Sypialnia
AutorWiadomość
Sypialnia
Stosy książek zajmujące większość przestrzeni oraz zawsze nieposłane, niewielkie łóżko to element charakterystyczny tego pomieszczenia. Służy ono do odpoczynku, ale także pracy, więc w każdym kącie można dostrzec wyrwane, dziennikowe kartki wypełnione literami, runami albo naszkicowanymi obrazami. Szafa zwykle stoi pusta, albowiem cała garderoba wisi na oparciu krzesła.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
----> stąd
Wszystko poszło niezgodnie z założonym planem. Po raz kolejny dał ponieść się emocjom i zamiast trzymać założonych ram to wykonał jeden kompletnie niepotrzebny ruch niosący za sobą dość kiepskie, przyszłościowe rokowanie. Gorycz porażki drążyła w jego ego paskudną dziurę, a takową przyszło mu zaścielić zbędnym, wyjątkowo silnym zaklęciem powalającym Selwyn – dosłownie i w przenośni – na kolana. Nie wiedział, że cierpiała na genetyczną chorobę, podobnie jak nie przypuszczał, że nie będzie w stanie odeprzeć czaru zważywszy na swe umiejętności. Być może jednak miał ów świadomość i nie potrafił przyznać się do swego błędu?
Kilkukrotnie próbował ocucić Lucinde, jednak ta pozostawała nieprzytomna. Dźwignąwszy ją na ręce ułożył na łóżku, a następnie powróciwszy do kuchni chwycił kałamarz oraz nadpisany pergamin, bowiem ten jako pierwszy wpadł mu w dłoń. Nie było czasu na szukanie czystej kartki, więc tylko zginąwszy ją w połowie napisał kilka krótkich słów licząc, że jego prośba zostanie spełniona przez adresata. Zdawał sobie sprawę, iż o wiele szybciej byłoby udać się do niej, jednakże przechadzanie się po ulicach – nawet Nokturnu – z dziewczyną wyglądającą na martwą było nieodpowiedzialne, podobnie jak samo ujawnienie miejsca pracowni. Istniały rzeczy ważne i ważniejsze, więc nawet kosztem śmierci Selwyn, nie zamierzał zdradzić pewnych lokalizacji. Szczególnie tych mogących mijać się z prawem.
Podając Avari list przesunął palcami wzdłuż jej skrzydeł. Musiała szybko wykonać swą powinność i szatyn ufał, że właśnie tak się stanie. Sowa nigdy go nie zawiodła i zawsze korespondencja była u odpowiednich osób na czas.
Chwyciwszy butelkę ognistej whisky upił jej sporą ilość – pomagało mu to zebrać myśli. Nigdy nie zabił czarodzieja za pomocą „własnych rąk” i jeśli dziś miało się to zdarzyć to u licha przez paskudny przypadek. Wiedział, że oddychała, widział ruchy klatki piersiowej, ale i tak jego umysł płatał mu figle.
Wszystko poszło niezgodnie z założonym planem. Po raz kolejny dał ponieść się emocjom i zamiast trzymać założonych ram to wykonał jeden kompletnie niepotrzebny ruch niosący za sobą dość kiepskie, przyszłościowe rokowanie. Gorycz porażki drążyła w jego ego paskudną dziurę, a takową przyszło mu zaścielić zbędnym, wyjątkowo silnym zaklęciem powalającym Selwyn – dosłownie i w przenośni – na kolana. Nie wiedział, że cierpiała na genetyczną chorobę, podobnie jak nie przypuszczał, że nie będzie w stanie odeprzeć czaru zważywszy na swe umiejętności. Być może jednak miał ów świadomość i nie potrafił przyznać się do swego błędu?
Kilkukrotnie próbował ocucić Lucinde, jednak ta pozostawała nieprzytomna. Dźwignąwszy ją na ręce ułożył na łóżku, a następnie powróciwszy do kuchni chwycił kałamarz oraz nadpisany pergamin, bowiem ten jako pierwszy wpadł mu w dłoń. Nie było czasu na szukanie czystej kartki, więc tylko zginąwszy ją w połowie napisał kilka krótkich słów licząc, że jego prośba zostanie spełniona przez adresata. Zdawał sobie sprawę, iż o wiele szybciej byłoby udać się do niej, jednakże przechadzanie się po ulicach – nawet Nokturnu – z dziewczyną wyglądającą na martwą było nieodpowiedzialne, podobnie jak samo ujawnienie miejsca pracowni. Istniały rzeczy ważne i ważniejsze, więc nawet kosztem śmierci Selwyn, nie zamierzał zdradzić pewnych lokalizacji. Szczególnie tych mogących mijać się z prawem.
Podając Avari list przesunął palcami wzdłuż jej skrzydeł. Musiała szybko wykonać swą powinność i szatyn ufał, że właśnie tak się stanie. Sowa nigdy go nie zawiodła i zawsze korespondencja była u odpowiednich osób na czas.
Chwyciwszy butelkę ognistej whisky upił jej sporą ilość – pomagało mu to zebrać myśli. Nigdy nie zabił czarodzieja za pomocą „własnych rąk” i jeśli dziś miało się to zdarzyć to u licha przez paskudny przypadek. Wiedział, że oddychała, widział ruchy klatki piersiowej, ale i tak jego umysł płatał mu figle.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
List od Drew otrzymała w niewygodnej chwili, w ciągu dnia rzadko opuszczała swój lazaret - w zasadzie od zawsze, a odkąd pojawiły się anomalie zwłaszcza, miała pełne ręce roboty. Jej lecznica pękała w szwach, miała za mało łóżek, rannych przybywało, a ona musiała poświęcić stosowny czas i opiekę każdemu z nich z osobna. W ciągu dnia rannych należało doglądać, obserwując ich stan i upewniając się, że nie ulega pogarszaniu a tych, którzy nie mieli sił lub sposobności uczynić tego samodzielnie, musiała również nakarmić, a czasem nawet umyć. Wizyty domowe dotąd wykonywała wyłącznie wobec Burke'ów - ze względu na ich pozycję na Alei Śmiertelnego Nokturnu. Naglący list od Drew przyjęła w kategorii wyjątków - mając nadzieję, jak wielki dług zaczerpnie u niej dziś Macnair. W liście podał jej swój adres, nie znajdował się daleko od jej domu - mogła spokojnie pokonać go pieszo, ale przez wzgląd na kurczący się czas i rzekomo naglącą sprawę zdecydowała się przyjąć ciało czarnej wrony i pokonać ulicę na jej skrzydłach, wypatrując tabliczki z odpowiednim numerem - wlatując przez jego okno właściwie tuż za jego wracającą sową. Wpierw przysiadła na parapecie, ostrożnie spoglądając ku wnętrzom - dopiero dostrzegłszy Drew, wzbiła się w powietrze wlatując do środka i przeobrażając się w ludzką postać tuż przy oknie. Jako proszony gość nie siliła się na grzeczność, przedostając się pod drzwi wejściowe - domyślała się, że Macnair potrzebował jej zdolności uzdrowicielskich, a w takich wypadkach nie można było pozwalać sobie na zwłokę. Nie pomyliła się - zapewne chodziło o dziewczynę leżącą w łóżku, nienaturalnie bladą.
- Zwykle tego nie robię - przestrzegła ostro na powitanie zamiast zbędnych - przynajmniej jej zdaniem - uprzejmości. - I ufam, że wiesz, że będę oczekiwać za to większej zapłaty - Przyjacielskie przysługi czy nie, potrzebowała pieniędzy, a opuszczając lazaret traciła możliwość ewentualnego zarobku. - To ona? - Skinęła głową na dziewczynę, rzeczowo zamierzając od razu wziąć się do pracy. - Co się stało? - Przeniosła ku niej spojrzenie, zbliżając się w jej stronę parę kroków.
- Zwykle tego nie robię - przestrzegła ostro na powitanie zamiast zbędnych - przynajmniej jej zdaniem - uprzejmości. - I ufam, że wiesz, że będę oczekiwać za to większej zapłaty - Przyjacielskie przysługi czy nie, potrzebowała pieniędzy, a opuszczając lazaret traciła możliwość ewentualnego zarobku. - To ona? - Skinęła głową na dziewczynę, rzeczowo zamierzając od razu wziąć się do pracy. - Co się stało? - Przeniosła ku niej spojrzenie, zbliżając się w jej stronę parę kroków.
bo ty jesteś
prządką
prządką
/ 181 - 64 = 117 żywotności + atak choroby - śmiertelna bladość
Lucinda zawsze musiała wpakować się w coś czego później po prostu żałowała. Z jednej strony powinna mieć więcej rozumu i ufać swojej intuicji, z drugiej strony to nie była pierwsza sytuacja, w której stawiała przede wszystkim na ryzyko. Słysząc to wszystko z ust mężczyzny tylko utwierdziła się w przekonaniu, że nie można wierzyć ludziom. Nie wszyscy są dobrzy, nie wszyscy chcą dobrze i nie wszyscy zasługują na to by takimi ich postrzegać. Wiedziała, że błąd nie leży po jego stronie, a po jej. W jej mniemaniu szedł po swoje od początku wiedząc jak to wszystko się zakończy. Dla niej miała to być wyprawa, powrót do korzeni. Myślała, że jest w stanie wygrać ten pojedynek. W końcu nie miała nic do stracenia, a ufała swoim umiejętnościom. Możliwe, że by jej się to udało gdyby nie fakt, iż magia, którą posługiwał się Macnair należała do tych, których ona nie znała. Była to ciemna strona magii i nie była tym wcale zaskoczona. Poszukiwacze artefaktów dzielili się na tych, którzy korzystali z zaklęć wszystkim znanych i przez wszystkich przyjętych, ale byli też tacy, którzy woleli skupić się na tej drogiej stronie, mroczniejszej. Nie potrafiła tego popierać. Wręcz przeciwnie. Teleportowała się z latarni morskiej w ogóle nie myśląc o kierunku. Właściwie o niewielu rzeczach mogła myśleć między walką z przebitą nogą, krztuszeniem się czarną mazią, a atakującą ją chorobą. Może gdyby nie chodziło o krew to wcale nie wyglądałaby teraz tak jakby już miała zejść z tego świata. Możliwe, że miałaby coś jeszcze do powiedzenia. Jak na razie czuła tylko okropny ból w nodze i ucisk w klatce tak jakby ktoś ciągle ją dusił. W gardle nadal czuła posmak tej okropnej mazi, która była jak podejrzewała Lucinda efektem ubocznym jej nieudanego protego. Nie wiedziała ile krwi straciła, ledwo była w stanie otworzyć oczy tak słaba się w tym momencie czuła. Usłyszała głos kobiety i odwracając się w jej stronę przymrużyła oczy by skupić obraz. Miała nauczkę. Człowiek uczył się na błędach. Jeżeli uda jej się z tego wyjść to pójdzie po rozum do głowy. Zacznie dodawać dwa do dwóch i nie szukać kłopotów bo jak widać te bez problemu same ją znajdują.
Lucinda zawsze musiała wpakować się w coś czego później po prostu żałowała. Z jednej strony powinna mieć więcej rozumu i ufać swojej intuicji, z drugiej strony to nie była pierwsza sytuacja, w której stawiała przede wszystkim na ryzyko. Słysząc to wszystko z ust mężczyzny tylko utwierdziła się w przekonaniu, że nie można wierzyć ludziom. Nie wszyscy są dobrzy, nie wszyscy chcą dobrze i nie wszyscy zasługują na to by takimi ich postrzegać. Wiedziała, że błąd nie leży po jego stronie, a po jej. W jej mniemaniu szedł po swoje od początku wiedząc jak to wszystko się zakończy. Dla niej miała to być wyprawa, powrót do korzeni. Myślała, że jest w stanie wygrać ten pojedynek. W końcu nie miała nic do stracenia, a ufała swoim umiejętnościom. Możliwe, że by jej się to udało gdyby nie fakt, iż magia, którą posługiwał się Macnair należała do tych, których ona nie znała. Była to ciemna strona magii i nie była tym wcale zaskoczona. Poszukiwacze artefaktów dzielili się na tych, którzy korzystali z zaklęć wszystkim znanych i przez wszystkich przyjętych, ale byli też tacy, którzy woleli skupić się na tej drogiej stronie, mroczniejszej. Nie potrafiła tego popierać. Wręcz przeciwnie. Teleportowała się z latarni morskiej w ogóle nie myśląc o kierunku. Właściwie o niewielu rzeczach mogła myśleć między walką z przebitą nogą, krztuszeniem się czarną mazią, a atakującą ją chorobą. Może gdyby nie chodziło o krew to wcale nie wyglądałaby teraz tak jakby już miała zejść z tego świata. Możliwe, że miałaby coś jeszcze do powiedzenia. Jak na razie czuła tylko okropny ból w nodze i ucisk w klatce tak jakby ktoś ciągle ją dusił. W gardle nadal czuła posmak tej okropnej mazi, która była jak podejrzewała Lucinda efektem ubocznym jej nieudanego protego. Nie wiedziała ile krwi straciła, ledwo była w stanie otworzyć oczy tak słaba się w tym momencie czuła. Usłyszała głos kobiety i odwracając się w jej stronę przymrużyła oczy by skupić obraz. Miała nauczkę. Człowiek uczył się na błędach. Jeżeli uda jej się z tego wyjść to pójdzie po rozum do głowy. Zacznie dodawać dwa do dwóch i nie szukać kłopotów bo jak widać te bez problemu same ją znajdują.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Domyślał się, iż wyciągnięcie czarownicy w samym środku dnia z lecznicy wiązać się będzie z niemałym długiem tudzież niedrobną przysługą, jednak sprawa faktycznie była nagła i prawdopodobnie bez jej pomocy nie byłby w stanie nic zrobić. Nie wchodziło w grę udanie się do jakiegokolwiek uzdrowiciela spoza kręgu organizacji, bowiem magia którą posłużył się nie należała do legalnych, co z pewnością szybko by wykryto i przekazano odpowiednim osobom. Marnowanie dni w Tower przez Selwyn nie wchodziło w grę, toteż zmuszony byłby porzucić ją na pastwę losu – ewentualnie odnajdując w sobie krztę litości na zwieńczenie dzieła i skrócenie cierpień.
Oczekując na powrót sowy popijał ognistą zerkając co jakiś czas w kierunku dziewczyny. Po głowie chodziła mu pewna myśl wieńczona świadomością, iż mogła już mu się nie trafić ku temu lepsza okazja, zatem dźwignąwszy się na nogi podszedł do niskiej szafki. Otwierając jedne z wąskich drzwiczek chwycił między palce małą fiolkę oraz należący do niej korek po czym podszedł do dziewczyny, przy której kucnął. Przycisnąwszy szło do rozdartych ubrań w okolicy uda poczekał, aż wystarczająca ilość świeżej krwi uzupełni pojemnik, a następnie zamknął go szczelnie odnosząc w to samo miejsce, z tym że chowając do metalowej skrzynki. Przezorny zawsze ubezpieczony, jeśli planowałaby na nim zemstę to z pewnością popamięta go jeszcze bardziej niżeli po dzisiejszym, parszywym wieczorze.
Dźwięk łoskotu skrzydeł przykuł jego uwagę. Wędrując wzrokiem do parapetu uniósł wysoko brwi, bowiem nie spodziewał się obecności Avari w towarzystwie czarnej wrony. Gdy jednak ta momentalnie przeobraziła się w Cassandre odetchnął z ulgą, iż zgodziła się spełnić jego prośbę i przybyć czym prędzej na strych. Nie wiedział o jej umiejętności, która z pewnością wiązałaby się ze sporą ilością pytań, jednak nie było wówczas czasu na zbędne dyskusje - Selwyn była coraz słabsza. -Mała wymiana zdań.- wzruszył ramionami bezradnie nie chcąc wciągać czarownicy w ich małe bagno. -Zdenerwowała mnie i mi się wymsknęło.- dodał chwyciwszy szkło do ręki, a następnie powrócił wzrokiem do dziewczyny. -W pierwszej chwili miała nienaturalnie szybki oddech i nietypową dezorientację, jakoby nie wiedziała z kim i gdzie się znajduje. Zaraz po teleportacji zemdlała.- o dziwo się nie rozszczepując. Miała naprawdę wiele szczęścia. Chciał, aby wróciła do zdrowia, w końcu cała ta sytuacja była jednym wielkim nieporozumieniem. -Selwyn do najbiedniejszych nie należy.- dodał w kwestii zapłaty.
Oczekując na powrót sowy popijał ognistą zerkając co jakiś czas w kierunku dziewczyny. Po głowie chodziła mu pewna myśl wieńczona świadomością, iż mogła już mu się nie trafić ku temu lepsza okazja, zatem dźwignąwszy się na nogi podszedł do niskiej szafki. Otwierając jedne z wąskich drzwiczek chwycił między palce małą fiolkę oraz należący do niej korek po czym podszedł do dziewczyny, przy której kucnął. Przycisnąwszy szło do rozdartych ubrań w okolicy uda poczekał, aż wystarczająca ilość świeżej krwi uzupełni pojemnik, a następnie zamknął go szczelnie odnosząc w to samo miejsce, z tym że chowając do metalowej skrzynki. Przezorny zawsze ubezpieczony, jeśli planowałaby na nim zemstę to z pewnością popamięta go jeszcze bardziej niżeli po dzisiejszym, parszywym wieczorze.
Dźwięk łoskotu skrzydeł przykuł jego uwagę. Wędrując wzrokiem do parapetu uniósł wysoko brwi, bowiem nie spodziewał się obecności Avari w towarzystwie czarnej wrony. Gdy jednak ta momentalnie przeobraziła się w Cassandre odetchnął z ulgą, iż zgodziła się spełnić jego prośbę i przybyć czym prędzej na strych. Nie wiedział o jej umiejętności, która z pewnością wiązałaby się ze sporą ilością pytań, jednak nie było wówczas czasu na zbędne dyskusje - Selwyn była coraz słabsza. -Mała wymiana zdań.- wzruszył ramionami bezradnie nie chcąc wciągać czarownicy w ich małe bagno. -Zdenerwowała mnie i mi się wymsknęło.- dodał chwyciwszy szkło do ręki, a następnie powrócił wzrokiem do dziewczyny. -W pierwszej chwili miała nienaturalnie szybki oddech i nietypową dezorientację, jakoby nie wiedziała z kim i gdzie się znajduje. Zaraz po teleportacji zemdlała.- o dziwo się nie rozszczepując. Miała naprawdę wiele szczęścia. Chciał, aby wróciła do zdrowia, w końcu cała ta sytuacja była jednym wielkim nieporozumieniem. -Selwyn do najbiedniejszych nie należy.- dodał w kwestii zapłaty.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zbliżyła się do legowiska, krótkim rzutem oka oceniając jej rany - a właściwie ranę. Rana była jedna, choć wyglądała, jakby ktoś próbował urżnąć jej nogę i zapewne niewiele brakowało, żeby ją stale okaleczyć. Wszczepienie całej, sztucznie wyhodowanej nogi może było możliwe, a może nie; nigdy jeszcze nie spotkała się z podobnym przypadkiem - i na dobrą sprawę wcale tego nie żałowała.
- Mała wymiana zdań, mówisz - powtórzyła po nim z lekkim niedowierzaniem, uklęknąwszy przy dziewczynie - krwotok nasilał się z każdą chwilą, potrzebowała natychmiastowej pomocy. - Fosilio - wyartykuowała spokojnie, mając nadzieję, że jej głos nie zadrży, zamierzając zatrzymać upływ krwi. - Ta wymiana zdań będzie cię kosztowała nową pościel - stwierdziła beznamiętnie, przyglądając się promieniowi różdżki - mając nadzieję, że nie popełni niewybaczalnego błędu i sprawnie opatrzy nogę dziewczyny. Arystoratki, ale nazwisko Selwyn nic jej nie mówiło - nigdy nie interesowała się politycznymi roszadami Londynu, tym mocniej nigdy nie wchodziła w zawiłe relacje czystokrwistych rodów. Była świadoma ich istnienia, to oczywiste, ale charakterystyka poszczególnych i ich nazwiska mówiły jej mniej, niż nazwiska poszczególnych bardziej znanych drabów na ulicach Nokturnu. - To cud, że zdołała się przenieść o własnych siłach - mruknęła, bez zastanowienia rozrywając kraniec prześcieradła - nie miała lepszych opatrunków przy sobie, a Drew i tak nie zrobi już użytku z tak mocno zaplamionej krwią pościeli. - Ona jest chora, ma objawy śmiertelnej bladości - stwierdziła bez zawahania - z łatwością skojarzyła objawy z opisem Macnaira. Odnalazła spojrzeniem jej oczy, poszukując w nich iskier życia lub determinacji. Z jakiegoś powodu - z wielu powodów - sympatyzowała z kobietami, które przynajmniej próbują pokazać dżentelmenom ich miejsce; nie znała łączącej ich relacji, ale skoro Drew wezwał do niej uzdrowiciela - nie była mu obojętna.
- Potrzebuję kociołka - oświadczyła krótko, przenosząc spojrzenie na gospodarza. Lucinda potrzebowała eliksiru wzmacniającego krew. Same zaklęcia dodadzą sił, ale wzmocnią ją jedynie czasowo - potrzebowała czegoś więcej, czegoś silniejszego. Wolnym ruchem rąk jęła opatrywać jej udo skrawkiem prześcieradła, zatrzymując tę część krwotoku, której nie zdołało zatrzymać zaklęcie.
- Mała wymiana zdań, mówisz - powtórzyła po nim z lekkim niedowierzaniem, uklęknąwszy przy dziewczynie - krwotok nasilał się z każdą chwilą, potrzebowała natychmiastowej pomocy. - Fosilio - wyartykuowała spokojnie, mając nadzieję, że jej głos nie zadrży, zamierzając zatrzymać upływ krwi. - Ta wymiana zdań będzie cię kosztowała nową pościel - stwierdziła beznamiętnie, przyglądając się promieniowi różdżki - mając nadzieję, że nie popełni niewybaczalnego błędu i sprawnie opatrzy nogę dziewczyny. Arystoratki, ale nazwisko Selwyn nic jej nie mówiło - nigdy nie interesowała się politycznymi roszadami Londynu, tym mocniej nigdy nie wchodziła w zawiłe relacje czystokrwistych rodów. Była świadoma ich istnienia, to oczywiste, ale charakterystyka poszczególnych i ich nazwiska mówiły jej mniej, niż nazwiska poszczególnych bardziej znanych drabów na ulicach Nokturnu. - To cud, że zdołała się przenieść o własnych siłach - mruknęła, bez zastanowienia rozrywając kraniec prześcieradła - nie miała lepszych opatrunków przy sobie, a Drew i tak nie zrobi już użytku z tak mocno zaplamionej krwią pościeli. - Ona jest chora, ma objawy śmiertelnej bladości - stwierdziła bez zawahania - z łatwością skojarzyła objawy z opisem Macnaira. Odnalazła spojrzeniem jej oczy, poszukując w nich iskier życia lub determinacji. Z jakiegoś powodu - z wielu powodów - sympatyzowała z kobietami, które przynajmniej próbują pokazać dżentelmenom ich miejsce; nie znała łączącej ich relacji, ale skoro Drew wezwał do niej uzdrowiciela - nie była mu obojętna.
- Potrzebuję kociołka - oświadczyła krótko, przenosząc spojrzenie na gospodarza. Lucinda potrzebowała eliksiru wzmacniającego krew. Same zaklęcia dodadzą sił, ale wzmocnią ją jedynie czasowo - potrzebowała czegoś więcej, czegoś silniejszego. Wolnym ruchem rąk jęła opatrywać jej udo skrawkiem prześcieradła, zatrzymując tę część krwotoku, której nie zdołało zatrzymać zaklęcie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 73
'k100' : 73
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Głosy, które słyszała w pomieszczeniu były przytłumione. Nie wiedziała czy każde słowo, które padło rzeczywiście zostało wypowiedziane czy to jedynie jej wyobraźnia. Nie mogła także skojarzyć miejsca, w którym się znajdowała choć po słowach Macnaira domyśliła się, że to jego mieszkanie. Ból przysłaniał jej świadomość, ale nie było w tym nic zaskakującego. Tyle szczęścia w tym nieszczęściu, że nie odrąbał jej nogi. Brawo, że w ogóle trafił w udo, a nie w brzuch czy płuca. Raczej nie byłoby już co zbierać. W głowie nadal słyszała słowa mężczyzny, który twierdził, że to wszystko było tylko jakimś głupim testem. Jeżeli taka była prawda to kiedy w końcu z tego wyjdzie i możliwe, że stanie nawet na własne nogi to także go przetestuje. Bardzo dokładnie. Jakim szaleńcem trzeba było być, żeby widzieć w takich rzeczach zabawę? Teraz nie miała siły się nad tym głowić, nie miała siły skupić się na czymkolwiek innym prócz ciepłem krwi ciągle wypływającej z jej rany. Instynktownie poszła za nim. Właściwie wszystko robiła instynktownie myśląc, że intuicja nie pozwoli jej wpakować się w jakieś bagno. Teraz siedziała w nim po szyję i kompletnie nie wiedziała co będzie dalej. Nawet jeśli postanowiłaby się przenieść do Munga nie dałaby rady. Wykorzystała już swoją szansę na teleportacje i naprawdę miała szczęście, że to w ogóle jej się udało. Głos kobiety choć ostry wydawał się być dobry, kompetentny. Skinęła głową kiedy uzdrowicielka zauważyła u niej oznaki śmiertelnej bladości. Inaczej możliwe, że tak by się o siebie nie bała, ale atak choroby był nieunikniony, a równał się z prawdziwym zagrożeniem życia, a nie tylko utratą nogi choć tego też nawet nie mogła sobie wyobrazić. Życie bez świadomości choroby było o wiele prostsze. Nie musiała martwić się prostymi zajęciami, nie musiała analizować czy jej działanie nie sprawi, że nagle przewróci się blada jak śmierć. Gdyby nie choroba nie musiałaby wrócić do Londynu i choć nie była to najgorsza z rzeczy, która ją spotkała to jednak wiele w niej zmieniła. Lucinda otworzyła szerzej oczy kiedy kobieta zacisnęła prowizoryczny bandaż na jej udzie. Wiele przekleństw w tym momencie cisnęło jej się na usta i prawdopodobnie niektóre z nich mogły paść na głos, ale tego akurat nie kontrolowała. Zabolało. Bardziej niż wcześniej choć myślała, że nie jest to możliwe. Blondynka nigdy nie była zbytnio odporna na ból, ale w ostatnim czasie zmuszona była taką być.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obserwował uważnie jak uzdrowicielka zbliżała się do Selwyn, a następnie zaczęła wypowiadać zaklęcia niekojarzące mu się zupełnie z niczym. Był beznadziejny w magii leczniczej, nie znał chociażby podstaw, więc sam z pewnością jeszcze mocniej uszkodziłby dziewczynę, niżeli zdziałał cuda – a na takowe w ów sytuacji ciężko było liczyć. -I tak niewiele sypiam.- odpowiedział spokojnym tonem, choć gdzieś z tyłu głowy bił do niego rozsądek – po co tak ostro? Po jaką cholerę sięgał do czarnej magii? Był impulsywny; działał, a potem myślał, dlatego przeważnie układał sobie plan, aby uniknąć podobnych wydarzeń i zupełnie niepotrzebnych ofiar. Lucinda działała mu na nerwy, ale jej śmierć nie przyniosłaby niczego poza brakiem odpowiedniej kompanki o wyspecjalizowanych umiejętnościach, u jego boku. Nie warto było dłużej drążyć tematu – nie było siły, aby cofnąć się o wykonane wcześniej kroki.
-Byłem pewien, że się rozszczepi.- dorzucił obojętnie, a następnie upił sporej ilości trunku ze szklanki. Ognista pomagała mu oswoić się z sytuacją i względnie upewniała, że wszystko wróci do normy – w końcu była w najlepszych rękach. Chyba musiała mu podziękować?
Gdy Cass wypowiedziała nazwę choroby uniósł nieznacznie brew wyraźnie zdezorientowany. -Czym jest ów śmiertelna bladość?- spytał, bo brak wiedzy był oznaką pewnej słabości, a takowej nienawidził najbardziej. -Brzmi groźnie.- dodał ponownie sięgając wargami do szkła.
W chwili gdy dziewczyna otworzyła oczy, zapewne z bólu, uniósł nieznacznie kącik ust. Magia działała i mogłoby się wydawać, iż nic gorszego nie może się już wydarzyć – przynajmniej nie tego wieczora. Polecenie spełnił praktycznie od razu przynosząc jej stary, miedziany kociołek, którego dawno nie przyszło mu użyć. -Napijesz się?- rzucił mając świadomość, że odmówi. Była profesjonalistką i zapewne w pracy stroniła od jakichkolwiek wspomagaczy.
-Byłem pewien, że się rozszczepi.- dorzucił obojętnie, a następnie upił sporej ilości trunku ze szklanki. Ognista pomagała mu oswoić się z sytuacją i względnie upewniała, że wszystko wróci do normy – w końcu była w najlepszych rękach. Chyba musiała mu podziękować?
Gdy Cass wypowiedziała nazwę choroby uniósł nieznacznie brew wyraźnie zdezorientowany. -Czym jest ów śmiertelna bladość?- spytał, bo brak wiedzy był oznaką pewnej słabości, a takowej nienawidził najbardziej. -Brzmi groźnie.- dodał ponownie sięgając wargami do szkła.
W chwili gdy dziewczyna otworzyła oczy, zapewne z bólu, uniósł nieznacznie kącik ust. Magia działała i mogłoby się wydawać, iż nic gorszego nie może się już wydarzyć – przynajmniej nie tego wieczora. Polecenie spełnił praktycznie od razu przynosząc jej stary, miedziany kociołek, którego dawno nie przyszło mu użyć. -Napijesz się?- rzucił mając świadomość, że odmówi. Była profesjonalistką i zapewne w pracy stroniła od jakichkolwiek wspomagaczy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Dziewczyna mogła się ruszać, a to całkiem dobrze rokowało na ich współpracę - zaklęcie Cassandry zadziałało; uważnie obserwowała, jak promień zaklęcia otula krawędzie rany i hamuje krwotok, jaki wydostawał się z jej nogi. Założona później prowizoryczna opaska musiała wystarczyć przynajmniej na jakiś czas - wspólnie z magią winny czasowo zabezpieczyć kończynę czarownicy. Wciąż brakowało jej sił, zdawała sobie z tego sprawę - zajmowała się jednak jej stanem w kolejności od najbardziej naglącego priorytetu. A najbardziej nagląca - była teraz jej choroba. Z ukosa spojrzała na Drew - odczekując, aż czarodziej spełni jej prośbę i przyniesie kociołek. Przysiadła z nim - z braku laku - pośrodku sypialni Drew, wypowiadając odpowiednie zaklęcie, które pozwoliło jej rozpalić niegroźny dla otoczenia ogień pod prowizorycznym kociołkiem.
- Tak - odezwała się wpierw dopiero na jego ostatnią propozycję - przewrotnie. - Wody - dookreśliła jednak, znał ją dość dobrze, by wiedzieć, że nie zamierzała pić alkoholu w trakcie pracy - jej błąd mógłby kosztować jej pacjentów życie, a w tym przypadku - Lucindę nogę. Zresztą, Cassandra stroniła od alkoholu w ogóle. - Dwie szklanki, drugą potrzebuje do kociołka - mówiła dalej, ostrożnie dotykając opuszkiem palca krawędź miedzianej ścianki naczynia, upewniając się, że to zdołało się już nagrzać. Przykucnąwszy tuż przy kociołku, jęła odpinać trzosiki od pasa, odnajdując w ich zawartości odpowiednich ingrediencji.
- Śmiertelna bladość - powtórzyła spokojnie, odnajdując w swoich jukach serce eliksiru: mandragorę. Wpierw jednak rozpoczęła przygotowanie wywaru- bazy. - Choroba arystokratów - dookreśliła zdawkowo - Nie powinna się przemęczać ani narażać na stresy. Ma słabą krew, jej serce potrzebuje jej więcej - rany okazują się więc szczególnie niebezpieczne. Zwłaszcza takie rany. - Zamyśliła się, ostrożnie wrzucając do kociołka to, co akurat znalazła przy sobie: sproszkowany róg byka i dwa pawie pióra, które oskubała z puchu tuz nad wywarem, następnie szczypta cynamonu - bynajmniej nie dla smaku, choć znacznie go poprawiał; cynamon był doskonałym katalizatorem - przeczytała o tym w książce Rity - lubczyk i mięta. Dopiero po wszystkim - dorzuciła do środka także fragmenty pociętej mandragory. Ten eliksir był prosty, potrafiła go uwarzyć z pamięci - była tego niemal pewna. - Wiesz, nigdy tego nie rozumiałam - mruknęła, wpatrując się bystrym okiem w bulgoczący wywar. Miał jeszcze kilkadziesiąt sekund, zanim się skończy warzyć - ale oni się śpieszyli. - Tego, że ci ludzie wciąż nie wiedzą, że bezpieczniej dla nich samych jest dopuścić zewnętrzną krew. Wprowadzi powiew świeżości, uzdrowi część skażonej krwi, zmniejszy ryzyko choroby...
eliksir wzmacniający krew, mandragora, astronomia II, statystyka 5
- Tak - odezwała się wpierw dopiero na jego ostatnią propozycję - przewrotnie. - Wody - dookreśliła jednak, znał ją dość dobrze, by wiedzieć, że nie zamierzała pić alkoholu w trakcie pracy - jej błąd mógłby kosztować jej pacjentów życie, a w tym przypadku - Lucindę nogę. Zresztą, Cassandra stroniła od alkoholu w ogóle. - Dwie szklanki, drugą potrzebuje do kociołka - mówiła dalej, ostrożnie dotykając opuszkiem palca krawędź miedzianej ścianki naczynia, upewniając się, że to zdołało się już nagrzać. Przykucnąwszy tuż przy kociołku, jęła odpinać trzosiki od pasa, odnajdując w ich zawartości odpowiednich ingrediencji.
- Śmiertelna bladość - powtórzyła spokojnie, odnajdując w swoich jukach serce eliksiru: mandragorę. Wpierw jednak rozpoczęła przygotowanie wywaru- bazy. - Choroba arystokratów - dookreśliła zdawkowo - Nie powinna się przemęczać ani narażać na stresy. Ma słabą krew, jej serce potrzebuje jej więcej - rany okazują się więc szczególnie niebezpieczne. Zwłaszcza takie rany. - Zamyśliła się, ostrożnie wrzucając do kociołka to, co akurat znalazła przy sobie: sproszkowany róg byka i dwa pawie pióra, które oskubała z puchu tuz nad wywarem, następnie szczypta cynamonu - bynajmniej nie dla smaku, choć znacznie go poprawiał; cynamon był doskonałym katalizatorem - przeczytała o tym w książce Rity - lubczyk i mięta. Dopiero po wszystkim - dorzuciła do środka także fragmenty pociętej mandragory. Ten eliksir był prosty, potrafiła go uwarzyć z pamięci - była tego niemal pewna. - Wiesz, nigdy tego nie rozumiałam - mruknęła, wpatrując się bystrym okiem w bulgoczący wywar. Miał jeszcze kilkadziesiąt sekund, zanim się skończy warzyć - ale oni się śpieszyli. - Tego, że ci ludzie wciąż nie wiedzą, że bezpieczniej dla nich samych jest dopuścić zewnętrzną krew. Wprowadzi powiew świeżości, uzdrowi część skażonej krwi, zmniejszy ryzyko choroby...
eliksir wzmacniający krew, mandragora, astronomia II, statystyka 5
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
Lucinda sprawiała mylne wrażenie drobnej i słabej, ale szatyn wiedział, iż w głębi siebie była niezwykle waleczna oraz wytrwała, dlatego był pewien, że z pomocą Cassandry szybko dojdzie do siebie. Zaklęcie wyrządziło dużo szkód, straciła masę krwi, ale nie mogło wpędzić jej do grobu – przynajmniej nie teraz. Uaktywniona choroba genetyczna była priorytetem, dlatego bez zająknięcia spełniał prośby uzdrowicielki licząc, iż ta wystarczająco zagłuszy takowej działanie. Podanie dwóch szklanek wody nie było nader wymagające i czasochłonne toteż przyniósł je chwilę po tym, gdy o takowe dziewczyna się upomniała.
Ważenie eliksirów było dla niego kolejną nieznaną sztuką. Pamiętał jedynie drobiazgi jeszcze ze szkoły, kiedy to fartem prześlizgnął się przez te wszystkie lata męczarni zaliczając każdy rok rzutem na taśmę. Z pewnością nawet najprostsza instrukcja sprawiłaby mu nie lada problem, więc wolał powierzać ów pracę bardziej wykształconym i pewnym swych działań czarodziejom. Kilkukrotnie już obiecał sobie pojąć choć podstawy, aby móc samemu przygotowywać sobie bazę do klątw, jednak wszystko spoczywało na niczym z najprostszej przyczyny – braku dostatecznej ilości czasu. -Zawsze nosisz to wszystko przy sobie? Wygląda imponująco.- uniósł brew spoglądając na składniki oraz wypełnione po brzegi juki. Zapewne zadawał idiotyczne pytania, ale musiała zrozumieć, iż nigdy nie miał nic wspólnego z pracą medyka, a tym bardziej uzdrowiciela.
Przysiadając na krześle nie spuszczał wzroku z coraz intensywniej buzującego kociołka, a w chwili gdy zapach dotarł do jego nozdrzy skrzywił się nieznacznie. Nie przepadał za podobną wonią, dlatego upijając sporej ilości trunku liczył, że uda mu się takowej czym prędzej pozbyć. -Istnieje jakiś sposób, aby to wyleczyć? Czy jedyną możliwością jest po prostu zahamowanie aktywności owej choroby?- ciekawiło go to – wiedza była potęgą niezależnie od tego, czy kiedykolwiek miała mu się do czegoś przydać.
Kolejne słowa sprawiły, iż zaczął je analizować skupiając się na głębszym ich sensie. Zewnętrzna krew? Na jakiej zasadzie? -Czyli jeśli ona takową otrzyma istnieje szansa zmniejszenia ryzyka?- ściągnął brwi zastanawiając się, dlaczego właściwie nikt z tego nie korzystał skoro – jak twierdzi Cassandra – wiele by to ułatwiło zapewniając względne bezpieczeństwo. -Kogo krew byłaby niezbędna w jej przypadku?- zapytał teoretycznie, choć zapewne zabrzmiało to iście dwuznacznie.
Ważenie eliksirów było dla niego kolejną nieznaną sztuką. Pamiętał jedynie drobiazgi jeszcze ze szkoły, kiedy to fartem prześlizgnął się przez te wszystkie lata męczarni zaliczając każdy rok rzutem na taśmę. Z pewnością nawet najprostsza instrukcja sprawiłaby mu nie lada problem, więc wolał powierzać ów pracę bardziej wykształconym i pewnym swych działań czarodziejom. Kilkukrotnie już obiecał sobie pojąć choć podstawy, aby móc samemu przygotowywać sobie bazę do klątw, jednak wszystko spoczywało na niczym z najprostszej przyczyny – braku dostatecznej ilości czasu. -Zawsze nosisz to wszystko przy sobie? Wygląda imponująco.- uniósł brew spoglądając na składniki oraz wypełnione po brzegi juki. Zapewne zadawał idiotyczne pytania, ale musiała zrozumieć, iż nigdy nie miał nic wspólnego z pracą medyka, a tym bardziej uzdrowiciela.
Przysiadając na krześle nie spuszczał wzroku z coraz intensywniej buzującego kociołka, a w chwili gdy zapach dotarł do jego nozdrzy skrzywił się nieznacznie. Nie przepadał za podobną wonią, dlatego upijając sporej ilości trunku liczył, że uda mu się takowej czym prędzej pozbyć. -Istnieje jakiś sposób, aby to wyleczyć? Czy jedyną możliwością jest po prostu zahamowanie aktywności owej choroby?- ciekawiło go to – wiedza była potęgą niezależnie od tego, czy kiedykolwiek miała mu się do czegoś przydać.
Kolejne słowa sprawiły, iż zaczął je analizować skupiając się na głębszym ich sensie. Zewnętrzna krew? Na jakiej zasadzie? -Czyli jeśli ona takową otrzyma istnieje szansa zmniejszenia ryzyka?- ściągnął brwi zastanawiając się, dlaczego właściwie nikt z tego nie korzystał skoro – jak twierdzi Cassandra – wiele by to ułatwiło zapewniając względne bezpieczeństwo. -Kogo krew byłaby niezbędna w jej przypadku?- zapytał teoretycznie, choć zapewne zabrzmiało to iście dwuznacznie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Obserwowała zmieniającą barwę wodę, wyczuwając charakterystyczną woń warzonego eliksiru; odeszła od pacjentki, aby go przypilnować, ale taka była konieczność: żadne zaklęcie nie powstrzyma ataku jej choroby - musiała przyjąć odpowiedni eliksir, który załagodzi jej skutki. Obawiała się, czy to się uda za pierwszym razem - być może niepotrzebnie, bowiem znajomy jej wywar wydawał się doskonale zaparzony. Uniosła jedną brew, spoglądając na Drew - nie odpowiadając na jego słowa od razu, a dopiero po dłuższej chwili zastanowienia.
- Przeważnie - przytaknęła zdawkowo, lecznicze zioła i podstawowe ingrediencje zawsze starała się trzymać na podorędziu. Susz nie był ciężki. - Łatwo ci zaimponować - dodała, unosząc ku niemu przeciągłe spojrzenie, ostrożnie wyjmując pustą fiolkę, którą napełniła wciąż gorącym eliksirem. Ostrożnie, nie chcąc poparzyć palców. Ugasiła ogień, zostawiając resztkę w kociołku - starczy na drugą fiolkę - po czym podeszła z pierwszą pod okno, by wiatr pomógł ostygnąć gotowemu lekarstwu, ostrożnie przechylając jej zawartość na boki, zamyślając się nad pytaniem Macnaira - zapewne wbrew jego oczekiwaniom wcale nie było oczywiste.
- Zawsze istnieje sposób - stwierdziła, lekko przekrzywiając głowę - czuła pod palcami, że zawartość fiolki stała się chłodniejsza; wycofała się spod okna - z powrotem do łózka, powolnym, nieśpiesznym krokiem, chciała pomóc dziewczynie jak najszybciej - ale eliksir musiał swoje odstać, a rzucanie zaklęć wzmacniających przed jego podaniem nie miało większego sensu. - Ale większość uzdrowicieli jest zbyt leniwych, żeby go poznać. Uznaje się, że możliwe jest tylko leczenie objawowe. To bardzo stara choroba, płynąca razem z błękitną krwią. - O ile nazwisko niewiele jej mówiło - to po chorobie mogła pojąć, z kim miała do czynienia. Przysiadła na skraju łóżka, ostrożnie podsuwając fiolkę eliksiru pod usta Lucindy. - Pij - szepnęła bez zawahania, przechylając jej zawartość - czarownica nie miała wielu sił, pomogła jej, unosząc jej głowę lekko w górę - w nadziei, że nie będzie musiała robić tego siłą.
- Tak, transfuzja pomaga - przytaknęła niemal od niechcenia, tak jakby rozmawiała o pogodzie lub posiłku. - Ale ten eliksir też powinien zatrzymać chorobę na dłużej. Sedno, to nie przemęczać się zanadto, unikać stresów i trudnych sytuacji. Utrata nogi się do takiej zalicza. - Dopiero odłożywszy pustą fiolkę, ujęła w dłoń rękojeść różdżki i zbliżyła się do jej nogi, wypowiadając inkantację zaklęcia leczniczego: - Curatio Vulnera Horribilis - ostrożnie, poprawnie akcentując głoski - skupiając się na powodzeniu.
- Przeważnie - przytaknęła zdawkowo, lecznicze zioła i podstawowe ingrediencje zawsze starała się trzymać na podorędziu. Susz nie był ciężki. - Łatwo ci zaimponować - dodała, unosząc ku niemu przeciągłe spojrzenie, ostrożnie wyjmując pustą fiolkę, którą napełniła wciąż gorącym eliksirem. Ostrożnie, nie chcąc poparzyć palców. Ugasiła ogień, zostawiając resztkę w kociołku - starczy na drugą fiolkę - po czym podeszła z pierwszą pod okno, by wiatr pomógł ostygnąć gotowemu lekarstwu, ostrożnie przechylając jej zawartość na boki, zamyślając się nad pytaniem Macnaira - zapewne wbrew jego oczekiwaniom wcale nie było oczywiste.
- Zawsze istnieje sposób - stwierdziła, lekko przekrzywiając głowę - czuła pod palcami, że zawartość fiolki stała się chłodniejsza; wycofała się spod okna - z powrotem do łózka, powolnym, nieśpiesznym krokiem, chciała pomóc dziewczynie jak najszybciej - ale eliksir musiał swoje odstać, a rzucanie zaklęć wzmacniających przed jego podaniem nie miało większego sensu. - Ale większość uzdrowicieli jest zbyt leniwych, żeby go poznać. Uznaje się, że możliwe jest tylko leczenie objawowe. To bardzo stara choroba, płynąca razem z błękitną krwią. - O ile nazwisko niewiele jej mówiło - to po chorobie mogła pojąć, z kim miała do czynienia. Przysiadła na skraju łóżka, ostrożnie podsuwając fiolkę eliksiru pod usta Lucindy. - Pij - szepnęła bez zawahania, przechylając jej zawartość - czarownica nie miała wielu sił, pomogła jej, unosząc jej głowę lekko w górę - w nadziei, że nie będzie musiała robić tego siłą.
- Tak, transfuzja pomaga - przytaknęła niemal od niechcenia, tak jakby rozmawiała o pogodzie lub posiłku. - Ale ten eliksir też powinien zatrzymać chorobę na dłużej. Sedno, to nie przemęczać się zanadto, unikać stresów i trudnych sytuacji. Utrata nogi się do takiej zalicza. - Dopiero odłożywszy pustą fiolkę, ujęła w dłoń rękojeść różdżki i zbliżyła się do jej nogi, wypowiadając inkantację zaklęcia leczniczego: - Curatio Vulnera Horribilis - ostrożnie, poprawnie akcentując głoski - skupiając się na powodzeniu.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 65
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 65
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Sypialnia
Szybka odpowiedź