Most w Sligachan, wyspa Skye
Sigrun opuściła prawą rękę wzdłuż ciała, lecz nie schowała różdżki, wciąż mocno zaciskała palce na cisowym drewnie, gotowa, by poderwać ją w każdej chwili, jeśli tylko zaszłaby taka potrzeba. Mongrrar powstał bowiem ze swego siedziska, z paskudnym uśmiechem na ustach, mógł on jednak zwiastować atak na nieznajomych, wzgardę dla ich darów, chęć ukarania ich tak jak Ackerleya za sam fakt bycia czarodziejami, którym nie ufali, dlatego powoli cofnęła się o kilka kroków, zwiększając dystans pomiędzy sobą, a zakrwawionym ciałem łowcy ingrediencji, kątem oka dostrzegając, że Goyle uczynił to samo. Sigrun wstrzymała oddech w nerwowym oczekiwaniu na kolejne ruchy gurga niewielkiej grupy tych bestii, spodziewając się ataku, lecz on na całe szczęście nie nadszedł. Olbrzym zacisnął swoje grube paluchy na ciele złodzieja topora, uniósł go z łatwością, jakby ważyło nie więcej niż ptasie pióro, po czym powrócił na swoje siedzisko przy ognisku. Spojrzenie paciorkowatych oczu miał utkwione w swej ofierze, zupełnie nie przeszkadzało mu, że włochate pająki wspinały się także po jego dłoni i ramieniu. Ich drobne zęby nie przebiłyby się przez taką grubą skórę. Nie zwracał uwagi na to drobne łaskotanie. Mięsiste wargi rozciągały się w uśmiechu, kiedy powoli i z satysfakcją wzmacniał uścisk palców, zaś Rookwood i Goyle wyraźnie usłyszeli chrupnięcie kości. Sigrun nie odrywała wzroku od twarzy Ackerleya, w którego oczach zupełnie zgasło już życie, nie był nawet w stanie krzyczeć.
Goyle dobrze prawił, uderzając za ciosem, nie przestając w próbach przekonania olbrzymów, by ich wsparli właśnie ich, kiedy zajdzie taka potrzeba. Zapamiętał jej wskazówki, nie odwoływał się do ideologii, a próbował przekupstwa. Obietnice nie były rzucane na wiatr, czyż nie udowodnili, że nie są gołosłowni? Przyprowadzili im złodzieja, ukarali go, odzyskali dla nich topór. Nawet w małych, niezbyt bystrych móżdżkach olbrzymów coś powinno zaskoczyć.
- A wasze ziemie będą bezpieczne. Wolne od szlamu i zdrajców krwi, którzy zakłócają wasz spokój i okradają - dopowiedziała jedynie Sigrun; specjalnie wspomniała jedynie o mugolach i tych, którzy próbowali ich chronić, bo tego, że czarodzieje czystej krwi przestaną pojawiać się w górach Cuillin obiecać nie mogła. - Możecie być pewni, że i my, i wy skorzystacie na tym, gdy odpowiecie na wezwanie Czarnego Pana. Nikt was tak nie wynagrodzi - dodała jeszcze z pełnym przekonaniem. Tych słów była więcej, niż pewna. Za wierną służbę On dał jej więcej niż ktokolwiek inny. Nowe życie, nową twarz, moc, o jakiej niegdyś nie śniła.
Olbrzymy śmiały się z truchła Ackerleya, trącając je z pogardą i kopiąc pomiędzy sobą, niby zabawką. Sigrun spojrzała na Caelana - chyba mogli się bezpiecznie wycofać, dać olbrzymom czas do namysłu.
ruined
I am
r u i n a t i o n
Jego uwadze nie umknęło donośne chrupnięcie łamanych kości, a później - głuche uderzenie towarzyszące spotkaniu bezwładnego ciała z ziemią. Nie było czasu do stracenia, musieli kontynuować nęcenie słuchaczy wizjami tortur, jadła i napitku, by nie utracić ich uwagi. Teraz, gdy oddali już gurgowi topór, a przyprowadzony przez nich czarodziej padł martwy, mieli do zaoferowania już tylko słowa. Pokiwał krótko głową, gdy do jego monologu dołączyła wiedźma; miała rację, że kolejnym argumentem przemawiającym na ich korzyść, byłoby zapewnienie olbrzymom względnego spokoju, a przynajmniej - spokoju od szlam, zdrajców krwi, mieszańców. Może gdyby oczyścili już swe społeczeństwo z niedoskonałości, mogliby przecież uświadomić rozsądnym, dbającym o tradycje czarodziejom, by omijali tereny plemienia szerokim łukiem... To jednak była wizja odległej przyszłości, która mogła, lecz nie musiała się spełnić. - Nikt was tak nie wynagrodzi. Nikt nie jest tak potężny i nikt nie dba o swych sojuszników tak, jak Czarny Pan. - Powtarzał się, lecz nie bez powodu. Chciał, by na pewno zrozumieli przekaz, który krył się za ich wypowiedziami, by zapamiętali Czarnego Pana i połączyli otrzymane dary właśnie z jego mianem. A kiedy zamilkł, spojrzał w bok, ku twarzy Rookwood, szukając w niej odpowiedzi na nieme pytanie: czy powinni się już wycofywać? Przeciąganie spotkania nie miało sensu, tym bardziej wystawianie cierpliwości Mongrrara i towarzyszących mu współplemieńców na próbę. - Pamiętajcie o tym, gdy nadejdzie odpowiednia chwila - dodał jeszcze, pokornie, lecz nieco sztywno - nie nawykł do podobnych gestów - skinąwszy gurgowi głową. Starał się przy tym nie spuszczać go z oka, by nie dać się zaskoczyć. - Do tego czasu, bywajcie w zdrowiu. - Zaczął zwiększać odległość, która dzieliła ich od ogniska, od truchła Ackerleya i sadystycznych istot, nie odwracając się przy tym do nich plecami. Bo choć zdawało mu się, że osiągnęli swego rodzaju sukces, nie musieli ratować się ucieczką, to olbrzymy wciąż mogły ich zaatakować, choćby dla kaprysu.
Dopiero wtedy, gdy znaleźli się poza kręgiem światła, gdy znów wkroczyli między drzewa, sięgnął za pazuchę, by wyciągnąć z niej piersiówkę wypełnioną rumem. Wiedział, że zapamięta ten dzień na długo - o ile nie będzie wracać do niego w snach, w kółko odtwarzając odczuwane napięcie, usilne starania, by nie dać po sobie poznać zdenerwowania i lęku. Już dawno nie czuł się tak poruszony. - Chcesz? - odezwał się po chwili, wyciągając swój skarb w stronę idącej obok kobiety. Nawet jeśli Mongrrar nie miałby odpowiedzieć na wezwanie, to żeglarz czuł, że zrobili wszystko, co tylko mogli, co było w ich mocy, by przekonać do siebie kapryśne olbrzymy. Nie tylko przynieśli topór, nie tylko przyprowadzili złodzieja, ale i uraczyli go takimi torturami, które musiały wzbudzić ich szacunek. Mniejszy lub większy. - Myślisz, że cokolwiek zrozumieli? Że przekonaliśmy ich? - dodał po chwili, między jego brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka. Wolałby nie ponawiać tej wizyty, lecz wiedział, że istniała taka możliwość.
paint me as a villain
Wydawało jej się, że Goyle dobrze sobie radzi, gdy podejmował głos, starając się trafić do olbrzymów. Same słowa nic by nie zdziałały, nie chcieliby go nawet wysłuchać, gdyby nie zwrócony gurgowi topór i przyprowadzony złodziej, któremu wymierzyli karę, jednakże wytłumaczenie powodów ich pojawienia się tutaj było niezbędne. Ona zacznie rzadziej prowadziła jakiekolwiek negocjacje, nie zajmowała się interesami, z wilkołakami nie dyskutowała, dlatego też pozostawiła do w gestii Caelana. Mieli do czynienia ze stworzeniami szalenie niebezpiecznymi, sadystycznymi i groźnymi, lecz niezbyt bystrymi, dlatego dobrze było kilkukrotnie powtórzyć najważniejsze informacje, podkreślić rolę Czarnego Pana, by zapamiętali to miano, uzmysłowić im korzyści jakie będą płynąć z tego, że ich wesprą. Używane przez mężczyznę argumenty były trafne, dobre, lecz na ile przekonujące? Ciężko było to czarownicy w tamtej chwili ocenić, bo Mongrrar nie udzielił im odpowiedzi wprost, jedynie mierzył ich zaciekawionym spojrzeniem.
Uchwyciła wzrok żeglarza i skinęła głową, odpowiadając mu niemo na podobnie zadane pytanie; musieli dać im czas do namysłu, nie naciskać, bo to ich by jedynie rozzłościło. Teraz nadeszła chwila, by zniknęli. - Do zobaczenia - powiedziała po Caelanie, dość znacząco, mając nadzieję, że nie jest to ich ostatnie spotkanie, że naprawdę zdołali wkupić się w łaski gurga Mongrrara i pojawią się, gdy wezwie ich Czarny Pan.
Ich dwójka zaczęła się ostrożnie wycofywać z polany. Sigrun nie spuszczała wzroku z olbrzymów, wciąż spodziewając się, że mimo wszystko mogą nagle zerwać się z miejsc i ich zaatakować. Zniknęli jednak w ciemnościach, w gęstym lesie, za nimi zaś nie drżała ziemia od ich ciężkich kroków. Bezpiecznie opuścili ich legowisko, ale dopiero, kiedy oddalili się naprawdę mocno, poczuła, że spięte dotychczas mięśnie zaczynają się rozluźniać. - Tak - mruknęła, z wdzięcznością przyjmując od Caelana piersiówkę, z której pociągnęła zdrowo raz i drugi. Zwróciła mu ją i wyciągnęła z kieszeni papierosa. Musiała zapalić. - Zrozumieć zrozumieli. Mieszkają tu od dawna i znają angielski, wiedzieli co mówisz. Wydaje mi się, że mogło ich to... Przekupić. Inaczej nie pozwoliliby nam odejść. Próbowaliby nas złapać i zabić - odpowiedziała Caelanowi. Sądziła, że tak właśnie było, lecz nie była tego w stu procentach pewna. Nie chciała jednak teraz dzielić się wątpliwościami. Zrobili to, co mogli. Nie tylko zwrócili im topór, ale i przyprowadzi Ackerleya, by wymierzyć w ich imieniu srogą karę. Zaspokoili ich żądze materialne, jak i żądze zemsty. Obiecali im jeszcze więcej i te obietnice spełnić mogli. - Przyjdą, gdy ich wezwie. Tak sądzę - oświadczyła czarownica, przystając na chwilę i zerkając w górę, na półksiężyc, który wychynął zza chmur.
Oby tym razem się nie pomyliła. Nie chciała znów zawieść swego Pana.
| zt x2
ruined
I am
r u i n a t i o n
Nie wiedział, jakim cudem znalazł czas na to spotkanie. Był przecież zajęty i każdy wolny moment starał się wypełnić pracą czy innymi obowiązkami, bo chwila pozostawania w bezruchu sprawiała, że rozmyślał o Pomonie. O tym, co się wydarzyło i co spowodowało w nim powstanie nowych oraz otwarcie się starych ran. O tym, że został oszukany przez własną żonę, która ślubowała mu szczerość. O tym, że nie wiedział, co w związku z tym powinien był czuć. Nie był gotowy na to, by zapaść się w głębokie wody rozmyślań i trwać w nich tak długo, aż znalazłby rozwiązanie - nie miał zwyczajnie czasu, ale również i ochoty, by to robić. Pojawienie się podobizny ukochanej kobiety na łamach antymugolskiej gazety jako niebezpiecznego zbrodniarza wojennego może nie zaskoczyłoby tak bardzo jak fakt, że należała do jednej z bojówek, którym Jayden otwarcie się sprzeciwiał. Jednak nawet jeśli by wspierał ich działania, nie zmieniłoby to jego poczucia krzywdy. Zataiła przed nim tak istotny fakt, wchodząc w związek opierający się na szczerości bez mrugnięcia okiem. Miłość polegała na wzajemnym zaufaniu, pokonywaniu trudności, wybaczaniu, dlaczego więc nie potrafił tego zrobić? Nie umiał przełamać się w sobie i powiedzieć jej, że bez względu na wydarzenia ostatnich dni będzie miała w nim swoje oparcie - wiedział, że taka była jego rola i przecież nigdy by jej nie zostawił. Nigdy by jej nie zdradził, ale teraz... Teraz ciężko było mu przebywać z nią w jednym domu, a co dopiero rozmawiać o tym jakże istotnym detalu z jej życia. Czy w ogóle kiedykolwiek zamierzała go uświadamiać? Fakt, że nigdy by mu nie wyjawiła prawdy, był jeszcze gorszy od trwającej między nimi sytuacji. Właśnie dlatego Jay nie był w stanie spojrzeć żonie w twarz i powiedzieć wybaczam. Nie chciał mówić kłamstw, by poczuła się lepiej, a właśnie te słowa by nimi były. Bo nie potrafił jej wybaczyć. Jeszcze nie teraz, gdy rana była zbyt świeża, by mógł sobie z nią poradzić lub by został dany mu czas na zaleczenie. Wstępując w związek małżeński, obiecywali sobie nie tylko miłość i wierność - jeszcze zanim stanęli naprzeciw siebie, wiedzieli, ze nie miało być tajemnic. Pomona wyraźnie o tym wspominała, on się zgodził, a teraz... Teraz czuł się zraniony, oszukany. Zmanipulowany. Był żałosny. Że nie widział lub widział to, co chciał zobaczyć. Co przeoczył? Czego nie dostrzegał? Co przegapił? Jej słowa z czasem zaczęły się układać w sensowne powiązanie z radykalnością Zakonu Feniksa, ale jednak wciąż... Najgorsze z tego wszystkiego było to, że tęsknił za nią. Tęsknił za swoją własną żoną, która czekała na niego każdego dnia w ich wspólnym domu, który był dalszy niż najodleglejsza galaktyka.
- Kiedyś życie wydawało się jakieś mniej skomplikowane - mruknął w końcu, wpatrując się w leniwie zachodzące słońce. Teraz, znajdując się na wyspie Skye, nawet nie myślał o tym, że za dwa dni miał mieć urodziny. Gdyby ktoś złożyłby mu życzenia, Jay wyśmiałby go i spytał, czy dobrze się czuje. Rocznica narodzin była ostatnim zmartwieniem astronoma, a przecież potrzebował czegoś ta przyziemnego. Codziennego i prawdziwego. Kai jakby idealnie wiedział, co zrobić. Propozycja spotkania, miejsca... To nie mógł być przypadek. Vane uwielbiał to miejsce, chociaż po śmierci Caleba nie pojawił się w nim ani razu. W końcu było to miejsce dla ich trójki - trzech młodych czarodziejów z głowami pełnymi ideałów marzących o świetlanej przyszłości. Zdawało się, jakby to było dzień wcześniej, gdy wspinali się na skałkach, siadywali na środku mostu i dzielili się prowiantem zabranym z domu. Zgadywali, który byłby którym bratem z opowieści o Insygniach Śmierci, rozmawiali o szkole, później kursach. Bracia Clearwater lubili też poopowiadać sobie o dziewczynach, lecz Jayden nigdy nie rozumiał tego, co mówili. Po takim czasie zdawało się to być uroczym, dziecinnym wspomnieniem. Teraz byli tam tylko we dwójkę - Kai i on. Ale nawet i bez Caleba, profesor po prostu tego potrzebował. Nawet mocniej niż podejrzewał. Oderwania się, rozmowy z mężczyzną, dawnym przyjacielem. Życie astronoma przesycone było kobietami, a odkąd Cyrus wyjechał do Stanów, zniknął ostatni męski przedstawiciel solidarności i ostatnia figura utrzymująca odpowiedni bilans równowagi. Nawet nie sądził, że zwykłe siedzenie na środku mostu, przerzucenie nóg przez gzyms będzie w stanie wrócić go do przeszłych, pięknych dni i równocześnie wzbudzić świadomość aktualnych i bolesnych. - Cholera - wyrwało mu się, gdy przejeżdżał dłońmi przez przydługawe już włosy. Do tej pory zachowywał względną obojętność, lecz to musiało się kiedyś skończyć. - Nie wiem, co mam robić. Naprawdę nie mam pojęcia. Po raz pierwszy w życiu nie wiem, co jest właściwe. - Nie wiem. Po prostu nie wiem...
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Zmieniło się wiele, począwszy od pracy po prywatywne znajomości. I jeśli działalność łowcy ingrediencji, wydawała się w Londynie pęcznieć, tak czuł dotkliwy brak bliskich. Kochał siostrę i nie zamieniłby niczego na możliwość ponownego z nią mieszkania i kontaktu, ale... nie miał właściwie przyjaciół, szczególnie w męskim wydaniu i takich, którzy nie próbowali na wstępie zaserwować mu sierpowego w twarz. Nie było Caleba. A po powrocie mocniej zdał sobie sprawę, że starszy brat był niecodziennym łącznikiem ze wspólnymi znajomymi. I chociaż dziwnie było się do tego przyznać, podobnie czuł się w relacji z Jaydenem. Kiedy zabrakło Caleba, zostali sami we dwóch.
Implus był przejrzystą myślą. Wiadomość i wyjazd miały być nie tylko wyznacznikiem ich dalszych działań, ale... wiedział, że Hogwarcki profesor potrzebował odskoczni w jeszcze większym stopniu niż Clearwater. Daleko od obcych spojrzeń, kobiecych słów. Bliżej tego, co pozostawili nienaruszone we wspomnieniach. Tej samej wolności, za którą Kai tak uparcie podążał, nie chcąc zgodzić się na rzeczywistość przytłaczających obowiązków, którą los uparcie próbował włożyć mu na barki. Wybrał je sam. W innym wydaniu, obleczonych pasją, daleko od biurowych ścian ministerstwa, które przez moment także starały się zawładnąć jego życiem.
Ale miejsce było czymś więcej niż wspomnieniem. Realną rzeczywistością, w której spędzali młodzieńcze wyjazdy. Caleb, Jayden i on. I ta sama rzeczywistość odcisnęła piętno na niemal każdym obrazie, który obserwował leżąc na moście. Podwinięte nogawki spodni, rzucone na boku buty i bose stopy, które nie sięgały wody. I obecność, która nie wymagała od niego ciągłego napięcia. Niepodobny do siebie - milczał. Nie dlatego, że brakowało mu słów. Wystarczająco wiele krążyło w jego głowie, także sięgając sytuacji, która wydawała się wręcz nieprawdopodobna. Listy gończe, wystawione przez Ministerstwo wyraźnie zaznaczyło o kim mowa. Zbrodniarze. Tak zostali okrzyknięci przedstawiciele tajemniczego Zakonu feniksa, walczący... o co właściwie walczyli? I chociaż aktualna sytuacja potrafiła silnie wstrząsnąć, to jedna sylwetka wyłamywała się ze schematu. Pomona Vane. Żona Jaydena. Żona. Jeszcze zanim Ministerstwo opublikowało listę, żona okazała się dla Clearwatera inspirującym szokiem. Vane, nie tylko jako pierwszy z ich trójki okazał się zostać mężem, ale także niedługo także ojcem. I ów podwójny fakt nakładał na przyjaciela brzemię, które dla Kaia było obce. Nie znaczyło to jednak, że nie rozumiał. I prawdopodobnie to ta myśl miała swój udział w fakcie, że obaj siedzieli własnie daleko poza zgiełkiem londyńskiego miasta. Daleko - przynajmniej symbolicznie - od trujących umysł i serce problemów, bo te jak widział, podążały chmarą wszędzie.
- Nie wydawało, takie własnie było - nie podniósł się z leżącej pozycji, wciąż wpatrzony w malowane paletą słonecznych czerwieni niebo. Poruszył nogami, opierając o brzeg mostowej krawędzi i leniwie obrócił twarz w stronę Jaydena. Przez krótką chwilę wydawało mu się nawet, ze za moment usłyszy jeszcze komentarz Caleba. Cień grymasu mignął przez jego twarz, wracając spojrzenie do góry. Jakaś niebezpieczna emocja zakołysała się w piersi, ale Clearwater nie pozwolił jej wydostać się na zewnątrz. Nie dzisiaj, chociaż nie uniknął napływających wspomnień. Nie był tutaj nigdy sam, nie próbował nawet. A jednak w towarzystwie kogoś, kto podzielał i rozumiał znaczenie tego miejsca, czuł się swobodniej.
Drgnął, gdy usłyszał pierwsze, mało wybredne słowo, ale podniósł się do siadu dopiero, gdy mężczyzną kontynuował. Kai dźwignął się najpierw na łokcie, potem opierając się na dłoniach, zrównał z Jaydenem - Chyba nauczę cię kilku, rumuńskich przekleństw, Profesorku - początkowo wydawało się, że po prostu zakończy na niepoważnym stwierdzenie. Sugerował to jego ton i lekki, nieco krzywy uśmiech, który uniósł wargi łowcy. Ale pozorne rozbawienie umknęło z twarzy - Po raz pierwszy mówisz mi o czymś takim - zaczął, spoglądając nieco niżej w płytki strumień, zupełnie, jakby płynąca woda mogła oczyścić i jego myśli - A co czujesz? - kontynuował, bardziej niezręcznie, mniej pewnie, niż w zwyczajowych rozmowach, które prowadził ze znajomymi. Miał świadomość, że tak naprawdę, nieczęsto mieli okazję porozmawiać poważnie, bez asysty jego brata. Kai był przecież tym lekkoduchem, który odwracał uwagę od ciemniejszych myśli. Czasem prowokował - I jakie masz opcje? - o tym, że akurat Clearwaterowie nawet w myśli nie zastanawiali się nad zdradą, Vane musiał wiedzieć. A mimo to wiedział, że wielu znalazłoby się tych, łasych na galeony. Cokolwiek nie mówić, to najbardziej skrajne sytuacje pokazywały, kim właściwie się było.
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
A później wszystko zaczęło rozpadać się w ich palcach, udowadniając, że bajeczka, którą sobie stworzyli, nigdy nie miała prawa się ziścić. Mogli tworzyć najwspanialsze zamki, jednak gdy świat trząsł się w posadach, obalały się nawet najsolidniejsze mury. Bo koniec końców Śmierć przyszła do pierwszego brata. Zabrała Caleba, wyrywając go ze zdrowego, odważnego ciała, odbierając mu równocześnie możliwość tych wszystkich lat, które mogły się przed nim rozpościerać. Później kolejny raz przyszła, odbierając Jaydenowi bliskich i przywracając go tym na ziemię. Boleśnie zderzył się wtedy z rzeczywistością, ale mógł tylko sobie samemu wyrzucać to, że potrzeba do tego było żałoby, by przejrzał na oczy. By dostrzegł, że istnienie nie składało się z optymistycznych chwil ukrytych w koszmarach - życie było koszmarem, a zadaniem ludzkości zaś walka o dobro w ciemnościach. Jak to postrzegał teraz Kai? Nie wiedział. Nie widzieli się całe lata, a to spotkanie miało w sobie tak wiele płaszczyzn, że ciężko nie czuć było ich wszystkich. Byli tam po raz pierwszy bez Caleba, niczego nie świętowali, nie byli dziećmi, nie mieli się też głośno śmiać. Uwierzyliby, że kiedykolwiek znajdą się w takiej sytuacji? Wiedział, że nie. Ciężkie chwile za czasów dzieciństwa nie były tym, czym były w dorosłym życiu. I gdyby nie to, Jayden pewnie uśmiechnąłby się, słysząc komentarz o przekleństwa, ale tak się nie stało. Zamiast tego zaśmiał się gorzko, a niewypowiedziany ból tkwił w każdym jego dźwięku. Po raz pierwszy mówisz mi o czymś takim. - Wiele się pozmieniało, odkąd widzieliśmy się ostatnim razem - rzucił, zerkając na znajdującego się obok czarodzieja i dostrzegając przepaść, która dzieliła ich od siebie nawzajem. Niewypowiedziane słowa, lata milczenia - profesor poczuł to na swoich barkach, lecz równocześnie wiedział, że Kai był odpowiednią osobą, której mógł zaufać. Owszem, to z Calebem miał silniejszą więź, lecz młodszego Clearwatera też uważał za swojego przyjaciela i mogli nie rozmawiać o tym, co znajdowało się w najciemniejszych częściach ich dusz - nie zmieniało to zaufania, które przetrwało do teraz. Dlatego pozwalał sobie na to - na uzewnętrznienie przy męskim towarzyszu, nie zaś kobiecym. Bo pomimo tego, że Vane kochał bliskie mu kobiety, to męskiego spojrzenia szukał i potrzebował. I tak prostych, nieskomplikowanych pytań oraz myśli, które potrafił zrozumieć. - Jakie mam opcje? - powtórzył głucho za mężczyzną, wpatrując się w horyzont. No, właśnie... - Moje opcje to zostać przy niej. Wiem, że to jedyna właściwa droga, którą chcę iść. Ale równocześnie zataiła przede mną to, że prowadzi podwójne życie. Nie wiem, czy powinienem się z nią o to kłócić, udawać, że nic się nie stało, czy podejść i po prostu ją przytulić. Gdy myślę, że wiem, jakie jest rozwiązanie, wystarczy, że wejdę do domu lub spojrzę na nią i.. - urwał, zdając sobie sprawę, że podnosił głos, a jego serce przyspieszało bicia. Jego palce instynktownie zbiły się w pięść, która silnie wbijała się w kamienie budujące most, dlatego profesor rozluźnił mięśnie, starając się uspokoić i nie dać ponieść emocjom. Wszystko jednak co tyczyło się ostatnio jego związku z Pomoną, zmieniało się w sztorm myśli oraz uczuć - ciężko było nad nimi zapanować. Odetchnął jednak głęboko, obracając obrączkę na palcu. - Rzadko nawet kładziemy się razem spać. Raz przez moją pracę, a dwa... Przez to wszystko - przerwał na moment, czując na policzkach chłodny powiew wiatru niosący jakby uspokajające, kojące zapewnienie ulgi. Wiatr... Właśnie do tego żywiołu zawsze porównywała go Pomona, twierdząc, że nie dało się go ujarzmić, a przecież to teraz ona okazała się zmienna. Zdradziecka? Nie. Nie chciał o niej myśleć w ten sposób, ale czy nie równało się to z tłumaczeniem jej? Merlinie... To wszystko już mu się plątało... - Brakuje mi jej. Jej uśmiechu, głosu. Tego ciepła. Teraz dom kojarzy mi się z samotnością i zimnem, a przecież nie tak powinno przecież być. Nie po to działo się to wszystko. - Wziął jeden z kamieni leżących na moście obok i zważył go w dłoni, oceniając przydatność. Dopiero po chwili rzucił przed siebie, obserwując krótki lot, a później obaj mogli usłyszeć charakterystyczny dźwięk wpadnięcia do wody. Znów panowała między nimi cisza przerywana jedynie odgłosami natury, gdy obaj wpatrywali się w zachodzące słońce. Jak setki razy wcześniej, a równocześnie nigdy tak samo. Nigdy nie tak, jak tego dnia. Zupełnie jakby odkrywali z Kaiem nowe oblicze starego miejsca. W ciszy, krzyku mew i powiewie morskiego powietrza. - Nie wiem, czemu mnie wybrała - odezwał się w końcu cicho, nie odrywając spojrzenia do horyzontu. I czemu to przemilczała.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Nigdy tak naprawdę nie potrafił wskazać, którym z braci mógłby być i czego zażyczyłby sobie od śmierci. Ale nie to było ważne, a sama idea. I miejsce, które łączyło przeszłość. Dziś, prawdopodobnie zastanawiałby się nad legendarnym kamieniem wskrzeszenia. Tylko jaką cenę musiałby zapłacić? Bo o tym, że śmierć ostatecznie wzięłaby coś w zamian - był pewien. Czy w świecie, jak ten, cokolwiek było jeszcze za darmo?
Gdyby się zastanowić, Kai tak naprawdę cały czas szukał odpowiedzi. I celu. Gonił za nieuchwytną wizją wolności, upatrując w niej swoistą ucieczkę od niechcianej, bo szarej wizji rzeczywistości. Praca biurowa, w zamkniętych ścianach ministerstwa, czy innej placówki, przerażały go. Dusił się na myśl, że miałby spędzić w ten sposób całe życie. Ale w pogoni za własnym szczęściem, gubił coś ważniejszego i odkrył to dopiero, gdy zaczął je tracić. A nawet było za późno.
Uśmiech był jego bronią. Chociaż wiele z niego było wpisane w naturę, uśmiech był też sposobem ukrycia tego co ważne. Emocje, te poważniejsze, tarasowały się w niewypowiedzianej formie i by znaleźć ujście, odsłaniały znajome, prowokacyjne wygięcie warg. Zgrywał się, nie pozwalając sobie na odkrycia dudniących żywo uczuć. Podobna metoda próbowała zagościć i tutaj. A jednak, miejsce wyrywało się z murów, które na co dzień stawiał, odnajdowało szczelinę i układało się wyraźną linią prawdy. Czasem - to rzeczywiście, tej okraszonej uśmiechem, ale prawdziwej, pozbawionej sztuczności. I tej nadawał znaczenie, przyglądając się płynącym słowom jak strumieniowi, który szumiał wartko, mijając kamienne przeszkody. A może po prostu pierwszy raz miał okazję słuchać Jaydena bez pryzmatu słów brata. Byli sami i cokolwiek padało między nimi, miało tylko jednego autora i odbiorcę. Kai potrzebował czasu, by odnaleźć się w nowej relacji, chociaż sam zainicjował wyjazd. I chociaż, to świadomość rzeczy, które działy się wokół rodziny Vane stanowiły źródło spotkania, Clearwater potrzebował go w równym stopniu. Brakowało mu męskiego towarzystwa i równie tym nacechowanego spojrzenia na rzeczy. Mogli się nie zgadzać w wielu sprawach, ale dzielone zaufanie wiązało w milczącej zgodzie. Przyjaźń rządziła się innymi prawami.
Nie zdziwił go śmiech. Pozbawiony radości, bardziej przypominał krzyk niż cokolwiek radosnego - To prawda - odezwał się nieco głucho, bardziej jako odbicie potwierdzenia, niż cokolwiek innego. Po raz pierwszy jednak, od początku spotkania, uchwycił spojrzenie przyjaciela. Krótkie, pozbawione znajomej lekkości. Odległe. Jakby znajdowali się po dwóch stronach przepaści. Ile zajmie im czasu, znaleźć most? I w którą stroną mieli powędrować? - I masz odpowiedź - poruszył nogą i podsunął się bliżej krawędzi mostu. Wychylił się nawet, patrząc w wartki strumień wody -Słyszałem, że w wypowiadanym zdaniu najważniejsze jest to, co znajduje się po "ale...". Wszystko co znajduje się przed jest jednak właściwą odpowiedzią - przez moment wahał się z kontynuacją, ale spojrzał na Jaydnea, który skończył mówić, zostawiając na koniec jedno, niemal niesłyszalne zdanie - Z doświadczenia wiem, że przytulanie odegra ważną rolę - posłał mu zdawkowy uśmiech i westchnął - Wiesz co w tym najważniejszego? Nie pozostawiaj w zawieszeniu i... rusz swój czarodziejski tyłek - po czym odchylił się w miejscu i podpierając się dłońmi, zsunął się niżej, by ze świstem wypuszczanego z płuc powietrza, skoczyć w dół. Z charakterystycznym pluskiem uderzył stopami o kamieniste dno strumienia. Był wystarczająco sprawny, by bez przeszkód znaleźć się na dole - Chodź - zimna woda zdążyła zachlapać i tak podwinięte spodnie, ale nie przejmował się tym - idziemy wzdłuż strumienia - wydawało się, jakby Kai zignorował kilka ostatnich zdań, które wypowiedział Jayen, ale - raz jeszcze, nic bardziej mylnego - Do czego jest ci potrzebna ta wiedza?... Chyba żaden mężczyzna nigdy nie zrozumie, dlaczego akurat ta kobieta go wybiera. A jednak, ona zaufała Tobie - zaczął nieco od końca. Czuł jak woda uderza o nogi, próbując zatrzymać jego kroki. Słońce ogrzewało plecy i odbijało się blaskiem czerwieni w tafli wody, nadając sylwetce dziwnie rozjaśnionego odbicia - I sam sobie odpowiadasz. Brakuje ci jej. Wiesz co zrobić, ale się wycofujesz - kontynuował, czekając, aż profesor dołączy do niego. Zatrzymał kroki i obrócił twarz w kierunku towarzysza. Nie umiał rozwodzić się nad uczuciami, tym bardziej tymi należącymi do kogoś innego. Odpowiedź była zawsze - tak, albo nie, ale bierność nie była w męskiej naturze. Musieli działać i jeśli już miał coś mówić, wolał praktyczne rozwiązania - I mówiłem wcześniej na poważnie. Rusz tyłek, bo jeśli ty nie podejmiesz decyzji - zrobi to za ciebie ktoś inny - nie mówił głośno, ale wystarczająco, by słowa dotarły do celu. Schylił się za to, mocząc najpierw dłonie, potem siarczystym chluśnięciem obmywając zmęczoną twarz.
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Trwał mimo wszystko u boku przyjaciela z lat dziecięcych, starając się wrócić wspomnieniami do czasów, gdy życie nie doskwierało im tak bardzo. Zamiast odpowiedzieć od razu na słowa Kaia, obserwował, jak czarodziej postanowił zejść z mostu i zrobić dokładnie to, co robili jako nastolatkowie. Zupełnie jakby w tej prozaicznej wędrówce mieli odnaleźć rozwiązania swoich problemów. Rusz swój czarodziejski tyłek. - Lepiej, żebyś nic nie mówił - stwierdził, wzdychając i milknąc. Przez moment jeszcze słuchał dalszej wypowiedzi Clearwatera, ale dość szybko znalazł się u jego boku, brnąć przez wodę. Astronom zakasał jeszcze rękawy, by czuć większą swobodę, ale zostawił spodnie tak, jak były. Nigdy nie przejmował się, że materiał i buty miały być całkowicie przemoczone - bracia patrzyli na niego pytająco, jednak on nigdy się pod tym względem nie zmienił. Zauważył nawet, że Kai wciąż podwijał prawą nogawkę wyżej nad lewą. Zupełnie jakby wciąż miał dziesięć lat. Jeśli ty nie podejmiesz decyzji - zrobi to za ciebie ktoś inny. - Czyli i ty stwierdzasz, że jak wiem, czego chcę i prawie to mam, to się wycofuję? - Wyłapując jego słowa, Jayden zdębiał. Zatrzymał się momentalnie i patrzył na towarzysza z wypisanym na twarzy szokiem, przypominając sobie pewien wyrzygany mu zarzut. Wtedy odrzucony i surrealistycznie niewłaściwy. Słysząc to jednak od Kaia, w profesorze odezwała się przeszłość i mocno zakuła w serce. Czuł się dotknięty i było to widać jak na dłoni. Zaraz jednak ruszył naprzód, wbijając dłonie w kieszenie spodni i pozwalając, by zarys żuchwy się mocno uwypuklił. Wyminął przyjaciela bez słowa, zatapiając się w ciszy przerywanej jedynie odgłosem płynącej wody. Nie spodziewał się, że dostanie tym w twarz. Po raz kolejny. Naprawdę nie wiedział, czego chciał? Nie potrafił po to sięgać czy się bał? Był tchórzem? Tchórzył w stosunku do Pomony? Czy to możliwe, żeby ten idiota miał racj... Nie! Nie mógł mieć. Jayden nie postępował w ten sposób.
Nie wiedział, jak długi czas milczał, ale w końcu zmusił swój tor myśli do zmiany i przepłynął spory kawałek w odwrotną, acz równie istotną stronę. Kai mógł usłyszeć wydobywające się z ust astronoma ciche westchnięcie, a ramiona oraz żuchwa czarodzieja - wcześniej spięte - zaczęły się rozluźniać. Jeszcze chwilę szli w ciszy, którą postanowił przerwać Vane. - Znasz się na kobietach? - spytał nagle, chociaż nie patrzył na towarzyszącego mu mężczyznę. Wzrok nauczyciela wbity był w horyzont i majaczące nad nim, pomarańczowe słońce powoli zachodzące poza linię. - Na pewno znasz się bardziej niż ja. Po prostu od jakiegoś czasu mnie martwi. I nie tylko mówię o tym całym Zakonie... Nie rozumiem czemu, jak jesteśmy... No, wiesz. Razem to potrafi płakać. Jak ją o to pytam, mówi, że to nic. Nie wygląda na nic, ale... Hm... - urwał, zatrzymując się w tym samym momencie i pochylając się, by podnieść z lodowatej wody jeden z rzecznych kamieni. Przez chwilę przekładał go w dłoniach, jakby szukał dla niego nowego przeznaczenia. - Miała mi mówić, jeśli robię coś nie tak. Ale według niej to nie to. Nie rozumiem... - Zmrużył oczy i zmarszczył brwi, gdy promienie słońca okazały się zbyt silne, lecz nie odwrócił wzroku. Chyba na chwilę zapomniał nawet, że nie był sam - pochłonięty myślami o kimś, kto sprawiał, że jego skóra ogrzewała się niczym od największej gwiazdy Układu Słonecznego.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Kai prawdopodobnie nie był najlepszym doradcą w sprawach relacji. Jego własna perspektywa damsko-męskich perypetii, wciąż oscylowała wokół czerpanej przyjemności. I możliwie źle rozumianej wolności. A jednak coś wiedział. I to podobno coś więcej niż przeciętny czarodziej. W końcu... był Gryfonem. Znał swoje atuty i fakt, że szybko zwracał uwagę kobiecych spojrzeń.
Rozwikłanie zagadek relacji, w aktualnej rzeczywistości, po wielokroć graniczyło z absurdem. Kazano im wybierać pomiędzy sztucznym podziałem, a uczuciami. W imię czego? I czy Pomona właśnie dokonała takiego wyboru, odcinając jednocześnie od prawdy swego męża?. Co właściwie chciała osiągnąć? I... czy miała możliwość wyboru? Jak on miałby się zachować, gdyby sytuacja dotyczyła jego osoby? A Maeve? Coś niebezpiecznie zacisnęło się na piersi Clearwatera. I niemal podskórnie czuł, że powinien się ruszyć choćby z miejsca, by rozwiać fantomowy ból.
- Z tym może być ciężko. Lubię gadać - nawet jeśli odzywał się w kategorii żartu, ciężko było znaleźć w tonie rozbawienie. Zareagował instynktownie. Swoim działaniem niejako wymuszając reakcję towarzysza. Nie czekał długo, by usłyszeć za sobą najpierw plusk wody, gdy Vans zeskoczył z mostu, potem słysząc szum kroków przebijający się przez strumień. Zetknął najpierw przez ramię, orientując przemoczone buty rzeczonego - ...wciąż nie lubisz być cool? - nieco bardziej znacząco spojrzał na nogawki mokrych spodni, ale nie oczekiwał odpowiedzi. Nie w tej okoliczności - I ja? - przyjaciel zdążył zrównać z nim krok, a Kai nie przyspieszał, starając się nad wyraz czujnie obserwować dno strumienia. Zupełnie, jakby miał tam za chwilę odnaleźć garść rzadkiego zioła, czy przypadkowej ingrediencji. I tak się zdarzało.
- Kto ci jeszcze tak mówił?.. zresztą nieważne - nieco mocniej uderzył stopą o taflę wody, przy czym uśmiechną się krzywo - mówię o obecnej sytuacji. Nie dodawaj mi słów, których nie powiedziałem - zamilkł i wstrzymał krok, obserwując malującą się na twarzy Jadena, bardzo gwałtowną mieszankę emocji. Nie ruszył się nawet wtedy, gdy Vane wyminął go. Przez kilka chlupoczących kroków nie odzywał się, wpatrując w oddalające plecy profesora. Jakaś część chciała by zostawić go w ten sposób, by nagle oprzytomnieć i ruszyć nieco żwawiej za oddalającym się czarodziejem. Zamiast jednak wołać, Kai zaczął cicho gwizdać. Cicha melodia rumuńskiej piosenki, którą nie raz słyszał przy ognisku. Działa na niego dziwnie odprężająco i jednocześnie dawała astronomowi czas do namysłu.
Gdy w końcu się odezwał, wydawał się być spokojniejszy, chociaż zadane pytanie wywołało zaskoczone uniesienie brwi u Kaia. Nigdy się nie spodziewał, że usłyszy to akurat od niego. Nie zdążył jednak samemu dopytać o źródło słów - Podobno całkiem nieźle - skwitował ostatecznie, nachylając się nad tarczą wartkiej wody. Jeszcze raz ochlapał twarz i wilgotne już włosy, by z kroplami ściekającymi na koszulę, obserwować poczynania towarzysza.
- Może zabrzmi to głupio, ale kobiety naprawdę są skomplikowane. I nawet nie mówię tego jako zarzut. Są bardziej złożone na poziomie... relacji? uczuć? - ruszył z miejsca, rozchlapujac wodę i zatrzymując się dopiero obok czarodzieja. Powtórzył gest, sięgając po jeden z kamieni zanurzonych w strumieniu - W jednej chwili potrafią czuć dwie skrajne emocje - kontynuował bardziej w zamyśleniu, rezygnując z głupkowatego uśmiechu. Spojrzał na Jaydena z milczącym zapytaniem o rzut trzymanym kamieniem, by zaraz potem zamachnąć się i z całą siłą pchnąć przed siebie zawartość dłoni - i tym bardziej są intensywne, gdy dzielą je... z kimś bardziej intymnie - rozciągnął usta w uśmiechu - wolę jednak ciskanie tłuczków - dodał, jakby totalnie zapomniał o tym co mówił przed chwilą. I o czym mówił, skupiając się na ocenie swojego rzutu - Może nie o to chodzi, byś rozumiał. Tylko chciał jej. Kobiety są różne, ale inaczej patrzą na zbliżenie. Inaczej też czują, i ciężko to nazwać, a tym bardziej mówić - znał jedną perspektywę, inne mógł poznać tylko z relacji i... reakcji. Czerpał przyjemność i ją ofiarował.
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
A jednak znajdując się w tym miejscu u boku Clearwatera wydawało się, że wszystko było dokładnie takie samo jak kiedyś. Mimo że inne to niezmienne... W jakiś dziwnie pokrętny sposób w głowie Jaydena miało to sens. Nie odzywał się, dając mężczyźnie mówić i przyswajając jego słowa, chociaż równocześnie przez wypowiadane przez siebie pytanie, sprawdzał samego siebie. W końcu zmuszało go to do myślenia, kontemplacji, zupełnie jakby powiedzenie czegoś na głos nabierało innego formatu. - Myślisz, że dobrze zrobiłem? - spytał, nie odrywając początkowo spojrzenia od horyzontu i dopiero po dłuższej chwili przeniósł wzrok na Kaia. - Sprowadzając nowe życie na ten świat? - Jakim był człowiekiem w oczach kogoś, kto znał go przez lata, ale teraz wrócił, by stanąć twarzą w twarz z wyborami młodego profesora? Odmienionego i uformowanego przez doświadczenia. Widząc twarz drugiego czarodzieja, Jayden szybko się wycofał, dostrzegając swój błąd. - Zresztą nieważne. Nie mówmy o tym - przerwał, machnąwszy ręką i przechodząc dalej. Nie czuł się już odpowiednio i to nie dlatego, że nie posiadał zaufania w Kaiu, ale dlatego, że sam się zreflektował. To były jego problemy i nie powinien był nimi obkładać innych ludzi. Szczególnie w aktualnym chaosie, gdzie nie było żywej duszy pozbawionej zmartwień. Jeśli cierpienie dotykało nawet dzieci, oznaczało to, że ich rzeczywistość była przepełniona przesadnie złem... Kto chciałby obkładać się dodatkowymi smutkami? Zamiast tego jednak astronom przystanął na chwilę, gdy uzmysłowił sobie pewną kwestię. - Zajmujesz się ingrediencjami, prawda? Znasz się na magicznych stworzeniach?
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Z wiekiem nabrał większego opanowania, wciąż jednak posiłkując się naturalną tendencją do obracania wszystkiego w żart. A może większości. Średnio radził sobie z wyrażaniem emocji. Te ważniejsze maskował uśmiechem, żartem, brakiem powagi. Często doprowadzając do irytacji tych bliższych, jak i dalszych relacji. Ci najbliżsi jednak, znali go wystarczająco, by rozpoznać granicę. Taką miał nadzieję. I winien był im - nawet maskowaną - szczerość.
Dorastał w przeświadczeniu, że podstawą szczęścia jest wolność. Tę, jak się okazywało, pojmował bardziej powierzchownie. Opierał się na decyzjach własnych pragnień. Kierował się odwagą, ale dyktowaną osobistym kodeksem, wpisanym w gryfońska naturę. Ale zmienił się. I zmieniał cały czas. W końcu, słyszał nawet, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, chociaż rozumiał to nieco pokrętnie. W końcu, nawet stojąc w miejscu, obijająca się o nogi, rzeczna woda, nie będzie tą samą. Była w ciągłym ruchu, wartko płynąć do przodu i pozostawiając za sobą wszystko inne. Nie mógł wiecznie biec tam, gdzie zagna go wiatr, nie oglądając się. Jayden był jednym z cichych wyznaczników tej "wody". Dziś, pozwolił sobie na ich zderzenie. Kolizja kontrolowana, jak kiedyś usłyszał od profesora, gdy byli wiele lat młodsi. Do dziś zastanawiał się czasem, nad znaczeniem, jakie chciał przekazać i czy tylko chodziło o astronomiczne wyznaczniki.
Potrzebował spotkania. Tego oderwanego od ciągłego poczucia zawodu. Od cisnącego się chaosu i obowiązku. Tym razem, nie uciekając gdzieś w odmęty własnych upodobań. Przynajmniej, nie dziś. Kai potrzebował przyjaciela. I nawet, jeśli to on dziś wcielał się bardziej w rolę słuchacza, nie zajmując i nie skupiając się na własnych problemach. Obecność życzliwej duszy była w jakiś sposób kojąca. Działała też procesywne, zmuszając jego myśli do analogicznej kontemplacji tak wypowiedzianych słów, jak i tych, które wysłuchiwał - Nie wiem, czy mam prawo oceniać czyjeś działania w tej materii - zmarszczył brwi. Gdzieś po drodze złapał w dłonie cienką łodyżkę wodnego ziela. Tę wsunął między wargi, zaciskając na niej zęby i mimowolnie przeżuwając. Poruszył barkiem, rozciągając się i dopiero potem spoglądając na towarzysza - Ale podobno, to dar. Właściwie... chyba sam chciałbym mieć własne. Chociaż czasy niepewne... - urwał, gdy usłyszał zaprzeczenie - Jak chcesz - wzruszył ramieniem, ucinając temat, chociaż myśli wciąż krążyły w jego głowie. Kto by pomyślał, że babiarz jak on, rzeczywiście chciałby zostać ojcem? I tym bardziej, że mógłby o tym z kimś rozmawiać?
- Tak. Na tym polega moja praca. Szukam na zlecenie wskazanych ingrediencji, współpracuję też z rezerwatami, alchemikami, czy hodowcami, chociaż najbardziej interesują mnie hipogryfy... - urwał ponownie, zatrzymując się i reflektując, że sam zaczynał zbytnio wgłębiać się w swoja pasję - Potrzebujesz czegoś? - zapytał już konkretnie, wyjmując z ust skróconą od żucia łodyżkę.
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Słowa, które uciekały z jego ust, były po prostu myślami i autorefleksją, która nie musiała być dalej ciągnięta. Astronom potrzebował wypowiedzenia ich na głos, by nabrały sensu i znaczenia w jego procesie myślowym. Nie chciał obkładać Kaia swoimi problemami - i tak zrobił to w zbyt dużej dawce, oczekując... No, właśnie. Nie oczekując niczego w zamian, a mimo to wciąż wydawało się to Jaydenowi zawracaniem głowy przyjacielowi z dawnych lat. Dlatego przemilczał to, gdy Clearwater podłapał temat i zaraz zeszli na coś całkowicie odmiennego. Coś, co odgoniło ich myśli w zupełnie innym kierunku niż ten narzucony wcześniej przez samego profesora. Słuchając słów swojego towarzysza, widział w nim pasję i chęć dalszego ubierania jej w słowa, ale mężczyzna powstrzymał się z nieznanego Vane'owi powodu. - Planuję badania, w których potrzebna mi będzie pomoc kogoś, kto się zna na magicznych stworzeniach. I nie tylko magicznych. - To wciąż było rozpisywanie projektu w postaci notatek, szkiców, urwanych myśli, ale powoli zaczynały przybierać większego, szerszego kształtu. Przez chwilę wymienili się jeszcze spostrzeżeniami na tematy czysto aktualne i skierowali się na powrót ku mostowi, który zostawili za plecami. Idąc brzegiem, Jay patrzył na brodzącego wciąż w wodzie czarodzieja i wrócił uwagą do rzuconych przelotnie słów. Zaświtał mu odpowiedni pomysł. - A skoro tak ci spieszno do ojcostwa, mam dla ciebie propozycję.
|zt
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Nie drążył więc, gdy na wypowiedziane słowa otrzymał dawkę milczenia i zmianę tematu. Skupił się na czymś innym. Na chłodzie wartkiej wody, która zdążyła zmoczyć nawet podwinięte nogawki. Na chylącym się niżej słońcu, które rozbijało się promieniami na ich twarzach. Nawet na ulotnym wspomnieniu jednej z wypraw, gdy długi odcinek drogi musieli pokonać właśnie brodząc w płytkim strumieniu - nie chcąc dać się wytropić magicznym łowcom, których... tropili oni. Na koniec też zatrzymał się spojrzeniem na obliczu przyjaciela, który wciąż pozostawał zanurzony w nieuchwytnym do ujęcia cieniu. Niemal symbolicznie określając cień, który musiał zalegać na jego sercu. Tak łatwo też pochwycił poruszony wątek, wstrzymując jednak wizje, by upewnić się, jaki cel zadanego pytania był dokładnie - Cóż, jeśli mogę pomóc, to jasne. A czego dotyczą badania?... - zawiesił głos szukając podpowiedzi w spojrzeniu Jaydena, ale powinien na nowo przyzwyczaić się, że ciężko byłoby rozgryźć o co dokładnie chodziło. Przynajmniej - na tym etapie, bo jeśli nie konkretyzował, wszystko było jeszcze uzgadniane - Słucham?.. - brwi uniosły się w niemym zaskoczeniu. Odpowiedź i zrozumienie przyszło dopiero później.
| zt
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A po jednej stronie mostu, postać B – po drugiej. Jeszcze nie mogliście się zobaczyć, ale coś popchnęło Was ku przejściu przez most. Spotkacie się dokładnie na jego środku.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
W chwilę później po pierwszym spotkaniu zdajecie sobie sprawę, że dociera do waszych uszu cichy, przyjemny dźwięk dzwoneczków. Szukając jej źródła, wasze oczy natrafiają na skutą lodem taflę rzeki, na której znajdują się piękne sanie zaprzężone w parę wspaniałych granianów - woźnicą jest wąsaty duch, który nuci pod nosem jedynie sobie znaną, ale urokliwą melodię. Schodząc z mostu i podchodząc do sań, zauważacie ciepłe futra, którymi możecie się otulić, gorącą czekoladę, którą możecie się rozgrzać i rachatłukum, którym możecie osłodzić sobie podróż. Macie nieodparte wrażenie, że zostały przygotowane specjalnie dla was.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Granatowa kotara jesiennego, wieczornego nieba, powolnie zsuwała się na wyciszoną, irlandzką okolicę. Lekki wiatr szumiał pomiędzy wiotkimi, kolorowymi liśćmi wygrywając znajomą, melancholijną melodię. Pojedyncze, przydługie gałęzie uderzały w cienką strukturę blaszanego dachu rozpuszczając specyficzny, lekko przerażający stukot. Księżyc przypominający połówkę dorodnego jabłka zaglądał przez odsłoniętą szybę szukając swych najdroższych i najjaśniejszych przyjaciółek; gwiazd. Noc ta, według pradawnych wierzeń miała być szczególnie wyjątkowa; cienka granica między sąsiednimi porami roku zacierała się, przestawała istnieć. Paraliżujące widomo nadchodzącej zimy pragnęło zacisnąć wąskie palce na nieświadomych i nieprzygotowanych mieszkańcach okolicznych miast i małych wiosek. Zgromadzeni w przytulnych izbach, rozgrzanych płomieniem gorejącego ognia, świętowali powrót do domu, zebranie dorodnych plonów, które pomogą w przetrwaniu lodowatych zamieci i rozpędzonych zawiei. Głosy rozpowszechnione przez celtyckich kapłanów, głosiły, iż dzisiejszej nocy wrota do piekielnych zaświatów otworzą się na oścież wypuszczając więzione od lat, niespotykane dziwy. Te zmieszają się ze światem ludzi pragnąć odpokutować winy i karygodne występki. Będą błąkać się pomiędzy drzewami szukając prawdziwego, przebaczającego odkupienia. Błyszczące ślepia zanurzone w krzewnej gęstwinie mogły nie należeć do rozpoznanego, dzikiego zwierzęcia. Każdy człowiek powinien zachować ostrożność, mieć się na baczności.
Wątle, żółtawe światło podręcznej lampki oświetlało drewniany blat. Lekko uchylone okno wtłaczało nakłady świeżego, ruchliwego powietrza igrającego z porozkładanymi wokoło, treściwymi notatkami. Chłód zatańczył na odsłoniętych dłoniach, zarośniętych policzkach należących do skupionego i zapracowanego mężczyzny. Pohukiwanie sowy, zbyt bliski szelest wyrwał go z chwilowego zamyślenia. Zmarszczył brwi w wyraźnym zaniepokojeniu, które zagnieździło się w równie niespokojnym wnętrzu. Przymknął okiennicę rozglądając się asekuracyjnie. Nie potrafił wyzbyć się przesadnie kontrolnych odruchów, dziwnego przeświadczenia o prześladowaniu przez nieznanego, bezwzględnego oprawcę. Odetchnął ciężko kiwając głową z dezaprobatą; od ponad miesiąca nie potrafił powrócić do należytej normalności. Przeklęte wspomnienia z wąskich podziemi ministerialnego więzienia wracały do niego niczym mantra. Materializowały się przed błękitnymi tęczówkami ukazując tak niechciane i nieprzyzwoite obrazy; wyczuwał oddech śmierci na cienkiej szyi, wątły ciężar ciała, przelewający się przez obolałe ramiona. Widział strudzonych towarzyszy walczących z wewnętrznymi, obezwładniającymi demonami, słyszał zgryźliwe szepty namawiające do najgorszej zdrady. Nie radził sobie, lecz do tego stanu zdążył się już przyzwyczaić. Biały szczeniak drzemał pod burkiem wzruszony pojedynczym dreszczem niesamowitego snu. Charakterystyczny, duszący zapach ziół unosił się po pomieszczeniu wsiąkając w jasną skórę, włosy, cienki materiał wierzchniego, karmelowego golfu. Wąskie palce przekładały delikatne gałązki szałwii, suszonego rumianku, rozmarynu i fioletowej lawendy. Ostatnie z nich, potrzebowały dodatkowej pielęgnacji; ujmując stwardniałe pędy, poszukując małego sekatorka, wytoczył się ze swej zamglonej pracowni przechodząc do salonu skąpanego w połyskującym blasku księżyca.
Nietypowe zjawisko przyciągnęło uwagę, omamiło ulubionym kształtem wzmagającym wrażliwe kupki smakowe. Dyniowa tartaletka owinięta w kolorową bibułkę kusiła zdezorientowanego gospodarza. Wyglądała tak apetycznie, zachęcająco, niczym z wystawy, z najlepszej, londyńskiej cukierni. I ten zapach: słodki, korzenny, przywołujący wspaniały czas błogiego, beztroskiego dzieciństwa. Nie powstrzymał pragnienia, nie zawahał się ani na moment; nie puszczając wonnego kwiecia podszedł do stołu ujmując lepkie ciastko. Zęby oraz usta zanurzyły się w miękkiej masie wybudzając euforię obezwładniającego smaku. Praktycznie nie zarejestrował momentu, w którym znajome szarpnięcie w okolicy pępka poderwało do góry, przenosząc w zupełnie inne, nieznane dotąd miejsce. Jak to się stało? Podeszwy uderzyły w kamienny bruk wygięty w specyficzny, stromy łuk. Rozszerzone, zdezorientowane źrenice prześlizgnęły się po nieznajomej okolicy, zatrzymując się na wzburzonej, szumiącej rzece i malowniczej roślinności: – O co chodzi… – szepnął cicho, praktycznie sam do siebie. Przyłożył palce do skroni badając stan cielesnej temperatury. Czyżby zwariował, a może śnił na jawie? Zaraz potem coś niespodziewanego ponownie targnęło jego sylwetką; niewidzialny podmuch popchnął do przodu o mały włos nie zwalając z nóg. Nakazywał iść dalej, przed siebie, przemierzać stromą, bajkową zaporę... Zrobił to. Niesiony nietypową atmosferą, obezwładniającym, odurzającym pachnidłem przypominającym: kwiat jabłoni, spaloną ziemię oraz wrzos, ruszył posłusznie nie zważając na czekające konsekwencje. Oddał się hipnotyzującej i ujmującej chwili.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?