Ogród za domem
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Ogród za domem
Obszerny plac za posiadłością, który po brzegi obrasta w przeróżne, egzotyczne i te bardziej rodzime kwiaty, wonne i owocowe krzewy, drobne krzewinki i wysokie drzewa, w których cieniu można odpocząć albo spędzić chwilę wolnego czasu z dziećmi. Tutaj również, na wyodrębnionym kawałku równo przyciętego trawnika, organizowane są letnie obiady rodzinne albo drobne przyjęcia z lekkimi pogaduszkami w roli głównej.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
/ 10 kwietnia?
West Lulworth było piękne o każdej porze roku, ale wystarczyło spędzić tylko jedną by całkowicie to miejsce pokochać. Niezaprzeczalny fakt, którego skutki Lorraine poznała jak tylko się tutaj wprowadzili zaraz po ślubie. Blondynka nigdy nie przywiązywała zbyt dużej uwagi do miejsc skupiając się bardziej na ludziach. W końcu to nie miejsca, a ludzie pozwalają nam czuć się jak w domu. Jednak było jedno takie miejsce, które bez względu na to czy odkrywała w samotności czy też otoczona ludźmi, zawsze mogła nazwać domem. Ze wszystkich pór roku to właśnie wiosnę w West Lulworth lubiła najbardziej. Rześkie powietrze, niesiony wiatrem zapach morza i delikatne śpiewy ptaków budzące ją co rano. Wszystko budziło się do życia i chociaż starali się, żeby bez względu na porę roku w ich domu nostalgia była nieproszonym gościem to o wiele łatwiej żyło się gdy ciepłe słońce przedzierało się przez zasłony ich posiadłości. Lady Prewett miała szczęście i to takie, którego każdy mógł jej pozazdrościć. Jej szczęście zaczynało się kończyło na pięknym słowie – rodzina. Ich rodzina była wyjątkowa i Lorraine właśnie do tej inności dążyła. Szlachetność różnie odbijała się na dzieciach chociaż w ich rodzinie nie było to aż tak widoczne. W końcu nie mogłaby patrzeć jak jej dzieci wychowywane są przez innych, obcych ludzi. Lorra chciała robić wszystko sama i gdyby tylko mogła prawdopodobnie nigdy nie wypuszczałaby swoich dzieci z ramion by tylko czegoś nie przegapić. Wiedziała jednak, że tak się nie da dlatego jedyną osobą, której wolną ręką mogła powierzyć swoje dzieci była Pani Picks. Oczywiście nie mówiąc tu już o wszystkich wujkach i ciotkach przewijających się przez ich posiadłość. Tak, rodzina była rzeczą świętą. Najświętszą w jej życiu. Lorraine machnęła piórem kończąc swój podpis na jednym z sądowych dokumentów. Spojrzała na okno i usłyszała rozbawiony głos Miriam. Podniosła się z krzesła i podeszła zaglądając przez okno. Beztroska, śliczna, radosna i uśmiechnięta. Lorraine nie mogła się czasem nadziwić tego jaki świat był prosty oczami dziecka. Ruszyła po schodach niemalże wpadając na niosącego w koszyku zakupy skrzata. - Wybacz Grusio, śpieszę się. - powiedziała z rozbawieniem sięgając po wiszące na wieszaku dwa kapelusze. Jeden większy, drugi mniejszy, ale oba identyczne. Założyła swój na głowę i ruszyła w stronę ogrodu tam gdzie jeszcze przed chwilą widziała przez okno bawiącą się córkę. Podeszła do małej lady i kucając przy niej niespodziewanie złożyła na jej policzku soczystego całusa przytulając ją do siebie mocno. Zaraz puściła ją poprawiając jej sukienkę i zakładając na głowę kapelusz. - Chwila dla mamy. Co psocisz, słoneczko? - zapytała uśmiechając się do niej szeroko opierając podbródek na dłoni.
West Lulworth było piękne o każdej porze roku, ale wystarczyło spędzić tylko jedną by całkowicie to miejsce pokochać. Niezaprzeczalny fakt, którego skutki Lorraine poznała jak tylko się tutaj wprowadzili zaraz po ślubie. Blondynka nigdy nie przywiązywała zbyt dużej uwagi do miejsc skupiając się bardziej na ludziach. W końcu to nie miejsca, a ludzie pozwalają nam czuć się jak w domu. Jednak było jedno takie miejsce, które bez względu na to czy odkrywała w samotności czy też otoczona ludźmi, zawsze mogła nazwać domem. Ze wszystkich pór roku to właśnie wiosnę w West Lulworth lubiła najbardziej. Rześkie powietrze, niesiony wiatrem zapach morza i delikatne śpiewy ptaków budzące ją co rano. Wszystko budziło się do życia i chociaż starali się, żeby bez względu na porę roku w ich domu nostalgia była nieproszonym gościem to o wiele łatwiej żyło się gdy ciepłe słońce przedzierało się przez zasłony ich posiadłości. Lady Prewett miała szczęście i to takie, którego każdy mógł jej pozazdrościć. Jej szczęście zaczynało się kończyło na pięknym słowie – rodzina. Ich rodzina była wyjątkowa i Lorraine właśnie do tej inności dążyła. Szlachetność różnie odbijała się na dzieciach chociaż w ich rodzinie nie było to aż tak widoczne. W końcu nie mogłaby patrzeć jak jej dzieci wychowywane są przez innych, obcych ludzi. Lorra chciała robić wszystko sama i gdyby tylko mogła prawdopodobnie nigdy nie wypuszczałaby swoich dzieci z ramion by tylko czegoś nie przegapić. Wiedziała jednak, że tak się nie da dlatego jedyną osobą, której wolną ręką mogła powierzyć swoje dzieci była Pani Picks. Oczywiście nie mówiąc tu już o wszystkich wujkach i ciotkach przewijających się przez ich posiadłość. Tak, rodzina była rzeczą świętą. Najświętszą w jej życiu. Lorraine machnęła piórem kończąc swój podpis na jednym z sądowych dokumentów. Spojrzała na okno i usłyszała rozbawiony głos Miriam. Podniosła się z krzesła i podeszła zaglądając przez okno. Beztroska, śliczna, radosna i uśmiechnięta. Lorraine nie mogła się czasem nadziwić tego jaki świat był prosty oczami dziecka. Ruszyła po schodach niemalże wpadając na niosącego w koszyku zakupy skrzata. - Wybacz Grusio, śpieszę się. - powiedziała z rozbawieniem sięgając po wiszące na wieszaku dwa kapelusze. Jeden większy, drugi mniejszy, ale oba identyczne. Założyła swój na głowę i ruszyła w stronę ogrodu tam gdzie jeszcze przed chwilą widziała przez okno bawiącą się córkę. Podeszła do małej lady i kucając przy niej niespodziewanie złożyła na jej policzku soczystego całusa przytulając ją do siebie mocno. Zaraz puściła ją poprawiając jej sukienkę i zakładając na głowę kapelusz. - Chwila dla mamy. Co psocisz, słoneczko? - zapytała uśmiechając się do niej szeroko opierając podbródek na dłoni.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Żaden dzień w West Lulworth nie był taki sam, choć mogło się wydawać, że wszystkie niosły za sobą pewną cząstkę schematu. Bo przecież wciąż było sześć misternie rzeźbionych donic przy wejściu do posiadłości, wciąż schodków było piętnaście i wciąż z zewnątrz można było policzyć dwadzieścia jeden okien. A jednak zawsze coś musiało się zmienić.
Dzisiaj, gdy Miriam i pani Picks wyszły do ogrodu jak co dzień, zauważyła, że w krzaku róży uschły dwa kwiaty. Nie musiała liczyć wszystkich pozostałych, by uświadomić sobie, że zostało ich już tylko szesnaście. Zmartwiła się przez chwilę, póki guwernantka nie zaczerwieniła się ze złości po raz kolejny, gdy okazało się, że sprawcami tej florystycznej katastrofy są gąsienice.
- Ale proszę pani, one muszą coś jeść! To nie ich wina, że panienki róże są takie ładne i smaczne! – oburzyła się Miriam, splatając ramionka na piersi i tupiąc przy tym nóżką.
- A więc woli panienka, żeby róże zostały pożarte przez robaczki i już nigdy nie zakwitły? – pani Picks pochyliła się, by znalazły się na tym samym poziomie.
Miriam zakołysała się na palcach, błądząc nieco wzrokiem po okolicznej trawie. Nie chciała, żeby krzak róży nie zakwitł, bo to były naprawdę ładne kwiaty, chociaż miały kolce i bolało, kiedy próbowało się je zerwać. I nagle wpadła na pomysł! Roześmiała się radośnie, klaskając w łapki.
- Przeniesiemy wszystkie gąsienice na inny krzaczek! – zawołała, podchodząc nieco bliżej, eleganckimi bucikami niemal stąpając po ciemnej, mokrej ziemi… jak została zatrzymana przez guwernantkę. Uformowała z jasnych usteczek podkówkę, alarmując opiekunkę, że to wcale jej się nie spodobało.
- Panienka nie może tam iść, panienka się pokuje kolcami i poleci panience krew, a przecież tego nie chcemy, prawda? Gąsienicami zajmie się ogrodnik, panienko. Różyczki nie będą już zjadane!
Pani Picks miała zamiar coś jeszcze powiedzieć, ale słowa ugrzęzły w jej gardle, gdy zobaczyła, jak przy Miriam kuca lady Prewett. Dygnęła przed nią grzecznie.
- Mama! – natychmiast owinęła ramionka wokół szyi mamy, ściskając ją równie mocno, co mama ściskała ją. Mirka już zapomniała, że dół sukienki miała przyprószony pyłem z kolorowych kred. Głos mamy znów zabrzmiał jak biel płatków stokrotki, które tak kojarzyły jej się z domową idyllą. – Chciałam przenieść wszystkie gąsienice z róży na inny krzaczek, żeby miały co jeść, ale pani Picks się nie zgodziła.
Powiedziała, teraz już utulona niczym jagniątko. Odruchowo naciągnęła kapelusz nieco bardziej na głowę, bo zdarzało mu się często zwiewać. Przykryła słomianym rondem swoja uszy.
- Czy wyglądam jak słoń?
W tak szczerym uśmiechu dziura po lewej, górnej trójce wyglądała jak największe trofeum.
Dzisiaj, gdy Miriam i pani Picks wyszły do ogrodu jak co dzień, zauważyła, że w krzaku róży uschły dwa kwiaty. Nie musiała liczyć wszystkich pozostałych, by uświadomić sobie, że zostało ich już tylko szesnaście. Zmartwiła się przez chwilę, póki guwernantka nie zaczerwieniła się ze złości po raz kolejny, gdy okazało się, że sprawcami tej florystycznej katastrofy są gąsienice.
- Ale proszę pani, one muszą coś jeść! To nie ich wina, że panienki róże są takie ładne i smaczne! – oburzyła się Miriam, splatając ramionka na piersi i tupiąc przy tym nóżką.
- A więc woli panienka, żeby róże zostały pożarte przez robaczki i już nigdy nie zakwitły? – pani Picks pochyliła się, by znalazły się na tym samym poziomie.
Miriam zakołysała się na palcach, błądząc nieco wzrokiem po okolicznej trawie. Nie chciała, żeby krzak róży nie zakwitł, bo to były naprawdę ładne kwiaty, chociaż miały kolce i bolało, kiedy próbowało się je zerwać. I nagle wpadła na pomysł! Roześmiała się radośnie, klaskając w łapki.
- Przeniesiemy wszystkie gąsienice na inny krzaczek! – zawołała, podchodząc nieco bliżej, eleganckimi bucikami niemal stąpając po ciemnej, mokrej ziemi… jak została zatrzymana przez guwernantkę. Uformowała z jasnych usteczek podkówkę, alarmując opiekunkę, że to wcale jej się nie spodobało.
- Panienka nie może tam iść, panienka się pokuje kolcami i poleci panience krew, a przecież tego nie chcemy, prawda? Gąsienicami zajmie się ogrodnik, panienko. Różyczki nie będą już zjadane!
Pani Picks miała zamiar coś jeszcze powiedzieć, ale słowa ugrzęzły w jej gardle, gdy zobaczyła, jak przy Miriam kuca lady Prewett. Dygnęła przed nią grzecznie.
- Mama! – natychmiast owinęła ramionka wokół szyi mamy, ściskając ją równie mocno, co mama ściskała ją. Mirka już zapomniała, że dół sukienki miała przyprószony pyłem z kolorowych kred. Głos mamy znów zabrzmiał jak biel płatków stokrotki, które tak kojarzyły jej się z domową idyllą. – Chciałam przenieść wszystkie gąsienice z róży na inny krzaczek, żeby miały co jeść, ale pani Picks się nie zgodziła.
Powiedziała, teraz już utulona niczym jagniątko. Odruchowo naciągnęła kapelusz nieco bardziej na głowę, bo zdarzało mu się często zwiewać. Przykryła słomianym rondem swoja uszy.
- Czy wyglądam jak słoń?
W tak szczerym uśmiechu dziura po lewej, górnej trójce wyglądała jak największe trofeum.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Lorraine oddając dzieci pod opiekę ukochanej guwernantki nie musiała się niczym zamartwiać. Niezamartwianie się powinno być w pełni płatną pracą. W końcu dla każdej matki było to praktycznie niemożliwe, a już w szczególności gdy było się matką dzieci z niesamowitą liczbą pomysłów rodzących się w ich głowach w ciągu minuty. Nauczyła się mieć oczy dookoła otwarte i reagować na każde słowo. Niektóre z tych szalonych pomysłów były warte spełnienia w końcu prócz wzorowego szlacheckiego wychowania chcieli też dać dzieciom czas na tworzenie cudownych wspomnień z tego okresu. Lorra do dzisiaj wspominała swoje dzieciństwo wracając myślami do pięknych ogrodów posiadłości, spędzanego z bratem czasu i odwiedzaniem wszystkich zakamarków rodzinnego domu. Pamiętała jak wiele czasu spędzała z kuzynami, jak wiele czerpała z rodzinnych spotkań i jak wiele radości jej to sprawiało. To był czas do którego wracała kiedy było jej źle i kiedy wspominała je z uśmiechem na ustach. Tego samego chciała dla swoich dzieci. Tej beztroski nie tylko w byciu dzieckiem, ale także później kiedy można było do nich wrócić. Wsłuchała się w słowa córki zaraz przenosząc spojrzenie na stojącą za dziewczynką guwernantkę. - I bardzo dobrze – odparła z szerokim uśmiechem wracając do delikatnej twarzyczki małej lady Prewett. - Pozwólmy im jeszcze dzisiaj najeść się tych słodkości, a jutro gąsienicami zajmie się pan ogrodnik. - dodała. Już mogła sobie wyobrazić tę wielką frajdę z przenoszenia gąsienic, liczenia każdej przeniesionej i znajdowania im nowego miejsca objadania się. Dźwięczny śmiech jej córki jak zwykle upiększałby okolice posiadłości. Mogła jednak też sobie wyobrazić jak delikatna skóra jej córki styka się z ostrymi kolcami róży i nie chciała tego ryzykować. Lorraine słysząc pytanie córki zaśmiała się. - Chyba jak słonik. Wiesz, że słoniki przynoszą szczęście? - zapytała unosząc brew zainteresowana. Ah oczywiście musiała wspomnieć o swojej predyspozycji do oceniania szczęścia i pecha. Jej babcia żyła według takich wyznaczników i nigdy nie musiała się niczym przejmować. Pech omijał ją szerokim łukiem. Lorra już jako dziecko zaczęła zauważać te zależność i teraz nic się nie zmieniło. Nadal robiła wszystko by unikać pecha, a elementy przynoszące szczęście wynosiła na piedestał. Lady Prewett spojrzała na stojącą ciągle za nimi kobietę i z szerokim uśmiechem skinęła jej głową. Miała zamiar zostać z rudowłosą szlachcianką więcej czasu dlatego Pani Picks mogła przez ten czas znaleźć chwile na wypicie kubka herbaty. Lorraine zdmuchnęła wchodzący jej do oczy kosmyk włosów i złapała Miriam za rączki. - Kiedy szłam do ciebie zobaczyłam ile listów czeka na wysłanie. Zdradzisz dla kogo te listy czy to… - tu obejrzała na prawo i na pewno, a potem przyłożyła palec do ust. - … tajemnica? - dodała już szeptem.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Guwernantka po raz kolejny dygnęła przed lady Prewett, ale tym razem w pożegnalnym geście. Miriam obejrzała się za nią, słuchając jak jej kroki oddalają się coraz bardziej. Dźwięk skojarzył jej się ze skrzypiącą na wodzie łódką, którą unoszące się fale pchały coraz dalej i dalej, aż w końcu drobna, drewniana sylwetka całkiem ginęła w odmętach oceanu. Pani Picks była śmieszną łódką. Mama za to, oh, mama! Mama wciąż brzmiała jak łodyżki urywanych stokrotek, które potem delikatnie zanurza się w niewielkim wazoniku. Ktoś mógłby powiedzieć, że kwiaty nie oddawały dźwięków, ale to nieprawda. Mówiły i śpiewały, gdy wiatr na nich grał, skacząc po płatkach, pocierając listkami o siebie.
Uśmiechnęła się, kwitując w ten sposób gromadę myśli, które pogalopowały pod jej rudą czuprynką, teraz przesłoniętą kapeluszem. Ten uśmiech nie trwał jednak długo, ustępując miejsca nagłemu zmartwieniu. Ona naprawdę bała się o te gąsienice!
- Ale pan ogrodnik nic im nie zrobi, prawda? Mamusiu, bo one nie wiedzą, że robią źle… a nie ma gąsienicowego nieba z krzakami róż, do którego mogłyby pójść, kiedy pan ogrodnik je wyrzuci – zakołysała się jeszcze raz na stópkach, patrząc na mamę w skupieniu. – Poprosisz pana ogrodnika, żeby był ostrożny i nic im nie zrobił? One są takie malutkie!
Usta wygięły się znów w łuku, chociaż jej lśniące oczka były jeszcze odrobinę w poprzednim temacie. Gąsienice były bardzo ważną kwestią, którą trzeba było koniecznie się zaopiekować – dokładnie tak samo, jak mama opiekowała się zwierzątkami w rezerwatach (Miriam wciąż mówi, że to nie rezerwaty, bo to trudne słowo, tylko różaty).
- Przynoszę szczęście? – Miriam chwyciła mamę za dłoń i mocno ścisnęła. – Mamo, masz szczęście! Chodź szybko, musimy coś zobaczyć w ogródku!
Puściła rondo kapelusza, by wróciło do swojej poprzedniej formy i pociągnęła mamę w stronę rzędu nie kłujących krzaków kamelii, rozłożystych, ale niezbyt gęstych, dzięki czemu między ziemią a gałęziami powstawały dziury na tyle duże, by zmieściło się w nich dziecko. Rudowłosa truchtała szybko, chcąc jak najprędzej pokazać mamie swoje nowe znalezisko, dzięki któremu na jej sukienkach powstawały w ostatnich dniach piękne, ziemiste plamy. Gdy dotarły na miejsce, Miriam pokazała mamie małe przejaśnienie między liśćmi (w tym celu musiały przyklęknąć, bo owe przejaśnienie znajdowało się zaledwie kilkanaście centymetrów nad ziemią) i zachichotała cicho.
Na ziemi znajdowało się niewielkie, misternie utkane gniazdko, w którym żółta ptaszyna wysiadywała jajka, napuszona, by nie tracić ciepła. Musiała spać.
Zasłoniła usta, żeby się nie zaśmiać i tym samym nie zbudzić ptasiej mamy.
Uśmiechnęła się, kwitując w ten sposób gromadę myśli, które pogalopowały pod jej rudą czuprynką, teraz przesłoniętą kapeluszem. Ten uśmiech nie trwał jednak długo, ustępując miejsca nagłemu zmartwieniu. Ona naprawdę bała się o te gąsienice!
- Ale pan ogrodnik nic im nie zrobi, prawda? Mamusiu, bo one nie wiedzą, że robią źle… a nie ma gąsienicowego nieba z krzakami róż, do którego mogłyby pójść, kiedy pan ogrodnik je wyrzuci – zakołysała się jeszcze raz na stópkach, patrząc na mamę w skupieniu. – Poprosisz pana ogrodnika, żeby był ostrożny i nic im nie zrobił? One są takie malutkie!
Usta wygięły się znów w łuku, chociaż jej lśniące oczka były jeszcze odrobinę w poprzednim temacie. Gąsienice były bardzo ważną kwestią, którą trzeba było koniecznie się zaopiekować – dokładnie tak samo, jak mama opiekowała się zwierzątkami w rezerwatach (Miriam wciąż mówi, że to nie rezerwaty, bo to trudne słowo, tylko różaty).
- Przynoszę szczęście? – Miriam chwyciła mamę za dłoń i mocno ścisnęła. – Mamo, masz szczęście! Chodź szybko, musimy coś zobaczyć w ogródku!
Puściła rondo kapelusza, by wróciło do swojej poprzedniej formy i pociągnęła mamę w stronę rzędu nie kłujących krzaków kamelii, rozłożystych, ale niezbyt gęstych, dzięki czemu między ziemią a gałęziami powstawały dziury na tyle duże, by zmieściło się w nich dziecko. Rudowłosa truchtała szybko, chcąc jak najprędzej pokazać mamie swoje nowe znalezisko, dzięki któremu na jej sukienkach powstawały w ostatnich dniach piękne, ziemiste plamy. Gdy dotarły na miejsce, Miriam pokazała mamie małe przejaśnienie między liśćmi (w tym celu musiały przyklęknąć, bo owe przejaśnienie znajdowało się zaledwie kilkanaście centymetrów nad ziemią) i zachichotała cicho.
Na ziemi znajdowało się niewielkie, misternie utkane gniazdko, w którym żółta ptaszyna wysiadywała jajka, napuszona, by nie tracić ciepła. Musiała spać.
Zasłoniła usta, żeby się nie zaśmiać i tym samym nie zbudzić ptasiej mamy.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Lorraine doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jej córka postrzega świat trochę inaczej. Wyjątkowo. Otwarty na szczegóły umysł miał w sobie niesamowite pokłady empatii, która akurat dla Prewettów była rzeczą całkowicie powszechną. Uwielbiała to jaki pożytek z tej wyjątkowości robi jej córka. Wszystko miało swoją nazwę, swój kolor, swoją liczbę. Doskonale wiedziała jak to jest w jakimś stopniu różnić się od innych. Wiedziała też, że czasami można po prostu tą wyjątkowość znienawidzić tak jak blondynka znienawidziła swoją. Znienawidzić. To zbyt duże słowo do wszystkiego co czuje Lorraine. Nie wiedziała czy istnieje na świecie rzecz, którą byłaby w stanie w pełni znienawidzić. Tak ciężkie i negatywne uczucia były jej obce, a przynajmniej tak jej się teraz wydawało. Słysząc zaniepokojony głos córki odgarnęła jej plątający się przy nosie rudy kosmyk włosów. - Pan ogrodnik nic im nie zrobi, a jeśli chcesz to przyjdziemy tu z samego rana i pokażemy panu ogrodnikowi gdzie powinien je zanieść. Znajdziemy im jakiś domek gdzie będą mogły do woli objadać się roślinkami, dobrze? - zapytała. Uwielbiała takie beztroskie chwile. Beztroskie pytania, które wydawały się wyrażać najwięcej troski. Czasami żałowała, że nie mogą zamknąć się w swojej posiadłości daleko od tych wszystkich konfliktów i sporów. Chociaż znajdowali się w środku ognia czasami chciała by znajdowali dla siebie więcej czasu. Nie bez powodu razem z tymi myślami przed oczami stanęła jej twarz męża. Praca jaką wykonywał wymagała od niego stuprocentowego oddania. Rozumiała to i tłumaczyła to swoim rozbrykanym pociechom, ale w głębi serca naprawdę chciałaby mieć go częściej przy sobie. Przy rodzinie. Uśmiechnęła się szeroko. Nawet nie wyobrażasz sobie jak duże mam szczęście. Szybko się podniosła zaskoczona. - Oh… to chyba coś ważnego! - mruknęła dając się pociągnąć przez ogród. Lorraine spojrzała wymownie na prześwit w krzakach i bez zastanowienia uklękła na ziemi wypatrując znaleziska córki. Już widziała te wszystkie pojękiwania nad jej jasną suknią, ale nie przeszkadzało jej to. W końcu był to tylko kawałek materiału, do którego nie przywiązywała zbytniej wagi. Tutaj mogły robić wszystko. Tutaj nie musiały restrykcyjnie trzymać się zasad bo te czasami nie istniały. Lorraine spoglądając na małe gniazdo i ptasią mamę wysiadującą swoje młode aż otworzyła szerzej oczy ze zdumienia. Spojrzała na córkę i zaraz znowu na ptaszynę skulając się tak by lepiej na nią spojrzeć. - Wiesz co to za ptaszek? - zapytała szeptem spoglądając na rudowłosą. Lorraine przejechała delikatnie palcem po wierzchu upierzenia ptaka. - To Pliszka Żółta. - dodała również szeptem. - Jak ją znalazłaś? - zapytała z szerokim uśmiechem wiedząc, że te ptaki lubią takie miejsca na tworzenia gniazd, ale nigdy nie wpadłaby na to by szukać jej tutaj. Jednak warto być maluszkiem.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Oczy jej się zaszkliły z podekscytowania, kiedy mama zaproponowała jej to rozwiązanie. W jakimś stopniu… łączyła się z w bólu z wszystkim, co małe. Bo sama była mała. Miała świadomość swojego wzrostu i bardzo żałowała, kiedy nie mogła czegoś dosięgnąć i musiała prosić o pomoc panią Picks albo rodziców. Miała również świadomość, że na tych swoich krótkich nóżkach daleko by nie ubiegła, gdyby gonił ją jakiś dziki zwierz albo wilk z ostatniej bajki o Czerwonym Kapturku. Poza tym całkiem niedawno zauważyła, że dziwnie jej się robiło, kiedy biegała. I jej oddech, do tej pory wyraźny i przypominający wiatr pędzący po polu, teraz świszczał jak powietrze przeciskające się przez framugi. Był brzydki, nie podobał jej się, więc nie goniła tak za Edwinem, kiedy biegł za tym pięknym, kolorowym motylem. Kucała wtedy i szukała biedronek w trawie.
Oh, kochała biedronki! Tak samo jak małe gąsienice.
- To przyjdźmy! – poprosiła, prostując się jak struna i niemal natychmiast nachylając w stronę mamy, by mogła powiedzieć jej coś na uszko, zasłaniając dłonią swoje ustka. – Jedna ma na imię Lorraine, druga Archibald, trzecia Edwin, a czwarta miała na imię Melandria, ale uciekła gdzieś!
Odsunęła się od mamy, chichocząc radośnie, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, że jej policzki czerwienią się niczym małe pomidorki.
Gdy już dotarły do płatu ziemi z rosnącymi na nim krzewami, Miriam ukucnęła tuż obok mamy i splotła paluszki w koszyczek, przypatrując się znalezisku z istną dumą godną najodważniejszego ze wszystkich generałów. Może powinna narysować mapę skarbów w ogrodzie? Poprosiłaby mamę o piękny kapelusz, zgromadziłaby wszystkich wujków i ciocie, po czym razem udaliby się w podróż po pięknych miejscach. Tutaj byłoby gniazdko pliszki żółtej, tam mrowisko z mrówkami, które bardzo lubią znosić do niego wszystko, co znajdą, a gdzie indziej byłby konar obrośnięty mchem, który przypominał jej zielony dywan. Na koniec pokazałaby swojej rodzinie piękną plażę, na której razem zbieraliby kolorowe kamyki i wrzucali małe kraby do wody. To byłaby piękna przygoda!
- Pan Bączek tu leciał i robił bzzzzz, to za nim pobiegłam, bo chyba chciał mi coś powiedzieć – odparła z nieposkromioną niczym szczerością. – Przysiadł sobie na gałązce i wszedł do kwiatka, a ja zauważyłam gniazdko. Jest podobna do pani Wilgi – wyszczerzyła swoje ząbki, w których brak już było górnego ząbka. – Pliszka żółta – powtórzyła powoli, licząc w głowie literki. – Dwanaście! – zawołała z paluszkiem uniesionym do góry. – Mamoooo, a czy to może być nasza tajemnica? Bo jak Edwin tu przyjdzie, to na pewno wystraszy panią Pliszkę.
Zamrugała, patrząc w oczekiwaniu na mamę. Jej usteczka uformowały się w łagodny łuk podkówki.
Oh, kochała biedronki! Tak samo jak małe gąsienice.
- To przyjdźmy! – poprosiła, prostując się jak struna i niemal natychmiast nachylając w stronę mamy, by mogła powiedzieć jej coś na uszko, zasłaniając dłonią swoje ustka. – Jedna ma na imię Lorraine, druga Archibald, trzecia Edwin, a czwarta miała na imię Melandria, ale uciekła gdzieś!
Odsunęła się od mamy, chichocząc radośnie, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, że jej policzki czerwienią się niczym małe pomidorki.
Gdy już dotarły do płatu ziemi z rosnącymi na nim krzewami, Miriam ukucnęła tuż obok mamy i splotła paluszki w koszyczek, przypatrując się znalezisku z istną dumą godną najodważniejszego ze wszystkich generałów. Może powinna narysować mapę skarbów w ogrodzie? Poprosiłaby mamę o piękny kapelusz, zgromadziłaby wszystkich wujków i ciocie, po czym razem udaliby się w podróż po pięknych miejscach. Tutaj byłoby gniazdko pliszki żółtej, tam mrowisko z mrówkami, które bardzo lubią znosić do niego wszystko, co znajdą, a gdzie indziej byłby konar obrośnięty mchem, który przypominał jej zielony dywan. Na koniec pokazałaby swojej rodzinie piękną plażę, na której razem zbieraliby kolorowe kamyki i wrzucali małe kraby do wody. To byłaby piękna przygoda!
- Pan Bączek tu leciał i robił bzzzzz, to za nim pobiegłam, bo chyba chciał mi coś powiedzieć – odparła z nieposkromioną niczym szczerością. – Przysiadł sobie na gałązce i wszedł do kwiatka, a ja zauważyłam gniazdko. Jest podobna do pani Wilgi – wyszczerzyła swoje ząbki, w których brak już było górnego ząbka. – Pliszka żółta – powtórzyła powoli, licząc w głowie literki. – Dwanaście! – zawołała z paluszkiem uniesionym do góry. – Mamoooo, a czy to może być nasza tajemnica? Bo jak Edwin tu przyjdzie, to na pewno wystraszy panią Pliszkę.
Zamrugała, patrząc w oczekiwaniu na mamę. Jej usteczka uformowały się w łagodny łuk podkówki.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Lorraine doskonale rozumiała empatię, która towarzyszyła jej córce. Nie było w tym żadnego zaskoczenia w końcu i oni byli bardzo empatyczni. Od samego początku uczyli dzieci by ci doceniali świat taki jaki jest i każde najmniejsze nawet stworzenie współżyjące w naturze, którą także dzielą. Działali dla ludzi i w trosce o ludzi, ale Lorra nie tylko na tym się skupiała. Dla niej zwierzęta były odzwierciedleniem ich samych. Każde stworzenie było lustrem tego co i dla nich było reprezentatywne. Blondynka uważała, że największym błędem w wychowywaniu swoich potomków jest hipokryzja. Nie wiedziała czy czasem sama jej nie używa, ale starała się by wszystko co mówi i robi znajdowało odzwierciedlenie w rzeczywistości. Pomimo tego, że doskonale rozumiała zryw córki do ochrony wszystkiego co małe i słabsze (po mamusi) to widząc rozpalające się w jej oczach iskierki ciepło rozlało się po jej sercu. Szlachcianka uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu i skinęła głową w potwierdzeniu. Lorraine lubiła swoje życie. Czasami patrzyła z niedowierzaniem na to co ma zastanawiając się jak to w ogóle jest możliwe. Znalazła miłość, znalazła dom i rodzinę, znalazła powód do życia, a to więcej niż to co mają niektórzy. Potrafiła sobie wyobrazić jak to szczęście pochłania ich samych. Zamyka w szczelnej bańce i chroni przed złym światem. Potrafiła też jednocześnie wyobrazić sobie to jak ich szczęście zmienia się dotkliwe przypominając, że dostali go już za dużo by liczyć na więcej. Słysząc nadane przez Biedroneczkę imiona zaśmiała się rozbawiona i spojrzała na krzak róży wymownie. - W takim razie tym bardziej musimy zadbać by znaleźli swój własny pałac. Własny West Lulworth. - dodała i mrugnęła do córki oczkiem. Miały umowę, a w ich domu umów się nie łamie i wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Lorra wiedziała, że Pliszka Żółta nie bez powodu wybrała właśnie to miejsce na wysiadywanie młodych. Jej barwne upierzenie przypominało jej silne promienie letniego słońca. Niemalże czuła unoszący się w powietrzu zapach lipcowego poranka. Często powtarzała, że jej było po prostu przeznaczone by zostać Prewettem. Nikt tak nie ceni lata jak ich rodzina. - Naprawdę? - zapytała z zaskoczeniem. - Wiesz co to znaczy, Biedroneczko? - uniosła brew ciągle szepcząc by nie obudzić spokojnej Pliszki. - Musisz się teraz zająć Panią Pliszką. Ona potrzebuje kogoś kto będzie ją chronił przed hałasem by mogła w spokoju zająć się swoimi pisklętami. Co ty na to, Biedroneczko? Zaopiekujesz się Panią Pliszką? - zapytała z uśmiechem przytulając ją do siebie. Skinęła głową. - Dobrze. Nikomu nie powiemy o Pani Pliszce. Może później przeprowadzimy śledztwo i zobaczymy co twój braciszek myśli o Pliszkach i może dopiero wtedy go wtajemniczymy tak? - uniosła brew spoglądając znowu na znalezione gniazdo. Musiały tutaj je zostawić, a to oznaczało więcej sukienek wymazanych błotem, ale kogo to miało obchodzić?
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Jeszcze nie znała pełnej definicji słowa „odpowiedzialność”. Nie całkiem mogła zdawać sobie sprawę z tego, co tak naprawdę znaczy „opiekować się kimś”. Do tej pory to wszyscy opiekowali się nią. Porankiem dostawała nową sukienkę do założenia, popołudniem wkładano jej na stopy eleganckie buciki, wieczorem czytano bajki i pojono ciepłym mlekiem przed snem, by spokojnie zasnęła. Była dzieckiem, które oczekiwało pomocy od kogoś, samemu rzadko ją niosąc, a jeśli już, to jej pomoc była drobnostką, dziecięcym uśmiechem, okruchem gestu, nigdy pełnym ruchem wykonywanym z pełną świadomością. Kroczyła przez świat nieświadoma tego, że zbierają się nad nim burzowe chmury. Ona widziała je jako przejrzyste, ciepłe niebo, pod którym przelatują drobne sylwetki ptaków. Cudowna nieświadomość pozwalała jej cieszyć się wszystkimi najprostszymi rzeczami, najdrobniejszymi darami natury, najmniejszymi stworzeniami, jakie zamieszkiwały ten skrawek ziemi w West Lulworth. Dzisiaj miało się to zmienić. Głos mamy brzmiał oranżem. Łagodnym, ciepłym oranżem, który wylewa się na paletę malarską, by pomalować nią pomarańcze w drewnianej misce albo ciepły, sierpniowy zachód słońca. A to znaczyło, że niósł za sobą pewną wagę. Tak, głos mamy ważył więcej niż dotychczas.
Miriam oparła dłonie na bioderkach i uniosła wysoko brodę, zamykając przy tym oczy. Lewą dłonią zasalutowała odważnie.
- Tak jest! – szepnęła cicho, ale z niesłychaną determinacją. – Obiecuję, że będę dbała o panią Pliszkę i nie pozwolę, żeby stało się z nią coś złego!
I nagle otworzyła oczy, mrugając w stanie niespodziewanego skonsternowania. Zmarszczyła różane usteczka i przybliżyła się do mamy z wyraźnym zawstydzeniem.
- Mamo, a powiesz mi, jak się dba o panią Pliszkę? – bo odpowiedzialność to były czyny, pewne odruchy, których trzeba było uczyć się od innych. Mama doskonale radziła sobie ze zwierzętami (w przeciwieństwie do taty…), więc była najlepszym źródłem informacji i porad! – Ale… ale mamo, Winnie nie umie się opiekować panią Pliszką… a jak będzie głośno? On czasami jest głośno i wskakuje tacie do gabinetu… a jak wskoczy tak pani Pliszce pod krzaczki?
Musiała być ostrożna wobec swojego młodszego brata. Czasami straszył Liliputka tak, że ten chował się pod łóżko i nie chciał z niego wychodzić, więc bała się, że będzie taki sam wobec jej nowej przyjaciółki. Pani Pliszka potrzebowała najlepszej opieki i taką właśnie dostanie! Czymkolwiek ta pomoc miała być!
Miriam oparła dłonie na bioderkach i uniosła wysoko brodę, zamykając przy tym oczy. Lewą dłonią zasalutowała odważnie.
- Tak jest! – szepnęła cicho, ale z niesłychaną determinacją. – Obiecuję, że będę dbała o panią Pliszkę i nie pozwolę, żeby stało się z nią coś złego!
I nagle otworzyła oczy, mrugając w stanie niespodziewanego skonsternowania. Zmarszczyła różane usteczka i przybliżyła się do mamy z wyraźnym zawstydzeniem.
- Mamo, a powiesz mi, jak się dba o panią Pliszkę? – bo odpowiedzialność to były czyny, pewne odruchy, których trzeba było uczyć się od innych. Mama doskonale radziła sobie ze zwierzętami (w przeciwieństwie do taty…), więc była najlepszym źródłem informacji i porad! – Ale… ale mamo, Winnie nie umie się opiekować panią Pliszką… a jak będzie głośno? On czasami jest głośno i wskakuje tacie do gabinetu… a jak wskoczy tak pani Pliszce pod krzaczki?
Musiała być ostrożna wobec swojego młodszego brata. Czasami straszył Liliputka tak, że ten chował się pod łóżko i nie chciał z niego wychodzić, więc bała się, że będzie taki sam wobec jej nowej przyjaciółki. Pani Pliszka potrzebowała najlepszej opieki i taką właśnie dostanie! Czymkolwiek ta pomoc miała być!
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Obowiązek. Odczuwamy go każdego dnia chociaż nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę. Bez względu na wiek, płeć czy nawet jego wagę. Ją od dziecka uczono obowiązku wobec rodu i bliskich. Zarzucano ją zadaniami, które przyjdzie jej wykonać nie zważając na fakt, że przecież jest tylko dzieckiem i niewiele z tego wszystkiego pojmuje. Obowiązek to coś czego uczymy się z czasem i nie pozostajemy na to obojętni. Lorraine miała w naturze brać odpowiedzialność za więcej niż sama była w stanie udźwignąć, ale to było też to czym warto się dzielić z innymi. Dlatego nawet jeśli teraz dla Miriam brzmiało to jak zadanie, którego wykonanie było dla niej trudne i niezrozumiałe to blondynka miała zamiar jej dokładnie to wytłumaczyć. Właśnie na tym w jej mniemaniu polegało wychowanie dziecka. Wbrew temu co myśleli inni ludzie o szlachetnie urodzonych… to wszystko dotyczyło także i arystokratą, a już w zupełności tą jedną, konkretną, wspaniałą rodzinę jaką byli. Lorraine chociaż znała na wylot swoje dzieci codziennie dała się zaskakiwać. Ich empatią, ciepłem, szalonymi pomysłami, mądrością i szczerością, której często brakuje nawet tym dorosłym autorytetom ich świata. Może się wydawać, że każda matka właśnie tak będzie postrzegać swoje dzieci, ale pod tym krył się jej krytyczny umysł, który nie opuszczał jej nawet jeżeli chodziło o najbliższych. Arystokratka nigdy nie owijała w bawełnę, nie bawiła się w pół słowa. Mówiła szczerze o tym jak wygląda świat jej oczami i nikt nie mógł powiedzieć, że spostrzegała go źle. Kącik ust delikatnie uniósł jej się w uśmiechu i zaraz skinęła głową. - Dobrze – dodała zmotywowanym głosem i uderzyła dłońmi w uda z gotowością. - Zaczniemy od tego, że pomyślimy co nasza Pani Pliszka może jeść. Jak myślisz? - zapytała z uśmiechem. - Potem musimy się upewnić, że nic w okolicy jej nie zagraża. Musi mieć tutaj ciszę i spokój by urodziły się jej maleństwa. - dodała spoglądając na córkę z zainteresowaniem. Widziała w niej gotowość do działania, którą sama miała jako dziecko. Cudowne jest jakie życie jest proste kiedy ma się te kilka lat. Jakie dzieci są do siebie podobne bez względu na pokolenie. Zamyśliła się. - To myślisz, że powinniśmy zabrać Panią Pliszkę do jakiegoś innego miejsca, Biedroneczko? - zapytała chcąc by córka sama pomyślała nad odpowiednim rozwiązaniem. Wiedziała, że wybierze dokładnie, a opieka nad tak małym stworzeniem pomoże jej w zrozumieniu pewnych aspektów jakie pojawiają się w życiu każdego czarodzieja wraz z wiekiem i doświadczeniem. - A tacie powiemy?
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Mając pod opieką żywe stworzenie, do którego w dodatku trzeba podchodzić bardzo ostrożnie, bo tak kruche istoty bywały płochliwe albo broniły swoich podopiecznych z siłą dorównującą wściekłemu lwu, czuła się trochę bardziej dorosła, chociaż daleko jej przecież było do owej dorosłości. Wyolbrzymione marzenie dziecka stało się odrobinę bardziej realne, ale razem z cichą satysfakcją nadeszło nieznane brzemię odpowiedzialności. Bo jeśli Miriam chciała się opiekować czymś mniejszym, bardziej bezbronnym od siebie, musiała nauczyć się już teraz pewnych zachowań. Uwagi i ostrożności, troski, która okazywana mogła być w zupełnie inny sposób niż ta, którą posługiwali się dorośli.
- Robaczki? – odparła niemal od raz po zadanym przez mamę pytaniu. Tak bardzo chciała opiekować się tą małą kruszyną, a jednak jej buzię wykrzywił grymas powątpiewania przemieszanego z lekkim obrzydzeniem. Lubiła żuczki, mrówki i motyle, ale robale… - Może Winnie będzie chciał ich poszukać w ogródku? On lubi żaby, robale też pewnie lubi… - dodała burkliwie, odwracając się w stronę krzaku kamelii. Oderwała od gałązki jeden z kwiatów i, korzystając, że mama wciąż kucała, starała się wplątać go między kapelusz a wstążkę. Wiedziała, że to nie zawsze było proste, ale wierzyła, że wywinięty na wierzch język zadziała jak dobry amulet. – Nie, nie możemy ich przenosić, mamusiu. Pani Pliszka musi tutaj być w gniazdku, bo jak gdzieś indziej ją położymy, to na pewno się obrazi! Ale mogę przynieść jej dużo miękkich piórek – nikt nie wiedział, że ukradnie je z poduszek, prawda? – i skarpetkę taty. Tata ma miękki skarpetki. I przyniosę jej kapelusik panny Miętusek. Panna Miętusek ma śliczny kapelutek z kolorowymi rzemykami.
Kiedy już udało jej się wpleść zgrabnie kwiatek za wstążkę mamy, uśmiechnęła się zadowolona. Zakołysała się lekko na piętach, zerkając na panią Pliszkę. Może nada jej jakieś ładne imię. Najpierw jednak będzie musiała je wymyślić, a to zbyt poważne zadanie, by podchodzić do niego ot tak, na szybko!
Odwróciła się nagle do mamy i natychmiast pokręciła główką tak, że aż prawie spadł jej z głowy kapelusz!
- Nie możemy tatusiowi mówić! – zasłoniła usta łapką, jakby mama właśnie wypowiedziała słowo zakazane. – Bo tatuś nie lubi zwierzątek i będzie zły, jak mu powiemy, że w ogródku jest pani Pliszka. Możemy tylko my o niej wiedzieć? I pani Picks. I pan Ogrodnik. – zaczęła wyliczać na paluszkach. - Cztery osoby będą wiedzieć. To dużo!
Złapała mamę za dłoń, dając jej w ten sposób znać, że mogą już wstać i udać się w dalszą podróż przez ogród. To nic, że ta kraina codziennie była przez nie odwiedzana niezliczoną ilość razy.
Ich ogród zawsze krył przed nimi wiele skarbów, by mogły odkrywać je powoli, każdego dnia ciesząc się czymś nowym.
| zt x2
- Robaczki? – odparła niemal od raz po zadanym przez mamę pytaniu. Tak bardzo chciała opiekować się tą małą kruszyną, a jednak jej buzię wykrzywił grymas powątpiewania przemieszanego z lekkim obrzydzeniem. Lubiła żuczki, mrówki i motyle, ale robale… - Może Winnie będzie chciał ich poszukać w ogródku? On lubi żaby, robale też pewnie lubi… - dodała burkliwie, odwracając się w stronę krzaku kamelii. Oderwała od gałązki jeden z kwiatów i, korzystając, że mama wciąż kucała, starała się wplątać go między kapelusz a wstążkę. Wiedziała, że to nie zawsze było proste, ale wierzyła, że wywinięty na wierzch język zadziała jak dobry amulet. – Nie, nie możemy ich przenosić, mamusiu. Pani Pliszka musi tutaj być w gniazdku, bo jak gdzieś indziej ją położymy, to na pewno się obrazi! Ale mogę przynieść jej dużo miękkich piórek – nikt nie wiedział, że ukradnie je z poduszek, prawda? – i skarpetkę taty. Tata ma miękki skarpetki. I przyniosę jej kapelusik panny Miętusek. Panna Miętusek ma śliczny kapelutek z kolorowymi rzemykami.
Kiedy już udało jej się wpleść zgrabnie kwiatek za wstążkę mamy, uśmiechnęła się zadowolona. Zakołysała się lekko na piętach, zerkając na panią Pliszkę. Może nada jej jakieś ładne imię. Najpierw jednak będzie musiała je wymyślić, a to zbyt poważne zadanie, by podchodzić do niego ot tak, na szybko!
Odwróciła się nagle do mamy i natychmiast pokręciła główką tak, że aż prawie spadł jej z głowy kapelusz!
- Nie możemy tatusiowi mówić! – zasłoniła usta łapką, jakby mama właśnie wypowiedziała słowo zakazane. – Bo tatuś nie lubi zwierzątek i będzie zły, jak mu powiemy, że w ogródku jest pani Pliszka. Możemy tylko my o niej wiedzieć? I pani Picks. I pan Ogrodnik. – zaczęła wyliczać na paluszkach. - Cztery osoby będą wiedzieć. To dużo!
Złapała mamę za dłoń, dając jej w ten sposób znać, że mogą już wstać i udać się w dalszą podróż przez ogród. To nic, że ta kraina codziennie była przez nie odwiedzana niezliczoną ilość razy.
Ich ogród zawsze krył przed nimi wiele skarbów, by mogły odkrywać je powoli, każdego dnia ciesząc się czymś nowym.
| zt x2
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
|13 kwietnia
Trzynaście to niby pechowa liczba, ale trzynasty kwietnia zapowiadał się całkiem dobrze. Pogoda była wyjątkowo ładna jak na początek miesiąca. Słońce nieśmiało wychodziło zza chmur, sprawiając, że aż chciało spędzić się czas na zewnątrz. Dlatego też Archibald zrezygnował z siedzenia w czterech ścianach i wyszedł do ogrodu. Zabrał ze sobą podręczne wydanie Wielkiej Księgi Trucizn i usiadł w fotelu ogrodowym, zanurzając się w lekturze. Dla większości osób niezwykle nudnej, dla niego najciekawszej z możliwych. Cały czas uważał swoją wiedzę z zakresu eliksirów i zielarstwa za niewystarczająco dobrą, więc każdą wolną chwilę niepoświęconą rodzinie starał się spędzić na nauce. Posiadając ojca uzdrowiciela, był przyzwyczajony do takiego trybu życia, choć od czasu ślubu przeszedł na tą drugą stronę. To on nie ma czasu, to on ciągle jest w szpitalu, to on siedział na tarasie w ładną pogodę i czytał o właściwościach piór memortka. Miriam biegała gdzieś między drzewami, wyraźnie coś kombinując, ale nie wyglądało to na nic szkodliwego. Edwin z kolei siedział w domu, odrobinę weselszy niż zazwyczaj, ale za to pod czujnym okiem pani Picks. Archibald był wdzięczny Merlinowi za zesłanie im Pani Picks. To była złota kobieta, zdolna poradzić sobie absolutnie z każdym problemem. Dzieci ją kochały i z pewnością traktowały jako stały element domu - Archibald również ją kochał i wyściskałby ją mocno za wszystko co dla nich robi. Wychowywanie tych dwóch rudych urwisów byłoby o wiele trudniejsze gdyby nie jej cierpliwość i doświadczenie. Polecałby ją każdemu szlachcicowi, ale była zbyt cenna, by pozwolić jej na odejście do innego domu. Zresztą Archibald odnosił wrażenie, że te pozytywne uczucia działają dwustronne i pani Picks również ich lubi i szanuje. Inaczej zapewne nie miałaby siły na zajmowanie się Edwinem i Miriam, a przecież wychodziło jej to doskonale.
Księga również była doskonała, dlatego Archibald wyciągnął różdżkę i za pomocą accio przywołał do siebie kawałek pergaminu oraz samopiszące pióro. Obserwował jak wylatują przez otwarte okno na pierwszym piętrze i lecą spokojnie w jego kierunku. Kiedy tylko opadły na stolik, Archibald zaczął czytać interesujące go fragmenty, a pióro zapisywało każde jego słowo jak szalone.
Trzynaście to niby pechowa liczba, ale trzynasty kwietnia zapowiadał się całkiem dobrze. Pogoda była wyjątkowo ładna jak na początek miesiąca. Słońce nieśmiało wychodziło zza chmur, sprawiając, że aż chciało spędzić się czas na zewnątrz. Dlatego też Archibald zrezygnował z siedzenia w czterech ścianach i wyszedł do ogrodu. Zabrał ze sobą podręczne wydanie Wielkiej Księgi Trucizn i usiadł w fotelu ogrodowym, zanurzając się w lekturze. Dla większości osób niezwykle nudnej, dla niego najciekawszej z możliwych. Cały czas uważał swoją wiedzę z zakresu eliksirów i zielarstwa za niewystarczająco dobrą, więc każdą wolną chwilę niepoświęconą rodzinie starał się spędzić na nauce. Posiadając ojca uzdrowiciela, był przyzwyczajony do takiego trybu życia, choć od czasu ślubu przeszedł na tą drugą stronę. To on nie ma czasu, to on ciągle jest w szpitalu, to on siedział na tarasie w ładną pogodę i czytał o właściwościach piór memortka. Miriam biegała gdzieś między drzewami, wyraźnie coś kombinując, ale nie wyglądało to na nic szkodliwego. Edwin z kolei siedział w domu, odrobinę weselszy niż zazwyczaj, ale za to pod czujnym okiem pani Picks. Archibald był wdzięczny Merlinowi za zesłanie im Pani Picks. To była złota kobieta, zdolna poradzić sobie absolutnie z każdym problemem. Dzieci ją kochały i z pewnością traktowały jako stały element domu - Archibald również ją kochał i wyściskałby ją mocno za wszystko co dla nich robi. Wychowywanie tych dwóch rudych urwisów byłoby o wiele trudniejsze gdyby nie jej cierpliwość i doświadczenie. Polecałby ją każdemu szlachcicowi, ale była zbyt cenna, by pozwolić jej na odejście do innego domu. Zresztą Archibald odnosił wrażenie, że te pozytywne uczucia działają dwustronne i pani Picks również ich lubi i szanuje. Inaczej zapewne nie miałaby siły na zajmowanie się Edwinem i Miriam, a przecież wychodziło jej to doskonale.
Księga również była doskonała, dlatego Archibald wyciągnął różdżkę i za pomocą accio przywołał do siebie kawałek pergaminu oraz samopiszące pióro. Obserwował jak wylatują przez otwarte okno na pierwszym piętrze i lecą spokojnie w jego kierunku. Kiedy tylko opadły na stolik, Archibald zaczął czytać interesujące go fragmenty, a pióro zapisywało każde jego słowo jak szalone.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
To był naprawdę piękny poranek. Dla Lorraine kwiecień zwykle był miesiącem ciągłych zmian. Pogoda lubiła być markotna, a pierwsze promyki słońca często ludziom robiły nadzieje na naprawdę piękną wiosnę. Tego poranka Prewett po raz pierwszy od tygodnia naprawdę się wyspała. Chyba tej jednej nocy zapomniała o problemach i rzeczach, którym trzeba będzie stawić czoło. Gdyby wiedziała co dzisiejszy dzień ma jej przynieść prawdopodobnie w ogóle nie pozwoliłaby sobie myśleć, że problemy na chwile odpuściły. Zawsze było coś o co trzeba było się martwić nawet jeśli pozornie miał to być jeden z tych… lepszych dni. Blondynka w Ministerstwie miała stawić się dopiero późnym rankiem dlatego dużo czasu poświęciła by jeszcze się przygotować. Dzisiaj kolejny raz miała przedstawiać swoją petycje o szanowanie nieśmiałków. Włos się na głowie jeżył kiedy człowiek słuchał co się z nimi działo. Czuła w kościach, że to przełom dlatego kiedy wyszła z sypialni była już zwarta, gotowa i zadowolona. Kiedy w korytarzu spotkała panią Picks zmartwiła się. Ta wyglądała na zaniepokojoną, a Prewett traktowała ją jak część rodziny i dlatego od razu chciała wiedzieć co się stało, że kobieta tak wygląda. To czego się dowiedziała zaniepokoiło także i ją, a nawet mało tego… nie mogła w to uwierzyć. Kiedy sprawdziła słowa swojej guwernantki i zobaczyła na własne oczy, że kobieta się nie myli ze złością zeszła do ogrodów aby porozmawiać ze swoim mężem. Zapomniała nawet o swojej szacie potrzebnej w Wizengamocie i dokumentach nadal spoczywających na komodzie w ich sypialni. Wychodząc starała się zachować stoicki spokój, ale czasami nie było to łatwe. W końcu była tylko matką. Matką robiącą wszystko w imię dobra rodziny, dzieci, a przede wszystkim ich zdrowia. Archibald musiał przecież o tym wiedzieć. No musiał chociaż czasami zastanawiała się czy aby na pewno. - Możesz mi powiedzieć… - zaczęła i już słyszała jak jej głos unosi się w ostrej jak brzytwa nucie. Chciałaby go zrozumieć. Nie chciała go oskarżać. Pewności nie miała, że to właśnie on doprowadził ich syna do takiego stanu, ale z tego co pamiętała to spędzali wspólnie czas, a… Winniemu ciężko jest odmówić. Miał swój szczególny urok, który każdego rozkładał na łopatki. Jednak urok nie jest sprawcą. Źródło leżało gdzieś indziej. - … dlaczego nasz syn biega… podchmielony na brodę Merlina? - zapytała opierając dłonie na talii i spoglądając na męża wyczekująco. Dzięki Bogu, że go nie złapała ze szklanką ognistej w dłoni. Na litość Dumbledore on ma pięć lat!
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Samopiszące pióro w zawrotnym tempie zapisywało słowa dyktowane przez Archibalda. Ach, cóż to był za wspaniały wynalazek! Już kończyło stronę, kiedy przed stolikiem stanęła rozwścieczona Lorraine. Archie zdawał się nie wyczuwać buzujących w niej emocji, spokojnie kończąc czytać zdanie i dopiero wtedy podnosząc na nią wzrok. Tak już miał, nie lubił przerywać pracy w połowie. Pisząc list, od razu pisał go od początku do końca; czytając książkę, zawsze kończył rozdział lub chociażby zdanie. Widząc jej niezadowoloną minę, westchnął cicho i zamknął księgę trucizn, uprzednio zaznaczając zakładką interesującą go stronę. Pióro zawisło nad pergaminem, wyraźnie oczekując dalszych poleceń. - Nie jest podchmielony - zauważył, marszcząc przy tym brwi, uważając to słowo za całkowicie nieodpowiednie do tej sytuacji. Mógł być odrobinę weselszy czy rozbawiony, ale nie podchmielony. Nie używa się takich słów w stosunku do pięciolatka, w końcu tak małe dzieci nie bywają pijane. - Wychodzisz zaraz do ministerstwa? - Zapytał zainteresowany, sprawdzając godzinę na swoim zegarku i tym samym zmieniając temat. Nie zrobił tego celowo, ot, nie uważał go za istotny. Zresztą chwilę wcześniej zapewnił Lorraine, że wcale nie jest podchmielony, więc w czym problem? - Nie zapisuj tego - powiedział niezadowolony do pióra, które momentalnie skuliło się zawstydzone. - Samopiszące pióra to świetny wynalazek, ale czasami doprowadzają mnie do szaleństwa! Mówiłem ci o tym, które trafiło ostatnio do mojego gabinetu? Nie wiem jaki to był model, ale każdą historię choroby ubarwiał metaforami jak prawdziwy cierpiący poeta - zaczął opowiadać, z rozbawieniem wspominając tamtą sytuację. - Na początku tego nie zauważyłem i dałem pacjentowi taką kartę, a tam pióro napisało... hmm, jak to było - próbował odnaleźć w zakamarkach umysłu potrzebne słowa, z pewnością je zapamiętał, były zbyt zaskakujące. Szczerze mówiąc, sam chyba zostawiłby w szpitalu tak oryginalne karty - może to jest powód dla którego wciąż nie chcą mu dać awansu, inni jednak kazali wyrzucić wszystkie pióra, a karty przepisać na nowo. - O, mam! - Wyprostował się lekko na fotelu, przygotowując się do recytacji. - Na twym ciele czarne krosty niczym kratery, oczy nie mogą w to uwierzyć, przypominają dwa wielkie ordery! Z ust twoich zgniły zapach się wydobywa, a w brzuchu jakaś mucha pływa! Czyż nie wiesz, co to może znaczyć? Cierpisz na... - tu jednak przerwał, zauważając znaczący brak zadowolenia na twarzy swojej żony. Odchrząknął i spoważniał, odkładając ciężką księgę na stolik. - Cóż, to pióro nie miało talentu - mruknął, chcąc jednak w jakiś sposób zakończyć swoją opowieść.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Archie i Lorraine zwykle dogadywali się we wszystkich sprawach. Rzadko zdarzało się tak, że musieli się o coś sprzeczać w końcu istniało w ich małżeństwie pojęcie kompromisu. Zwykle rozmawiali. Nie było powodów ku prawdziwym kłótniom. Drobne nieporozumienia, które przecież zdarzają się wszędzie. W jakimś stopniu wiedziała, że ich małżeństwo było skokiem na głęboką wodę, a dzieci nurtem, któremu musieli sprostać. W końcu liczyło się tylko ich szczęście nawet jeśli na początku nie mieli bladego pojęcia o rodzicielstwie. I szlachcianka naprawdę nie chciała rozdrapywać tematu. Tworzyć sieci oskarżeń w kierunku ukochanego bo przecież znała go i wiedziała, że nie zrobiłby nic co mogłoby skrzywdzić najbliższych. Przynajmniej nie celowo. Ale na skórę ghula… jak można było opić swoje własne dziecko? Szybka zmiana tematu mężczyzny wybiła ją z rytmu dlatego nic się nie odzywając po prostu spoglądała na szlachcica. Czy on naprawdę myślał, że szybkie przejście z tematu pijanego syna na temat samopiszących piór odwróci jej uwagę? To chyba sprawiło, że blondynka zdenerwowała się jeszcze bardziej. - A nie napisało czasem rymowanki o ojcu spijającym swoje pięcioletnie dziecko? Hmm… pewnie brzmiałoby to tak; jeden kieliszek, jedna połówka i dziś to nie uzdrowiciela boli główka. - mruknęła, ale kiedy sama wyłapała ironię wypływającą z jej ust westchnęła kręcąc głową. Zastanawiała się czy takie rzeczy po prostu się zdarzają. Nie przypominała sobie by jako dziecko sięgała po jakieś alkohole, ale z drugiej strony była przecież kobietą, a kobietom nie w głowie takie rzeczy. To zwykle mężczyźni są widywani ze szklanką ognistej w dłoni. Zwykle mężczyźni uważają alkohol za swój atrybut i się nim szczycą. W głowie zaczynał formować jej się obraz tego co stało się wczorajszego dnia, ale była Abbottem. Znaczy… była Prewettem, ale wychowana jako Abbott nauczyła się by nigdy nikogo nie oskarżać bez jakikolwiek dowodów. Mało tego. Była przecież znawcą prawa. Gdyby ta sytuacja tyczyła się kogoś innego prawdopodobnie ze spokojem zaczęłaby rozmowę by dowiedzieć się co tak naprawdę poprzedniego dnia się stało. Jednak dzisiaj nie była znawcą prawa, nie była też Abbottem. Była złym Prewettem, była matką patrzącą na rozbawionego przez alkohol syna. Usiadła obok męża i już spokojnie poprosiła. - Możesz mi powiedzieć co się wczoraj wydarzyło? Możesz mi powiedzieć o co w tym chodziło? Bo mam wrażenie, że to jakiś bardzo głupi i bardzo przykry żart. - odparła spoglądając na męża. Ten za to wydawał się w ogóle nie widzieć zaistniałego problemu. Jak to? Pijane dziecko? Przecież stoi, żyje, śmieje się… no przecież zachowuje się całkowicie normalnie. Te pióra to jednak prawdziwy problem.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Ogród za domem
Szybka odpowiedź