Salon
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Salon
Zwyczajny salon, urządzony w stylu typowym dla klasy średniej.
The reason the world appears to be so ugly,
is we're always trying to paint over it.
is we're always trying to paint over it.
Zamek w drzwiach przekręcił się, a obładowana zakupami dziewczyna jeszcze w dodatku przez dobre dwie minuty męczyła się z otworzeniem drzwi łokciem, bo coś czuła, że jeśli puści swoje torby to już nie da rady zebrać ich jedną ręką. Gdy wreszcie udało jej się przekroczyć próg i zamknąć drzwi nogą, powitała ją cisza. Słodka, błoga cisza. Wszystko szło zgodnie z planem. Na białej komodzie, ustawionej tuż przy schodach dostrzegła opartą o ramkę ze zdjęciem ojca karteczkę z napisem o treści "Bądźcie grzeczni" i narysowanym serduszkiem. Oto nadszedł ten dzień... Matka Stephanie wyjechała na tydzień do babci, do Irlandii. Z racji tego, że podróżowanie poprzez teleportację jest zabronione między dwoma krajami (są różne powody dopingowania niepodległości Irlandii), nie mogła jej zaskoczyć nagłym, nieoczekiwanym pojawieniem się znikąd. Kobieta zostawiła też sakiewkę, którą Stefa pospiesznie sprawdziła - znajdowało się w niej dziesięć galeonów. Najwyraźniej to miało im wystarczyć na podstawowe wydatki. Oczywiście dziewczyna zabrała sobie całą, bo dlaczego nie, a później może rzuci bratu ze... Cztery. Dobrze, że on akurat dzisiaj był w pracy, a ona kończyła wcześniej. Nawet zdążyła zrobić zakupy!
Rozpakowała torby w kuchni, skąd przyniosła na białych talerzykach z namalowanymi kwiatkami ciasteczka i położyła je na małej ławie w salonie. Następnie porcja czekoladek i oczywiście, czegoś mocniejszego, co już ukryła za kanapą, na wszelki wypadek. Ale nie tylko miejsce musiało być gotowe! Sama Stephanie po chwili pobiegła do swojego pokoju, na piętrze, gdzie włożyła kilka nowych ubrań, na przykład nową sukienkę, czerwoną w białe grochy. Kobieta na targu zapewniała, że jest świetnej jakości, a ponieważ takie ostatnio były modne, nawet się nie opierała. Rozpuściła również włosy, które dawno nie czuły się zapewne tak swobodnie. Wystarczyło poczekać na pierwszych znajomych.
The reason the world appears to be so ugly,
is we're always trying to paint over it.
is we're always trying to paint over it.
Wpadała w lekką monotonię i chyba nie wiedziała, co z tym zrobić. Rozpaczliwie rozglądała się za niestandardową rozrywką, sprowadzając na siebie kłopoty, których najlepszych przykładem było spotkanie z Ollivanderem wieczór wcześniej. Niewiele sypiała, dużo się bawiła, jeszcze więcej pracowała, a jako wyznacznik jej nierozgarnięcia w świecie - cera zszarzała jej ostatnimi czasy jakoś wyjątkowo mocno. Szła wiosna i pierwsze wiosenne promienie wychodziły zza ciężkich chmur, ludzie coraz chętniej wychodzili z domów, a na ławeczkach w parkach pojawiało się coraz więcej zakochanych par. I pomimo dziwnych czasów, działo się... Coraz więcej. Choć Serah niechętnie wspominała o ostatnim referendum i poczynaniach Grindelwalda. Miała wrażenie, że sprawa jakoby jej nie dotyczy, a cała ta farsa rozgrywa się gdzieś obok niej, choć stała blisko i wnikliwie się wszystkiemu przyglądała.
Stephanie była urokliwą kobietą - bo wiekiem dziewczęcym pochwalić się już nie mogła - która darzyła Serę prawdopodobnie większą sympatią, niż Skeeter zasługiwała. Była niesłowna, często zapominała o obietnicach, potrafiła wrócić do mieszkania po papiery i zasnąć na siedząco na kanapie przegapiając godzinę spotkania - a mimo to, Pettigrew dalej chciała mieć z nią cokolwiek do czynienia, co powodowało niemałe wzruszenie samej zainteresowanej.
Dlatego też przeteleportowała się pod same drzwi, tym razem pamiętając o zaproszeniu, chociaż miała wrażenie, że jeśli tylko usiądzie na czymś miękkim, od razu zaśnie. Podobno miało to być spotkanie z ciasteczkami, a Serah nie śmiałaby zmieniać planów pani gospodyni - mimo to, zabrała ze sobą butelkę wina, które stało na jej blacie w pracy od trzech tygodni. Nie znała się na wypiekach, niespecjalnie też wiedziała skąd mogłaby wziąć takowe dobrej jakości, więc to był jedyny podarunek, jaki mogła ze spokojem ducha ze sobą zabrać.
Wiedziała, że rodziców Stephanie miało nie być, jednak ze zwykłej przyzwoitości postanowiła zapukać przed naciśnięciem klamki. Drzwi otworzyły się bez większego oporu, a wzrok Skeeter przelustrował od razu wnętrze mieszkania, poszukując głównej sprawczyni całego zamieszania.
- Ciężko w to uwierzyć, ale chyba naprawdę przyszłam jako pierwsza...
Stephanie była urokliwą kobietą - bo wiekiem dziewczęcym pochwalić się już nie mogła - która darzyła Serę prawdopodobnie większą sympatią, niż Skeeter zasługiwała. Była niesłowna, często zapominała o obietnicach, potrafiła wrócić do mieszkania po papiery i zasnąć na siedząco na kanapie przegapiając godzinę spotkania - a mimo to, Pettigrew dalej chciała mieć z nią cokolwiek do czynienia, co powodowało niemałe wzruszenie samej zainteresowanej.
Dlatego też przeteleportowała się pod same drzwi, tym razem pamiętając o zaproszeniu, chociaż miała wrażenie, że jeśli tylko usiądzie na czymś miękkim, od razu zaśnie. Podobno miało to być spotkanie z ciasteczkami, a Serah nie śmiałaby zmieniać planów pani gospodyni - mimo to, zabrała ze sobą butelkę wina, które stało na jej blacie w pracy od trzech tygodni. Nie znała się na wypiekach, niespecjalnie też wiedziała skąd mogłaby wziąć takowe dobrej jakości, więc to był jedyny podarunek, jaki mogła ze spokojem ducha ze sobą zabrać.
Wiedziała, że rodziców Stephanie miało nie być, jednak ze zwykłej przyzwoitości postanowiła zapukać przed naciśnięciem klamki. Drzwi otworzyły się bez większego oporu, a wzrok Skeeter przelustrował od razu wnętrze mieszkania, poszukując głównej sprawczyni całego zamieszania.
- Ciężko w to uwierzyć, ale chyba naprawdę przyszłam jako pierwsza...
I will carry you here in my heart
You'll remind me
That come what may, I know the way
Serah Skeeter
Zawód : autorka poradników miłosnych, plotkuje dla Czarownicy
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She would always like to say,
"Why change the past,
when you can own this day?"
"Why change the past,
when you can own this day?"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie siedziała długo sama. Dokłądnie zajęło jej to tyle co spalenie jednego papierosa. Otworzyła oczywiście okno, żeby dym nie utrzymywał się w pomieszczeniu zbyt długo, bo przecież niektórym gościom mogło to przeszkadzać. Chociaż zazwyczaj nie powinno. Wielu z jej znajomych sięgało po to cudo, a później mieli problem, żeby przestać... Dokładnie tak jak Stephanie. Nie miała jakoś specjalnie silnej woli do tego, chociaż zdarzało jej się tylko, kiedy miała chwilę wolnego. A na razie w końcu miała ostatni dzień pracy. Mogła sobie chwilę odpocząć.
Nie można było jej nazwać osobą o wielkiej cierpliwości - dlatego na pewno nie można było powiedzieć, że właśnie to dostrzegała w Skeeter. Chociaż szczerze trzeba było przyznać, że się o nią trochę martwiła. Biedaczka się zapracowywała. Sama Stephanie nigdy nie zaniedbywała pracy i nigdy nie zdarzyło jej się zostać dyscyplinarnie zwolnioną, chociaż zmieniała prace jak rękawiczki. Wszystko w ramach poszukiwań swojego miejsca na ziemi. Wierzyła, że znajdzie je właśnie w swoim małym lokalu, który już uprzątnęła i teraz czekał grzecznie na remoncik... Jeszcze trochę zostało, ale póki nie bedzie za mocno szaleć, na pewno w ciągu roku da radę otworzyć własny, mały biznes. Plany i pomysły ciągle mieliła w głowie.
Kiedy ktoś wszedł do mieszkania, poderwała się z kanapy. Nie, nie czuła się specjalnie speszona tym, że ów osóbka nawet nie czekała na to, żeby gospodyni jej otworzyła. Chociaż szczerze, chętnie podeszłaby do drzwi, żeby uroczyście zaprosić gościa do domu. Teraz jednak o tym nie pomyślała. Zamiast tego skocznym, szybkim krokiem zbliżyła się do blondynki, która postanowiła urządzić krótki dialog z najlepszym rozmówcą - ze sobą, po czym bez oporów, rzuciła się na szyję, przytulając mocno kobietę do siebie. Policzek przykleiła do jej policzka i pokiwała głową szczęśliwa.
- Seeeeeraaaaah, przyszłaś! - cieszyła się jak małe dziecko. Tak długo minęło od ostatniego spotkania. Skeeter nie miała zbyt wiele czasu, a kiedy już miała, wtedy najczęściej Pettigrew miała problem ze znalezieniem wolnej chwili. Szkoda, bo chętnie spędzałaby z nią więcej czasu. - Wiesz, mogło się tak zdarzyć, że... powiedziałam każdemu inną godzinę rozpoczęcia. '
Jej ton był rozbawiony, zupełnie jakby nic się nie stało. Nie była pewna o której skończy zakupy, dlatego jednej osobie powiedziała, że o siedemnastej, jednaj - o osiemnastej. Tak wyszło!
Nie można było jej nazwać osobą o wielkiej cierpliwości - dlatego na pewno nie można było powiedzieć, że właśnie to dostrzegała w Skeeter. Chociaż szczerze trzeba było przyznać, że się o nią trochę martwiła. Biedaczka się zapracowywała. Sama Stephanie nigdy nie zaniedbywała pracy i nigdy nie zdarzyło jej się zostać dyscyplinarnie zwolnioną, chociaż zmieniała prace jak rękawiczki. Wszystko w ramach poszukiwań swojego miejsca na ziemi. Wierzyła, że znajdzie je właśnie w swoim małym lokalu, który już uprzątnęła i teraz czekał grzecznie na remoncik... Jeszcze trochę zostało, ale póki nie bedzie za mocno szaleć, na pewno w ciągu roku da radę otworzyć własny, mały biznes. Plany i pomysły ciągle mieliła w głowie.
Kiedy ktoś wszedł do mieszkania, poderwała się z kanapy. Nie, nie czuła się specjalnie speszona tym, że ów osóbka nawet nie czekała na to, żeby gospodyni jej otworzyła. Chociaż szczerze, chętnie podeszłaby do drzwi, żeby uroczyście zaprosić gościa do domu. Teraz jednak o tym nie pomyślała. Zamiast tego skocznym, szybkim krokiem zbliżyła się do blondynki, która postanowiła urządzić krótki dialog z najlepszym rozmówcą - ze sobą, po czym bez oporów, rzuciła się na szyję, przytulając mocno kobietę do siebie. Policzek przykleiła do jej policzka i pokiwała głową szczęśliwa.
- Seeeeeraaaaah, przyszłaś! - cieszyła się jak małe dziecko. Tak długo minęło od ostatniego spotkania. Skeeter nie miała zbyt wiele czasu, a kiedy już miała, wtedy najczęściej Pettigrew miała problem ze znalezieniem wolnej chwili. Szkoda, bo chętnie spędzałaby z nią więcej czasu. - Wiesz, mogło się tak zdarzyć, że... powiedziałam każdemu inną godzinę rozpoczęcia. '
Jej ton był rozbawiony, zupełnie jakby nic się nie stało. Nie była pewna o której skończy zakupy, dlatego jednej osobie powiedziała, że o siedemnastej, jednaj - o osiemnastej. Tak wyszło!
The reason the world appears to be so ugly,
is we're always trying to paint over it.
is we're always trying to paint over it.
Przedpołudnie spędzone w Greenwich Park wraz z Jaydenem, było naprawdę odprężające. Miłe, spokojne, wręcz odejmujące trosk ze zmartwionych skroni. Jednak widocznie jest mi tego wszystkiego mało, skoro sięgam po kolejne zaproszenie - kolejną wizytę, której nie sposób odmówić. Znamy się ze Stephanie tyle czasu, że naprawdę mogę poczuć się w jej towarzystwie równie swobodnie. I chociaż nad nami szaleje burza, to piętnasty kwietnia ma być od niej schronieniem. Zamknęłam się w szklanej kopule bezpieczeństwa nie ingerując w wydarzenia na zewnątrz. Jutro ponownie wyjdę na świat rzeczywisty - dziś jeszcze trochę popróżnuję. Przypomnę sobie o jaki świat walczymy. Piękny, subtelny, rozdający uśmiech. Może nie powinnam, może powinnam zaciekle studiować każdy zakamarek Hogwartu, obmyślać setki planów. Trochę czuję się winna. Jednak nie mogę żałować każdego uśmiechu swojego życia, to by mnie zabiło. A jestem przecież Pomoną - pozytywną, towarzyską kobietą, która zgodzi się każdemu pomóc. Tylko muszę mieć cień światła w swoim życiu. Które skądinąd nie wiadomo ile będzie jeszcze trwać. Może widzę ich wszystkich po raz ostatni. Może jutro umrę ratując kogoś, kto naprawdę potrzebuje ochrony. A może za kilka dni podczas próby. A może na koniec miesiąca, kiedy postaramy się odbić więźniów. Lub w przyszłym miesiącu, kiedy odnajdę powołanie służby. Śmierć czai się w każdym rogu, patrzy na mnie swoimi przekrwionymi ślepiami czekając na moje potknięcie, o które wcale nie jest tak trudno. Mam wiele obaw ciążących na barkach, o każdej chcę zapomnieć. Dziś przynajmniej. Moje katharsis. Moje desperackie kolekcjonowanie wspomnień - byle zdążyć. Przed czymś nieuchronnym, ostatecznym. Po czym nie będzie już pięknych chwil, wspaniałych ludzi wokół. Zostanie niematerialne n i c, pustka ziejąca przerażeniem. Dziś musi być dobrze. Piętnasty kwietnia to dzień beztroski. Jeden z ostatnich.
Niestety brakuje jedzenia kiedy wracam do rodzinnego domu. Wszystko z Jay’em zjedliśmy, nie pozostało nic. Moja matka jest taka kochana - nie wiem jak to robi, że kolejne porcje jedzenia jak dla całego zastępu aurorów ponownie są prawie na ukończeniu. A w międzyczasie sprząta, dogląda hipogryfów, dba o rośliny podczas nieobecności ojca i ma w sobie mnóstwo energii. Chcę być taka jak ona. Zaradna oraz pełna szczęścia jednocześnie. Tylko czy potrafię? Uśmiecham się odbierając kolejny koszyk pyszności obiecując, że następnym razem to ja jej przygotuję jedzenie. Obie wiemy, jak to się skończy - przyjdę z posiłkiem, ona załamie ręce, że po co marnowałam czas, skoro ona ma już wszystko gotowe i to w nadmiarze, no i przede wszystkim kto to zje. Powiem, że zaniosę wszystko po przyjaciołach, czyli znów nie zdołam się za to wszystko odwdzięczyć. Na szczęście wiem, że ona wie.
Wino jest naturalnym dodatkiem do takich wspaniałości - kupuję trzy butelki i dopiero wtedy mogę udać się na Harley Street. I jest wspaniale, kiedy pukam do drzwi nogą, gdyż nie mam wolnych rąk. Ani silnej woli do czarowania przedmiotami, żeby się zmniejszyły. Wstyd przyznać, ale raz tak to zrobiłam, że nie potrafiłam ich odczarować. I tak kilka ciast pozostały raptem ziarenkiem grochu. To niepowetowana strata! Pamiętam, że długo wtedy płakałam nad tymi smakołykami.
- Komu, komu, bo idę do domu! - nawołuję trochę jak tuman przed wejściowymi drzwiami. Niestety sama sobie nie poradzę, a szkoda tych wspaniałości dać na zmarnowanie. Dlatego mam nadzieję, że ktoś mnie słyszy, bo nie wiem jak długo jeszcze wytrzymam będąc Atlasem dźwigającym na swoich barkach cały świat. Znając moje naprężenie muskuł, których śmiem twierdzić, że nawet nie posiadam, to niedługo.
Niestety brakuje jedzenia kiedy wracam do rodzinnego domu. Wszystko z Jay’em zjedliśmy, nie pozostało nic. Moja matka jest taka kochana - nie wiem jak to robi, że kolejne porcje jedzenia jak dla całego zastępu aurorów ponownie są prawie na ukończeniu. A w międzyczasie sprząta, dogląda hipogryfów, dba o rośliny podczas nieobecności ojca i ma w sobie mnóstwo energii. Chcę być taka jak ona. Zaradna oraz pełna szczęścia jednocześnie. Tylko czy potrafię? Uśmiecham się odbierając kolejny koszyk pyszności obiecując, że następnym razem to ja jej przygotuję jedzenie. Obie wiemy, jak to się skończy - przyjdę z posiłkiem, ona załamie ręce, że po co marnowałam czas, skoro ona ma już wszystko gotowe i to w nadmiarze, no i przede wszystkim kto to zje. Powiem, że zaniosę wszystko po przyjaciołach, czyli znów nie zdołam się za to wszystko odwdzięczyć. Na szczęście wiem, że ona wie.
Wino jest naturalnym dodatkiem do takich wspaniałości - kupuję trzy butelki i dopiero wtedy mogę udać się na Harley Street. I jest wspaniale, kiedy pukam do drzwi nogą, gdyż nie mam wolnych rąk. Ani silnej woli do czarowania przedmiotami, żeby się zmniejszyły. Wstyd przyznać, ale raz tak to zrobiłam, że nie potrafiłam ich odczarować. I tak kilka ciast pozostały raptem ziarenkiem grochu. To niepowetowana strata! Pamiętam, że długo wtedy płakałam nad tymi smakołykami.
- Komu, komu, bo idę do domu! - nawołuję trochę jak tuman przed wejściowymi drzwiami. Niestety sama sobie nie poradzę, a szkoda tych wspaniałości dać na zmarnowanie. Dlatego mam nadzieję, że ktoś mnie słyszy, bo nie wiem jak długo jeszcze wytrzymam będąc Atlasem dźwigającym na swoich barkach cały świat. Znając moje naprężenie muskuł, których śmiem twierdzić, że nawet nie posiadam, to niedługo.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jak zwykle byłam spóźniona, ale paradoksalnie dzisiaj inaczej niż zwykle. Nie biegałam jakby podpalono mi ubranie a ja w panice próbowałabym je zgasić. Siedziałam w kuchni wgapiając się w blat szafki kompletnie nieświadomie dotykając dolnej wargi palcem wskazującym. Lekko uchylone usta nadal zdawały się smakować Skamanderem, mimo, że od naszego ostatniego spotkania minęły dwa dni. Dwa dni, które – mimo moich usilnych starań nie przyniosły mi żadnych wniosków. Przeniosłam dłoń zaczynając bawić się zawieszonym na szyi wisiorkiem z zawieszką zatopioną w fiolecie – felerny urodziny prezent. Ale czy na pewno…?
-Na wszystkie gargulce. – zaklęłam cicho gdy mój wzrok zahaczył o wiszący na ścianie zegar. Znów miałam pojawić się robiąc wejście. Westchnęłam ciężko do samej siebie. Mocno i długo w końcu podnosząc się z miejsca. Jak nigdy bez pośpiechu. Weszłam do pokoju obrzucając krytycznym spojrzeniem swoją szafę. Drugie krytyczne spojrzenie zlustrowało mnie z lustra. Uniosłam dłonie zakładając kosmyki za uszy i posłałam sobie uśmiech. Zaraz potem krzywiąc się dostrzegając, jak bardzo był fałszywy – mogłam tylko mieć nadzieję, że nikt więcej tego nie zauważy. Zrzuciłam z siebie podkoszulek i odwróciłam się plecami do widoku samej siebie, jednak jakiś masochistyczny odruch – cichy podszept wrednego elfa – kazał mi zerknąć tam ponownie. Błękitne spojrzenie prześlizgnęło się po bliznach tkwiących nadal na moich plecach – minęły ponad dwa tygodnie od zdarzenia na moście, byłam niemal pewna, że nie pozbędę się ich już nigdy. Mogłabym ukrywać je przy pomocy zdolności, ale wykorzystywało to niepotrzebnie moją energię. Dłoń sama powędrowała nad lewą łopatkę by dotknąć jednego ze śladów, nacisnęłam na niego lekko, ten zaś pod moimi palcami roziskrzył się lekki bólem. Westchnęłam narzucając koszulę na ramiona; musiałam wyjść i tak byłam już spóźniona.
Teleportowałam się prosto na Harley Street i ruszyłam dalej pochłonięta własnymi myślami – ostatnio spędzałam tam strasznie dużo czasu. I nim się spostrzegłam weszłam do klatki, pokonałam schody i zatrzymałam się dopiero pod drzwiami uświadamiając sobie, że dotarłam prosto pod drzwi Samuela. Serce zabiło mocniej, boleśnie. Przymknęłam powieki wzdychając ciężko, jeszcze ciężej niż wcześniej. Czy powinnam…? Uniosłam dłoń chcąc zapukać. Nie zrobiłam jednak tego określając się mianem skończonej kretynki – przecież nigdy nie pukałam. Sięgnęłam do klamki, ale i ten gest zawisł w połowie niepewny swojej słuszności. W końcu ułożyłam dłoń płasko na drzwiach czoło przytykając do drewna. Kiedy to wszystko – my – stało się takie ciężkie? Odepchnęłam ciało cofając się o krok, dłonie wepchnęłam do kieszeni wiosennej kurtki która mościła się na moich zgarbionych ramionach. I odwracając się na piętach ruszyłam do miejsca w które zmierzałam uznając, że jeśli Skamander będzie chciał porozmawiać o tym co ostatnio zaszło znajdzie mnie – wie gdzie mnie szukać.
Pokonałam kilka kamienic w końcu znajdując się w odpowiednim miejscu. Układając dłoń na klamce, wzięłam jeszcze głęboki wdech szykując się na spektakl, który będę musiała dziś odegrać – wszak było dobrze, nieprawdaż? – a następnie nacisnęłam ją wchodząc do pomieszczenia, próbując wykrzesać z siebie towarzyszącą mi zazwyczaj żywiołowość.
-Oh na mądrą Rowenę, przepraszam! – zawołałam od progu ubierając usta w uśmiech – trochę rzadszy, ale zawsze jakiś, prawda? – Pomona! – zakrzyknęłam z radością łapiąc ją w uścisk nie zważając na jej obładowanie. – Pomogę ci, nie daj się prosić. – zarządziłam zaraz posyłając jej uśmiech który dziękował za to, że tu jest. Z Sprout było łatwiej, miała w sobie coś ciepłego i życzliwego co sprawiało że choć na chwilę można było przestać się zadręczać. – Dacie wiarę, że moje nogi zaniosły mnie nie do tej klatki? – zapytałam żartując z siebie. W nawyk weszło mi nawiedzenie kawalerki Samuela, czy to by spotkać jego, czy też znów siostrę. Dziś jednak było inaczej niż zwykle. – Sera! – wypowiedziałam radośnie obcałowując jej policzki. – Steph, kochana. – dodałam dopadając i do niej. Zaraz potem po prostu podlazłam do jednego z foteli, buty zrzucając obok i podciągając nogi na fotel – tak było wygodniej, tak byłam w stanie utrzymać się w całości, zyskać pewność, że za chwile nie rozpadnę się na kawałki.
-Na wszystkie gargulce. – zaklęłam cicho gdy mój wzrok zahaczył o wiszący na ścianie zegar. Znów miałam pojawić się robiąc wejście. Westchnęłam ciężko do samej siebie. Mocno i długo w końcu podnosząc się z miejsca. Jak nigdy bez pośpiechu. Weszłam do pokoju obrzucając krytycznym spojrzeniem swoją szafę. Drugie krytyczne spojrzenie zlustrowało mnie z lustra. Uniosłam dłonie zakładając kosmyki za uszy i posłałam sobie uśmiech. Zaraz potem krzywiąc się dostrzegając, jak bardzo był fałszywy – mogłam tylko mieć nadzieję, że nikt więcej tego nie zauważy. Zrzuciłam z siebie podkoszulek i odwróciłam się plecami do widoku samej siebie, jednak jakiś masochistyczny odruch – cichy podszept wrednego elfa – kazał mi zerknąć tam ponownie. Błękitne spojrzenie prześlizgnęło się po bliznach tkwiących nadal na moich plecach – minęły ponad dwa tygodnie od zdarzenia na moście, byłam niemal pewna, że nie pozbędę się ich już nigdy. Mogłabym ukrywać je przy pomocy zdolności, ale wykorzystywało to niepotrzebnie moją energię. Dłoń sama powędrowała nad lewą łopatkę by dotknąć jednego ze śladów, nacisnęłam na niego lekko, ten zaś pod moimi palcami roziskrzył się lekki bólem. Westchnęłam narzucając koszulę na ramiona; musiałam wyjść i tak byłam już spóźniona.
Teleportowałam się prosto na Harley Street i ruszyłam dalej pochłonięta własnymi myślami – ostatnio spędzałam tam strasznie dużo czasu. I nim się spostrzegłam weszłam do klatki, pokonałam schody i zatrzymałam się dopiero pod drzwiami uświadamiając sobie, że dotarłam prosto pod drzwi Samuela. Serce zabiło mocniej, boleśnie. Przymknęłam powieki wzdychając ciężko, jeszcze ciężej niż wcześniej. Czy powinnam…? Uniosłam dłoń chcąc zapukać. Nie zrobiłam jednak tego określając się mianem skończonej kretynki – przecież nigdy nie pukałam. Sięgnęłam do klamki, ale i ten gest zawisł w połowie niepewny swojej słuszności. W końcu ułożyłam dłoń płasko na drzwiach czoło przytykając do drewna. Kiedy to wszystko – my – stało się takie ciężkie? Odepchnęłam ciało cofając się o krok, dłonie wepchnęłam do kieszeni wiosennej kurtki która mościła się na moich zgarbionych ramionach. I odwracając się na piętach ruszyłam do miejsca w które zmierzałam uznając, że jeśli Skamander będzie chciał porozmawiać o tym co ostatnio zaszło znajdzie mnie – wie gdzie mnie szukać.
Pokonałam kilka kamienic w końcu znajdując się w odpowiednim miejscu. Układając dłoń na klamce, wzięłam jeszcze głęboki wdech szykując się na spektakl, który będę musiała dziś odegrać – wszak było dobrze, nieprawdaż? – a następnie nacisnęłam ją wchodząc do pomieszczenia, próbując wykrzesać z siebie towarzyszącą mi zazwyczaj żywiołowość.
-Oh na mądrą Rowenę, przepraszam! – zawołałam od progu ubierając usta w uśmiech – trochę rzadszy, ale zawsze jakiś, prawda? – Pomona! – zakrzyknęłam z radością łapiąc ją w uścisk nie zważając na jej obładowanie. – Pomogę ci, nie daj się prosić. – zarządziłam zaraz posyłając jej uśmiech który dziękował za to, że tu jest. Z Sprout było łatwiej, miała w sobie coś ciepłego i życzliwego co sprawiało że choć na chwilę można było przestać się zadręczać. – Dacie wiarę, że moje nogi zaniosły mnie nie do tej klatki? – zapytałam żartując z siebie. W nawyk weszło mi nawiedzenie kawalerki Samuela, czy to by spotkać jego, czy też znów siostrę. Dziś jednak było inaczej niż zwykle. – Sera! – wypowiedziałam radośnie obcałowując jej policzki. – Steph, kochana. – dodałam dopadając i do niej. Zaraz potem po prostu podlazłam do jednego z foteli, buty zrzucając obok i podciągając nogi na fotel – tak było wygodniej, tak byłam w stanie utrzymać się w całości, zyskać pewność, że za chwile nie rozpadnę się na kawałki.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Odliczała czas.
Sekundy zamieniały się w minuty, minuty w godziny, godziny w calutką wieczność. Trwała przy swoim biurku udając, że coś robi. Skrobała piórem po pergaminie z miną wybitnie zamyśloną, jakby zastanawiała się właśnie nad istnieniem wszechrzeczy, albo sensem istnienia własnego jestestwa. Skrzyp, skrzyp, skrzyp pióra. Może pisała właśnie niezwykle ważny list w sprawie mistrzostw ligi quidditcha?
Oj nie. Zdecydowanie nie.
Pergamin cały pobazgrany był w najdziwniejszych ornamentach, koślawych obrazkach (których powstydziłoby się dziecko) i zapisach jej imienia w konfiguracjach z nazwiskami chłopców, z którymi planowała przyszłość za czasów Hogwartów. Samuel, gdyby wiedział, na pewno nie byłby dumny z ilości tych nazwisk – cóż miała jednak poradzić na swoje kochliwe serce?
Westchnęła nad tym pergaminem, garbiąc się nad biurkiem i co rusz spoglądając na zegar. Co na niego nie spojrzała, to czas zdawał się cofać o kwadrans. Powoli szlag ją trafiał, ten dzień dłużył jej się niemiłosiernie. Wszyscy milczeli, pochylając się nad robotą, albo wcale ich w Departamencie nie było. Obowiązywała ważna, niepisana zasada. Wszyscy mają zachowywać się tak, jakby pracowali nad czymś niesłychanie ważnym. Tak ważnym, jakby był to co najmniej Departament Tajemnic.
Cóż z tego, że akurat snuli rozważania nad odpowiednim odcieniem brązu kafla!
Wreszcie wybiła ta godzina.
Zerwała się z miejsca jakby płonęło jej krzesło, zgniatając po drodze papier i wrzucając go do kosza z odległości – trafiła, była wszak ścigającą. Oko miała wręcz sokole. Wypadła z Ministerstwa i teleportowała się w biegu. Jedno uderzenie serca później była już przed własnym domem, gdzie wpadła jak burza.
-Może tak dzień dobry? – krzyknęła za nią matka z kuchni, gdy Holly wbiegała po schodach.
Skamander nie miała jednak czasu! Śpieszno jej przecież było. Pędziła tak, jakby gonił ją co najmniej sam wściekły Grindelwald. Błyskawicznie zrzuciła z siebie skromną, czarną sukienkę, która była godna pracownicy Ministerstwa, zmieniając ją na radośnie czerwoną w białe groszki, z guziczkami u góry i wyprasowanym kołnierzykiem – spódnicę miała modnie rozkloszowaną. Złote pukle miała rozpuszczone i gotowa była do wyjścia.
Pyk!
I była już w kuchni. Matka stała tam kręcąc z głową z niedowierzaniem i…
-Jak się człowiek śpieszy, to...
-… się diabeł cieszy, tak, wiem mamo!
Ucałowała panią Skamander w policzek i spojrzała na blat, gdzie ślicznie zapakowane stały nalewki domowej roboty oraz pudełko ciastek. Holly uśmiechnęła się promiennie i ucałowała rodzicielkę w policzek mówiąc –Jesteś n a j l e p s z a.
Wzięła co miała i pyk! Znów jej nie było.
Holly nie pukała, do przyjaciół nie miała takiego zwyczaju. Otworzyła sobie przedramieniem drzwi, także i do Stephanie wpadając jak burza z głośnym…
-DZIEEEEŃ DOOOOOBRYYYYY!
Ujrzała je i cieplej się zrobiło Holly na sercu. Na usta wychynął uśmiech tak promienny i ciepły, że byłby zdolny stopić lód najgorszego czarnoksiężnika, a czarownica gdy tylko znalazła już wolną powierzchnię, by postawić nań nalewki i ciasteczka, rzuciła się do uścisków i ucałowań:
-Justine! – ją ucałowała w oba policzki –Pomono! – pannę Sprout zaś objęła ramionami za głowę, przyciskając ją mocno do własnej piersi i całując w czoło – Och, ty także tu jesteś, Serah! Jak się cieszę! – Skeeter objęła po prostu, zaraz jednak odwracając się w stronę Stepanie, przyjaciółki z czasów szkolnych –Steph, to wspaniałe, naprawdę wspaniałe, że nas zaprosiłaś!
Jeśli ktokolwiek miał wąpliwości – to tak, panna Skamander najpewniej cierpiała na nieznaną jeszcze nadpobudliwość.
Sekundy zamieniały się w minuty, minuty w godziny, godziny w calutką wieczność. Trwała przy swoim biurku udając, że coś robi. Skrobała piórem po pergaminie z miną wybitnie zamyśloną, jakby zastanawiała się właśnie nad istnieniem wszechrzeczy, albo sensem istnienia własnego jestestwa. Skrzyp, skrzyp, skrzyp pióra. Może pisała właśnie niezwykle ważny list w sprawie mistrzostw ligi quidditcha?
Oj nie. Zdecydowanie nie.
Pergamin cały pobazgrany był w najdziwniejszych ornamentach, koślawych obrazkach (których powstydziłoby się dziecko) i zapisach jej imienia w konfiguracjach z nazwiskami chłopców, z którymi planowała przyszłość za czasów Hogwartów. Samuel, gdyby wiedział, na pewno nie byłby dumny z ilości tych nazwisk – cóż miała jednak poradzić na swoje kochliwe serce?
Westchnęła nad tym pergaminem, garbiąc się nad biurkiem i co rusz spoglądając na zegar. Co na niego nie spojrzała, to czas zdawał się cofać o kwadrans. Powoli szlag ją trafiał, ten dzień dłużył jej się niemiłosiernie. Wszyscy milczeli, pochylając się nad robotą, albo wcale ich w Departamencie nie było. Obowiązywała ważna, niepisana zasada. Wszyscy mają zachowywać się tak, jakby pracowali nad czymś niesłychanie ważnym. Tak ważnym, jakby był to co najmniej Departament Tajemnic.
Cóż z tego, że akurat snuli rozważania nad odpowiednim odcieniem brązu kafla!
Wreszcie wybiła ta godzina.
Zerwała się z miejsca jakby płonęło jej krzesło, zgniatając po drodze papier i wrzucając go do kosza z odległości – trafiła, była wszak ścigającą. Oko miała wręcz sokole. Wypadła z Ministerstwa i teleportowała się w biegu. Jedno uderzenie serca później była już przed własnym domem, gdzie wpadła jak burza.
-Może tak dzień dobry? – krzyknęła za nią matka z kuchni, gdy Holly wbiegała po schodach.
Skamander nie miała jednak czasu! Śpieszno jej przecież było. Pędziła tak, jakby gonił ją co najmniej sam wściekły Grindelwald. Błyskawicznie zrzuciła z siebie skromną, czarną sukienkę, która była godna pracownicy Ministerstwa, zmieniając ją na radośnie czerwoną w białe groszki, z guziczkami u góry i wyprasowanym kołnierzykiem – spódnicę miała modnie rozkloszowaną. Złote pukle miała rozpuszczone i gotowa była do wyjścia.
Pyk!
I była już w kuchni. Matka stała tam kręcąc z głową z niedowierzaniem i…
-Jak się człowiek śpieszy, to...
-… się diabeł cieszy, tak, wiem mamo!
Ucałowała panią Skamander w policzek i spojrzała na blat, gdzie ślicznie zapakowane stały nalewki domowej roboty oraz pudełko ciastek. Holly uśmiechnęła się promiennie i ucałowała rodzicielkę w policzek mówiąc –Jesteś n a j l e p s z a.
Wzięła co miała i pyk! Znów jej nie było.
Holly nie pukała, do przyjaciół nie miała takiego zwyczaju. Otworzyła sobie przedramieniem drzwi, także i do Stephanie wpadając jak burza z głośnym…
-DZIEEEEŃ DOOOOOBRYYYYY!
Ujrzała je i cieplej się zrobiło Holly na sercu. Na usta wychynął uśmiech tak promienny i ciepły, że byłby zdolny stopić lód najgorszego czarnoksiężnika, a czarownica gdy tylko znalazła już wolną powierzchnię, by postawić nań nalewki i ciasteczka, rzuciła się do uścisków i ucałowań:
-Justine! – ją ucałowała w oba policzki –Pomono! – pannę Sprout zaś objęła ramionami za głowę, przyciskając ją mocno do własnej piersi i całując w czoło – Och, ty także tu jesteś, Serah! Jak się cieszę! – Skeeter objęła po prostu, zaraz jednak odwracając się w stronę Stepanie, przyjaciółki z czasów szkolnych –Steph, to wspaniałe, naprawdę wspaniałe, że nas zaprosiłaś!
Jeśli ktokolwiek miał wąpliwości – to tak, panna Skamander najpewniej cierpiała na nieznaną jeszcze nadpobudliwość.
then let the heavens hear it
the penitential hymn
come healing of the bodycome healing of the mind
Holly Skamander
Zawód : Była ścigająca Srok, obecnie specjalista ds. quidditcha w MM i komentatorka meczy
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Strawberries, cherries and an angel's kiss in spring,
my summer wine is really made from all these things!
my summer wine is really made from all these things!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Trudno słowami ująć jak cieszyło ją, że gdy nad światem roztaczały się czarne chmury, nadal można było uzyskać zalążek światła - każdy na swój sposób potrzebował odrobiny wytchnienia i udania się na bardziej lub mniej wymagającą zabawę... Ta na pewno należała do tych mniej wymagających. W końcu na pewno nie będą rozprawiać o sztuce i grać w szachy. Trudno jej było patrzeć na coraz to bardziej blaknące spojrzenia, uciekające motywacje, coraz trudniej było słyszeć słowa "Po co się starać, skoro niedługo wszystkie marzenia mogą zostać zniszczone". Ludzie porzucają plany na rzecz codziennej rutyny, jakby tylko czekali na wydarzenia, które ją roztrzaskają ją w drobny mak. W końcu dokładnie takie wisiały teraz nad magicznym światem i nawet najbardziej neutralnym osobom nie mogło to umknąć. Może gdzieś tam byli ludzie, którzy próbowali temu zapobiec, jednak Stepha zupełnie do nich nie należała... Próbowała żyć własnym życiem, wierząc, że lepiej postąpi nie reagując na wszechobecną zawiść, zamiast tego roztaczając choć odrobinkę radości, której tak bardzo brakowało i której ludzie podświadomie potrzebowali... A jaka była lepsza okazja niż jej trochę spóźnione urodziny...
Jednak ludzie zjawili się całkiem szybko. Może nie miały tłumów, ale ekipa zebrała się bardziej niż przyjemna. Na pewno dobrze będzie odpocząć - dla każdej z nich. Kiedy dziewczyna oderwała się w końcu od męczenia Serah swoimi wylewnymi uczuciami, pojawiła się Pomona oraz Justine, które również przyniosły jakieś przekąski - więc słodkości im nie zabrakło. No i wino, wino się zawsze przyda.
- Zapraszam, wchodźcie. - tym razem udało jej się jak prawdziwej gospodyni otworzyć drzwi przed nowymi gośćmi i wpuścić ich do środka. Jeszcze kiedy dodatkowo pojawiła się Holly, towarzystwo było pełne - czuła to. Mimo iż zaprosiła więcej osób, to nawet jeśli nie pojawi się nikt więcej, to im w zupełności wystarczy. Pozbierała od wszystkich ich rzeczy, słodkości stawiając na stole w pokoju, po czym każdą po kolei wyściskała nie szczędząc sobie siły. Chyba tylko Holly udało się ścisnąć ją tak mocno, że aż nie czuła powietrza w płucach.
Pozwoliła gościom zająć wygodne dla nich miejsca, zaś sama przyniosła talerzyki na ciasto i przyniosła nóż, żeby wszystko ładnie porozkrajać i ułożyć gotowe do częstowania.
- Na brodę Merlina, jak to wszystko pysznie wygląda... Chcecie, żebym sama wszystko zjadła? - spytała, odwracając się na chwilę i uśmiechnęła się figlarnie przy tym, jakby naprawdę to było w jej zamiarach. Właściwie kiedy tak widziała te warstwy słodkiego kremu, przypomniała sobie o głodzie i jej brzuch zaczął się odzywać... Jednak na razie nie zabrała się za skosztowanie prezentów. Zamiast tego wstała i otrzepała nową sukienkę z okruszków. - Ja też mam coś dla was... Nie tylko czekoladki!
Zwinnie (albo raczej nie do końca, bo prawie potknęła się o pufę) przeskoczyła za kanapę i z szafki podniosła... No jak inaczej, kilka wianków. Po jednym dla każdej. Dla Serah przypadły jasnoróżowe piwonie, z dużą ilością liści, jednak nie miały zbytnio łodygi - trzymały się na złotym druciku, dla Pomony - białe lilie ogrodowe, również bez łodyg, ale ten wianek był już ubogi w liście, za to kwiaty były jeden przy drugim, stykajace się płatkami. Holly otrzymała w większości zielony wianek - otoczony dzikimi liśćmi i podtrzymywany na giętkich łodyżkach niebieskich zawilców, wyglądających zza zieleni nieśmiało. Justine zaś - bardzo kolorowy, z kwiatami pachnącego groszku, niemal pozbawiony zieleni, jednak kwiaty miały różne kolory - przechodziły od delikatnie różowego do intensywnego fioletu, a w dodatku gdy Stefa założyła go na jej głowę, zmieniały nieco kolor - łagodnie przechodziły na bardziej niebieski, po ściągnięciu zaś, robiły się znów bardziej ciepłe w brawie. Justine również musiała dostać coś bardzo wyjątkowego - w końcu jej urodziny przypadały ledwie dwa dni temu... Pettigrew cieszyła się, że właściwie świętowały prawie wspólnie.
Sama przyozdobiła swoją głowę wiankiem z pomarańczowych gerber. Zaraz po ów rozdaniu usiadła ciężko na kanapie i spojrzała po towrzystwie.
- To co, otwieramy wino?
Jednak ludzie zjawili się całkiem szybko. Może nie miały tłumów, ale ekipa zebrała się bardziej niż przyjemna. Na pewno dobrze będzie odpocząć - dla każdej z nich. Kiedy dziewczyna oderwała się w końcu od męczenia Serah swoimi wylewnymi uczuciami, pojawiła się Pomona oraz Justine, które również przyniosły jakieś przekąski - więc słodkości im nie zabrakło. No i wino, wino się zawsze przyda.
- Zapraszam, wchodźcie. - tym razem udało jej się jak prawdziwej gospodyni otworzyć drzwi przed nowymi gośćmi i wpuścić ich do środka. Jeszcze kiedy dodatkowo pojawiła się Holly, towarzystwo było pełne - czuła to. Mimo iż zaprosiła więcej osób, to nawet jeśli nie pojawi się nikt więcej, to im w zupełności wystarczy. Pozbierała od wszystkich ich rzeczy, słodkości stawiając na stole w pokoju, po czym każdą po kolei wyściskała nie szczędząc sobie siły. Chyba tylko Holly udało się ścisnąć ją tak mocno, że aż nie czuła powietrza w płucach.
Pozwoliła gościom zająć wygodne dla nich miejsca, zaś sama przyniosła talerzyki na ciasto i przyniosła nóż, żeby wszystko ładnie porozkrajać i ułożyć gotowe do częstowania.
- Na brodę Merlina, jak to wszystko pysznie wygląda... Chcecie, żebym sama wszystko zjadła? - spytała, odwracając się na chwilę i uśmiechnęła się figlarnie przy tym, jakby naprawdę to było w jej zamiarach. Właściwie kiedy tak widziała te warstwy słodkiego kremu, przypomniała sobie o głodzie i jej brzuch zaczął się odzywać... Jednak na razie nie zabrała się za skosztowanie prezentów. Zamiast tego wstała i otrzepała nową sukienkę z okruszków. - Ja też mam coś dla was... Nie tylko czekoladki!
Zwinnie (albo raczej nie do końca, bo prawie potknęła się o pufę) przeskoczyła za kanapę i z szafki podniosła... No jak inaczej, kilka wianków. Po jednym dla każdej. Dla Serah przypadły jasnoróżowe piwonie, z dużą ilością liści, jednak nie miały zbytnio łodygi - trzymały się na złotym druciku, dla Pomony - białe lilie ogrodowe, również bez łodyg, ale ten wianek był już ubogi w liście, za to kwiaty były jeden przy drugim, stykajace się płatkami. Holly otrzymała w większości zielony wianek - otoczony dzikimi liśćmi i podtrzymywany na giętkich łodyżkach niebieskich zawilców, wyglądających zza zieleni nieśmiało. Justine zaś - bardzo kolorowy, z kwiatami pachnącego groszku, niemal pozbawiony zieleni, jednak kwiaty miały różne kolory - przechodziły od delikatnie różowego do intensywnego fioletu, a w dodatku gdy Stefa założyła go na jej głowę, zmieniały nieco kolor - łagodnie przechodziły na bardziej niebieski, po ściągnięciu zaś, robiły się znów bardziej ciepłe w brawie. Justine również musiała dostać coś bardzo wyjątkowego - w końcu jej urodziny przypadały ledwie dwa dni temu... Pettigrew cieszyła się, że właściwie świętowały prawie wspólnie.
Sama przyozdobiła swoją głowę wiankiem z pomarańczowych gerber. Zaraz po ów rozdaniu usiadła ciężko na kanapie i spojrzała po towrzystwie.
- To co, otwieramy wino?
The reason the world appears to be so ugly,
is we're always trying to paint over it.
is we're always trying to paint over it.
Stoję tak i stoję zdaje się całą wieczność, aż kończy mi się cierpliwość. Już wystawiam nogę, żeby nią kopnąć w drzwi (i chwieję się jak trzcina na wietrze, w końcu stanie z tobołami na jednej nodze to nie lada wyczyn) - niezbyt elegancko, to prawda. Na szczęście słyszę rumor oraz dostrzegam Just. Uśmiecham się na jej widok bardzo szeroko, bo pomijając drobne problemy pojedynkowe, wszystko jest w porządku, racja?
- Och, nie trzeba mi tego dwa razy powtarzać - śmieję się oddając jej część załadunku. Od razu lepiej. Oddycham z ulgą witając się od progu ze Stephanie oraz Serah. Od razu lepiej. Niestety nikt nie czeka aż pozbędę się smakołyków mamy Sprout, dlatego wszystkich ściskam bardziej mentalnie niż fizycznie. - Pięknie wyglądacie drogie panie - rzucam naprawdę zasłużonymi komplementami. U mnie z tym trochę gorzej - włos rozwiany, sukienka trochę pomięta, ale nie przejmuję się niczym. Jestem wśród swoich, cokolwiek by się nie działo, musi być jeszcze lepiej. Podoba mi się wszechobecne ciepło oraz gwar. Szczególnie, kiedy dołącza do nas Holly. Pierwszy raz to ja się tulę do czyichś piersi niż ktoś do moich, ale nie psuje to mojego humoru. Wręcz chichoczę z absurdalności tej sytuacji.
- Kocham was, słowo daję - stwierdzam lekko, wypakowując powoli wszystkie specjały. Mam nadzieję, że dla każdego wystarczy! O ile nie zjemy wszystkiego same ze Skamander. - Podejrzanie rozkojarzona jesteś Tonks. Zakochałaś się? - pytam trochę dwuznacznie, ale to wszystko z powodu braku wsparcia podczas pamiętnego dnia w ogrodzie kwatery. Nie mam jednak niczego złego na myśli, to tylko takie luźne żarty. Skąd mogę wiedzieć, że bardzo w punkt? Jasnowidzem nie jestem.
- No coś ty, Stefka, to dla wszystkich! Tak jak winko - pouczam ją żartobliwie, kiedy kończę naglące sprawy. Potem zresztą dołączam do reszty oraz odbieram swój wianek. Jest naprawdę ładny! Jako zielarka oglądam go naturalnie bardzo skrupulatnie - nie mam się do czego przyczepić. Cmokam z uznaniem. - Mam nadzieję, że nie wysyłasz mnie do grobu? - rzucam wesoło, znów żartując. Lilie wcale nie są symbolem śmierci, a czystych intencji oraz najlepszych życzeń, ale utarło się mylne przekonanie, że te kwiaty nadają się wyłącznie na pogrzeb. Wielka szkoda! - Pewnie, otwieramy! I może w coś zagramy? - pytam spoglądając na wszystkie obecne duszyczki. Odrzucamy zmartwienia na bok. Nie ma co marnować czasu!
- Och, nie trzeba mi tego dwa razy powtarzać - śmieję się oddając jej część załadunku. Od razu lepiej. Oddycham z ulgą witając się od progu ze Stephanie oraz Serah. Od razu lepiej. Niestety nikt nie czeka aż pozbędę się smakołyków mamy Sprout, dlatego wszystkich ściskam bardziej mentalnie niż fizycznie. - Pięknie wyglądacie drogie panie - rzucam naprawdę zasłużonymi komplementami. U mnie z tym trochę gorzej - włos rozwiany, sukienka trochę pomięta, ale nie przejmuję się niczym. Jestem wśród swoich, cokolwiek by się nie działo, musi być jeszcze lepiej. Podoba mi się wszechobecne ciepło oraz gwar. Szczególnie, kiedy dołącza do nas Holly. Pierwszy raz to ja się tulę do czyichś piersi niż ktoś do moich, ale nie psuje to mojego humoru. Wręcz chichoczę z absurdalności tej sytuacji.
- Kocham was, słowo daję - stwierdzam lekko, wypakowując powoli wszystkie specjały. Mam nadzieję, że dla każdego wystarczy! O ile nie zjemy wszystkiego same ze Skamander. - Podejrzanie rozkojarzona jesteś Tonks. Zakochałaś się? - pytam trochę dwuznacznie, ale to wszystko z powodu braku wsparcia podczas pamiętnego dnia w ogrodzie kwatery. Nie mam jednak niczego złego na myśli, to tylko takie luźne żarty. Skąd mogę wiedzieć, że bardzo w punkt? Jasnowidzem nie jestem.
- No coś ty, Stefka, to dla wszystkich! Tak jak winko - pouczam ją żartobliwie, kiedy kończę naglące sprawy. Potem zresztą dołączam do reszty oraz odbieram swój wianek. Jest naprawdę ładny! Jako zielarka oglądam go naturalnie bardzo skrupulatnie - nie mam się do czego przyczepić. Cmokam z uznaniem. - Mam nadzieję, że nie wysyłasz mnie do grobu? - rzucam wesoło, znów żartując. Lilie wcale nie są symbolem śmierci, a czystych intencji oraz najlepszych życzeń, ale utarło się mylne przekonanie, że te kwiaty nadają się wyłącznie na pogrzeb. Wielka szkoda! - Pewnie, otwieramy! I może w coś zagramy? - pytam spoglądając na wszystkie obecne duszyczki. Odrzucamy zmartwienia na bok. Nie ma co marnować czasu!
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Atmosfera w Ministerstwie gęstniała z każdym dniem. Robiła się cięższa, nieprzyjemna, coraz bardziej ponura. Czasy stawały się coraz mroczniejsze, a Holly czuła to wyraźnie każdego dnia, kiedy zjawiała się w pracy. Departament Magicznych Gier i Sportów słynął z dość... luźnej atmosfery jak na Ministerstwo. Pracownicy tu byli mniej spięci i nadęci, zdawali się wyjąć te kije z siedzenia, jakie mieli na przykład pracownicy służb administracyjnych Wizengamontu, lecz nawet do ich biura docierał ten nieprzyjemny wpływ - i wszystko stawało się coraz bardziej ponure. Holly wiedziała, że przed światem czarodziejów jeszcze długa i kręta droga. Droga, którą muszą pokonać okupując ją własną krwią i poświęceniem.
Dlatego tak ceniła spotkania takie jak te - pozwalały oderwać się od rzeczywistości, zapomnieć. Przypomnieć sobie, że w ludziach, nieistotne jakiej krwi, tkwi ogromne dobro i uśmiech, ciepło przy którym można było się ogrzać. Energia i radość rozpierały Holly, nosiły ją; miała wręcz ochotę tańczyć!
Zastygła jednak w bezruchu, kiedy Pomona zaczęła wykładać na stół wszystko, co przygotowała. Ślinka naciekła jej do ust. Spojrzenie Holly miała takie, jakby nigdy w życiu, przenigdy, nie widziała jedzenia na oczy i miała teraz zjeść je po raz pierwszy.
Słodycze.
Och, na brodę Merlina.
Tak ciężko było jej wytrzymać! Nie chciała jednak wyjść na jaskiniowca i rzucać się tak od razu. Rzuciła się na jedzenie, kiedy tylko było już pokrojone i postawione pod ich nosami. Bez ceregieli i skrępowania wyciągnęła dłoń po czekoladową babeczkę, niemal w całości wpychając ją sobie do ust i pożerając jakby nigdy nie jadła. Na zdziwione spojrzenia odpowiedziała wzruszeniem ramion - No co, jestem głodna - wypaliła jeszcze, z pełnymi ustami i wcale się tym nie przejmowała.
Kiedy zjadła już babeczkę i chciała wziąć następną, Steph włożyła jej na głowę wianek, za co podziękowała jej uśmiechem i całusem przesłanym w powietrzu.
-Czyż nie wyglądam pięknie? - spytała nagle. Nie pytała jednak z próżności... Zaczęła stroić miny, a cała jej skóra zaczęła zmieniać barwę. W końcu stała się intensywnie zielona jak wianek, który miała na głowie.
-O właśnie, mam coś dla nas! - krzyknęła, wciąż zielona zrywając się z miejsca i sięgając do swojej torby. Wyciągnęła z niej duże, kwadratowe i cienkie pudełko, na którym jawił się grający na gitarze młodzieniec o zaczesanych do tyłu, czarnych włosach - To świeżutkie, sprzed miesiąca, a mugole podobno już go uwielbiają. Znajoma mi to dała, jest świetne! Steph, masz gramofon?
Dlatego tak ceniła spotkania takie jak te - pozwalały oderwać się od rzeczywistości, zapomnieć. Przypomnieć sobie, że w ludziach, nieistotne jakiej krwi, tkwi ogromne dobro i uśmiech, ciepło przy którym można było się ogrzać. Energia i radość rozpierały Holly, nosiły ją; miała wręcz ochotę tańczyć!
Zastygła jednak w bezruchu, kiedy Pomona zaczęła wykładać na stół wszystko, co przygotowała. Ślinka naciekła jej do ust. Spojrzenie Holly miała takie, jakby nigdy w życiu, przenigdy, nie widziała jedzenia na oczy i miała teraz zjeść je po raz pierwszy.
Słodycze.
Och, na brodę Merlina.
Tak ciężko było jej wytrzymać! Nie chciała jednak wyjść na jaskiniowca i rzucać się tak od razu. Rzuciła się na jedzenie, kiedy tylko było już pokrojone i postawione pod ich nosami. Bez ceregieli i skrępowania wyciągnęła dłoń po czekoladową babeczkę, niemal w całości wpychając ją sobie do ust i pożerając jakby nigdy nie jadła. Na zdziwione spojrzenia odpowiedziała wzruszeniem ramion - No co, jestem głodna - wypaliła jeszcze, z pełnymi ustami i wcale się tym nie przejmowała.
Kiedy zjadła już babeczkę i chciała wziąć następną, Steph włożyła jej na głowę wianek, za co podziękowała jej uśmiechem i całusem przesłanym w powietrzu.
-Czyż nie wyglądam pięknie? - spytała nagle. Nie pytała jednak z próżności... Zaczęła stroić miny, a cała jej skóra zaczęła zmieniać barwę. W końcu stała się intensywnie zielona jak wianek, który miała na głowie.
-O właśnie, mam coś dla nas! - krzyknęła, wciąż zielona zrywając się z miejsca i sięgając do swojej torby. Wyciągnęła z niej duże, kwadratowe i cienkie pudełko, na którym jawił się grający na gitarze młodzieniec o zaczesanych do tyłu, czarnych włosach - To świeżutkie, sprzed miesiąca, a mugole podobno już go uwielbiają. Znajoma mi to dała, jest świetne! Steph, masz gramofon?
then let the heavens hear it
the penitential hymn
come healing of the bodycome healing of the mind
Holly Skamander
Zawód : Była ścigająca Srok, obecnie specjalista ds. quidditcha w MM i komentatorka meczy
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Strawberries, cherries and an angel's kiss in spring,
my summer wine is really made from all these things!
my summer wine is really made from all these things!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tak, zdecydowanie Serah przepadała za mówieniem samemu do siebie – należała do tych osób, które lubiły sobie pomarudzić, popsioczyć czy zwyczajnie pogadać pod nosem na cokolwiek, co się wokół nich działo. Należała też do tych osób, które czuły się mocno niekomfortowo pod czyimś dotykiem, do tego nagłym – ale jak można było się gniewać na tak uroczą Stefcię przyklejoną do twojego policzka? Albo ją odsuwać od siebie? Serah nie miałaby serca!
- No, udało mi się – odparła rozbawiono, lekko parskając śmiechem. Starała się nie brać do siebie słów o różnych godzinach, chociaż… Może to rzeczywiście dobry sposób na to, by przychodziła o czasie?
I nawet nie zdążyła specjalnie zagadać do Stephanie, gdy rozległo się pukanie (albo bardziej walenie?) do drzwi. A później jakiś krzyk i obie znajdujące się w mieszkaniu dziewczyny już wiedziały, że oto nadchodzi Pomona – zapewne z darami. Serze nawet przez chwilę zrobiło się głupio, że przyniosła tylko jedno wino, skoro gości miało być znacznie więcej. Chyba za rzadko wychodziła do ludzi.
Zanim nacisnęły na klamkę, zza drzwi dało się usłyszeć kolejny entuzjastyczny głos, a Skeeter coraz bardziej cieszyła się z tego, że postanowiła nie spędzać w pracy dwunastu godzin jak to zwykle miała w zwyczaju. Ze spokojem stanęła obok Stephanie, która powitała gości, chwilę później witając się z każdą dziewczyną po kolei. Jakoś tak lżej się na sercu człowiekowi robiło, gdy inni witają go jak swojego. Dobrze, że jeszcze pamiętają jak się nazywam!...
W korytarzu zrobiło się lekkie zamieszanie – przekładanie ciast, win i innych przysmaków z rąk do rąk, a jeszcze w międzyczasie do całego towarzystwa dołączyła Holly. Serah nie mogła się doczekać spotkania z nią, a już szczególnie okazji do poplotkowania o bardziej przyziemnych sprawach niż te, które poruszała na łamach czasopisma, a które nie należały do aż tak ciekawych. Naprawdę chciała wiedzieć co się dzieje w życiu jej jedynych przyjaciółek.
- Wino, tak, tak, otwórzmy wino – zawtórowała Stephanie i zaraz pomogła jej w otworzeniu najlepszych darów wieczora. W międzyczasie nadstawia ucho, żeby wyłapać jakieś urocze uwagi, na przykład te o domniemanym zakochaniu Tonks, a jeszcze w kolejnej chwili poprawia wianek na swojej głowie, który mocno kontrastuje z jej – jak zwykle zresztą – czarną, obcisłą sukienką. W której zapewne wygląda Pomonie na chodzącego kościotrupa. I trochę to prawda.
Serah jak to Serah, jedzenia nie tknęła, ale od razu stanęła na środku pokoju z winkiem w dłoni – bo jak cały dzień siedzi się na tyłku to można mieć naprawdę dość takowej pozycji - i w pierwszej chwili spojrzała z przerażeniem na Sprout, gdy ta zaproponowała grę.
- Coś proponujesz? Albo ktoś inny? – zapytała, poruszając znacząco brwiami, jednocześnie zerkając na Justine, która jakoś wyjątkowo nie tryskała energią.
- Facet mojej mamy też tego w kółko słucha! – zawołała do Holly, chcąc podzielić się swoim autentycznym entuzjazmem. Lubiła muzykę, często chodziła do różnych pubów, ale muzyka mugolska miała w sobie coś takiego… Beztroskiego?
- No, udało mi się – odparła rozbawiono, lekko parskając śmiechem. Starała się nie brać do siebie słów o różnych godzinach, chociaż… Może to rzeczywiście dobry sposób na to, by przychodziła o czasie?
I nawet nie zdążyła specjalnie zagadać do Stephanie, gdy rozległo się pukanie (albo bardziej walenie?) do drzwi. A później jakiś krzyk i obie znajdujące się w mieszkaniu dziewczyny już wiedziały, że oto nadchodzi Pomona – zapewne z darami. Serze nawet przez chwilę zrobiło się głupio, że przyniosła tylko jedno wino, skoro gości miało być znacznie więcej. Chyba za rzadko wychodziła do ludzi.
Zanim nacisnęły na klamkę, zza drzwi dało się usłyszeć kolejny entuzjastyczny głos, a Skeeter coraz bardziej cieszyła się z tego, że postanowiła nie spędzać w pracy dwunastu godzin jak to zwykle miała w zwyczaju. Ze spokojem stanęła obok Stephanie, która powitała gości, chwilę później witając się z każdą dziewczyną po kolei. Jakoś tak lżej się na sercu człowiekowi robiło, gdy inni witają go jak swojego. Dobrze, że jeszcze pamiętają jak się nazywam!...
W korytarzu zrobiło się lekkie zamieszanie – przekładanie ciast, win i innych przysmaków z rąk do rąk, a jeszcze w międzyczasie do całego towarzystwa dołączyła Holly. Serah nie mogła się doczekać spotkania z nią, a już szczególnie okazji do poplotkowania o bardziej przyziemnych sprawach niż te, które poruszała na łamach czasopisma, a które nie należały do aż tak ciekawych. Naprawdę chciała wiedzieć co się dzieje w życiu jej jedynych przyjaciółek.
- Wino, tak, tak, otwórzmy wino – zawtórowała Stephanie i zaraz pomogła jej w otworzeniu najlepszych darów wieczora. W międzyczasie nadstawia ucho, żeby wyłapać jakieś urocze uwagi, na przykład te o domniemanym zakochaniu Tonks, a jeszcze w kolejnej chwili poprawia wianek na swojej głowie, który mocno kontrastuje z jej – jak zwykle zresztą – czarną, obcisłą sukienką. W której zapewne wygląda Pomonie na chodzącego kościotrupa. I trochę to prawda.
Serah jak to Serah, jedzenia nie tknęła, ale od razu stanęła na środku pokoju z winkiem w dłoni – bo jak cały dzień siedzi się na tyłku to można mieć naprawdę dość takowej pozycji - i w pierwszej chwili spojrzała z przerażeniem na Sprout, gdy ta zaproponowała grę.
- Coś proponujesz? Albo ktoś inny? – zapytała, poruszając znacząco brwiami, jednocześnie zerkając na Justine, która jakoś wyjątkowo nie tryskała energią.
- Facet mojej mamy też tego w kółko słucha! – zawołała do Holly, chcąc podzielić się swoim autentycznym entuzjazmem. Lubiła muzykę, często chodziła do różnych pubów, ale muzyka mugolska miała w sobie coś takiego… Beztroskiego?
I will carry you here in my heart
You'll remind me
That come what may, I know the way
Serah Skeeter
Zawód : autorka poradników miłosnych, plotkuje dla Czarownicy
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She would always like to say,
"Why change the past,
when you can own this day?"
"Why change the past,
when you can own this day?"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Potrzebowałam tego. Wszystkie potrzebowałyśmy – zwłaszcza teraz, gdy codziennie zbierało się nad głowami wszystkich coraz więcej burzowych chmur. Nie tylko własnych, prywatnych, ale tych, które dotykały cały świat. Cieszyłam się z drobiazgów, choćby z tego, że żadna z nich poza mną, nie dostała listu do Ministerstwa. Choć miała być to rutynowa kontrola – wydarzenia takie jak te zawsze wprawiały w strach. Wiedziałam, że nie zrobiłam nic złego, wiedziałam też, że nie złamałam prawa w żaden sposób, ale jednak dekrety o których nie słyszałam i sam fakt obowiązku stawienia się na przesłuchaniu sprawiał, że serce przyśpieszało w obawie.
Na słowa Pomony kompletnie się zacięłam. Trochę z karpa na mojej twarzy się pojawiło, bo przez chwilę otwierałam i zamykałam usta nie wiedząc co jej powiedzieć.
-Nie bardzo. – stwierdziłam po chwili z zmarszczonymi brwiami i rumianymi policzkami. Bo w sumie prawdą to było. Nie zakochałam się, nie mogłam, bo kochałam już od dawna. Tak, trochę minęłam się z prawdą, ale może nikt się tego nie przyczepi? Nie chciałam rozmawiać o Skamanderze, zwłaszcza, że w tym pomieszczeniu znajdowało się zdecydowanie za dużo spokrewnionych z nim osób. Chciałam dodać coś jeszcze, ale zaraz dopadła do mnie Skamanderówna. Pozwoliłam ucałować się Holly, jednak krzywiąc się w momencie gdy jej usta dotykały moich. Nie, nie przez wzgląd na gest, a słowa.
- Nie mów tak do mnie. – mruknęłam zła jak osa, ale Holly pewnie nie słyszała już mknąc w kierunku Pomony. Wywróciłam oczami, była jak burza i zmieniała miejsce szybciej niż dało się za tym nadążyć. – Eh, Stefa, nie zaszkodziłoby ci się trochę podtuczyć. – powiedziałam poważnie że swojego miejsca na fotelu. W sumie mnie mama też mówiła, że powinnam, ale ja nie musiałam, mogłam po prostu ciało zmienić wedle woli. Nie korzystałam z mojego daru często i nie używałam go nagminnie. Uważałam, że świat obdarował mnie nim nie po to, bym wykorzystywała go dla zabawy, a po to, bym mogła dzięki niemu zrobić coś dobrego. Z zamyślenia wyrwał mnie głos gospodyni, podniosłam wzrok rozdziawiając usta ze zdziwienia. - Ojeja. – sapnęłam cicho, gdy otrzymałam swój wianek, ważąc go w dłoniach, oglądając najpierw z całej strony, finalnie wciskając go dumna niczym paw na głowę. Cieszyły mnie prezenty, zwłaszcza te, które z dna serca były. Oparłam się plecami o fotel, nawet nie zauważając kiedy łapiąc za wisiorek zawieszony na szyi. Fioletową zawieszką zaczęłam się bawić wzrok skupiając na ścianie. Znów wpadając we własne rozmyślania, ale i też wspomnienia. Zamrugałam kilka razy wyrwana z tego letargu.
-Wino to zawsze dobry pomysł. – kwituję krótko podciągając nogę na siedzenie. Rozglądając się po przyjaciółkach. Gra? Czemu nie? Poproszę. Cokolwiek, co odciągnie moje myśli od wszystkiego – począwszy od spotkania sprzed dwóch dni ze Skamanderem, głupiego przesłuchania w Ministerstwie, klątwy mającej ciążyć mi jeszcze nad głową przez co najmniej pół miesiąca, ćwiczeniach z Brendanem i w końcu próbą, nad którą moje myśli spędzały wiele czasu. Byłam cicha i mało obecna, znów bawiłam się wisiorkiem, który otrzymałam od przyjaciela, w takim stanie musiałam rzucać się w oczy bardziej niż normalnie.
Na słowa Pomony kompletnie się zacięłam. Trochę z karpa na mojej twarzy się pojawiło, bo przez chwilę otwierałam i zamykałam usta nie wiedząc co jej powiedzieć.
-Nie bardzo. – stwierdziłam po chwili z zmarszczonymi brwiami i rumianymi policzkami. Bo w sumie prawdą to było. Nie zakochałam się, nie mogłam, bo kochałam już od dawna. Tak, trochę minęłam się z prawdą, ale może nikt się tego nie przyczepi? Nie chciałam rozmawiać o Skamanderze, zwłaszcza, że w tym pomieszczeniu znajdowało się zdecydowanie za dużo spokrewnionych z nim osób. Chciałam dodać coś jeszcze, ale zaraz dopadła do mnie Skamanderówna. Pozwoliłam ucałować się Holly, jednak krzywiąc się w momencie gdy jej usta dotykały moich. Nie, nie przez wzgląd na gest, a słowa.
- Nie mów tak do mnie. – mruknęłam zła jak osa, ale Holly pewnie nie słyszała już mknąc w kierunku Pomony. Wywróciłam oczami, była jak burza i zmieniała miejsce szybciej niż dało się za tym nadążyć. – Eh, Stefa, nie zaszkodziłoby ci się trochę podtuczyć. – powiedziałam poważnie że swojego miejsca na fotelu. W sumie mnie mama też mówiła, że powinnam, ale ja nie musiałam, mogłam po prostu ciało zmienić wedle woli. Nie korzystałam z mojego daru często i nie używałam go nagminnie. Uważałam, że świat obdarował mnie nim nie po to, bym wykorzystywała go dla zabawy, a po to, bym mogła dzięki niemu zrobić coś dobrego. Z zamyślenia wyrwał mnie głos gospodyni, podniosłam wzrok rozdziawiając usta ze zdziwienia. - Ojeja. – sapnęłam cicho, gdy otrzymałam swój wianek, ważąc go w dłoniach, oglądając najpierw z całej strony, finalnie wciskając go dumna niczym paw na głowę. Cieszyły mnie prezenty, zwłaszcza te, które z dna serca były. Oparłam się plecami o fotel, nawet nie zauważając kiedy łapiąc za wisiorek zawieszony na szyi. Fioletową zawieszką zaczęłam się bawić wzrok skupiając na ścianie. Znów wpadając we własne rozmyślania, ale i też wspomnienia. Zamrugałam kilka razy wyrwana z tego letargu.
-Wino to zawsze dobry pomysł. – kwituję krótko podciągając nogę na siedzenie. Rozglądając się po przyjaciółkach. Gra? Czemu nie? Poproszę. Cokolwiek, co odciągnie moje myśli od wszystkiego – począwszy od spotkania sprzed dwóch dni ze Skamanderem, głupiego przesłuchania w Ministerstwie, klątwy mającej ciążyć mi jeszcze nad głową przez co najmniej pół miesiąca, ćwiczeniach z Brendanem i w końcu próbą, nad którą moje myśli spędzały wiele czasu. Byłam cicha i mało obecna, znów bawiłam się wisiorkiem, który otrzymałam od przyjaciela, w takim stanie musiałam rzucać się w oczy bardziej niż normalnie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Tak. Musimy cieszyć się tym, co jest, skoro jutro być może tego nie będzie. Kto wie, może nawet nie zobaczymy się już w takim gronie? Och, zdecydowanie nie chcę o tym myśleć. Wolę rozmyślać o jedzeniu, piciu i dobrej zabawie w gronie przyjaciółek. Nawet jeśli Just wygląda trochę na kogoś, kto jest nie w sosie. W sosie zawsze najlepsze, jestem specjalistą w tej dziedzinie. Dlatego przyglądam się jej trochę krytycznym spojrzeniem. Sięgam po jedną z babeczek, zabierając z niej pierwszego gryza.
- Coś mi się wydaje, że jednak bardzo - odpowiadam z przymrużeniem oczu. Po chwili tracę zainteresowanie tematem na rzecz ogólnego, babskiego zebrania. Sefka otwiera wino i wręcza nam wianki, Holly puszcza muzykę, której nigdy nie słyszałam. Jest jednak całkiem skoczna, więc chwytam Serah za ręce i tańczymy krótką chwilę. Królowe kwiatów, koneserki wina, które ubywa zbyt prędko. Plotkujemy naturalnie o facetach, rozmawiamy trochę o śmiesznych sytuacjach w pracy, jest całkiem przyjemnie. Przynajmniej dopóki nie zostajemy z Tonks same na posterunku.
- Kto by przypuszczał, że okażemy się najwytrwalszymi bohaterkami dzisiejszego wieczoru - chichoczę do Just, kiedy siedzimy z lampkami wina na miękkim dywanie, a tamte trzy śpią w najlepsze na kanapie. To zaskakujące, że mam tak mocną głowę, ale to może dlatego, że dużo jem. Tymczasem nasze trzy królewny wyglądają doprawdy słodko kiedy tak się opierają główkami o siebie. - Wiedziałaś, że Holly chrapie? - Zasłaniam usta ręką, żeby nie parsknąć donośnym śmiechem. Skamanderówna daje właśnie pokaz swoich wokalnych umiejętności. Jeszcze mnie nie bierze na sen, jednak cały świat wydaje mi się niecodziennie śmieszny. Nie mogę powstrzymać chichotu wydobywającego się z mojego gardła. Odkładam brudny kieliszek z odrobiną szkarłatnej cieczy na ziemię.
- Niebędęwięcejpić - rzucam w formie bełkotu. Jeszcze nie wiem, że to deklaracja bez pokrycia, gdyż za kilka dni popiję sobie z Lorraine.
Wstaję dość chwiejnie, przeszukując szuflady gospodyni. Trochę to nieładne, ale w tym stanie nie zwracam na to uwagi. Co za szczęście, że odnajduję karty. - Zagramy w eksplodującego durnia? Kilka partyjek tylko! - proszę, patrząc się błagalnie na Just maślanymi oczętami. Podskakuję trochę głośno w miejscu, ale nasze susełki śpią jak zabite.
- Potasuję - dodaję, chociaż karty co chwile wypadają mi z dłoni. to nic, gra na pewno będzie przednia. Wyciągam różdżkę.
Proponuję dwa rzuty k6 - dwie takie same to odkryta para, a dwie parzyste i/lub dwie nieparzyste to skucha i eksplozja?
- Coś mi się wydaje, że jednak bardzo - odpowiadam z przymrużeniem oczu. Po chwili tracę zainteresowanie tematem na rzecz ogólnego, babskiego zebrania. Sefka otwiera wino i wręcza nam wianki, Holly puszcza muzykę, której nigdy nie słyszałam. Jest jednak całkiem skoczna, więc chwytam Serah za ręce i tańczymy krótką chwilę. Królowe kwiatów, koneserki wina, które ubywa zbyt prędko. Plotkujemy naturalnie o facetach, rozmawiamy trochę o śmiesznych sytuacjach w pracy, jest całkiem przyjemnie. Przynajmniej dopóki nie zostajemy z Tonks same na posterunku.
- Kto by przypuszczał, że okażemy się najwytrwalszymi bohaterkami dzisiejszego wieczoru - chichoczę do Just, kiedy siedzimy z lampkami wina na miękkim dywanie, a tamte trzy śpią w najlepsze na kanapie. To zaskakujące, że mam tak mocną głowę, ale to może dlatego, że dużo jem. Tymczasem nasze trzy królewny wyglądają doprawdy słodko kiedy tak się opierają główkami o siebie. - Wiedziałaś, że Holly chrapie? - Zasłaniam usta ręką, żeby nie parsknąć donośnym śmiechem. Skamanderówna daje właśnie pokaz swoich wokalnych umiejętności. Jeszcze mnie nie bierze na sen, jednak cały świat wydaje mi się niecodziennie śmieszny. Nie mogę powstrzymać chichotu wydobywającego się z mojego gardła. Odkładam brudny kieliszek z odrobiną szkarłatnej cieczy na ziemię.
- Niebędęwięcejpić - rzucam w formie bełkotu. Jeszcze nie wiem, że to deklaracja bez pokrycia, gdyż za kilka dni popiję sobie z Lorraine.
Wstaję dość chwiejnie, przeszukując szuflady gospodyni. Trochę to nieładne, ale w tym stanie nie zwracam na to uwagi. Co za szczęście, że odnajduję karty. - Zagramy w eksplodującego durnia? Kilka partyjek tylko! - proszę, patrząc się błagalnie na Just maślanymi oczętami. Podskakuję trochę głośno w miejscu, ale nasze susełki śpią jak zabite.
- Potasuję - dodaję, chociaż karty co chwile wypadają mi z dłoni. to nic, gra na pewno będzie przednia. Wyciągam różdżkę.
Proponuję dwa rzuty k6 - dwie takie same to odkryta para, a dwie parzyste i/lub dwie nieparzyste to skucha i eksplozja?
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Trudno jest oddać się przyjemność ulotnej chwili, gdy myśli natrętnie wracają do jednej i tej samej chwili sprzed kilku dni. Nie mogę przestać myśleć o tym, co zdarzyło się w kuchni, wiec rozważam ją na każdy z możliwych sposobów. Rozkładam na czynniki pierwsze, analizuje każde wypowiedziane słowo, każdą przemilczaną prawdę, każdy jeden ruch i nadal nie mogę pojąć, co poszło nie tak. Ale żadne wnioski nie przychodzą. Pozostaję dokładnie tak samo rozbita jak wcześniej. Słowa Pomony sprawiają, że otwieram lekko usta zaskoczona, uchylam je i otwieram kilka razy jak ryba, którą pozbawiono wody, ale w końcu zamykam je nie mówiąc nic.
Staram się cieszyć tym krótkimi ulotnymi momentami. Obserwuję jak dziewczyny tańczą, słucham jak salon wypełnia śmiech, ale sama jestem w tym jakaś nieobecna. Wszystko skrywam w środku, przybierając na twarz maskę pozornie radosną, rozbawioną, cieszącą się chwilą, jednak wiem, że to kruche. Wlewam w siebie alkohol próbując zagłuszyć głosy i myśli, które jednoznacznie wracają do niego. Alkohol nie pomaga, mąci w głosie i myślach, ale nie zabija głosu całkowicie.
- Ja byłam pewna, że wytrwamy na polu boju. - odpowiadam Pomonie unosząc kieliszek i upijając z niego trochę. Cieszę się, czy nawet chichoczę, spoglądając na Holly. - Z chęcią pewnie sama się ucieszy na tą wiadomość. - odpowiadam. Naprawdę wyglądają uroczo. Zazdroszczę im tego trochę. Tego, że nie martwią się tak jak ja. Albo że potrafią lepiej to ukryć. Może po prostu byłam beznadziejnym kłamcą, który nie potrafił chować dobrze swoich uczuć? W każdym razie wiem, że mnie kłamstwo nie wychodzi dobrze, a nawet nie wychodzi wcale. A mimo to niezmiennie próbuję kłamać. A co najważniejsze, nie umiem kłamać sobie. Choć tyle mogłabym się nauczyć, by móc zasypiać spokojniej i budzić się z lżejszym sercem i sumieniem.
- Yhym. - mruczę, jakoś nie wierząc Pomonie w jej - jak najbardziej szczere - zapewnienia o tym, że więcej się nie napije. Ja też tak sobie obiecuje codziennie. Za każdym razem gdy budzę się, a głowę rozsadza mi gigantyczny ból głowy, w gardle zaś suchość zdaje się nie do zniesienia. Uważnie spoglądam na jej poczynania nie bardzo wiedząc czego poszukuje w zakamarkach szuflad Stefy, ale nie mówię nic. Wykrzywiam twarz i marszczę nos na jej propozycję, ale zanim zdążę powiedzieć, że w sumie to mi się nie chce i nie bardzo mam ogólnie chęć na jakiekolwiek gry, to ta już tasuje karty. Wzdycham więc lekko i ciągnę dwie karty mając nadzieję, że obejdzie się bez jakiś większych eksplozji, choć znając siebie i moje szczęście na nic innego nie liczę.
Staram się cieszyć tym krótkimi ulotnymi momentami. Obserwuję jak dziewczyny tańczą, słucham jak salon wypełnia śmiech, ale sama jestem w tym jakaś nieobecna. Wszystko skrywam w środku, przybierając na twarz maskę pozornie radosną, rozbawioną, cieszącą się chwilą, jednak wiem, że to kruche. Wlewam w siebie alkohol próbując zagłuszyć głosy i myśli, które jednoznacznie wracają do niego. Alkohol nie pomaga, mąci w głosie i myślach, ale nie zabija głosu całkowicie.
- Ja byłam pewna, że wytrwamy na polu boju. - odpowiadam Pomonie unosząc kieliszek i upijając z niego trochę. Cieszę się, czy nawet chichoczę, spoglądając na Holly. - Z chęcią pewnie sama się ucieszy na tą wiadomość. - odpowiadam. Naprawdę wyglądają uroczo. Zazdroszczę im tego trochę. Tego, że nie martwią się tak jak ja. Albo że potrafią lepiej to ukryć. Może po prostu byłam beznadziejnym kłamcą, który nie potrafił chować dobrze swoich uczuć? W każdym razie wiem, że mnie kłamstwo nie wychodzi dobrze, a nawet nie wychodzi wcale. A mimo to niezmiennie próbuję kłamać. A co najważniejsze, nie umiem kłamać sobie. Choć tyle mogłabym się nauczyć, by móc zasypiać spokojniej i budzić się z lżejszym sercem i sumieniem.
- Yhym. - mruczę, jakoś nie wierząc Pomonie w jej - jak najbardziej szczere - zapewnienia o tym, że więcej się nie napije. Ja też tak sobie obiecuje codziennie. Za każdym razem gdy budzę się, a głowę rozsadza mi gigantyczny ból głowy, w gardle zaś suchość zdaje się nie do zniesienia. Uważnie spoglądam na jej poczynania nie bardzo wiedząc czego poszukuje w zakamarkach szuflad Stefy, ale nie mówię nic. Wykrzywiam twarz i marszczę nos na jej propozycję, ale zanim zdążę powiedzieć, że w sumie to mi się nie chce i nie bardzo mam ogólnie chęć na jakiekolwiek gry, to ta już tasuje karty. Wzdycham więc lekko i ciągnę dwie karty mając nadzieję, że obejdzie się bez jakiś większych eksplozji, choć znając siebie i moje szczęście na nic innego nie liczę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4, 3
'k6' : 4, 3
Strona 1 z 2 • 1, 2
Salon
Szybka odpowiedź