet jeśli coś w niej zaczęło się rodzić, nawet jeśli dostrzegała w sobie jakieś inne uczucia, miały one zbyt mało czasu by jakkolwiek dojrzeć, by mogła na prawdę czuć się zraniona.
Gdyby uważny obserwator dobrze ją znał, mógłby spodziewać się że jest w tym spokojnym milczeniu coś z ciszy przed burzą. Julia potrafiła zawsze być spokojna na dwa sposoby, przy czym jeden był naturalny, drugi wiązał się z chłodem i powoli kumulującymi się myślami. W jednym i drugim wypadku przyciągała ją praca. Praca dawała zajęcie i spokój, zajmowała myśli jakiekolwiek by nie były, więc i w rodzinnej posiadłości nie przebywała bardzo wiele. To jednak nie było niczym niezwykłym, mieszkając wśród Prewettów, także potrafiła znikać na całe dnie, by w klinice pracować nad kolejnymi magicznymi stworzeniami. Wmawiała sobie teraz, że jest to trochę winna Suzie, która miała mnóstwo pracy kiedy Prewettówna zajmowała się ślubem.
Na słowa Ulyssesa nie powiedziała nic. Im więcej wyczuwała w nim pogardy, tym silniej wzbierała we własnej niechęci. Podobnie cicha była ich wcześniejsza rozmowa. Nie była pewna czy traktowanie jej jak głupiej piętnastolatki ma stać się normą, wiedziała jednak że jeśli tak, ten związek na miano normy nie zasłuży. Póki co jednak milczała, milczała bardzo chłodno, pozwalając się pociągnąć za rękę i nie zamierzając milczeć jeśli uzna milczenie za złą decyzję. Zbyt wielu spodziewała się tu przeciwników Longbottoma w którym upatrywała dużą nadzieję.
Ubrana była w elegancką suknię, nie przesadzała jednak ze zdobnością za którą nigdy zbytnio nie przepadała. Czarna, z delikatnym dekoltem, solidnym gorsetem przeszywanym złotą nicią. Trudno było jej przywyknąć do nowych barw, nadal jednak nosiła we włosach spinkę w kształcie paproci nie jako oznakę niechęci wobec nowej rodziny, raczej jako znak pamięci o tej która ją wychowała.
Kiedy zjawili się na miejscu, odnalazła wzrokiem Archibalda i uśmiechnęła się łagodnie w jego stronę. Chciała w tej chwili siąść przy nim, wiedziała jednak że byłoby to złe zagranie, porozmawiają później. Zajęła miejsce obok męża.
| Julka siedzi w czarno-złotym sektorze, obok Ulyssesa
| Ma przy sobie różdżkę
Gdyby uważny obserwator dobrze ją znał, mógłby spodziewać się że jest w tym spokojnym milczeniu coś z ciszy przed burzą. Julia potrafiła zawsze być spokojna na dwa sposoby, przy czym jeden był naturalny, drugi wiązał się z chłodem i powoli kumulującymi się myślami. W jednym i drugim wypadku przyciągała ją praca. Praca dawała zajęcie i spokój, zajmowała myśli jakiekolwiek by nie były, więc i w rodzinnej posiadłości nie przebywała bardzo wiele. To jednak nie było niczym niezwykłym, mieszkając wśród Prewettów, także potrafiła znikać na całe dnie, by w klinice pracować nad kolejnymi magicznymi stworzeniami. Wmawiała sobie teraz, że jest to trochę winna Suzie, która miała mnóstwo pracy kiedy Prewettówna zajmowała się ślubem.
Na słowa Ulyssesa nie powiedziała nic. Im więcej wyczuwała w nim pogardy, tym silniej wzbierała we własnej niechęci. Podobnie cicha była ich wcześniejsza rozmowa. Nie była pewna czy traktowanie jej jak głupiej piętnastolatki ma stać się normą, wiedziała jednak że jeśli tak, ten związek na miano normy nie zasłuży. Póki co jednak milczała, milczała bardzo chłodno, pozwalając się pociągnąć za rękę i nie zamierzając milczeć jeśli uzna milczenie za złą decyzję. Zbyt wielu spodziewała się tu przeciwników Longbottoma w którym upatrywała dużą nadzieję.
Ubrana była w elegancką suknię, nie przesadzała jednak ze zdobnością za którą nigdy zbytnio nie przepadała. Czarna, z delikatnym dekoltem, solidnym gorsetem przeszywanym złotą nicią. Trudno było jej przywyknąć do nowych barw, nadal jednak nosiła we włosach spinkę w kształcie paproci nie jako oznakę niechęci wobec nowej rodziny, raczej jako znak pamięci o tej która ją wychowała.
Kiedy zjawili się na miejscu, odnalazła wzrokiem Archibalda i uśmiechnęła się łagodnie w jego stronę. Chciała w tej chwili siąść przy nim, wiedziała jednak że byłoby to złe zagranie, porozmawiają później. Zajęła miejsce obok męża.
| Julka siedzi w czarno-złotym sektorze, obok Ulyssesa
| Ma przy sobie różdżkę
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Jestem ostatnią osobą, która powinna znaleźć się w tym miejscu. Jednak nalegania Marcela musiały w końcu napotkać na podatny grunt. Przede wszystkim jestem jego żoną, nie mogę więc sprzeciwiać się woli męża - jeżeli uznał, że nie wytrzyma w tym miejscu bez mojej obecności, to moim obowiązkiem jest wspieranie go. Tak jak czynię to zawsze, niezmiennie od tych kilku lat. Zmieniła się jedynie forma pomocy, stając się teraz bardziej intymną niż do tej pory, ale to nic złego. Wszak wszystko się zmienia. Jeszcze kilka miesięcy temu nikt nie pomyślałby o tym, żeby zamiast konferencji naukowych urządzać szczyt polityczny, właśnie tutaj, w Stonehenge. W obawie o przyszłość magicznego świata. Nawet ja widzę, że dochodzi do coraz brutalniejszego rozłamu wewnątrz społeczeństwa. Co dziwniejsze, pojmuję to w dużo szerszym zakresie rozumienia odkąd obracam się na salonach; chociaż to trwa raptem kilka tygodni. Na dodatek wszyscy raczej mnie unikają, ale nie spędza mi to snu z powiek. Jestem szczęśliwa - ot, cała tajemnica. Inni nie są mi do niczego potrzebni. Zaś obserwacje mogę czynić i bez cudzej aprobaty.
Niestety raczej nie są one skierowane tam, gdzie powinny. Trudno mi się dziwić, przecież polityka to stek kłamstw, w dodatku niezwykle nudnych. W przeciwieństwie do mody. Pod tym jednym kątem świetnie dogaduję się z moją rodziną i naprawdę nie trzeba żadnej zachęty do tego, żeby spędzić pół dnia w łazience, a potem na przymierzaniu pasującej kreacji. Ostatecznie stawiam na oszczędność w przekazie, i tak męskie spojrzenia zwrócą się na mnie chociaż przez chwilę; bycie półwilą i wtapianie się w tło jednocześnie… to zadanie niezwykle trudne. Jasne włosy zaplotłam w ciasny kok poprzetykany złotymi nićmi, makijaż zrobiłam ledwie widoczny, a suknia w stonowanej zieleni zakrywa mnie od stóp do podbródka, żeby przypadkiem nie odsłonić niepożądanego skrawka skóry. Nawet dłonie obleczone są w skórzane rękawiczki, peleryna sięga ziemi, a buty na obcasie stukoczą lekko o bruk. Na materiale szyi znajduje się jedyny ozdobnik całej kreacji - sznur wielkich, białych pereł w złocie, który powinien zwrócić na siebie uwagę. Tylko tyle i aż tyle, za to perfekcyjnie skrojone i dopasowane elegancją oraz jakością ubrania na pewno wyglądają na cenne. Cóż, każdy noszący ciuchy domu mody Parkinsonów jest jego żywą reklamą, dlatego wszystko powinno być dopięte na ostatni guzik. W tym u mnie. Piękny wygląd zawsze dodaje pewności siebie. Żałuję tylko, że lady Elodie zdecydowała się odłączyć i przybyć na spotkanie wraz z ojcem, ale to było do przewidzenia, nie mam jej tego za złe. Może to nawet lepiej, że zyskaliśmy chwilę oddechu sam na sam. Mogę oswoić się z obecnością tylu dystyngowanych, ważnych w świecie mężczyzn, których obecność onieśmiela nawet mnie. A może zwłaszcza? Staram się o tym nie myśleć kiedy trzymam ramię Marcela, uśmiecham się delikatnie i witam ze wszystkimi, z którymi powinnam. Naprawdę, naprawdę staram się być najlepszą ozdobą jaką można było sobie wyobrazić. Tak, oprócz wyglądania oraz słuchania nie ma dla mnie innej roli pisanej właśnie w tym miejscu.
Kiedy wszystkim powinnościom staje się zadość, zasiadam na jednym z miejsc przeznaczonych dla Parkinsonów i lekko nachylam się do męża. - Nie uważasz, że siedzenie tutaj jest dość ryzykowne? - szepcę cichutko do jego ucha, trochę zestresowana. Wszak nawet ja wiem, że otoczeni przez mugololubnych Prewettów oraz Ollivanderów nie możemy skończyć za dobrze. Jak wyspa pośrodku oceanu, samotnie dryfujący tutaj z jasno określonymi konserwatywnymi poglądami, wystawieni na ataki. - Nie chcę, żeby ostatnim widokiem przed śmiercią były buty zebranych. Te sprzed wieków, całkowicie niemodne i niegodne wysokich stanowisk - dodaję w podobnym tonie i kręcę dyskretnie głową. Niby różdżka spoczywa w kieszeni płaszcza, ale niestety wątpię w swoje umiejętności obronne. Z drugiej strony jestem u boku nieśmiertelnego Marcela, co może mi się stać? Istnieje jeszcze prawdopodobieństwo śmierci z nudów, ale na to nie mam wpływu. Najważniejsze jest godne, reprezentatywne zachowanie, więc powaga zastępuje kurtuazyjny uśmiech zdobiący lico.
Parkinsonowie siadają w miejscu zaznaczonym ich rodowymi barwami, czyli zielono-złotymi!
Niestety raczej nie są one skierowane tam, gdzie powinny. Trudno mi się dziwić, przecież polityka to stek kłamstw, w dodatku niezwykle nudnych. W przeciwieństwie do mody. Pod tym jednym kątem świetnie dogaduję się z moją rodziną i naprawdę nie trzeba żadnej zachęty do tego, żeby spędzić pół dnia w łazience, a potem na przymierzaniu pasującej kreacji. Ostatecznie stawiam na oszczędność w przekazie, i tak męskie spojrzenia zwrócą się na mnie chociaż przez chwilę; bycie półwilą i wtapianie się w tło jednocześnie… to zadanie niezwykle trudne. Jasne włosy zaplotłam w ciasny kok poprzetykany złotymi nićmi, makijaż zrobiłam ledwie widoczny, a suknia w stonowanej zieleni zakrywa mnie od stóp do podbródka, żeby przypadkiem nie odsłonić niepożądanego skrawka skóry. Nawet dłonie obleczone są w skórzane rękawiczki, peleryna sięga ziemi, a buty na obcasie stukoczą lekko o bruk. Na materiale szyi znajduje się jedyny ozdobnik całej kreacji - sznur wielkich, białych pereł w złocie, który powinien zwrócić na siebie uwagę. Tylko tyle i aż tyle, za to perfekcyjnie skrojone i dopasowane elegancją oraz jakością ubrania na pewno wyglądają na cenne. Cóż, każdy noszący ciuchy domu mody Parkinsonów jest jego żywą reklamą, dlatego wszystko powinno być dopięte na ostatni guzik. W tym u mnie. Piękny wygląd zawsze dodaje pewności siebie. Żałuję tylko, że lady Elodie zdecydowała się odłączyć i przybyć na spotkanie wraz z ojcem, ale to było do przewidzenia, nie mam jej tego za złe. Może to nawet lepiej, że zyskaliśmy chwilę oddechu sam na sam. Mogę oswoić się z obecnością tylu dystyngowanych, ważnych w świecie mężczyzn, których obecność onieśmiela nawet mnie. A może zwłaszcza? Staram się o tym nie myśleć kiedy trzymam ramię Marcela, uśmiecham się delikatnie i witam ze wszystkimi, z którymi powinnam. Naprawdę, naprawdę staram się być najlepszą ozdobą jaką można było sobie wyobrazić. Tak, oprócz wyglądania oraz słuchania nie ma dla mnie innej roli pisanej właśnie w tym miejscu.
Kiedy wszystkim powinnościom staje się zadość, zasiadam na jednym z miejsc przeznaczonych dla Parkinsonów i lekko nachylam się do męża. - Nie uważasz, że siedzenie tutaj jest dość ryzykowne? - szepcę cichutko do jego ucha, trochę zestresowana. Wszak nawet ja wiem, że otoczeni przez mugololubnych Prewettów oraz Ollivanderów nie możemy skończyć za dobrze. Jak wyspa pośrodku oceanu, samotnie dryfujący tutaj z jasno określonymi konserwatywnymi poglądami, wystawieni na ataki. - Nie chcę, żeby ostatnim widokiem przed śmiercią były buty zebranych. Te sprzed wieków, całkowicie niemodne i niegodne wysokich stanowisk - dodaję w podobnym tonie i kręcę dyskretnie głową. Niby różdżka spoczywa w kieszeni płaszcza, ale niestety wątpię w swoje umiejętności obronne. Z drugiej strony jestem u boku nieśmiertelnego Marcela, co może mi się stać? Istnieje jeszcze prawdopodobieństwo śmierci z nudów, ale na to nie mam wpływu. Najważniejsze jest godne, reprezentatywne zachowanie, więc powaga zastępuje kurtuazyjny uśmiech zdobiący lico.
Parkinsonowie siadają w miejscu zaznaczonym ich rodowymi barwami, czyli zielono-złotymi!
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Czuła złość tlącą się w jej sercu już od jakiegoś momentu. I zdawała sobie doskonale sprawę co ją powoduje. Jedna jednostka, posuwająca się zdecydowanie za daleko. Harold Longbottom musiał być szaleńcem, skoro śmiał nie tylko wchodzić w miejsca w których jego stopa stanąć nie powinna, ale snuć głośne wnioski na temat nielegalnych praktyk ich rezerwatu. Zaciskała ze złości dłonie, jednak samą złość odsuwała od siebie za każdym razem. Tristan nie pozwoli, by ktokolwiek odebrał im to, co było ich od wieków. W czego pielęgnację i rozwój wkładali całe swoje serca, długie godziny i lata pracy. A ona… ona mu w tym pomoże, jak tylko będzie potrafiła.
Właśnie dlatego postanowiła zjawić się w Stonehenge. By być dla niego cichym wsparciem, reprezentować swój ród i jeśli będzie to konieczne zabrać głos.
Miał mocny uścisk. Była pewna, że wyląduje pewnie dzięki jemu wsparciu i wcale nie stało się inaczej gdy wylądowali na miękkiej trawie niedaleko miejsca spotkania. Milczeli, ale żadne z nich nie potrzebowało słów by się zrozumieć. Żadne z nich nie potrzebowało też słów by wiedzieć po co tutaj przybyli. Może ich reprezentacja była skromna, ale z pewnością nie była słaba. Byli Rosierami, klejnotami w koronie szlachetnych rodów. Potrafili okiełznać najniebezpieczniejsze ze stworzeń, ludzie nie stanowili dla nich wiele większego wyzwania.
Szła spokojnie obok niego, oplatając dłoń wokół jego ramienia. Unosiła brodę ku górze, prostując plecy, znacząc sylwetkę pewnością. Nie zadzierała nosa, doskonale wiedziała jak opuścić ją kilka milimetrów niżej, by nie wyglądać na zadufaną. Na sobie miała suknię w kolorze szkarłatu znaczoną ciemnymi skórzanymi wstawkami w okolicach ramion, które z daleka można było pomylić ze smoczą skórą. Otulała się szalem łączącym szkarłat ze złotem. Włosy zostały lekko spięte z tyłu, wiatr rozwiewał kosmyki na boki. Przed wyjściem przed chwilę wpatrywała się w lustro zastanawiając się czy winna zdobić są twarz pudrem, a usta szminka - finalnie zrezygnowała z obu zabiegów. Zabrała też ze sobą różdżkę, którą skrywała w ukrytej kieszeni wszytej w suknię. Coś ciężkiego zdawało się osiadać w powietrzu, może to fakt iż potrzebowali zmian zdawał się wpływać na panującą tutaj atmosferę. Weszła na ławę za wujem i zasiadła na miejscu. Odebrała od Tristana kielich wina, dziękując mu łagodnym uśmiechem. Upiła łyk cierpkiego napoju i potoczyła spojrzeniem po zebranych. Brwi zmarszczyły jej się na kilka sekund gdy dojrzała Lysandra, odwróciła spojrzenie lustrując miejsca dalej. Wzrok na zatrzymał się na młodej małżonce Parkinsona. Jej obecność zdecydowanie ją zastanawiała. Zerknęła na profil brata, nie powiedziała jednak nic widząc, że zatopiony jest w we własnych myślach.
| oczywiście siadam z bratem i wujem-nestorem
Właśnie dlatego postanowiła zjawić się w Stonehenge. By być dla niego cichym wsparciem, reprezentować swój ród i jeśli będzie to konieczne zabrać głos.
Miał mocny uścisk. Była pewna, że wyląduje pewnie dzięki jemu wsparciu i wcale nie stało się inaczej gdy wylądowali na miękkiej trawie niedaleko miejsca spotkania. Milczeli, ale żadne z nich nie potrzebowało słów by się zrozumieć. Żadne z nich nie potrzebowało też słów by wiedzieć po co tutaj przybyli. Może ich reprezentacja była skromna, ale z pewnością nie była słaba. Byli Rosierami, klejnotami w koronie szlachetnych rodów. Potrafili okiełznać najniebezpieczniejsze ze stworzeń, ludzie nie stanowili dla nich wiele większego wyzwania.
Szła spokojnie obok niego, oplatając dłoń wokół jego ramienia. Unosiła brodę ku górze, prostując plecy, znacząc sylwetkę pewnością. Nie zadzierała nosa, doskonale wiedziała jak opuścić ją kilka milimetrów niżej, by nie wyglądać na zadufaną. Na sobie miała suknię w kolorze szkarłatu znaczoną ciemnymi skórzanymi wstawkami w okolicach ramion, które z daleka można było pomylić ze smoczą skórą. Otulała się szalem łączącym szkarłat ze złotem. Włosy zostały lekko spięte z tyłu, wiatr rozwiewał kosmyki na boki. Przed wyjściem przed chwilę wpatrywała się w lustro zastanawiając się czy winna zdobić są twarz pudrem, a usta szminka - finalnie zrezygnowała z obu zabiegów. Zabrała też ze sobą różdżkę, którą skrywała w ukrytej kieszeni wszytej w suknię. Coś ciężkiego zdawało się osiadać w powietrzu, może to fakt iż potrzebowali zmian zdawał się wpływać na panującą tutaj atmosferę. Weszła na ławę za wujem i zasiadła na miejscu. Odebrała od Tristana kielich wina, dziękując mu łagodnym uśmiechem. Upiła łyk cierpkiego napoju i potoczyła spojrzeniem po zebranych. Brwi zmarszczyły jej się na kilka sekund gdy dojrzała Lysandra, odwróciła spojrzenie lustrując miejsca dalej. Wzrok na zatrzymał się na młodej małżonce Parkinsona. Jej obecność zdecydowanie ją zastanawiała. Zerknęła na profil brata, nie powiedziała jednak nic widząc, że zatopiony jest w we własnych myślach.
| oczywiście siadam z bratem i wujem-nestorem
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nastał wyczekiwany dzień, wszystko ma się rozegrać między głazami najsłynniejszego kromlechu na świecie, nawet wśród mugoli. To nawet zabawne, że tak ważne dla magicznego świata wydarzenia rozgrywają się tak blisko niemagicznego. Ciekawe czy ktoś ze zwolenników czystości krwi kiedykolwiek dostrzegł ironię kryjącą się za tym miejscem.
Artur przybył w towarzystwie żony z domu Prewettów. Oboje ubrali się elegancko, bez wyraźnie zaznaczonych barw rodowych. Postanowili pokazać się jako otwartych na negocjacje, mając nadzieję na pokojowy przebieg zgromadzenia. Longbottom nie wykluczał nieprzewidzianych komplikacji, dlatego też jego ciemny strój był jednocześnie wygodny, z szybkim dostępem do różdżki.
Artur zauważył kilka znajomych twarzy, pozwolił sobie na uprzejme skinienie głową. Na więcej nie było czasu, poza tym wolał uważać na każdy swój krok. Longbottomowie przyciągali wiele nieprzychylnych spojrzeń, więc tę partię gry należało rozegrać bardzo ostrożnie. Odetchnął głęboko zimnym powietrzem.
Alea iacta est - kości zostały rzucone.
| Artur siedzi w czerwono-czarnym sektorze, który sąsiaduje z zajmowanym przez Macmillianów
| Ma przy sobie różdżkę
Artur przybył w towarzystwie żony z domu Prewettów. Oboje ubrali się elegancko, bez wyraźnie zaznaczonych barw rodowych. Postanowili pokazać się jako otwartych na negocjacje, mając nadzieję na pokojowy przebieg zgromadzenia. Longbottom nie wykluczał nieprzewidzianych komplikacji, dlatego też jego ciemny strój był jednocześnie wygodny, z szybkim dostępem do różdżki.
Artur zauważył kilka znajomych twarzy, pozwolił sobie na uprzejme skinienie głową. Na więcej nie było czasu, poza tym wolał uważać na każdy swój krok. Longbottomowie przyciągali wiele nieprzychylnych spojrzeń, więc tę partię gry należało rozegrać bardzo ostrożnie. Odetchnął głęboko zimnym powietrzem.
Alea iacta est - kości zostały rzucone.
| Artur siedzi w czerwono-czarnym sektorze, który sąsiaduje z zajmowanym przez Macmillianów
| Ma przy sobie różdżkę
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Do samego końca nie była pewna, czy pojawi się na szczycie. Choć dobro rodu niewątpliwie leżało jej na sercu zarówno z pobudek egoistycznych, jak i rodzinnych (bliscy zawsze byli dla niej bardzo ważni), zdawała sobie sprawę z tego, że była tylko kobietą. Płcią słabszą, której nie wypadało angażować się w polityczne dysputy i przemawiać na równi z mężczyznami. Była nawet nieco zdziwiona, kiedy jej ojciec, Perseus Nott, oznajmił, że oczekuje ich towarzystwa, swej żony oraz córek. Nie miał syna i bardzo tego żałował, co wyraźnie mogła wyczytać w wyrazie jego twarzy. Gdyby go miał, pewnie to on towarzyszyłby mu w tak ważnym dniu, a Elise zostałaby w domu. Miał jednak tylko córki, które zamierzał poświęcić dla politycznych układów i korzystnych mariaży mających umocnić rodowe sojusze. I oczywiście to nie ich rolą było przemawianie; miały stanowić ledwie tło dla swego ojca, jedynego mężczyzny w ich gałęzi rodziny. Może liczył na to, że zostaną wypatrzone jako godne kandydatki na żony dla mężczyzn z rodów o słusznych poglądach, jako posłuszne, dobrze wychowane młódki interesujące się przyszłością swego rodu?
Elise bardzo zależało na dobru rodu. Czuła się jego częścią i pragnęła go godnie reprezentować. Choć była tak młoda, wyznawała wyrazisty, jasno sprecyzowany światopogląd. Była wierna wpajanym jej od urodzenia zasadom i gardziła szlamem oraz wszystkimi jego miłośnikami. Zdrajcy krwi byli zarazą brukającą szlachetne rody, zgniłymi gałęziami, które należało odciąć i wyplenić, by nie zarażały reszty zgubnymi poglądami. Zarówno ona, jak i jej bliscy zdawali sobie jednak sprawę, że nie wszystkie rody opowiedzą się za słusznymi, tradycyjnymi wartościami. Niektórzy z pewnością poprą tego odrażającego zdrajcę, Longbottoma, który nie powinien już w ogóle tytułować się szlachcicem, skoro występował przeciwko swemu pochodzeniu, krwi oraz innym rodom uwzględnionym w Skorowidzu.
Mieli dziś pokazać siłę rodu Nottów, dlatego zjawili się dość liczną reprezentacją. Elise pierwszy raz w życiu znajdowała się w Stonehenge; ostatecznie ledwie w czerwcu ukończyła Hogwart. Było to jej pierwsze w życiu wydarzenie tego typu i nie do końca wiedziała, czego się spodziewać. To jej ojciec był doświadczony w politycznych rozgrywkach. Po wylądowaniu świstoklika rozglądała się dookoła z ciekawością, choć na jej pięknej, młodej twarzy malował się wyraz powagi i dumy. U boku starszej siostry szła za swoimi rodzicami, kierując się w stronę sektora przybranego w barwy Nottów, gdzie siedzieli już nestor oraz jej wuj i kuzynostwo.
Elise grzecznie przywitała starszych, i nieco śmielej uśmiechnęła się do trzech kuzynów: Percivala, Eddarda i Lysandra. Powiodła także wzrokiem w kierunku sektora Lestrange’ów, gdzie znajdował się już jej dziadek ze strony matki, Blaise. Nie dostrzegła Marine. Jej ojciec w tym czasie powitał skinieniem głowy przedstawicieli konserwatywnych rodów.
Była ubrana jak przystało na młodą damę z rodu Nott. Założyła elegancką suknię w zielonym kolorze współgrającym idealnie z rodowymi barwami Nottów. Nie zapomniała także o broszy z rodowym herbem, którą przypięła w widocznym miejscu, tak by wszyscy widzieli, a jej włosy były gustownie upięte w kok z tyłu głowy. Prezentowała się niezwykle dumnie, emanując poczuciem wyższości. Nawet nie zaszczyciła spojrzeniem miejsc, w których zbierali się członkowie rodów promugolskich, skupiając się głównie na swoich bliskich, Nottach oraz Lestrange’ach.
Choć była młoda i niedoświadczona życiowo, czuła pewien niepokój, ale pragnęła wierzyć, że wszystko potoczy się po ich myśli. Longbottom zostanie obalony i zdyskredytowany, a przyszłość starych rodów, w tym jej samej, pozostanie bezpieczna. Nie zamierzała godzić się na absurdalną, wydumaną równość. Szlamy i mugole nigdy nie będą im równi. Każdy, kto tak uważał, zasługiwał na potępienie.
| Elise ma przy sobie różdżkę i bransoletę z włosia syreny na nadgarstku
Siedzi w sektorze przypisanym do Nottów. Jej towarzystwo to ojciec (Perseus Nott, który będzie przemawiać), matka (Cassiopeia Nott), siostra, a także obecni już nestor, wuj oraz kuzyni.
Elise bardzo zależało na dobru rodu. Czuła się jego częścią i pragnęła go godnie reprezentować. Choć była tak młoda, wyznawała wyrazisty, jasno sprecyzowany światopogląd. Była wierna wpajanym jej od urodzenia zasadom i gardziła szlamem oraz wszystkimi jego miłośnikami. Zdrajcy krwi byli zarazą brukającą szlachetne rody, zgniłymi gałęziami, które należało odciąć i wyplenić, by nie zarażały reszty zgubnymi poglądami. Zarówno ona, jak i jej bliscy zdawali sobie jednak sprawę, że nie wszystkie rody opowiedzą się za słusznymi, tradycyjnymi wartościami. Niektórzy z pewnością poprą tego odrażającego zdrajcę, Longbottoma, który nie powinien już w ogóle tytułować się szlachcicem, skoro występował przeciwko swemu pochodzeniu, krwi oraz innym rodom uwzględnionym w Skorowidzu.
Mieli dziś pokazać siłę rodu Nottów, dlatego zjawili się dość liczną reprezentacją. Elise pierwszy raz w życiu znajdowała się w Stonehenge; ostatecznie ledwie w czerwcu ukończyła Hogwart. Było to jej pierwsze w życiu wydarzenie tego typu i nie do końca wiedziała, czego się spodziewać. To jej ojciec był doświadczony w politycznych rozgrywkach. Po wylądowaniu świstoklika rozglądała się dookoła z ciekawością, choć na jej pięknej, młodej twarzy malował się wyraz powagi i dumy. U boku starszej siostry szła za swoimi rodzicami, kierując się w stronę sektora przybranego w barwy Nottów, gdzie siedzieli już nestor oraz jej wuj i kuzynostwo.
Elise grzecznie przywitała starszych, i nieco śmielej uśmiechnęła się do trzech kuzynów: Percivala, Eddarda i Lysandra. Powiodła także wzrokiem w kierunku sektora Lestrange’ów, gdzie znajdował się już jej dziadek ze strony matki, Blaise. Nie dostrzegła Marine. Jej ojciec w tym czasie powitał skinieniem głowy przedstawicieli konserwatywnych rodów.
Była ubrana jak przystało na młodą damę z rodu Nott. Założyła elegancką suknię w zielonym kolorze współgrającym idealnie z rodowymi barwami Nottów. Nie zapomniała także o broszy z rodowym herbem, którą przypięła w widocznym miejscu, tak by wszyscy widzieli, a jej włosy były gustownie upięte w kok z tyłu głowy. Prezentowała się niezwykle dumnie, emanując poczuciem wyższości. Nawet nie zaszczyciła spojrzeniem miejsc, w których zbierali się członkowie rodów promugolskich, skupiając się głównie na swoich bliskich, Nottach oraz Lestrange’ach.
Choć była młoda i niedoświadczona życiowo, czuła pewien niepokój, ale pragnęła wierzyć, że wszystko potoczy się po ich myśli. Longbottom zostanie obalony i zdyskredytowany, a przyszłość starych rodów, w tym jej samej, pozostanie bezpieczna. Nie zamierzała godzić się na absurdalną, wydumaną równość. Szlamy i mugole nigdy nie będą im równi. Każdy, kto tak uważał, zasługiwał na potępienie.
| Elise ma przy sobie różdżkę i bransoletę z włosia syreny na nadgarstku
Siedzi w sektorze przypisanym do Nottów. Jej towarzystwo to ojciec (Perseus Nott, który będzie przemawiać), matka (Cassiopeia Nott), siostra, a także obecni już nestor, wuj oraz kuzyni.
Pomimo ciężkiej atmosfery roztaczanej wokół Stonehenge oddychało mu się wyjątkowo swobodnie, lekko. Zdecydowanie czuł się w żywiole - lepkim od fałszu i zawiści powietrzu, wieloznacznych spojrzeń, znaczących gestów.
- Mnie czy siebie pytasz? - uśmiechnął lisio do Lucana wydając z siebie pomruk rozbawienia - Nie zachowuj się, jakbyś szedł na rzeź. Samym słowem jeszcze nikt nikogo nie zaszlachtował - do tego potrzebna była jeszcze różdżka. A szkoda - Rozluźnij się - wsparł przyjaciela podążając przy nim w drodze do kręgu, a potem za nim w stronę wybranego przez niego sektoru. Nie zajął miejsca siedzącego. Przystaną w odpowiedniej odległości, która sprawiała, że nie mógł zostać uznany za szlachetnego członka rodu, a gościa.
Skamander miał włosy ściągnięte do tyłu i upięte w ciasny kuc z tyłu głowy. Wyprostowaną sylwetkę oblekała ciemnogranatowa wierzchnia szata. W jej wewnętrznej kieszeni znajdowała się różdżka. Była pozbawiona zdobnych obszyć, lecz jej ascetyczną przestrzeń zapełniały połyskujące czernią mankiety z czarnej parły oraz przypięta do piersi po stronie serca alabastrowa brosza jednorożca dodająca elegancji. Spodnie i koszula znajdująca się pod szatą były czarnym kolorze. Prócz tego pod szyją aurora zawiązany był fular w bordowej barwie. Naszyjnik z pazurem gryfa był niewidoczny. Palce zdobiły dwa sygnety.
- Mnie czy siebie pytasz? - uśmiechnął lisio do Lucana wydając z siebie pomruk rozbawienia - Nie zachowuj się, jakbyś szedł na rzeź. Samym słowem jeszcze nikt nikogo nie zaszlachtował - do tego potrzebna była jeszcze różdżka. A szkoda - Rozluźnij się - wsparł przyjaciela podążając przy nim w drodze do kręgu, a potem za nim w stronę wybranego przez niego sektoru. Nie zajął miejsca siedzącego. Przystaną w odpowiedniej odległości, która sprawiała, że nie mógł zostać uznany za szlachetnego członka rodu, a gościa.
Skamander miał włosy ściągnięte do tyłu i upięte w ciasny kuc z tyłu głowy. Wyprostowaną sylwetkę oblekała ciemnogranatowa wierzchnia szata. W jej wewnętrznej kieszeni znajdowała się różdżka. Była pozbawiona zdobnych obszyć, lecz jej ascetyczną przestrzeń zapełniały połyskujące czernią mankiety z czarnej parły oraz przypięta do piersi po stronie serca alabastrowa brosza jednorożca dodająca elegancji. Spodnie i koszula znajdująca się pod szatą były czarnym kolorze. Prócz tego pod szyją aurora zawiązany był fular w bordowej barwie. Naszyjnik z pazurem gryfa był niewidoczny. Palce zdobiły dwa sygnety.
Find your wings
Titis Ollivander nie znosił podróży świstoklikiem... Albo właściwie znosił je bardzo źle, więc podczas tego krótkiego lotu jego twarz przybierała po kolei wszystkie kolory tęczy; zaś gdy stopy dotknęły wreszcie podłoża, kolana sie pod nim ugięły i zacisnął palce na ramieniu ojca, by juz na wstępie nie zaliczyć bliskiego spotkania z ziemią.
- Wiesz, że nienawidzę świstoklików... - mruknął słabym głosem, gdy starszy Ollivander zerknął na niego pytająco. Oprócz Gideona był jeszcze wuj Garrick i to w ślad za tą dwójką podążał najmłodszy, gdy z wolna zbliżali się do miejsca spotkania. Słuchał uważnie kiedy dzielili się ostatnimi spostrzeżeniami, wbijając ślepia w profil jednego i drugiego. Całkowicie popierał stanowisko swojego rodu, który w tych ciężkich czasach opowiedział się po stronie ministra Longbottoma. Jego działania może i były radykalne, ale chyba wlasnie tego potrzebował magiczny świat - twardej ręki, która go naprostuje. W przyszłości im wszystkim miało żyć się lepiej; im, a także każdemu innemu czarodziejowi niezależnie od pochodzenia. Przecież nie chodziło o to by wynieść mugolaków na piedestał, tylko o to by przestali obawiać się o własne życie - oni, mieszańcy, niemagiczni... Każdy zasługiwał na godną egzystencję pozbawioną lęków i cierpienia. Więc, naturalnie, wszyscy ci, którzy ośmielali sie podnieść rękę na bliźniego, którzy maczali palce w zakazanej magii, którzy bez mrugnięcia okiem i z chorą satysfakcją niszczyli życie, powinni ponieść konsekwencje swoich czynów. Nie chodziło o wyrwanie szlachetnym ich tradycji, przecież Longbottomowie od zawsze byli rodem szanującym przeszłość, chodziło o zwykłą sprawiedliwość. Westchnął przeciągle, gdy wchodzili na teren Stonehenge, posyłając krótkie spojrzenie ustawionym wokół strażnikom. Właściwie nie chciał tu być, ale ojciec uznał, że powinien, że przecież był już na tyle dorosły by interesować się przyszłością rodu oraz polityką. Na tle innych przedstawicieli arystokracji wyglądał dosyć skromnie - elegancko skrojona, ciemna szata, miejscami haftowana we florystyczne wzory, nieodznaczające się kolorem, a tylko lekkim połyskiem, broszka z herbem Ollivanderów i rodowy sygnet. Przy pasie zaś spoczywało dzieło rąk samego Gideona - palisandrowa różdżka z rdzeniem ze skrzydełek żądlibąka. Titus przesunął spojrzeniem po zgromadzonych, wypatrując w tłumie znajomych twarzy. Witał zebranych jak przystało na młodego lorda - lekkim ukłonem, z szacunkiem należnym starszyźnie, a w końcu zmierzając do sektora oznaczonego barwami Ollivanderów. Nieco niżej skłonił się przed nestorem Waylonem, a ten zlustrował go uważnym spojrzeniem. Może trochę bał się, że młody panicz zrobi jakieś głupstwo, ale Titus nie zamierzał zabierać głosu jeśli nie będzie to konieczne. Dzisiaj miał być obserwatorem. Wciąż szedł za dwójką starszych Ollivanderów, zajmując miejsce po lewej stronie ojca, obok Ulyssesa i jego małżonki, których uprzednio powitał jak przystało.
Titus zajmuje miejsce w rodowym sektorze, ma ze sobą różdżkę
- Wiesz, że nienawidzę świstoklików... - mruknął słabym głosem, gdy starszy Ollivander zerknął na niego pytająco. Oprócz Gideona był jeszcze wuj Garrick i to w ślad za tą dwójką podążał najmłodszy, gdy z wolna zbliżali się do miejsca spotkania. Słuchał uważnie kiedy dzielili się ostatnimi spostrzeżeniami, wbijając ślepia w profil jednego i drugiego. Całkowicie popierał stanowisko swojego rodu, który w tych ciężkich czasach opowiedział się po stronie ministra Longbottoma. Jego działania może i były radykalne, ale chyba wlasnie tego potrzebował magiczny świat - twardej ręki, która go naprostuje. W przyszłości im wszystkim miało żyć się lepiej; im, a także każdemu innemu czarodziejowi niezależnie od pochodzenia. Przecież nie chodziło o to by wynieść mugolaków na piedestał, tylko o to by przestali obawiać się o własne życie - oni, mieszańcy, niemagiczni... Każdy zasługiwał na godną egzystencję pozbawioną lęków i cierpienia. Więc, naturalnie, wszyscy ci, którzy ośmielali sie podnieść rękę na bliźniego, którzy maczali palce w zakazanej magii, którzy bez mrugnięcia okiem i z chorą satysfakcją niszczyli życie, powinni ponieść konsekwencje swoich czynów. Nie chodziło o wyrwanie szlachetnym ich tradycji, przecież Longbottomowie od zawsze byli rodem szanującym przeszłość, chodziło o zwykłą sprawiedliwość. Westchnął przeciągle, gdy wchodzili na teren Stonehenge, posyłając krótkie spojrzenie ustawionym wokół strażnikom. Właściwie nie chciał tu być, ale ojciec uznał, że powinien, że przecież był już na tyle dorosły by interesować się przyszłością rodu oraz polityką. Na tle innych przedstawicieli arystokracji wyglądał dosyć skromnie - elegancko skrojona, ciemna szata, miejscami haftowana we florystyczne wzory, nieodznaczające się kolorem, a tylko lekkim połyskiem, broszka z herbem Ollivanderów i rodowy sygnet. Przy pasie zaś spoczywało dzieło rąk samego Gideona - palisandrowa różdżka z rdzeniem ze skrzydełek żądlibąka. Titus przesunął spojrzeniem po zgromadzonych, wypatrując w tłumie znajomych twarzy. Witał zebranych jak przystało na młodego lorda - lekkim ukłonem, z szacunkiem należnym starszyźnie, a w końcu zmierzając do sektora oznaczonego barwami Ollivanderów. Nieco niżej skłonił się przed nestorem Waylonem, a ten zlustrował go uważnym spojrzeniem. Może trochę bał się, że młody panicz zrobi jakieś głupstwo, ale Titus nie zamierzał zabierać głosu jeśli nie będzie to konieczne. Dzisiaj miał być obserwatorem. Wciąż szedł za dwójką starszych Ollivanderów, zajmując miejsce po lewej stronie ojca, obok Ulyssesa i jego małżonki, których uprzednio powitał jak przystało.
Titus zajmuje miejsce w rodowym sektorze, ma ze sobą różdżkę
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Rosemary odetchnęła niemal niezauważalnie. Denerwowała się i coraz bardziej utwierdzała w przeświadczeniu, że nie powinno jej tu być. Odzwyczaiła się od znacznie mniejszych spędów arystokratycznych rodów, a ten... ten napawał ją lękiem. Nie tylko ze względu na ilość przedstawicieli rodów arystokratycznych zebranych w jednym miejscu, ale i wagi dzisiejszego spotkania. Tym bardziej, że wizje, z których próbowała odczytać przyszłość od kilku dni, niewiele jej pokazały. Czego więc mogła się spodziewać?
Ale nie, nie zamierzała dziś pokazać po sobie choćby cienia niepokoju. Uniosła więc wyżej głowę i zdecydowanym, niezbyt spiesznym krokiem ruszyła u boku ojca - Randolfa Flinta - szeroką aleją wiodącą do miejsca spotkania. Milczeli. Atmosfera była gęsta nie tylko przez kłębiące się nad ich głowami ciężkie, ołowiane chmury - powietrze przepełnione było niezdrowymi emocjami, których jednak Rosemary starała się do siebie nie dopuszczać, chowając się za maską opanowania. Pomagała jej przy tym delikatna, przyjemna woń kwiatu wiązówki, która otulała Flintównę niczym niewidzialna, ale wyczuwalna tarcza ochronna. Gałązka zakończona kremowobiałym kwiatostanem, choć niewielka, wyróżniała się na tle ciemnej klapy idealnie czarnego, długiego płaszcza i z daleka wyglądała niczym misternie wykonana brożka. Elegancki, dobrze skrojony damski płaszcz niemal w całości zasłaniał ciemnozieloną, gustowną, choć pozbawioną zbędnych ozdobników suknię, którą Rosemary miała pod spodem. Swoje ciemne, długie włosy spięła, pozostawiając swobodnie tylko pojedyncze ich pasmo łagodnie okalające jej lewy policzek. Mimo kołnierzowej stójki płaszcza, fryzura ta podkreślała długość szyi lady Flint. Dopełnieniem jej stroju, a zarazem jedyną jej biżuterią dzisiejszego wieczora były średniej wielkości, złote kolczyki, nic ponad to. Nie przyszła wszak na bal, ale na zgromadzenie czysto polityczne.
Flintowie, choć mogli ingerować w politykę wewnętrzną kraju, sprawując pieczę nad handlem ingrediencjami roślinnymi, a tym samym ich dopływem choćby do Szpitala Św. Munga, to jednak od lat trzymali się od niej na dystans, nie chcąc mieszać się w waśnie pomiędzy rodami. Póki nie były wprowadzane drastyczne zmiany, a odwieczne tradycje szanowane, dawali rządzącym milczące przyzwolenie na wszystko, a także wolną rękę, zaszywając się w swoim odciętym od świata dworku Charnwood. Od kilku miesięcy jednak niepokoje w świecie czarodziejów, a także gwałtowne i kłócące się z przyjętymi zasadami działania Ministra Magii nawet ich wyciągnęły z dzikich lasów Charnwood na zgromadzenie rodów.
Randolf Flint z natury nie mieszający się w politykę, a ostatnimi czasy walczący z nasilającymi się objawami choroby, stawił się dziś w Salisbury, by wesprzeć nestora rodu w sprzeciwie wobec postępków Longbottoma. Wyglądał dobrze - elegancki w szacie w barwach rodowych - zdecydowanym krokiem i z nieprzeniknioną miną zbliżał się wraz z najstarszą córką do Stonehenge.
Spojrzała na niego ukradkowo i uśmiechnęła się delikatnie. Pod koniec sierpnia nie było z nim najlepiej, ale dziś nie dało się odszukać w jego postawie ani odrobiny słabości. Dumny lord Flint. I czujny, bo wychwycił jej wzrok i choć jego oblicze zostało wciąż poważne i milczące, to zaoferował jej swe ramię i tylko w jego jasnych, błękitnych oczach dostrzegła ciepłą iskrę. Skorzystała delikatnie łapiąc go za rękę. Nim przekroczyli próg wejścia, Rosemary poczuła na dłoni chłodną kroplę deszczu. Zmarszczyła brwi i spojrzała na ciemne chmury nad ich głowami. Nie miało dziś padać, a jednak wzrokiem wychwyciła kolejną kroplę lecącą wprost na jej nos. Mocniej zacisnęła palce na ramieniu ojca, nabierając spazmatyczny oddech.
Randolf zatrzymał się w cieniu przejścia zasłaniając jej drobną sylwetkę przed wścibskimi oczami. Wpatrywał się z niepokojem w córkę, ale ona już nie mogła tego dostrzec. Zamarła w bezruchu z nieobecnym spojrzeniem wbitym w nieokreślony punkt przed sobą z lekko rozchylonymi wargami. Nie oddychała, za to bladła z każdą chwilą coraz bardziej. Próbowała bezgłośnie nabierać powietrza, ale mężczyzna widział wyraźnie, że jej się to nie udaje.
- Romy - wypowiedział jej imię cicho i ze spokojem, choć domyślał się, że go nie usłyszała. Wolną ręką sięgał już po różdżkę, choć robił to bez pośpiechu. Dokładnie w momencie, kiedy zacisnął palce na drewnianej rączce różdżki wciąż schowanej w kieszeni, Rosemary gwałtownie nabrała powietrza, a jej szarym oczom wróciło trzeźwe spojrzenie. Oddychała ciężko, wpatrując się w ojca ze strachem. Nie rozumiała jeszcze co ujrzała w wizji, potrzebowała czasu, ale z pewnością nie napawało ją to optymizmem, ba, wręcz przeciwnie. Miała ochotę zawrócić, oddalić się stąd jak najprędzej, ale... nie było już czasu, żeby się wycofywać. Dlatego na wciąż badawcze, pytające spojrzenie ojca, jedynie nieznacznie pokręciła głową. To, co się ma stać i tak się stanie - oboje o tym wiedzieli.
Przekroczyli próg dłużej nie zwlekając. Jej naturalnie jasna cera skutecznie maskowała pobladłą wciąż twarz i tylko jaśniejsze niż zazwyczaj wargi mogły cokolwiek zdradzać, choć rozciągnięte w delikatnym, uprzejmym uśmiechu nie rzucały się tak w oczy. Znów była spokojna, skryta za jedną ze swoich masek. Lord Flint, prowadzący ją pewnym krokiem w stronę sektora w ich rodowych barwach, również nie dawał po sobie poznać, by cokolwiek niepokojącego jeszcze przed chwilą miało miejsce. Skinięciami głów pozdrowili rodzinę i przyjaciół rodu, zupełnym mimochodem ignorując Macmillanów i Greengrass'ów, jakby ci byli powietrzem. A gdy zajęli swe miejsca za plecami nestora rodu, Rosemary uniosła wzrok na Nottów, którzy znajdowali się dokładnie po drugiej stronie okręgu. Posłała do Percivala jeszcze jeden, tym razem zupełnie naturalny uśmiech, który, o dziwo, nie zniknął z jej twarzy, kiedy przeniosła spojrzenie na jego najmłodszego brata.
Proszę, proszę, a więc znalazł się w tym towarzystwie jeden osobnik, który z pewnością czuł się tu nie na miejscu w jeszcze większym stopniu niż ona - Lysander. Nie wiedzieć czemu ten fakt przywrócił jej choć cząstkę dobrego nastroju. Dobrze się maskował, był wszak doskonałym aktorem, ale znała go za dobrze, by nie wiedzieć, że wolałby być w tej chwili w niezliczonej ilości miejsc niż tutaj.
Rosemary i jej ojciec Randolf Flint dołączają do nestora w sektorze zielono-czarno-złotym.
Oczywiście mają przy sobie różdżki.
Ale nie, nie zamierzała dziś pokazać po sobie choćby cienia niepokoju. Uniosła więc wyżej głowę i zdecydowanym, niezbyt spiesznym krokiem ruszyła u boku ojca - Randolfa Flinta - szeroką aleją wiodącą do miejsca spotkania. Milczeli. Atmosfera była gęsta nie tylko przez kłębiące się nad ich głowami ciężkie, ołowiane chmury - powietrze przepełnione było niezdrowymi emocjami, których jednak Rosemary starała się do siebie nie dopuszczać, chowając się za maską opanowania. Pomagała jej przy tym delikatna, przyjemna woń kwiatu wiązówki, która otulała Flintównę niczym niewidzialna, ale wyczuwalna tarcza ochronna. Gałązka zakończona kremowobiałym kwiatostanem, choć niewielka, wyróżniała się na tle ciemnej klapy idealnie czarnego, długiego płaszcza i z daleka wyglądała niczym misternie wykonana brożka. Elegancki, dobrze skrojony damski płaszcz niemal w całości zasłaniał ciemnozieloną, gustowną, choć pozbawioną zbędnych ozdobników suknię, którą Rosemary miała pod spodem. Swoje ciemne, długie włosy spięła, pozostawiając swobodnie tylko pojedyncze ich pasmo łagodnie okalające jej lewy policzek. Mimo kołnierzowej stójki płaszcza, fryzura ta podkreślała długość szyi lady Flint. Dopełnieniem jej stroju, a zarazem jedyną jej biżuterią dzisiejszego wieczora były średniej wielkości, złote kolczyki, nic ponad to. Nie przyszła wszak na bal, ale na zgromadzenie czysto polityczne.
Flintowie, choć mogli ingerować w politykę wewnętrzną kraju, sprawując pieczę nad handlem ingrediencjami roślinnymi, a tym samym ich dopływem choćby do Szpitala Św. Munga, to jednak od lat trzymali się od niej na dystans, nie chcąc mieszać się w waśnie pomiędzy rodami. Póki nie były wprowadzane drastyczne zmiany, a odwieczne tradycje szanowane, dawali rządzącym milczące przyzwolenie na wszystko, a także wolną rękę, zaszywając się w swoim odciętym od świata dworku Charnwood. Od kilku miesięcy jednak niepokoje w świecie czarodziejów, a także gwałtowne i kłócące się z przyjętymi zasadami działania Ministra Magii nawet ich wyciągnęły z dzikich lasów Charnwood na zgromadzenie rodów.
Randolf Flint z natury nie mieszający się w politykę, a ostatnimi czasy walczący z nasilającymi się objawami choroby, stawił się dziś w Salisbury, by wesprzeć nestora rodu w sprzeciwie wobec postępków Longbottoma. Wyglądał dobrze - elegancki w szacie w barwach rodowych - zdecydowanym krokiem i z nieprzeniknioną miną zbliżał się wraz z najstarszą córką do Stonehenge.
Spojrzała na niego ukradkowo i uśmiechnęła się delikatnie. Pod koniec sierpnia nie było z nim najlepiej, ale dziś nie dało się odszukać w jego postawie ani odrobiny słabości. Dumny lord Flint. I czujny, bo wychwycił jej wzrok i choć jego oblicze zostało wciąż poważne i milczące, to zaoferował jej swe ramię i tylko w jego jasnych, błękitnych oczach dostrzegła ciepłą iskrę. Skorzystała delikatnie łapiąc go za rękę. Nim przekroczyli próg wejścia, Rosemary poczuła na dłoni chłodną kroplę deszczu. Zmarszczyła brwi i spojrzała na ciemne chmury nad ich głowami. Nie miało dziś padać, a jednak wzrokiem wychwyciła kolejną kroplę lecącą wprost na jej nos. Mocniej zacisnęła palce na ramieniu ojca, nabierając spazmatyczny oddech.
Randolf zatrzymał się w cieniu przejścia zasłaniając jej drobną sylwetkę przed wścibskimi oczami. Wpatrywał się z niepokojem w córkę, ale ona już nie mogła tego dostrzec. Zamarła w bezruchu z nieobecnym spojrzeniem wbitym w nieokreślony punkt przed sobą z lekko rozchylonymi wargami. Nie oddychała, za to bladła z każdą chwilą coraz bardziej. Próbowała bezgłośnie nabierać powietrza, ale mężczyzna widział wyraźnie, że jej się to nie udaje.
- Romy - wypowiedział jej imię cicho i ze spokojem, choć domyślał się, że go nie usłyszała. Wolną ręką sięgał już po różdżkę, choć robił to bez pośpiechu. Dokładnie w momencie, kiedy zacisnął palce na drewnianej rączce różdżki wciąż schowanej w kieszeni, Rosemary gwałtownie nabrała powietrza, a jej szarym oczom wróciło trzeźwe spojrzenie. Oddychała ciężko, wpatrując się w ojca ze strachem. Nie rozumiała jeszcze co ujrzała w wizji, potrzebowała czasu, ale z pewnością nie napawało ją to optymizmem, ba, wręcz przeciwnie. Miała ochotę zawrócić, oddalić się stąd jak najprędzej, ale... nie było już czasu, żeby się wycofywać. Dlatego na wciąż badawcze, pytające spojrzenie ojca, jedynie nieznacznie pokręciła głową. To, co się ma stać i tak się stanie - oboje o tym wiedzieli.
Przekroczyli próg dłużej nie zwlekając. Jej naturalnie jasna cera skutecznie maskowała pobladłą wciąż twarz i tylko jaśniejsze niż zazwyczaj wargi mogły cokolwiek zdradzać, choć rozciągnięte w delikatnym, uprzejmym uśmiechu nie rzucały się tak w oczy. Znów była spokojna, skryta za jedną ze swoich masek. Lord Flint, prowadzący ją pewnym krokiem w stronę sektora w ich rodowych barwach, również nie dawał po sobie poznać, by cokolwiek niepokojącego jeszcze przed chwilą miało miejsce. Skinięciami głów pozdrowili rodzinę i przyjaciół rodu, zupełnym mimochodem ignorując Macmillanów i Greengrass'ów, jakby ci byli powietrzem. A gdy zajęli swe miejsca za plecami nestora rodu, Rosemary uniosła wzrok na Nottów, którzy znajdowali się dokładnie po drugiej stronie okręgu. Posłała do Percivala jeszcze jeden, tym razem zupełnie naturalny uśmiech, który, o dziwo, nie zniknął z jej twarzy, kiedy przeniosła spojrzenie na jego najmłodszego brata.
Proszę, proszę, a więc znalazł się w tym towarzystwie jeden osobnik, który z pewnością czuł się tu nie na miejscu w jeszcze większym stopniu niż ona - Lysander. Nie wiedzieć czemu ten fakt przywrócił jej choć cząstkę dobrego nastroju. Dobrze się maskował, był wszak doskonałym aktorem, ale znała go za dobrze, by nie wiedzieć, że wolałby być w tej chwili w niezliczonej ilości miejsc niż tutaj.
Rosemary i jej ojciec Randolf Flint dołączają do nestora w sektorze zielono-czarno-złotym.
Oczywiście mają przy sobie różdżki.
I feel the pages turning
I see the candle burning down
Before my eyesBefore my wild eyes
Before my eyesBefore my wild eyes
Rosemary Flint
Zawód : magifitopatolog, zielarka
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
Woda, której dotykasz w rzece,
jest ostatkiem tej,
która przeszła,
i początkiem tej,
która przyjdzie;
jest ostatkiem tej,
która przeszła,
i początkiem tej,
która przyjdzie;
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Dzień zjazdu nadszedł dla Zachary'ego szybciej niż się tego spodziewał. Nie wiedział, czy wynikło to z natłoku obowiązków, poświęcenia się innym, bieżącym sprawom, czy jeszcze czegoś innego. Faktem dla niego pozostawało to, że zjawienie się w Stonehenge stanowiło dla niego samego jasną deklarację w grze pozorów i ułudy. Choć usilnie starał się pozostać szarym i neutralnym członkiem arystokracji, w końcu nadeszła pora na określenie swojej tożsamości. Mimo wagi podjętej decyzji, była zjawiskowo łatwa. Nie zamierzał wyrzekać się rodowych wartości ani sprzeciwiać zasadom, w duchu których został wychowany i które pragnął przekazywać dalej, by święte tradycje czasów starożytnych przetrwały jak najdłużej. Wiedział, że wszystko to, w co wierzył, miało znaleźć swoje ujście na zgromadzeniu, a on sam poddać surowej ocenie swoich krewnych. Bycie reprezentantem napawało go dumą; wymagało dołożenia wszelkich starań, by ze spotkania wyjść godnie i z podniesionym czołem. Zastanawiał się jednak, czy powodem wyboru był jego wiek, chłodne i pozbawione większych emocji podejście nieco inne od gorącokrwistego brata i jego temperamentu, czy może miał to być jakiś test. Bez względu na przyczynę, Zachary był gotów stawić czoła temu wyzwaniu.
Przybycie w towarzystwie najbliższej rodziny dużo dla niego znaczyło. Brat, ojciec stanowili największe wsparcie, choć docenił przybycie krewnych nieco lepiej zorientowanych w politycznych niesnaskach niż on sam. O obecności nestora nie chciał myśleć. Nieprzenikniona osobowość lorda nestora Zale'a była zagadką, której nie potrafił rozwikłać, toteż jedynym zmartwieniem Zachary'ego – póki co – pozostawała kwestia wybranego ubioru. Bez wątpienia szaty reprezentowały rodowe barwy: granat, zieleń oraz złoto, lecz mimo to były one stonowaną mieszaniną egipskiej i angielskiej przynależności, którą chciał dzisiaj podkreślić. Granatowe spodnie zdawały się być dla niego odrobinę za ciasne w porównaniu do zielonej, zdecydowanie luźnej koszuli skrytej pod równie ciemną marynarką ozdobioną złotymi nićmi. Całość przykrywała granatowa peleryna obszyta równie bogatym zdobieniem, sięgająca kostek, odsłaniająca skórzane buty na lekkim obcasie. Nie widział w nich żadnej wygodny; wiedział za to, że pojawienie się czymś mniej eleganckim zaburzyłoby obraz i spowodowałoby jeszcze większe plotki, których spodziewał się po owinięciu ramion i szyi ciemnym, grubym szalem pełnym złotych nici układających się w słońce i księżyc. Brosza ze skarabeuszem przypięta do poły peleryny zdawała się ciążyć, jednocześnie utrzymując materiał na swoim miejscu i jedynie do tej części swojej szaty nie miał zastrzeżeń, choć tym samym brakowało mu na palcach sygnetów oraz pierścieni, mając na nich tylko i wyłącznie ten z granatowym skarabeuszem na środkowym palcu prawej ręki.
Uderzywszy podeszwami butów o twarde podłoże, odczekał krótką chwilę, powstrzymując to dziwne uczucie, które towarzyszyło mu przy każdej podróży świstoklikiem. Poprawił szal i uniósł spojrzenie, podejmując krok pośród świty Shafiqów zmierzającej w stronę kręgu. Chłodnym, kalkulującym spojrzeniem dostrzegł wzmożoną ochronę, uświadamiając sobie, że nie stanowiła ona o bezpieczeństwie wszystkich tu zgromadzonych. Nie wątpił, że mieli strzec interesów przeklętego Ministra Magii oraz tych, którzy popierali jego ideę. Cała reszta zapewne miała zostać odstrzelona. Ciche, ledwie widoczne spod szala prychnięcie spotkało się jedynie z ostrym spojrzeniem jego ojca. Nie odpowiedział jednak, co go rozbawiło. Wszelkie przemyślenia zamierzał zachować dla siebie, postępując zgodnie ze stanowiskiem rodziny, sympatyzując z tymi, co do których miał pewność. Wprawdzie zajęło mu to kilka dni, lecz utwierdziło w przekonaniu, że w najgorszym przypadku ich dobre relacje z promugolskimi zostaną zerwane; w najlepszym kilka dotychczas neutralnych zostanie wzniesionych wyżej ku wspólnej sprawie.
Zmierzając w stronę miejsca wyznaczonego Shafiqom, Zachary uprzejmym skinieniem głowy witał lordów, dostrzegając nikłą obecność kobiet, ciesząc się, że nie tylko w jego rodzie panowało przekonanie, by dam nie mieszać w sprawy brudnej polityki. Jednocześnie szukał wzrokiem tych z mężczyzn, z którymi był w zdecydowanie pozytywnych stosunkach, posyłając im krótkie, aczkolwiek znaczące spojrzenia mające być wyrazem wsparcia dla popieranej przez nich wspólnej sprawy. Na widok zdrajców zaś dłoń zaciskała się na futerale z różdżką przypiętym do paska spodni, wywołując w nim nieco nerwowy odruch, jakby oczekiwał zagrożenia, który minął z chwilą, gdy wraz z członkami swojego rodu zasiadł na wyznaczonym miejscu, by móc w spokoju opanować drżące dłonie, obserwując miejsce, w którym się znalazł.
|Shafiqowie zajmują granatowo-zielono-złoty sektor.
|Zachary ma ze sobą różdżkę, podobnie jak reszta
Przybycie w towarzystwie najbliższej rodziny dużo dla niego znaczyło. Brat, ojciec stanowili największe wsparcie, choć docenił przybycie krewnych nieco lepiej zorientowanych w politycznych niesnaskach niż on sam. O obecności nestora nie chciał myśleć. Nieprzenikniona osobowość lorda nestora Zale'a była zagadką, której nie potrafił rozwikłać, toteż jedynym zmartwieniem Zachary'ego – póki co – pozostawała kwestia wybranego ubioru. Bez wątpienia szaty reprezentowały rodowe barwy: granat, zieleń oraz złoto, lecz mimo to były one stonowaną mieszaniną egipskiej i angielskiej przynależności, którą chciał dzisiaj podkreślić. Granatowe spodnie zdawały się być dla niego odrobinę za ciasne w porównaniu do zielonej, zdecydowanie luźnej koszuli skrytej pod równie ciemną marynarką ozdobioną złotymi nićmi. Całość przykrywała granatowa peleryna obszyta równie bogatym zdobieniem, sięgająca kostek, odsłaniająca skórzane buty na lekkim obcasie. Nie widział w nich żadnej wygodny; wiedział za to, że pojawienie się czymś mniej eleganckim zaburzyłoby obraz i spowodowałoby jeszcze większe plotki, których spodziewał się po owinięciu ramion i szyi ciemnym, grubym szalem pełnym złotych nici układających się w słońce i księżyc. Brosza ze skarabeuszem przypięta do poły peleryny zdawała się ciążyć, jednocześnie utrzymując materiał na swoim miejscu i jedynie do tej części swojej szaty nie miał zastrzeżeń, choć tym samym brakowało mu na palcach sygnetów oraz pierścieni, mając na nich tylko i wyłącznie ten z granatowym skarabeuszem na środkowym palcu prawej ręki.
Uderzywszy podeszwami butów o twarde podłoże, odczekał krótką chwilę, powstrzymując to dziwne uczucie, które towarzyszyło mu przy każdej podróży świstoklikiem. Poprawił szal i uniósł spojrzenie, podejmując krok pośród świty Shafiqów zmierzającej w stronę kręgu. Chłodnym, kalkulującym spojrzeniem dostrzegł wzmożoną ochronę, uświadamiając sobie, że nie stanowiła ona o bezpieczeństwie wszystkich tu zgromadzonych. Nie wątpił, że mieli strzec interesów przeklętego Ministra Magii oraz tych, którzy popierali jego ideę. Cała reszta zapewne miała zostać odstrzelona. Ciche, ledwie widoczne spod szala prychnięcie spotkało się jedynie z ostrym spojrzeniem jego ojca. Nie odpowiedział jednak, co go rozbawiło. Wszelkie przemyślenia zamierzał zachować dla siebie, postępując zgodnie ze stanowiskiem rodziny, sympatyzując z tymi, co do których miał pewność. Wprawdzie zajęło mu to kilka dni, lecz utwierdziło w przekonaniu, że w najgorszym przypadku ich dobre relacje z promugolskimi zostaną zerwane; w najlepszym kilka dotychczas neutralnych zostanie wzniesionych wyżej ku wspólnej sprawie.
Zmierzając w stronę miejsca wyznaczonego Shafiqom, Zachary uprzejmym skinieniem głowy witał lordów, dostrzegając nikłą obecność kobiet, ciesząc się, że nie tylko w jego rodzie panowało przekonanie, by dam nie mieszać w sprawy brudnej polityki. Jednocześnie szukał wzrokiem tych z mężczyzn, z którymi był w zdecydowanie pozytywnych stosunkach, posyłając im krótkie, aczkolwiek znaczące spojrzenia mające być wyrazem wsparcia dla popieranej przez nich wspólnej sprawy. Na widok zdrajców zaś dłoń zaciskała się na futerale z różdżką przypiętym do paska spodni, wywołując w nim nieco nerwowy odruch, jakby oczekiwał zagrożenia, który minął z chwilą, gdy wraz z członkami swojego rodu zasiadł na wyznaczonym miejscu, by móc w spokoju opanować drżące dłonie, obserwując miejsce, w którym się znalazł.
|Shafiqowie zajmują granatowo-zielono-złoty sektor.
|Zachary ma ze sobą różdżkę, podobnie jak reszta
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie obawiała się upadku, gdy obcasiki gustownych pantofelków uderzyły o miękką ziemię. Silne ramie pana ojca podtrzymało wiotką sylwetkę, nie dopuszczając do żadnego potknięcia, choć troska zaległa w szarych tęczówkach mężczyzny wywołała uśmiech pełen wdzięczności na różanych wargach. Nie lubiła świstoklików, uścisk w brzuszku odczuwany podczas przenosin z rodowej rezydencji należał do wyjątkowo niekomfortowych, wywołujących ogromną tęsknotę za teleportacją będącą o wiele milszą wersją podróży. Nie zdobyła się jednak na ni jeden nieszczęśliwy grymas, nazbyt przejęta rolą, jaka przyszło jej odgrywać tego dnia. Symbol zjednoczenia dwóch zwaśnionych rodów, jak lubiła o sobie myśleć z dumą (nader skrzętnie ukrywając przy tym lękliwie myśli odnośnie znaczonego mrokiem Durham), pokazujący, iż jedyne słuszne wartości zawsze będą mieć miejsce ponad podziałami. Jakże smutnym było dlań więc istnienie Harolda Longbottoma, który tak jawnie sprzeniewierzał się tradycjom, stając po stronie szlam, zdrajców krwi oraz co straszniejsze — mugoli! Nie była w stanie sobie wyobrazić — tak naprawdę potrafiła, choć napełniało to jej serduszko niezmierzonym żalem — dlaczego osoba o krwi znaczonej błękitem, mogła postępować w tak haniebny sposób, tym samym odwracając się od arystokracji. Gdzież jeszcze śmiałby nowy Minister Magii wetknąć swój wścibski nos? Czy po inspekcji majątków należących do lordów Burke, Rosier oraz Yaxley, przyszedłby czas i na sam rezerwat Parkinsonów? Nie, najdroższy tateńko z szanownym wujaszkiem nestorem nigdy nie pozwolą na takie okropieństwa. Elodie wierzyła w to całkowicie, stąd też stąpała w stronę masywnej kamiennej budowli z lekkością oraz pewnością siebie. Towarzyszący u jej boku pan ojciec sprawiał, iż wprost jaśniała, a obecność kroczącego nieopodal starszego brata wraz z samym wujaszkiem nestorem dodawała wystarczającej otuchy, by żadne dreszcze nie śmiały znaczyć porcelanowej skóry, gdy orzechowym tęczówkom ukazał się patrol egzekucyjny. Był to nader przykry widok, tak też spojrzeniem znaczonym subtelnością wolała sunąć po zebranych, z ciekawością przyglądając się kreacjom prezentowanym przez przedstawicieli szlachty. Wszyscy wyglądali nienagannie, chociaż przyszło jej ze zgrozą zauważyć parę elementów garderoby modnych — przy dobrodusznym założeniu — dwa sezony temu! Okropieństwo. Ozdobny wachlarzyk musiał przeciąć kilka razy ciężkie powietrze, by mogła odgonić precz oburzenie. Starała się być jednak wyrozumiała, w końcu nie brała udziału w kolejnym Sabacie organizowanym przez cioteczkę Nott, która nigdy nie pozwoliłaby na takie uchybienie, a na politycznym spędzie, gdzie musiano wyplenić żmiję osiadłą w gnieździe drogocennego ptactwa. Sama, przy nieznacznej pomocy pani matki, pragnęła pokazać się z jak najlepszej strony, nie ukazując przy tym znacznego przepychu. Stąd zdecydowała się na przepiękną ciemnozieloną suknię wyszywaną złotą nicią, o długich rękawach ciasno przylegających do wąskich nadgarstków i skromnym dekolcie skrytym pod etolą z futra norek. Przypięta doń brosza wysadzana perłami miała służyć jako biżuteria wraz z niewielkimi złotymi kolczykami, również zawierającymi niewielkie perełki. Karmelowe włosy były upięte dosyć nisko, kosmyki ze skroni spleciono w warkoczyki, nadając tym samym iście romantycznego wyrazu. Wyglądała niesamowicie uroczo, jak zdążył pochwalić ją pan ojciec, sam pozostawał przy idealnie skrojonej szacie barwy popielatej czerni, uświetnionej butelkowozielonym kaftanem oraz jedwabnym fularem. Podążali w stronę kamiennego podestu, witając się grzecznie ze szlachetnymi gośćmi, zasłoną milczenia okrywając jedynie szlamolubów. Młodziutka lady Parkinson poszukiwała znajomych sylwetek, z niepokojem zauważając brak najmilszego Flaviena, za to z radością witając obecność słodkiej Elise z rodziną oraz szanownych kuzynów Nott, nieco na dłużej jej oczy osiadły na przedstawicielach rodu Rosier, jednakże musiała przecież docenić kreację drogiej Melisande, o innym powodzie nie śmiała nawet myśleć. Przystanęli na ledwie chwilę, gdy ich drogę przecięła obleczona w ciemne szaty postać, a łagodny uśmiech wstąpił na twarz Ellie, gdy Quentin postanowił się z nimi przywitać. Wyglądał zadziwiająco dobrze, być może nieco nazbyt skromnie, acz z klasą co przyjęła z nieskrywanym zadowoleniem skrytym za pewnością orzechowych tęczówek oraz dumą, gdy zdołał wytrzymać przeszywające spojrzenie szarości oczu jej pana ojca. Ten natomiast, gdy tylko narzeczony podjął się powitań z resztą zgromadzonych, uniósł jedną z masywnych brwi, na co dziewczątko zareagowało rozbawionym uniesieniem kącików ust, skrytych na knykciem palca wskazującego. Identycznie reagowała, gdy lord ojciec Parkinson przyłapywał ją na jakiejś drobnej psocie. Mężczyzna delikatnie ścisnął jej rączkę w dosyć dobrodusznym geście, kierując swą najmłodszą pociechę ku miejscu zajmowanemu przez Marcela oraz Odette. Rozumiała, dlaczego wujaszek nestor nakazał im przybyć, mieli pokazać arystokratycznej socjecie, iż ich związek nie był żadną zdradą i absolutnie nie byli przychylni polityce Longbottoma. Artystka miała tylko nadzieję, iż młoda para powściągnie swój język i nie pogrąży ich w zawstydzeniu, zwłaszcza iż to jej tateńko miał reprezentować rodzinę wedle woli Rubeusa. Jakże żenującym by było, gdyby rzeczowy, acz znaczony ciepłem głos mógł być przyćmiony przez zduszony chichot francuskiej kwoki. Ach, zawstydziła się raptownie. Jako lady nie powinna zaprzątać sobie tym jasnej główki. Dlatego też siadając, z uśmiechem przyjęła kieliszek porzeczkowego wina od starszego brata, pozwalając sobie wymianę kilku słów z młodzieńcem. Posiedzenie miało się niebawem zacząć i tylko obecność krewnych oraz własna różdżka odganiały wszelkie troski. Mieli racje, lord Harold musiał zrozumieć, że jego zachowanie oraz jemu podobnych jest godne pożałowania. Tak musiało być.
| Elodie przybywa w towarzystwie szanownego nestora, swojego ojca oraz starszego brata. Siadają obok Odette oraz Marcela, w wyznaczonym sektorze.
Vincent Parkinson zgodnie z wolą Rubeusa Patrica będzie zabierał głos w posiedzeniu -> klik
Ellie ma przy sobie różdżkę oraz zmiennokształtny koral, a także pierścionek zaręczynowy, bo o nim zawsze warto wspominać, niech zazdroszczo! Vincent również ma przy sobie swoją różdżkę.
| Elodie przybywa w towarzystwie szanownego nestora, swojego ojca oraz starszego brata. Siadają obok Odette oraz Marcela, w wyznaczonym sektorze.
Vincent Parkinson zgodnie z wolą Rubeusa Patrica będzie zabierał głos w posiedzeniu -> klik
Ellie ma przy sobie różdżkę oraz zmiennokształtny koral, a także pierścionek zaręczynowy, bo o nim zawsze warto wspominać, niech zazdroszczo! Vincent również ma przy sobie swoją różdżkę.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
- Myślę, że tak. - to Craig postanowił odpowiedzieć, zanim zdążył to zrobić Edgar.
Właściwie miał wątpliwości, czy powinien zjawić się na tym spotkaniu. Chociaż omawiane miały być rzeczy szczególnie istotne - zarówno kwestie szczególnie istotne dla samych Burke'ów, jak i dla Rycerzy Walpurgii. Wahał się, czy jego obecność nie przyniesie więcej szkody niż pożytku. Wśród szlachty mogły znaleźć się osoby znające prawdę o jego dwumiesięcznej nieobecności, którą to ród Blacków i Burke postarali się przysłonić grubym całunem kłamstwa. Póki nikogo nie dotyczyło to osobiście, błękitnokrwiści zwykle siedzieli cicho. Ale w momencie, gdy Craig wystawiał się publice, podczas zgromadzenia, które miało zaważyć na dalszym losie polityki prowadzonej przez Ministerstwo, mogły pojawić się problemy. Mimo to zdecydował się pojawić. Był to jego obowiązek - ojciec na pewno myślał tak samo, spoglądając na syna przed opuszczeniem posiadłości.
Odrobinę się denerwował. Był świadom tego, jak ogromne oburzenie Longbottom wywołał wśród członków wszystkich dwudziestu ośmiu rodów. Nazywali go szaleńcem. Wariatem. Z tym rodem zawsze było coś nie tak, Burke'owie wiedzieli o tym przecież od dawna. Zwolennicy mugoli oraz niepoważnej polityki, którą chciał uprawiać ich nowy minister, byli w zdecydowanej mniejszości. Gdy Craig wkraczał do kręgu, razem ze swoją rodziną, wśród zebranego już tłumu dostrzegł wiele znajomych twarzy - a to napełniało pewnością siebie. Jako, że całe zgromadzenie miało charakter polityczny, powstrzymał się od wylewnych pozdrowień - w drodze do sektora, który miał zająć razem z kuzynami i resztą rodziny, Craig wymienił krótki uścisk dłoni z Amadeusem oraz z braćmi Black. Pozostałe znajome persony, pośród których znaleźli się między innymi Zachary, Tristan jak również obaj Yaxley'owie, Craig pozdrowił porozumiewawczym, acz pełnym powagi skinieniem głową, po czym zajął miejsce u boku swoich kuzynów.
Ubrany był, jak przystało na brytyjskiego gentelmena, elegancko, z dbałością o szczegóły. Postawił raczej na prostotę, barwami skupiając się - podobnie jak chyba większość zebranych - na kolorach rodowych. Jego szata była niemal w całości ciemnoszara, a wypastowane, skórzane buty na niskim obcasie - czarne. Jedynymi wyróżniającymi się elementami była czerwona brosza maku upięta na wysokości piersi oraz nasunięte na nos niedawno zakupione okulary. Zabrał ze sobą także kilka innych błyskotek, te jednak ukryte były pod materiałem płaszcza.
- Nie pokażą się na szczycie. Sami musimy powalczyć o Nokturn i rodzinny biznes. - dodał jeszcze z przekąsem. Wiedział, że tak będzie.
| Craig zasiada razem z kuzynami.
Ma przy sobie różdżkę, fluoryt, pazur gryfa w bursztynie, wszystkowidzące okulary
Właściwie miał wątpliwości, czy powinien zjawić się na tym spotkaniu. Chociaż omawiane miały być rzeczy szczególnie istotne - zarówno kwestie szczególnie istotne dla samych Burke'ów, jak i dla Rycerzy Walpurgii. Wahał się, czy jego obecność nie przyniesie więcej szkody niż pożytku. Wśród szlachty mogły znaleźć się osoby znające prawdę o jego dwumiesięcznej nieobecności, którą to ród Blacków i Burke postarali się przysłonić grubym całunem kłamstwa. Póki nikogo nie dotyczyło to osobiście, błękitnokrwiści zwykle siedzieli cicho. Ale w momencie, gdy Craig wystawiał się publice, podczas zgromadzenia, które miało zaważyć na dalszym losie polityki prowadzonej przez Ministerstwo, mogły pojawić się problemy. Mimo to zdecydował się pojawić. Był to jego obowiązek - ojciec na pewno myślał tak samo, spoglądając na syna przed opuszczeniem posiadłości.
Odrobinę się denerwował. Był świadom tego, jak ogromne oburzenie Longbottom wywołał wśród członków wszystkich dwudziestu ośmiu rodów. Nazywali go szaleńcem. Wariatem. Z tym rodem zawsze było coś nie tak, Burke'owie wiedzieli o tym przecież od dawna. Zwolennicy mugoli oraz niepoważnej polityki, którą chciał uprawiać ich nowy minister, byli w zdecydowanej mniejszości. Gdy Craig wkraczał do kręgu, razem ze swoją rodziną, wśród zebranego już tłumu dostrzegł wiele znajomych twarzy - a to napełniało pewnością siebie. Jako, że całe zgromadzenie miało charakter polityczny, powstrzymał się od wylewnych pozdrowień - w drodze do sektora, który miał zająć razem z kuzynami i resztą rodziny, Craig wymienił krótki uścisk dłoni z Amadeusem oraz z braćmi Black. Pozostałe znajome persony, pośród których znaleźli się między innymi Zachary, Tristan jak również obaj Yaxley'owie, Craig pozdrowił porozumiewawczym, acz pełnym powagi skinieniem głową, po czym zajął miejsce u boku swoich kuzynów.
Ubrany był, jak przystało na brytyjskiego gentelmena, elegancko, z dbałością o szczegóły. Postawił raczej na prostotę, barwami skupiając się - podobnie jak chyba większość zebranych - na kolorach rodowych. Jego szata była niemal w całości ciemnoszara, a wypastowane, skórzane buty na niskim obcasie - czarne. Jedynymi wyróżniającymi się elementami była czerwona brosza maku upięta na wysokości piersi oraz nasunięte na nos niedawno zakupione okulary. Zabrał ze sobą także kilka innych błyskotek, te jednak ukryte były pod materiałem płaszcza.
- Nie pokażą się na szczycie. Sami musimy powalczyć o Nokturn i rodzinny biznes. - dodał jeszcze z przekąsem. Wiedział, że tak będzie.
| Craig zasiada razem z kuzynami.
Ma przy sobie różdżkę, fluoryt, pazur gryfa w bursztynie, wszystkowidzące okulary
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stojąc przed lustrem wyciągałem szyję, przyglądałem się w skupieniu ruchom długich palców poprawiających wysoki golf okalający moją szyję. Włosy zamiast wić się w lokach i opadać na ramiona były krótko zestrzyżone, trzymane w niepojętym wręcz porządku. Dziś miałem być tylko i wyłącznie elegancki i nie oponowałem temu życzeniu wystosowanemu odpowiednio dyskretnie przez moją familię - ale nawet ja miałem jakieś granice i ostatnią rzeczą, o której mógłbym pomyśleć, byłby ubiór niestosowny do zaistniałej sytuacji. Ostatnie kilkanaście dni spędzałem raczej we własnym, nowo zakupionym domu niźli rodowej rezydencji, jednak te kilka wizyt, obiadów wystarczyło, abym poczuł się jeszcze bardziej obco w murach pałacu niż po moim powrocie do świata żywych pod koniec czerwca. Golf w bardzo stonowanym odcieniu pomarańczu, proste spodnie w ciemnej, lecz nienachalnej czerwieni, czarne wyjściowe obuwie i skrojony na miarę na czarodziejską modę płaszcz w delikatną, czarno-szarawą kratkę był ubiorem eleganckim, w rodowych barwach, nie krzykliwym. Jednym słowem taki akurat dla młodego lorda. Pozostawało jeszcze ten wcale nie brzydki ubiór uzupełnić ładną miną, niczym w tym powiedzeniu: do złej gry. Ta zaś wydawała się nie tyle co zła, a tragiczna.
Miałem bardzo złe przeczucia co do tego szczytu, atmosfera w domu tylko je podsyciła. Oczywistym było jednak, że na szczycie pojawimy się wszyscy, jednomyślni, wspólnie. Cóż, prawie wszyscy. Upoważnienie nadane mi listownie przez Lucindę ciążyło. Nie lubiłem wypowiadać się w czyimś imieniu, wolałem brać odpowiedzialność tylko i wyłącznie za siebie. Kuzynka miała jednak rację, nie znalazłaby kogokolwiek innego, kto jak ja mógłby z tak dużą trafnością wypowiedzieć się w jej imieniu. Sprawdziłem dwukrotnie, czy na szyi pod miękkim materiałem golfa zawieszone są czerwony kryształ i fluoryt, poprawiłem na lewym nadgarstku bransoletę z włosa syreny i wcisnąłem różdżkę w dedykowane jej miejsce po wewnętrznej stronie poły płaszcza. Do kieszeni powyżej różdżki włożyłem natomiast pisemne upoważnienie od Lucindy - po czym zawahałem się na moment patrząc na leżącą na komodzie, pomniejszoną i "odciążoną" myślodsiewnię. Zastanawiałem się tylko przez chwilę, wcisnąłem ją do kieszeni razem z listem. I dopiero tak przygotowany aktywowałem świstokilik zaklęty w niewielkim, miedzianym dzwoneczku. Świat wokół mnie zawirował, nieprzyjemne szarpnięcie w trzewiach zmusiło do zaciśnięcia zębów. Jasność i cień mieszały się ze sobą wirując w kręgu, aż nie zaczęły formować się w bardziej regularne kształty niż artystyczny nieład zakładał.
Stonehenge.
Z gracją opadłem ku ziemi, ostatnio nabrawszy niebywałej wręcz wprawy w podróżowaniu świstoklikami - wszystko dzięki profesor Bagshot. Poprawiłem poły płaszcza i ruszyłem w kierunku kamiennego kromlecha. Chwilę zajęło mi omiecenie wzrokiem całego krajobrazu, ministerialnych urzędników, szlachetnie urodzonych. Kilka twarzy zdecydowanie nie należało do grona arystokratów, więc to na nie wpierw zwróciłem uwagę. Skinąłem Skamanderowi, zaraz jednak przenosząc uwagę na bliższych i dalszych krewniaków i powinowatych, do których posiadałem szacunek. O spokrewnieniu z takimi Rowle'ami wolałem na przykład nie myśleć. Dlatego uniosłem w geście powitania dłoń ku Lucanowi, skłoniłem się Julii i Ulyssesowi, kiedy przechodząc obok Ollivanderów zmierzałem ku Prewettom. Podszedłem do Archibalda i uścisnąłem mu dłoń, zaraz jednak zamykając go w pospiesznym, braterskim wręcz uścisku. - Mam złe przeczucia - wyszeptałem Archibaldowi do ucha, jednak kiedy odsunąłem się od niego na odległość ramienia uśmiechnąłem się do kuzyna. Moje oczy zdradzały jednak cały niepokój, który w sobie nosiłem. - Może i jesteśmy w mniejszości, ale tak długo jak trzymamy się razem mamy siłę - powiedziałem już nieco głośniej, po czym klepnąłem ryżego Zakonnika w ramię i udałem się do sąsiadującego z Prewettami sektora. Bynajmniej nie zamierzałem stawać obok Rowle'ów, już zdecydowanie wolałem szumowinę Rosiera.
| Selwynowie zajmują sektor na prawo od Prewettów, aktualnie beżowo-żółty
| wyposażenie: czerwony kryształ, fluoryt, bransoleta z włosa syreny, upoważnienie od Lucindy, różdżka, myślodsiewnia
Miałem bardzo złe przeczucia co do tego szczytu, atmosfera w domu tylko je podsyciła. Oczywistym było jednak, że na szczycie pojawimy się wszyscy, jednomyślni, wspólnie. Cóż, prawie wszyscy. Upoważnienie nadane mi listownie przez Lucindę ciążyło. Nie lubiłem wypowiadać się w czyimś imieniu, wolałem brać odpowiedzialność tylko i wyłącznie za siebie. Kuzynka miała jednak rację, nie znalazłaby kogokolwiek innego, kto jak ja mógłby z tak dużą trafnością wypowiedzieć się w jej imieniu. Sprawdziłem dwukrotnie, czy na szyi pod miękkim materiałem golfa zawieszone są czerwony kryształ i fluoryt, poprawiłem na lewym nadgarstku bransoletę z włosa syreny i wcisnąłem różdżkę w dedykowane jej miejsce po wewnętrznej stronie poły płaszcza. Do kieszeni powyżej różdżki włożyłem natomiast pisemne upoważnienie od Lucindy - po czym zawahałem się na moment patrząc na leżącą na komodzie, pomniejszoną i "odciążoną" myślodsiewnię. Zastanawiałem się tylko przez chwilę, wcisnąłem ją do kieszeni razem z listem. I dopiero tak przygotowany aktywowałem świstokilik zaklęty w niewielkim, miedzianym dzwoneczku. Świat wokół mnie zawirował, nieprzyjemne szarpnięcie w trzewiach zmusiło do zaciśnięcia zębów. Jasność i cień mieszały się ze sobą wirując w kręgu, aż nie zaczęły formować się w bardziej regularne kształty niż artystyczny nieład zakładał.
Stonehenge.
Z gracją opadłem ku ziemi, ostatnio nabrawszy niebywałej wręcz wprawy w podróżowaniu świstoklikami - wszystko dzięki profesor Bagshot. Poprawiłem poły płaszcza i ruszyłem w kierunku kamiennego kromlecha. Chwilę zajęło mi omiecenie wzrokiem całego krajobrazu, ministerialnych urzędników, szlachetnie urodzonych. Kilka twarzy zdecydowanie nie należało do grona arystokratów, więc to na nie wpierw zwróciłem uwagę. Skinąłem Skamanderowi, zaraz jednak przenosząc uwagę na bliższych i dalszych krewniaków i powinowatych, do których posiadałem szacunek. O spokrewnieniu z takimi Rowle'ami wolałem na przykład nie myśleć. Dlatego uniosłem w geście powitania dłoń ku Lucanowi, skłoniłem się Julii i Ulyssesowi, kiedy przechodząc obok Ollivanderów zmierzałem ku Prewettom. Podszedłem do Archibalda i uścisnąłem mu dłoń, zaraz jednak zamykając go w pospiesznym, braterskim wręcz uścisku. - Mam złe przeczucia - wyszeptałem Archibaldowi do ucha, jednak kiedy odsunąłem się od niego na odległość ramienia uśmiechnąłem się do kuzyna. Moje oczy zdradzały jednak cały niepokój, który w sobie nosiłem. - Może i jesteśmy w mniejszości, ale tak długo jak trzymamy się razem mamy siłę - powiedziałem już nieco głośniej, po czym klepnąłem ryżego Zakonnika w ramię i udałem się do sąsiadującego z Prewettami sektora. Bynajmniej nie zamierzałem stawać obok Rowle'ów, już zdecydowanie wolałem szumowinę Rosiera.
| Selwynowie zajmują sektor na prawo od Prewettów, aktualnie beżowo-żółty
| wyposażenie: czerwony kryształ, fluoryt, bransoleta z włosa syreny, upoważnienie od Lucindy, różdżka, myślodsiewnia
Stonehenge
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire