Lecznica dla zwierząt
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Lecznica dla zwierząt
Z zewnątrz jest to niewielki, biały budynek znajdujący się bardzo blisko lasu. Kiedy gość staje przed drzwiami prowadzącymi do lecznicy, kołatka w kształcie wiewiórki trzykrotnie uderza w drzwi trzymanym w łapkach orzeszkiem, jeśli właścicielka jest w środku. Drzwi z reguły są wtedy otwarte, dostać się tu można z resztą także przez kominek znajdujący się w niewielkim holu, w którym goście mogą zostawić płaszcze. Dalsza część lecznicy składa się z czterech pomieszczeń, gabinetu do którego wchodzi się od razu z holu, jest to dość przestronne, zawsze czyste i uporządkowane pomieszczenie z biurkiem po środku, kilkoma szafkami pod ścianami oraz trzema krzesłami, jedno z jednej strony biurka, dwa z przeciwnej. Kolejnym pomieszczeniem jest zaplecze, już mniej uporządkowane, często wala się tu jakaś książka, czy prywatne drobiazgi właścicielki, jedynie szafka z lekami jest zachowana w idealnym porządku. Kolejne pomieszczenie to miejsce w którym mniejsze zwierzęta oczekują na zabieg, lub po nim wypoczywają czekając na swoich właścicieli, znajduje się tu kilka dość sporych klatek, gdzieniegdzie walają się zwierzęce zabawki. Ostatnie pomieszczenie służy do przeprowadzania zabiegów i mało kto ma do niego wstęp.
Z tyłu lecznicy jest także spory teren należący do niej, podzielony na dwa mniejsze wybiegi i jedną zadaszoną zagrodę. Bywa różnie, jednak zazwyczaj w całej lecznicy jest sporo zwierząt, od czasu do czasu w zagrodach, niemal zawsze w wielu klatkach.
Z tyłu lecznicy jest także spory teren należący do niej, podzielony na dwa mniejsze wybiegi i jedną zadaszoną zagrodę. Bywa różnie, jednak zazwyczaj w całej lecznicy jest sporo zwierząt, od czasu do czasu w zagrodach, niemal zawsze w wielu klatkach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:46, w całości zmieniany 1 raz
Była w więc w dobrych rękach; bez wątpienia gwardzista zrobił wszystko, żeby jak najszybciej wróciła do pełni zdrowia. Powstrzymał się przed zasypaniem jej kolejnymi pytaniami, w gruncie rzeczy bezcelowymi, bo przecież nie wiedział o uzdrowicielstwie zupełnie nic. - Uważaj z tymi eliksirami - zaczął pół żartem, pół serio, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. - Jakiś czas temu dorabiałem sobie na Camden Market i pozbywałem się tam bibelotów z Pasażera, które nikomu nie są już do niczego potrzebne. No i słuchaj, tuż obok mnie rozłożył się z eliksirami jakiś taki milczący typ, potem się przedstawił, Robin ma na imię. Hawthorne, on w sumie w naszym wieku jest mniej więcej, może ty go kojarzysz z Hogwartu, bo pewnie tam chodził. W każdym razie poczęstował mnie domowym bimbrem, a przynajmniej tak mi powiedział, i ja wiem, jak to brzmi, no ale mnie mama w dzieciństwie ostrzegała tylko przed tym, żeby nie brać od nieznajomych cukierków, o bimbrze i eliksirach nawet się nie zająknęła - wciąż opowiadał to w żartobliwym tonie, choć zachował się wtedy jak skrajny idiota, ale no jakoś tak dobrze tamtemu z oczu patrzyło. - Łyknąłem to, i słuchaj, okazało się, że to było coś jak, ja wiem, myślę, że to była smocza ospa w płynie. No bo nagle mi smocze kły wyrosły, potem jakieś fioletowe wzory mi się zrobiły na skórze... też miałaś fioletowe te plamy? I rogi? - choć brzmi jak ściema roku, to się wydarzyło naprawdę; musiał zażyć czyścioszka, czy coś w ten deseń, żeby mu ta smocza ospa przeszła.
- To akurat podpatrzone na pokazach nad Tamizą - rewia portowych wdzięków, dzień jak co dzień... kiedyś. Żadna z mugolskich kobiet nie będzie już robiła prania w gronie przyjaciółek, czy dalszej rodziny. Londyn zmienił się nie do poznania, dało się to odczuć szczególnie w miejscach takich, jak doki, gdzie tłum tworzyli tak czarodzieje, jak i mugole.
- Przednią czy tylną? - gdzieś słyszał, że bez przedniej matagoty, jak i wszystkie kotowate, radziły sobie nadzwyczaj dobrze; to brak tylnej stanowił prawdziwy problem, uniemożliwiając stworzeniu skakanie i szybki bieg.
- Tak, z tym nie będzie problemu; gdybym zaczął coś partolić, to daj mi od razu znać, żeby nie narażać niepotrzebnie hipogryfa na stres, w razie czego po prostu stanę gdzieś dalej - nie pogniewa się za odpowiednią komendę. - To też jeszcze o niczym nie świadczy, część ludzi z portu pracuje w Ministerstwie, a w trakcie Bezksiężycowej Nocy widziałem ich walczących po wiadomej stronie - jeden nakaz - tyle wystarczy, by miejsce to nie miało prawa funkcjonować. Nie naciskał jednak, nie dopytał już bardziej; wiedział, że Susanne bez wątpienia jest świadoma tego, co może się stać. I podejmie właściwie kroki, by zapewnić bezpieczeństwo także wszystkim znajdującym się tu stworzeniom.
Jednak zaraz potem nastąpiło wielkie wejście hipogryfa i jego uroczej właścicielki, do której Keat uśmiechnął się, nim skierował spojrzenie na dumnego - jak wyłapał z tego, co mówiła kobieta - Wezyra. Poczekał, aż Susie się przed nim ukłoni, a następnie zrobił to samo, dbając o to, by nie mrugnąć ani razu. Dopiero kiedy hipogryf odkłonił się, Keat pozwolił sobie podejść do niego, spokojnym, pewnym krokiem, a następnie łagodnie pogłaskać go po grzbiecie. Odsłonił schowaną dotychczas za plecami lewą dłoń, prezentując małą przekąskę, którą podrzucił do góry, by stworzenie mogło samo upolować sobie mysz. To chyba nie spodobałoby się Steffowi.
Zerknął kontrolnie na Susanne, upewniając się, czy to właściwy moment, by mogli spróbować przyjrzeć się zranieniu.
- To akurat podpatrzone na pokazach nad Tamizą - rewia portowych wdzięków, dzień jak co dzień... kiedyś. Żadna z mugolskich kobiet nie będzie już robiła prania w gronie przyjaciółek, czy dalszej rodziny. Londyn zmienił się nie do poznania, dało się to odczuć szczególnie w miejscach takich, jak doki, gdzie tłum tworzyli tak czarodzieje, jak i mugole.
- Przednią czy tylną? - gdzieś słyszał, że bez przedniej matagoty, jak i wszystkie kotowate, radziły sobie nadzwyczaj dobrze; to brak tylnej stanowił prawdziwy problem, uniemożliwiając stworzeniu skakanie i szybki bieg.
- Tak, z tym nie będzie problemu; gdybym zaczął coś partolić, to daj mi od razu znać, żeby nie narażać niepotrzebnie hipogryfa na stres, w razie czego po prostu stanę gdzieś dalej - nie pogniewa się za odpowiednią komendę. - To też jeszcze o niczym nie świadczy, część ludzi z portu pracuje w Ministerstwie, a w trakcie Bezksiężycowej Nocy widziałem ich walczących po wiadomej stronie - jeden nakaz - tyle wystarczy, by miejsce to nie miało prawa funkcjonować. Nie naciskał jednak, nie dopytał już bardziej; wiedział, że Susanne bez wątpienia jest świadoma tego, co może się stać. I podejmie właściwie kroki, by zapewnić bezpieczeństwo także wszystkim znajdującym się tu stworzeniom.
Jednak zaraz potem nastąpiło wielkie wejście hipogryfa i jego uroczej właścicielki, do której Keat uśmiechnął się, nim skierował spojrzenie na dumnego - jak wyłapał z tego, co mówiła kobieta - Wezyra. Poczekał, aż Susie się przed nim ukłoni, a następnie zrobił to samo, dbając o to, by nie mrugnąć ani razu. Dopiero kiedy hipogryf odkłonił się, Keat pozwolił sobie podejść do niego, spokojnym, pewnym krokiem, a następnie łagodnie pogłaskać go po grzbiecie. Odsłonił schowaną dotychczas za plecami lewą dłoń, prezentując małą przekąskę, którą podrzucił do góry, by stworzenie mogło samo upolować sobie mysz. To chyba nie spodobałoby się Steffowi.
Zerknął kontrolnie na Susanne, upewniając się, czy to właściwy moment, by mogli spróbować przyjrzeć się zranieniu.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wysłuchiwała historii, na samym jej początku - przy ostrzeżeniu - rzucając Keatonowi spojrzenie mieszające zainteresowanie z przestrogą. Potrafiła sobie poradzić, ale ton przyjaciela wskazywał na jakąś grubszą opowieść, dlatego pracowała milcząc, gdy Burroughs streszczał spotkanie z Robinem. Robin... Robin... kojarzyła go, coś wyraźnie świtało jej w pamięci.
- Znam! - przerwała na chwilę, by podzielić sięważną informacją. - Brał udział w konkursie alchemicznym na Festiwalu Lata w zeszłym roku, zdolny taki - przyznała, bo z tego co pamiętała, nawet wysyłała do niego list. Jej mikstury były tam raczej marne, zajęła ostatnie miejsce. Brwi zmarszczyły się nieco na wspomnienie bimbru, niekoniecznie lubiła alkohol, prostu wypiła go w życiu za mało albo nie był jej potrzebny przy tak rozbujałej wyobraźni. Chwilę później jasne spojrzenie chowało się pod przymrużonymi oczyma, choć delikatny uśmiech odbierał tej niemej groźbie cały charakter. Zaraz oczęta wytrzeszczyła, żywo reagując na każdą część historii. - Co? Czy on coś na tobie testował? - zapytała zmartwiona. - No nie do końca, miałam twarz w zielonych łuskach. Ale czekaj, on ci się przedstawił i dał coś takiego? Nie sądziłam, że taki z niego śmieszek - szczere zaskoczenie. Taki alchemik, takie rzeczy?! - I co z tym zrobiłeś? Pomógł ci, czy tylko się śmiał? - dopytywała, trochę weryfikując swój pogląd na Robina. W gruncie rzeczy - nie znała go. Przez zeszły rok pracowała nad swoją łatwowiernością, ale raz utarty pogląd (niekoniecznie potwierdzony), został w jej przekonaniach.
- Skoro już wracam do siebie, zarządzam wspólne roznoszenie wody właśnie w ten sposób - oznajmiła oficjalnie, wcale nie zwracając uwagi na to, że jej mięśnie wymiękną po pięciu metrach. Transmutacja mogła ułatwić zadanie i tego się trzymała. Może chociaż w Oazie byli w stanie nieść iskrę dobrego humoru, może chociaż dziecko zaśmieje się na ich widok.
- Tylną - odpowiedziała ze smutkiem, dokładnie wiedząc, z czym to się wiązało. Chcąc czy nie, matagot musiał nauczyć się żyć w zupełnie inny sposób niż dotychczas. Nie wiedziała nic o właścicielu stworzenia, mogła tylko liczyć na troskliwe podejście z jego strony. Niewiele więcej zdążyli omówić przed przybyciem pacjenta - oboje poradzili sobie z przywitaniem hipogryfa, łasego na przekąski. Pochodziła do Wezyra spokojnie, emanując typowym dla siebie spokojem, nie zapominając o pewności. Łagodne spojrzenie odnalazło oczy stworzenia, dłoń niespiesznie przesunęła się po grzbiecie, by na koniec poklepać go dwukrotnie.
- Pomożemy ci, Wezyr - zapewniła, powoli sięgając do uniesionej kończyny hipogryfa. Cofnął się z początku, ale dostał czas na uspokojenie. - Proszę rzucić mu fretkę - poprosiła właścicielkę, dopiero po tym ułaskawieniu próbując dalej. Starała się raczej nie drażnić i nie dotykać kopyta, wyraźnie było widać, że wystaje z niego długi kolec. - Hmmm - mruknęła w zastanowieniu, patrząc na Burroughsa. Chwilę później odsunęła się i przygotowała różdżkę. - Nie sądzę żebym miała na tyle siły, żeby to wyciągnąć - mógłbyś? Rzucę na ciebie zaklęcie wzmacniające, to raczej wystarczające zabezpieczenie - zaproponowała, czekając na zgodę Keatona.
- Saxio - wypowiedziała spokojnie, koncentrując się na trudnym zaklęciu. Na efekt nie trzeba było długo czekać. - Przyniosę potrzebne eliksiry i możemy działać, jeśli dobrze pójdzie, dwie minuty i będzie po krzyku - obiecała.
- Znam! - przerwała na chwilę, by podzielić sięważną informacją. - Brał udział w konkursie alchemicznym na Festiwalu Lata w zeszłym roku, zdolny taki - przyznała, bo z tego co pamiętała, nawet wysyłała do niego list. Jej mikstury były tam raczej marne, zajęła ostatnie miejsce. Brwi zmarszczyły się nieco na wspomnienie bimbru, niekoniecznie lubiła alkohol, prostu wypiła go w życiu za mało albo nie był jej potrzebny przy tak rozbujałej wyobraźni. Chwilę później jasne spojrzenie chowało się pod przymrużonymi oczyma, choć delikatny uśmiech odbierał tej niemej groźbie cały charakter. Zaraz oczęta wytrzeszczyła, żywo reagując na każdą część historii. - Co? Czy on coś na tobie testował? - zapytała zmartwiona. - No nie do końca, miałam twarz w zielonych łuskach. Ale czekaj, on ci się przedstawił i dał coś takiego? Nie sądziłam, że taki z niego śmieszek - szczere zaskoczenie. Taki alchemik, takie rzeczy?! - I co z tym zrobiłeś? Pomógł ci, czy tylko się śmiał? - dopytywała, trochę weryfikując swój pogląd na Robina. W gruncie rzeczy - nie znała go. Przez zeszły rok pracowała nad swoją łatwowiernością, ale raz utarty pogląd (niekoniecznie potwierdzony), został w jej przekonaniach.
- Skoro już wracam do siebie, zarządzam wspólne roznoszenie wody właśnie w ten sposób - oznajmiła oficjalnie, wcale nie zwracając uwagi na to, że jej mięśnie wymiękną po pięciu metrach. Transmutacja mogła ułatwić zadanie i tego się trzymała. Może chociaż w Oazie byli w stanie nieść iskrę dobrego humoru, może chociaż dziecko zaśmieje się na ich widok.
- Tylną - odpowiedziała ze smutkiem, dokładnie wiedząc, z czym to się wiązało. Chcąc czy nie, matagot musiał nauczyć się żyć w zupełnie inny sposób niż dotychczas. Nie wiedziała nic o właścicielu stworzenia, mogła tylko liczyć na troskliwe podejście z jego strony. Niewiele więcej zdążyli omówić przed przybyciem pacjenta - oboje poradzili sobie z przywitaniem hipogryfa, łasego na przekąski. Pochodziła do Wezyra spokojnie, emanując typowym dla siebie spokojem, nie zapominając o pewności. Łagodne spojrzenie odnalazło oczy stworzenia, dłoń niespiesznie przesunęła się po grzbiecie, by na koniec poklepać go dwukrotnie.
- Pomożemy ci, Wezyr - zapewniła, powoli sięgając do uniesionej kończyny hipogryfa. Cofnął się z początku, ale dostał czas na uspokojenie. - Proszę rzucić mu fretkę - poprosiła właścicielkę, dopiero po tym ułaskawieniu próbując dalej. Starała się raczej nie drażnić i nie dotykać kopyta, wyraźnie było widać, że wystaje z niego długi kolec. - Hmmm - mruknęła w zastanowieniu, patrząc na Burroughsa. Chwilę później odsunęła się i przygotowała różdżkę. - Nie sądzę żebym miała na tyle siły, żeby to wyciągnąć - mógłbyś? Rzucę na ciebie zaklęcie wzmacniające, to raczej wystarczające zabezpieczenie - zaproponowała, czekając na zgodę Keatona.
- Saxio - wypowiedziała spokojnie, koncentrując się na trudnym zaklęciu. Na efekt nie trzeba było długo czekać. - Przyniosę potrzebne eliksiry i możemy działać, jeśli dobrze pójdzie, dwie minuty i będzie po krzyku - obiecała.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Właściwie wtrącił to imię i nazwisko w narrację tak całkiem przypadkiem, niekoniecznie faktycznie licząc na to, że Susie będzie znała jakiegoś przypadkowo spotkanego handlarza eliksirów, który w wolnych chwilach podsuwa obcym ludziom swoje nieudane - celowo nieudane? - wytwory. A tu nie dość, że znała tego gościa, to jeszcze razem z nim w jakichś konkursach alchemicznych brała udział. I to całkiem poważnych, skoro organizowane były na Festiwalu Lata, gdzie pewnie mistrzów kociołka pojawiło się mnóstwo.
- Żartujesz? - przerwał na chwilę zamiatanie, ale zaraz potem powrócił do równie energicznego porządkowania zagrody. - No to albo mu coś nie wyszło, albo nie wiem, eksperymentował... ale Su, jak coś, to on mi potem dosłał taki, no, eee, czyścioch? Albo czyściciel. Coś z czyszczeniem, no i jak to łyknąłem, to faktycznie od razu mi przeszła ta chyba jednak nie smocza ospa... Nawet rogi w końcu odpadły, po dwóch dniach... więc ostatecznie mi pomógł. I zaoferował, że będzie mi podsyłał więcej takich eliksirów, do testowania, nie mam pojęcia, co to za eksperymenty, ale może chce stworzyć jakiś elek, po którym się przemieniasz w smoka czy coś takiego - pojęcia nie miał, czy to w ogóle byłoby możliwe, ale kto nie próbuje, ten nie pije rumu. Nawet jakby przez nieudany eksperyment miał potem przez tydzień chodzić ze smoczym ogonem, to w sumie przynajmniej dzieci w Oazie miałyby uciechę. - Nie przedstawił się tak od razu, właściwie nie pamiętam, chyba nie przedstawił się tam na targu, tylko potem, jak do mnie list napisał i mi ten eliksir wysłał. A właśnie, jak coś - jakby znowu z nim się na jakimś alchemicznym konkursie spotkała - to ja mu odpisałem podpisując się moim... eee, aktualnym imieniem i nazwiskiem. Hobart Boyle, tak mam w ministerialnych papierach - nowe nazwisko, nowy on. Prawie. - Śmieszkiem to bym go nie nazwał, sztywny taki jakiś był, ponury i gburowaty, nie dziw się, że w takim towarzystwie chciałem się napić, a potem to już nooo... zrobiło się faktycznie weselej - śmiech przez łzy, bo pojęcia nie miał, czy w Mungu z tym nie skończy, a przecież tak się chlubił, że całe swoje życie unikał tego miejsca jak ognia. Yvette cudotwórczynią jednak nie jest, nie ze wszystkim mogłaby sobie sama poradzić.
- Te kobiety w porcie najpierw sobie takie jakby gniazdo robią z chusty, a dopiero potem kładą na to miskę, ponoć wtedy łatwiej się niesie - nie był ekspertem, ale zdarzało im się z chłopakami przedrzeźniać wyprostowane jak struny kobiety, które maszerowały w stronę Tamizy. To i owo podpatrzyli.
- Och - wykrzyknik przepełniony był współczuciem; to tak jakby czarodziejowi praworęcznemu odciąć rękę władającą magią. Choć może niekoniecznie, bo w końcu są protezy, no ale to najbliższe porównanie, jakie mu przyszło do głowy. Pewnie minie trochę czasu, nim ten matagot nauczy się funkcjonować.
Odczekał, aż Wezyr zostanie nakarmiony fretką; w ciszy przysłuchał się temu, co proponowała Susie, i przystał na to bez namysłu, oddając się w jej ręce. I różdżkę. - Pewnie, spróbuję - poczuł się dziwnie, kiedy rzuciła na niego zaklęcie wzmacniające, ciało stało się tak twarde jak kamień; hipogryf przyglądał się temu, co dzieje się z Keatem czujnym wzrokiem, nie wykonał jednak żadnego ruchu, który mógłby świadczyć o niepokoju czy zdenerwowaniu. Obserwował.
Burroughs spokojnym krokiem zbliżył się nieco, na tyle, żeby móc oprzeć jedną z dłoni o bok Wezyra, gładząc go uspokajająco. Przykucnął, przekładając rękę tuż nad kopyto, by pochwycić je stanowczo, choć delikatnie, usztywniając nogę. Dopiero wtedy sięgnął po kolec, ciągnąc go zdecydowanym ruchem i uwalniając zwierzę od cierpienia. - Już, już - mruczał uspokajająco, odchylając się w tył, gdy Wezyr szarpnął się, obrzucając go gniewnym spojrzeniem. - No już, prawie po wszystkim, obiecuję - zawzięcie konwersował z hipogryfem, zerkając kontrolnie na Susie; jeszcze tylko eliksiry i właściwie mogą chyba kończyć.
- Żartujesz? - przerwał na chwilę zamiatanie, ale zaraz potem powrócił do równie energicznego porządkowania zagrody. - No to albo mu coś nie wyszło, albo nie wiem, eksperymentował... ale Su, jak coś, to on mi potem dosłał taki, no, eee, czyścioch? Albo czyściciel. Coś z czyszczeniem, no i jak to łyknąłem, to faktycznie od razu mi przeszła ta chyba jednak nie smocza ospa... Nawet rogi w końcu odpadły, po dwóch dniach... więc ostatecznie mi pomógł. I zaoferował, że będzie mi podsyłał więcej takich eliksirów, do testowania, nie mam pojęcia, co to za eksperymenty, ale może chce stworzyć jakiś elek, po którym się przemieniasz w smoka czy coś takiego - pojęcia nie miał, czy to w ogóle byłoby możliwe, ale kto nie próbuje, ten nie pije rumu. Nawet jakby przez nieudany eksperyment miał potem przez tydzień chodzić ze smoczym ogonem, to w sumie przynajmniej dzieci w Oazie miałyby uciechę. - Nie przedstawił się tak od razu, właściwie nie pamiętam, chyba nie przedstawił się tam na targu, tylko potem, jak do mnie list napisał i mi ten eliksir wysłał. A właśnie, jak coś - jakby znowu z nim się na jakimś alchemicznym konkursie spotkała - to ja mu odpisałem podpisując się moim... eee, aktualnym imieniem i nazwiskiem. Hobart Boyle, tak mam w ministerialnych papierach - nowe nazwisko, nowy on. Prawie. - Śmieszkiem to bym go nie nazwał, sztywny taki jakiś był, ponury i gburowaty, nie dziw się, że w takim towarzystwie chciałem się napić, a potem to już nooo... zrobiło się faktycznie weselej - śmiech przez łzy, bo pojęcia nie miał, czy w Mungu z tym nie skończy, a przecież tak się chlubił, że całe swoje życie unikał tego miejsca jak ognia. Yvette cudotwórczynią jednak nie jest, nie ze wszystkim mogłaby sobie sama poradzić.
- Te kobiety w porcie najpierw sobie takie jakby gniazdo robią z chusty, a dopiero potem kładą na to miskę, ponoć wtedy łatwiej się niesie - nie był ekspertem, ale zdarzało im się z chłopakami przedrzeźniać wyprostowane jak struny kobiety, które maszerowały w stronę Tamizy. To i owo podpatrzyli.
- Och - wykrzyknik przepełniony był współczuciem; to tak jakby czarodziejowi praworęcznemu odciąć rękę władającą magią. Choć może niekoniecznie, bo w końcu są protezy, no ale to najbliższe porównanie, jakie mu przyszło do głowy. Pewnie minie trochę czasu, nim ten matagot nauczy się funkcjonować.
Odczekał, aż Wezyr zostanie nakarmiony fretką; w ciszy przysłuchał się temu, co proponowała Susie, i przystał na to bez namysłu, oddając się w jej ręce. I różdżkę. - Pewnie, spróbuję - poczuł się dziwnie, kiedy rzuciła na niego zaklęcie wzmacniające, ciało stało się tak twarde jak kamień; hipogryf przyglądał się temu, co dzieje się z Keatem czujnym wzrokiem, nie wykonał jednak żadnego ruchu, który mógłby świadczyć o niepokoju czy zdenerwowaniu. Obserwował.
Burroughs spokojnym krokiem zbliżył się nieco, na tyle, żeby móc oprzeć jedną z dłoni o bok Wezyra, gładząc go uspokajająco. Przykucnął, przekładając rękę tuż nad kopyto, by pochwycić je stanowczo, choć delikatnie, usztywniając nogę. Dopiero wtedy sięgnął po kolec, ciągnąc go zdecydowanym ruchem i uwalniając zwierzę od cierpienia. - Już, już - mruczał uspokajająco, odchylając się w tył, gdy Wezyr szarpnął się, obrzucając go gniewnym spojrzeniem. - No już, prawie po wszystkim, obiecuję - zawzięcie konwersował z hipogryfem, zerkając kontrolnie na Susie; jeszcze tylko eliksiry i właściwie mogą chyba kończyć.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oho, zaczynała się martwić. Nie żeby była najrozsądniejszą osobą, jaką nosił ten świat, ale raczej dało się wyczuć podejrzany interes w tym, co przedstawiał jej Keat. Wiedziała, że obracał się w szemranym towarzystwie, ale mimo wszystko, testowanie nieznanych eliksirów? Nawet za pieniądze by na to nie poszła, przecież mogło go to osłabić... i to na stałe. Wielka niewiadoma.
- Tak było, nie zmyślam - odpowiedziała z wielką powagą na pytanie. - Mhm, czyścioszek - uzupełnienie wpłynęło w rozmowę gdzieś przy szukaniu odpowiedniej nazwy eliksiru. Milczała dobrą chwilę, przetrawiając otrzymane informacje, w końcu skwitowała to wszystko westchnieniem. - Podejrzane. Hobby, on ci będzie płacił za to testowanie? Może poszukamy ci trochę, hmm, bezpieczniejszej roboty, co ty na to? - zaryzykowała, jakoś nie widząc, że miałby te eliksiry zażywać tak lekkomyślnie. Jeśli Robin prowadził jakieś badania naukowe, powinien się zatroszczyć o odpowiednią do tego, tę, jak tam... procedurę? - Po co się truć? Jak eksperymentuje, to może ci zaszkodzić - nigdy nie wiesz jak i kiedy - burknęła pod nosem, nawet nie chcąc sobie tego wyobrażać. Zrobiła wielkie oczka, świecąc nimi w nadziei, że przyjaciel nie pójdzie na taki układ. - A jak już musisz się napić w czyimś towarzystwie, to może ja ci załatwię jakąś fiolkę na bimber, co? Przynajmniej będziesz wiedział co w niej trzymasz... - nie narzekała za często, ale czasami musiała - była zbyt troskliwa.
- Znajdziemy na to swój patent, będziemy mistrzami - stwierdziła, już widząc siebie w takim kolorowym turbanie, z misą na głowie.
Udane zaklęcie sprawiło, że Sue poczuła się trochę spokojniej, gdy Keat zbliżał się do hipogryfa. Naprawdę mieli szczęście, że ten był oswojony, z bardziej dzikim okazem na pewno nie poszłoby gładko, oboje skończyliby solidnie poturbowani i bez pomocy uzdrowiciela odczuwaliby tego skutki przez jakiś czas. Z różdżką w pogotowiu śledziła wzrokiem przyjaciela, gotowa do prędkiej reakcji, ale na szczęście nie musiała uciekać się do czarów, które tylko rozjuszyłyby stworzenie.
- Ćśś, ćśś, ćśś, już dobrze, najgorsze za tobą - przejęła inicjatywę, podchodząc do hipogryfa z kolejną przekąską. Dał wyraźny znak, że nie będzie teraz jadł, odwracając gwałtownie łeb - wcale jej to nie dziwiło, przecież cierpiał. Prędko sięgnęła po eliksir odkażający. - Trzymaj go mocno, to zapiecze - poprosiła, śmigając pod ramieniem Keatona, by dokładnie obejrzeć uwolnione kopyto. Na szczęście nie wyglądało to poważnie, a kolec nie był za długi, poza niewygodą nie wyrządził dużych szkód. Rzuciła krótkie hasło do swojego pomocnika i polała trochę eliksiru tam, gdzie było to konieczne. Poczuła szarpnięcie, usłyszała krzyk, ale nie ustawała - nad kopytem rozprowadziła maść znieczulającą, sprawnie założyła opatrunek i dopiero wtedy odsunęła się od hipogryfa.
- Jesteś bardzo, bardzo dzielny - pochwaliła Wezyra, uśmiechając się też za chwilę do jego właścicielki i Keatona. Chwilę spędziła na formalnościach i instrukcjach, przekazując odpowiednie specyfiki pani Pichard. Podkreśliła, że stworzenie powinno przede wszystkim odpoczywać.
- Najtrudniejsza część dnia - chyba - za nami - odezwała się do Burroughsa, gdy klientka i pacjent wznosili się w powietrze. - Zapoznam cię z resztą gromady - oznajmiła, znając ową gromadę z listów - dopiero teraz miała szansę przyzwyczaić zwierzęta do swojej obecności.
| zt
- Tak było, nie zmyślam - odpowiedziała z wielką powagą na pytanie. - Mhm, czyścioszek - uzupełnienie wpłynęło w rozmowę gdzieś przy szukaniu odpowiedniej nazwy eliksiru. Milczała dobrą chwilę, przetrawiając otrzymane informacje, w końcu skwitowała to wszystko westchnieniem. - Podejrzane. Hobby, on ci będzie płacił za to testowanie? Może poszukamy ci trochę, hmm, bezpieczniejszej roboty, co ty na to? - zaryzykowała, jakoś nie widząc, że miałby te eliksiry zażywać tak lekkomyślnie. Jeśli Robin prowadził jakieś badania naukowe, powinien się zatroszczyć o odpowiednią do tego, tę, jak tam... procedurę? - Po co się truć? Jak eksperymentuje, to może ci zaszkodzić - nigdy nie wiesz jak i kiedy - burknęła pod nosem, nawet nie chcąc sobie tego wyobrażać. Zrobiła wielkie oczka, świecąc nimi w nadziei, że przyjaciel nie pójdzie na taki układ. - A jak już musisz się napić w czyimś towarzystwie, to może ja ci załatwię jakąś fiolkę na bimber, co? Przynajmniej będziesz wiedział co w niej trzymasz... - nie narzekała za często, ale czasami musiała - była zbyt troskliwa.
- Znajdziemy na to swój patent, będziemy mistrzami - stwierdziła, już widząc siebie w takim kolorowym turbanie, z misą na głowie.
Udane zaklęcie sprawiło, że Sue poczuła się trochę spokojniej, gdy Keat zbliżał się do hipogryfa. Naprawdę mieli szczęście, że ten był oswojony, z bardziej dzikim okazem na pewno nie poszłoby gładko, oboje skończyliby solidnie poturbowani i bez pomocy uzdrowiciela odczuwaliby tego skutki przez jakiś czas. Z różdżką w pogotowiu śledziła wzrokiem przyjaciela, gotowa do prędkiej reakcji, ale na szczęście nie musiała uciekać się do czarów, które tylko rozjuszyłyby stworzenie.
- Ćśś, ćśś, ćśś, już dobrze, najgorsze za tobą - przejęła inicjatywę, podchodząc do hipogryfa z kolejną przekąską. Dał wyraźny znak, że nie będzie teraz jadł, odwracając gwałtownie łeb - wcale jej to nie dziwiło, przecież cierpiał. Prędko sięgnęła po eliksir odkażający. - Trzymaj go mocno, to zapiecze - poprosiła, śmigając pod ramieniem Keatona, by dokładnie obejrzeć uwolnione kopyto. Na szczęście nie wyglądało to poważnie, a kolec nie był za długi, poza niewygodą nie wyrządził dużych szkód. Rzuciła krótkie hasło do swojego pomocnika i polała trochę eliksiru tam, gdzie było to konieczne. Poczuła szarpnięcie, usłyszała krzyk, ale nie ustawała - nad kopytem rozprowadziła maść znieczulającą, sprawnie założyła opatrunek i dopiero wtedy odsunęła się od hipogryfa.
- Jesteś bardzo, bardzo dzielny - pochwaliła Wezyra, uśmiechając się też za chwilę do jego właścicielki i Keatona. Chwilę spędziła na formalnościach i instrukcjach, przekazując odpowiednie specyfiki pani Pichard. Podkreśliła, że stworzenie powinno przede wszystkim odpoczywać.
- Najtrudniejsza część dnia - chyba - za nami - odezwała się do Burroughsa, gdy klientka i pacjent wznosili się w powietrze. - Zapoznam cię z resztą gromady - oznajmiła, znając ową gromadę z listów - dopiero teraz miała szansę przyzwyczaić zwierzęta do swojej obecności.
| zt
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
A, no właśnie, czyścioszek. Był blisko. Skinął nieprzytomnie głową, kontynuując wywód o eliksirach i dopiero po jej zatroskanym tonie zorientował się, że może powinien był jednak skończyć na zabawnej anegdocie, bez wspominania o tym, że nie miałby nic przeciwko, żeby testować kolejne niespodzianki w płynie.
- Daj spokój - powiedział tylko łagodnie, posyłając jej uśmiech - sama mówiłaś, że jest zdolny taki, ostatecznie po tamtym eliksirze nic mi nie było, to znaczy, jak już łyknąłem czyścioszka absolutnie wszystko wróciło do normy - odcień skóry i nawet zęby; nie ma się czym martwić. Z perspektywy czasu to nawet całkiem zabawne było. A przynajmniej ma o czym opowiadać. - Płacić chyba nie ma czym, ale wspomniał w liście, że mógłby mi za to jakieś eliksiry odpalać, sama wiesz, jak bardzo ich potrzebujemy - nie chodziło mu o ich dwójkę, lecz o Zakon - w każdej ilości - nie tylko dla siebie, lecz także dla osób z Oazy, które nierzadko trafiły tam w paskudnym stanie.
Czuł się dziwnie, wykonując jakikolwiek ruch swym kamiennym ciałem, jednak dzięki temu mógł mieć pewność, że ewentualna pomyłka tuż pod dziobem hipogryfa nie skończy się tragicznie. Transmutacja potrafiła zaskoczyć swoją użytecznością, czasami naprawdę żałował, że zupełnie nie zna się na tej dziedzinie magii.
- Trzymam - odparł tylko, kiedy Susanne sięgnęła pod odpowiedni specyfik, gotowa, by polać nim ranę w kopycie. Ustawił się tak, aby móc osłonić Lovegood przed ewentualnym wierzgnięciem Wezyra; z niepokojem obserwował jego reakcję na kolejny nieprzyjemny bodziec, konieczny, lecz bez wątpienia trudno coś takiego hipogryfowi zrozumieć. Napięcie rozpełzło się po kamiennej fakturze, nieprzyjemnie zakotłowało się coś w jego żołądku, gdy hipogryf krzyknął z bólu. Ale zaraz potem Susie zabandażowała jego kopyto, a początkowo nieprzyjemne odczucie po zetknięciu eliksiru z raną zostało zastąpione przez kojące, uśmierzające ból.
- Gdzie on sobie w ogóle wbił to paskudztwo? - zapytał już wtedy, gdy hipogryf z właścicielką poderwali się do lotu, orientując się, że właściwie umknęła mu ta informacja. Przez chwilę śledził sylwetkę stworzenia, aż do chwili, kiedy na niebie pozostała już tylko kropka. - Chętnie ich poznam - odparł z uśmiechem, ruszając za Susie.
| zt
- Daj spokój - powiedział tylko łagodnie, posyłając jej uśmiech - sama mówiłaś, że jest zdolny taki, ostatecznie po tamtym eliksirze nic mi nie było, to znaczy, jak już łyknąłem czyścioszka absolutnie wszystko wróciło do normy - odcień skóry i nawet zęby; nie ma się czym martwić. Z perspektywy czasu to nawet całkiem zabawne było. A przynajmniej ma o czym opowiadać. - Płacić chyba nie ma czym, ale wspomniał w liście, że mógłby mi za to jakieś eliksiry odpalać, sama wiesz, jak bardzo ich potrzebujemy - nie chodziło mu o ich dwójkę, lecz o Zakon - w każdej ilości - nie tylko dla siebie, lecz także dla osób z Oazy, które nierzadko trafiły tam w paskudnym stanie.
Czuł się dziwnie, wykonując jakikolwiek ruch swym kamiennym ciałem, jednak dzięki temu mógł mieć pewność, że ewentualna pomyłka tuż pod dziobem hipogryfa nie skończy się tragicznie. Transmutacja potrafiła zaskoczyć swoją użytecznością, czasami naprawdę żałował, że zupełnie nie zna się na tej dziedzinie magii.
- Trzymam - odparł tylko, kiedy Susanne sięgnęła pod odpowiedni specyfik, gotowa, by polać nim ranę w kopycie. Ustawił się tak, aby móc osłonić Lovegood przed ewentualnym wierzgnięciem Wezyra; z niepokojem obserwował jego reakcję na kolejny nieprzyjemny bodziec, konieczny, lecz bez wątpienia trudno coś takiego hipogryfowi zrozumieć. Napięcie rozpełzło się po kamiennej fakturze, nieprzyjemnie zakotłowało się coś w jego żołądku, gdy hipogryf krzyknął z bólu. Ale zaraz potem Susie zabandażowała jego kopyto, a początkowo nieprzyjemne odczucie po zetknięciu eliksiru z raną zostało zastąpione przez kojące, uśmierzające ból.
- Gdzie on sobie w ogóle wbił to paskudztwo? - zapytał już wtedy, gdy hipogryf z właścicielką poderwali się do lotu, orientując się, że właściwie umknęła mu ta informacja. Przez chwilę śledził sylwetkę stworzenia, aż do chwili, kiedy na niebie pozostała już tylko kropka. - Chętnie ich poznam - odparł z uśmiechem, ruszając za Susie.
| zt
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dobrze było wrócić. To miejsce było dla niej niemal jak dom, praca przy zwierzętach przynosiła jej mnóstwo satysfakcji i choć poza nią zawsze łapała mnóstwo pomniejszych zleceń, to dzięki lecznicy czuła się spokojniej. Przekraczała próg nie bez lęku, aż za dobrze wiedząc, co działo się teraz w Londynie. Była świadoma, że jeśli sytuacja zaogni się jeszcze bardziej, dni przytułku będą policzone. Właściwie - już były, ale panicznie bała się przyznać to przed sobą, serce pękało, gdy myślała, że taką wieść musiałaby wysłać Julii. Lovegood miała przecież opiekować się jej dziełem, przyjmować potrzebujące stworzenia i działać najlepiej, jak potrafiła... nie mogła mieć jednak wpływu na wszystko. Z nostalgią spojrzała na zagrodę, na błyszczące oczy podopiecznych, na chwiejące się krzesełko w roku gabinetu - wkładała w to miejsce tyle serca i energii, że myśl o ewentualnym jego zamknięciu była naprawdę przytłaczająca. Skwitowała to wszystko krótkim westchnieniem, mimo wszystko nie mogąc sobie pozwalać na roztargnienie. Przywitała się z Gillian, zatrudnionej od dłuższego czasu - przynajmniej na tle reszty pracowników, których nie mieli wielu. Miały pracować dziś we dwie, lecz według fikuśnego kalendarza, na ten okres przypadała wyprawa do Szkocji, coroczny zapas specjalnych ingrediencji został uszczuplony praktycznie do zera, a taka okazja powtarzała się tylko na przełomie września i października - to znaczy wtedy wszystkie z roślin wymienionych na liście wkraczały w okres dojrzałości i bez obaw można było je zebrać. Jako osoba mająca choć minimalne pojęcie o zielarstwie, Sue zaoferowała, że wybierze się do szkockiej zatoki, wybierając moment, w którym pracy będzie troszkę mniej. Z samego rana działo się niewiele, dlatego plan został wcielony w życie bardzo szybko. Wyprawa nie mogła przebiec lepiej. Nie dość, że zdobyła wszystkie potrzebne zapasy (z tego miejsca), trafiła na pomoc, gdy tylko wylądowała na miejscu. Wróciła przemarznięta, ale niezmiernie z siebie dumna.
- Tam jest o wiele zimniej - rzuciła do Gilly, rozcierając o siebie zmarznięte dłonie. Naprawdę lubiła chłód, ale przenikliwy wiatr wyziębił ją solidnie, nie spodziewała się tego. - Mamy jeszcze trochę herbaty? - zapytała, woląc zabrać się do pracy po rozgrzaniu. Widziała wyraźnie, że o niektóre rzeczy było coraz trudniej, herbaty nie piła już od jakiegoś czasu, a i tutaj, jak się okazało, była na wyczerpaniu. Na szczęście wystarczyło na dwa kubki.
- Co dziś mamy? - zapytała, przykrywając się kocem, kompletnie ślepa na siano, którym był pokryty. Ciepły napój parował przyjemnie, a w tle od czasu do czasu słychać było któreś ze stworzeń. Typowe dźwięki tego miejsca.
- Niewiele, póki co - odparła ciemnowłosa czarownica, przeglądając zebrane przez Lovegood rośliny. - Z tego na pewno trzeba uwarzyć eliksir - wskazała na owoce rokitnika. Przyjrzała się jego zawartości, podziwiając opalizujące owoce magicznej odmiany. - Przyda się do okładów, potrzebujemy ich, a baza się skończyła. Zajmiesz się tym?
- Jasne - nie była mistrzynią, ale niektóre mikstury w lecznicy wychodziły spod jej łapek. Nie było potrzeby zamawiać czegoś, co można było zrobić samodzielnie, taniej, zwłaszcza gdy była na to chwila. Zwłaszcza, gdy było coraz trudniej o wszystko. - Wczoraj sprawdzałam składzik, zajmę się paroma eliksirami, nie zaszkodzi uzupełnić zapas - stwierdziła, mając już zajęcie na część dnia. Nie zamierzała wisieć nad kociołkiem paru godzin, ale tak, jak mówiła Gilly - papki do okładów potrzebowały natychmiast.
- Świetnie. Na pierwszą ma przybyć pan Turry ze swoim abraksanem. Podobno cię zna? - chichot wyrwał się z ust Sue mimowolnie. Oczywiście, że ich znała! Świetny duet!
- Och, tak, jest niemożliwie zabawny! - oczywiście nie nabijała się z klienta, zwyczajnie doceniała jego żarty, które - niestety - śmieszyły mało kogo. - Pewnie przychodzi sprawdzić, czy z Memkiem wszystko w porządku? - zapytała, dostając w odpowiedzi kiwnięcie głową. Mężczyzna pojawiał się regularnie, dbając o swojego wierzchowca. Niektórzy mówili, że do przesady, Lovegood zaś twierdziła, że wcale nie, po prostu się o niego troszczył. Mieli tu sporo takich klientów, może to ciepłe serca przyciągały ludzi, którzy chcieli jak najlepiej dla swoich podopiecznych.
- Poza tym wszystko na bieżąco, nikt więcej się nie zapowiedział - Gillian wzruszyła ramionami. - Ale to dobrze, wreszcie będzie chwila na zabawę, niektórym bardzo się to przyda - stwierdziła słusznie.
Nie marnowały czasu. Susanne nie dopiła nawet herbaty, już rwąc się do roboty. Nie lubiła siedzieć, nie tutaj, gdy zawsze było coś do wykonania, posprzątania, czy uwarzenia. Przygotowała sobie stanowisko na zewnętrz, nie chcąc drażnić stworzeń oparami, pogoda była sprzyjająca, więc nic nie stało na przeszkodzie - miały tu wszystko, co potrzebne, włącznie z transmutowalnym stolikiem, na którym Lovegood wyłożyła potrzebne ingrediencje. Zgodnie z ustaleniami, planowała zacząć od okładu łagodzącego. Nalała niewielką ilość wody do kociołka, odmierzając ciecz miarką, zgniotła zebrane świeżo owoce, przyszykowała miętę, przeróżne soki - składnik po składniku dodawała je, mieszając. Dłużej niż samo szykowanie trwało gotowanie papki, ale w tym czasie mogła przygotowywać ingrediencje do kolejnych mikstur, wszystko grupując, by się przypadkiem nie pogubić. W ten sposób, nawet nie wiedziała kiedy, zleciały jej dwie godziny. Na zegar zerknęła, wnosząc swoje dzieła do środka.
- Zupełnie zapomniałam, jak szybko płynie tu czas - skomentowała, odzywając się do współpracowniczki, która właśnie usiłowała zmusić marudne stworzonko do jedzenia. - Spróbuj dodać tam pestki słonecznika - podpowiedziała jej, wróciwszy ze składzika, gdy na chwilę klapnęła na krzesło. Niedługo miał się pojawić pan Turry, więc nie szukała sobie zajęcia na siłę, mężczyzna był raczej punktualnym człowiekiem.
Nic się w tym temacie nie zmieniło - wylądowali zgrabnie na zewnątrz, w przygotowanym na to miejscu. Nie musieli czekać na Sue ani specjalnie jej wołać, wyszła im bowiem na przeciw, machając radośnie na powitanie.
- Panienka Lovegood - mężczyzna skinął jasnowłosej na powitanie, pozwalając przedstawić sobie Gillian, która chętnie wyszła na spotkanie wraz z koleżanką. Susanne od razu zauważyła, że mimo uśmiechu, jaki przywoływał na twarz pan Turry, wyglądał inaczej, słabiej. W oczach lśnił smutek, podkreślany głębokimi cieniami, kładącymi się na dolnych powiekach. Niby nie było w tym nic dziwnego, cierpieli wszyscy, lecz ten człowiek kojarzył się z wieczną wesołością. Niewiele z niej zostało. Ugryzła się w język, nie będąc pewną, czy chcę pytać go o zdrowie żony - nie po to tu przyszedł, nie chciała trafić na przykry temat.
- Memko, jak zawsze piękny - przywitała się z abraksanem, podziwiając go. Niebieskawe pióra przypominały jej nieco te u memortków, ale na tym podobieństwa się kończyły.
- Nie mamy dziś dużo czasu, ale wolę się upewnić... - odezwał się klient, a Sue kiwnęła żwawo głową, dając znać, że rozumie i absolutnie nie trzeba się tłumaczyć. Podejrzewała, że obawiał się Londynu - nie mogła mu się dziwić. Każdy, kto do nich przychodził w ostatnich miesiącach, musiał zdobywać się na odwagę, zwłaszcza jeśli sprzeciwiał się Ministerstwu i nie zarejestrował różdżki.
Nie zwlekając zabrała się do oględzin wierzchowca, dokładnie sprawdzając, jak reaguje na uciskanie w różnych miejscach, czy pod jego jasną sierścią nie ma niepokojących zmian, obejrzała skrupulatnie kopyta, sprawdziła stawy, przeczesała nawet grzywę i sprawdziła kondycję włosa. Majestatyczne skrzydła także były nienaruszone. Oczy, zęby - nie było się o co martwić. Aż dziwne, mimo wszystko zawsze coś znajdywała, nawet drobnego.
- Nic a nic, jest w świetnej formie! Czy jest coś, co ostatnio pana martwiło w zachowaniu Memki? - zapytała, przeprowadzając szczegółowy wywiad. Wszelkie zmartwienia okazały się przerośnięte, na co wraz z Gillian odpowiadały uspokajająco - dało się po tym wszystkim dostrzec wyraźną ulgę, a kiedy klient wzniósł się wystarczająco wysoko, Sue zerknęła na koleżankę, dzieląc się z nią swoim przemyśleniem.
- Myślę, że chce opuścić kraj, dlatego tak się przejmuje - mogła tylko gdybać, ale coś podpowiadało jej, że jest w tym dużo racji. Pan Turry znał świat mugolski tak dobrze, jak czarodziejski i niestety teraz mogło przysparzać mu to sporo problemów.
| zt
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Lecznica dla zwierząt
Szybka odpowiedź