Londyńskie ZOO
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Londyńskie ZOO
Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy trafiłeś tutaj z rodzicami? A może było to podczas szkolnej wycieczki? ZOO zrobiło na tobie wielkie wrażenie, większe niż pozostałe części sławnego Regent Park, na którego terenie jest zlokalizowany jeden z najstarszych na świecie ogrodów zoologicznych. Liczyły się tylko zwierzęta: zabawne pingwiny, niezwykle szybkie gepardy, zwinne małpy, słodkie niedźwiadki, a także te zagrożone wyginięciem, których prawdopodobnie nie zobaczyłbyś nigdzie indziej... I to wszystko dostępne tutaj, w centrum wielkiego Londynu.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:12, w całości zmieniany 1 raz
Kiedy usłyszałam, że się nie pomyliłam, poczułam przemożną satysfakcję i niemal dziecięcą radość z odkrycia sekretu sztuczki. No, może nie dotarłam do niego w całości, zgadując tylko część układanki, ale i tak byłam z siebie dumna. A Cillek mówił, że sekret tkwi w czym innym, ha! Musiałam się mu pochwalić, jak tylko wróci z Alastorem.
— Jej, udało mi się! — oznajmiłam podekscytowana, lekko klaszcząc w dłonie. Entuzjazm przede wszystkim! — Przynajmniej w połowie. Muszę przyznać, że robisz fascynujące rzeczy, absolutnie fascynujące. Organizujesz tylko takie pokazy czy może masz też czasem większe, bardziej spektakularne występy? Wiesz, zamykanie asystentów w pudełkach, królik z kapelusza i inne tego typu rzeczy? — Roześmiałam się wesoło, autentycznie jednak zainteresowana zawodem Lily. Jak się okazało, niemagiczni też znają magię, po prostu znają ją w innym wydaniu - tę opartą na sprycie, kremie do rąk ukrytym w kieszeni płaszcza, na rzeczach, które dzieją się, gdy tylko się rozproszysz lub mrugniesz. I to było niesamowite, niezależnie od tego, co mogli powiedzieć ci wszyscy nadęci arystokraci z czarodziejskim rodowodem, podobno od wieków nieskalanym ani kroplą mugolskiej krwi.
— Storek? Aurorem? — powtórzyłam z zastanowieniem, bawiąc się parą jedwabnych rękawiczek. — Nie mam pojęcia. Mógłby zostać graczem quidditcha, jak jego chrzestny, albo milicjantem. Ewentualnie dołączyć do Wiedźmiej, Cillian ma tam kuzynów, a z naszej linii nikt jeszcze nie był agentem jednostki, więc byłoby ciekawie. Ale jakby poszedł w nasze ślady, to byłabym dumna — przyznałam z uśmiechem, nie wierząc jednak zbytnio w to, że Alastor kiedyś przejmie po nas fach. Jakoś... nie widziałam go w tej roli - a może też nieco obawiałam się o to, co mogłoby się stać, gdyby jednak poszedł na szkolenie?
Ale to odległa przyszłość. Nie było co się martwić na zapas.
— Pewnie nie zaskoczę cię odpowiedzią, ale też nie wiem! — Wzruszyłam ramionami. — Jesteśmy czujni, oczywiście, że jesteśmy, ale jakoś zachowujemy dystans. Może to dlatego, że wiem, że w razie niebezpieczeństwa nie byłabym sama... I Cillian też to wie. Tak sądzę.
— Jej, udało mi się! — oznajmiłam podekscytowana, lekko klaszcząc w dłonie. Entuzjazm przede wszystkim! — Przynajmniej w połowie. Muszę przyznać, że robisz fascynujące rzeczy, absolutnie fascynujące. Organizujesz tylko takie pokazy czy może masz też czasem większe, bardziej spektakularne występy? Wiesz, zamykanie asystentów w pudełkach, królik z kapelusza i inne tego typu rzeczy? — Roześmiałam się wesoło, autentycznie jednak zainteresowana zawodem Lily. Jak się okazało, niemagiczni też znają magię, po prostu znają ją w innym wydaniu - tę opartą na sprycie, kremie do rąk ukrytym w kieszeni płaszcza, na rzeczach, które dzieją się, gdy tylko się rozproszysz lub mrugniesz. I to było niesamowite, niezależnie od tego, co mogli powiedzieć ci wszyscy nadęci arystokraci z czarodziejskim rodowodem, podobno od wieków nieskalanym ani kroplą mugolskiej krwi.
— Storek? Aurorem? — powtórzyłam z zastanowieniem, bawiąc się parą jedwabnych rękawiczek. — Nie mam pojęcia. Mógłby zostać graczem quidditcha, jak jego chrzestny, albo milicjantem. Ewentualnie dołączyć do Wiedźmiej, Cillian ma tam kuzynów, a z naszej linii nikt jeszcze nie był agentem jednostki, więc byłoby ciekawie. Ale jakby poszedł w nasze ślady, to byłabym dumna — przyznałam z uśmiechem, nie wierząc jednak zbytnio w to, że Alastor kiedyś przejmie po nas fach. Jakoś... nie widziałam go w tej roli - a może też nieco obawiałam się o to, co mogłoby się stać, gdyby jednak poszedł na szkolenie?
Ale to odległa przyszłość. Nie było co się martwić na zapas.
— Pewnie nie zaskoczę cię odpowiedzią, ale też nie wiem! — Wzruszyłam ramionami. — Jesteśmy czujni, oczywiście, że jesteśmy, ale jakoś zachowujemy dystans. Może to dlatego, że wiem, że w razie niebezpieczeństwa nie byłabym sama... I Cillian też to wie. Tak sądzę.
Gość
Gość
Lily sama szczerze się uśmiechnęła, widząc zadowolenie i entuzjazm Tamuny. Skinęła zaraz głową, kiedy jej rozmówczyni spytała o większe pokazy. I tak zamierzała powoli rezygnować z magicznych dodatków. O dziwo spotkało się to z niejakim entuzjazmem jej współpracowników. Oczywiście, od czasu do czasu może... ale tak na prawdę lepiej tego unikać. To nie są dobre czasy na tego typu zabawy i ryzyko jest dość duże. Najbliższy spektakl będzie w stu procentach mugolski.
- Tak. Najbliższy będzie w teatrze, pod koniec miesiąca. Mogę dać znać, mam nadzieję, że wpadniecie. Tutaj to... no wiesz, triki. Proste, szybkie, takie do których nie trzeba długich przygotowań i wielu przedmiotów. No i nie chcę zdradzać tak otwarcie najlepszych trików. - stwierdziła zaraz. Taka jest prawda, to tylko pokazy promocyjne, zachęcanie. Niechże więcej się dzieje na scenie, niech o tym plotkują, niech wieści idą w świat. W ten sposób uzyskuje się popularność.
- Gra wydaje mi się najmniej ciekawa z tego wszystkiego. Ale też najbezpieczniejsza. Zazwyczaj... - oczywiście, latający tłuczek Lilkę przerażał i nie ma szans, żeby wsiadła kiedykolwiek na miotłę do towarzyskiego meczu. Już pomijając, że kompletnie nie potrafi latać. Raczej nie chciałaby też, żeby jej dziecko (gdyby miała je w ogóle mieć!) się tym zajmowało. Ale jeśli ojciec owego dziecka nie byłby w stanie wziąć spawy we własne ręce, Lil pewnie trzymałaby dziecko pod kloszem nie pozwalając na wszystko to, czego sama się bała. Nie chciałaby zaszkodzić, robiłaby to nieświadomie, z troski i lęku o ukochaną osobę. Myśl o tym, że matka przyjmuje do wiadomości, że syn mógłby być aurorem zrobiła na niej wrażenie. Pozytywne wrażenie właściwie: kwestia wiary w swoje dziecko? Nie była pewna.
- Odważni ludzie to dla mnie olbrzymia zagadka. - przyznała na kolejną wypowiedź rozmówczyni pełna szczerego podziwu. Tak, trochę zazdrościła jej tej wspaniałej rodziny.
- Tak. Najbliższy będzie w teatrze, pod koniec miesiąca. Mogę dać znać, mam nadzieję, że wpadniecie. Tutaj to... no wiesz, triki. Proste, szybkie, takie do których nie trzeba długich przygotowań i wielu przedmiotów. No i nie chcę zdradzać tak otwarcie najlepszych trików. - stwierdziła zaraz. Taka jest prawda, to tylko pokazy promocyjne, zachęcanie. Niechże więcej się dzieje na scenie, niech o tym plotkują, niech wieści idą w świat. W ten sposób uzyskuje się popularność.
- Gra wydaje mi się najmniej ciekawa z tego wszystkiego. Ale też najbezpieczniejsza. Zazwyczaj... - oczywiście, latający tłuczek Lilkę przerażał i nie ma szans, żeby wsiadła kiedykolwiek na miotłę do towarzyskiego meczu. Już pomijając, że kompletnie nie potrafi latać. Raczej nie chciałaby też, żeby jej dziecko (gdyby miała je w ogóle mieć!) się tym zajmowało. Ale jeśli ojciec owego dziecka nie byłby w stanie wziąć spawy we własne ręce, Lil pewnie trzymałaby dziecko pod kloszem nie pozwalając na wszystko to, czego sama się bała. Nie chciałaby zaszkodzić, robiłaby to nieświadomie, z troski i lęku o ukochaną osobę. Myśl o tym, że matka przyjmuje do wiadomości, że syn mógłby być aurorem zrobiła na niej wrażenie. Pozytywne wrażenie właściwie: kwestia wiary w swoje dziecko? Nie była pewna.
- Odważni ludzie to dla mnie olbrzymia zagadka. - przyznała na kolejną wypowiedź rozmówczyni pełna szczerego podziwu. Tak, trochę zazdrościła jej tej wspaniałej rodziny.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
— Och, oczywiście, że wpadniemy! — przytaknęłam zaraz, uśmiechając się szeroko. Skoro mały pokaz robił wrażenie, to co dopiero wielkie widowisko? Jak to musi niesamowicie wyglądać! Sztuczki, scena, reflektory... Ja sama nie lubiłam występować, ale kochałam takie rzeczy oglądać. A zwłaszcza tak ciekawe! Mugole byli fascynujący, absolutnie fascynujący, i chciałabym poznać ich bliżej.
Tylko pokiwałam głową, gdy Lily wspomniała o grze. Cóż, też mi się tak wydawało. Lubiłam quidditcha, ale za nic w świecie nie zamieniłabym swojego zawodu na stadion - nie, kiedy już poznałam smak adrenaliny. Wiedziałam, że to głupie, ale czasami, by poczuć ten znajomy dreszcz, ryzykowałam, wcale nie myśląc o tym, jakie może to przynieść konsekwencje. Chyba tak miałam od małego, niestety. Albo i stety.
— Jeżeli próbujesz pokonać lęki, to też jesteś odważna, nawet bardziej, niż my. — Wzruszyłam ramionami. Akurat w tym momencie dostrzegłam, jak z naprzeciwka nadchodzi Cillian, prowadząc Storka za rękę. Uniosłam dłoń i zamachałam nią wesoło, chcąc ponaglić trochę swojego męża.
— No, już nie zatrzymujemy cię więcej — powiedziałam, powoli wychodząc na spotkanie moim mężczyznom. — Do widzenia! Daj znać, kiedy będzie ten występ!
zt x2
Tylko pokiwałam głową, gdy Lily wspomniała o grze. Cóż, też mi się tak wydawało. Lubiłam quidditcha, ale za nic w świecie nie zamieniłabym swojego zawodu na stadion - nie, kiedy już poznałam smak adrenaliny. Wiedziałam, że to głupie, ale czasami, by poczuć ten znajomy dreszcz, ryzykowałam, wcale nie myśląc o tym, jakie może to przynieść konsekwencje. Chyba tak miałam od małego, niestety. Albo i stety.
— Jeżeli próbujesz pokonać lęki, to też jesteś odważna, nawet bardziej, niż my. — Wzruszyłam ramionami. Akurat w tym momencie dostrzegłam, jak z naprzeciwka nadchodzi Cillian, prowadząc Storka za rękę. Uniosłam dłoń i zamachałam nią wesoło, chcąc ponaglić trochę swojego męża.
— No, już nie zatrzymujemy cię więcej — powiedziałam, powoli wychodząc na spotkanie moim mężczyznom. — Do widzenia! Daj znać, kiedy będzie ten występ!
zt x2
Gość
Gość
Należała do nich - do Rycerzy Walpurgii. Wprowadzona przez Deirdre w nowy świat momentalnie odczuła na sobie jego piętno. Nie zawierało się w ciemnym znaku, który niedługo miał stanowić symbol terroru i czystości, wyjścia spomiędzy krat, jakie rozstawili wokół nich mugole. Czarne linie na przedramieniu przyjaciółki wywoływały w niej pewien rodzaj obrzydzenia - zupełnie mimowolnego - równocześnie nie mogła też zaprzeczyć, że w towarzystwie opisu całości przedsięwzięcia, włos zaczynał jeżyć się na głowie z ekscytacji. Z wiedzą na temat organizacji czuła się inaczej, lecz nie dziwnie i nieswojo. Wręcz przeciwnie, świadomość rozpływała się po żyłach z satysfakcją, przyjemnością, nadzieją i wiarą, że zostaną doprowadzeni - ba, że utorują sobie drogę - do świata, jakiego wspólnie pożądali. Nie czuła się jeszcze pewnie, nie wśród doświadczonych, choć znajomych twarzy. Mieli za sobą misje, zapisywali się mniejszymi i większymi sukcesami, przodowali w czarnej magii, byli silni i przerażający - na ich tle przedstawiała się więc licho. Eteryczna postać, drobna, zwiewna i zgrabna, o zielonym spojrzeniu - w pierwszych chwilach i wrażeniach było łagodne; z premedytacją korzystała z dobrodziejstw losu oraz genów, ujmujących oczy w ramy niewinności. Dopiero sprowokowana nabierała ostrości i ukazywała czającą się w cieniu bezwzględność - ta niewątpliwie miała potencjał, nawet jeśli strach przed potęgą miał jeszcze wielokrotnie sparaliżować jej ciało, by w konsekwencji ewoluować w fascynację, napędzającą zaangażowanie w dobro sprawy. Nie zaprzeczała własnej naturze - nieważne, pod jaką postacią aktualnie się kryła. Rodzinie zawdzięczała upór i umiejętność powolnej zemsty, warunkującą choć trochę cierpliwość - chwiejną, lecz obecną. Ojciec zadbał o porządne wychowanie, pomagając jej stać się damą, matka zaś przemyciła do umysłu historie będące przyczyną bezsennych nocy, zarażając fascynacją do piękna pod postacią zniszczenia. Pozorna kruchość i zwiewność mogła działać tylko na jej korzyść. Potrafiła rozbić ten wizerunek w pył, jeśli zostawała do tego zmuszona albo czuła podobną potrzebę. Nie na tyle, by stać się ucieleśnieniem przerażenia, aczkolwiek wystarczająco, by doprowadzić do zaskoczenia. Była w stanie znieść ewentualne drwiny z własnej słabości, o ile wciąż trzymała w sobie przekonanie o własnej mocy, zdolnościach oraz nadchodzących postępach.
Listy od Tsagairt przyjęła z westchnieniem, powtarzając w myślach, że nie narobi jej wstydu. Długo zastanawiała się, czy powinna otulić się czymś, co mogłoby zagwarantować jej anonimowość, ostatecznie dochodząc do wniosku, że cienka, ciemnozielona peleryna będzie idealna - podobnie jak ona sama, nie wzbudzała podejrzeń, a sprawny ruch mógł ułożyć kaptur na złocistych włosach i pozostawić twarz we względnym ukryciu. W tym wypadku geny matki mogły znacznie utrudniać wtopienie się w tłum. Przygotowana różdżka znalazła się w jej dłoni, porwana z blatu pewnym chwytem, pomimo lekko drżących palców. Cieszyła się i klęła jednocześnie, że trafiło na Rosiera - czuła okropną presję ze strony Deirdre, jednocześnie wcale nie czując gotowości do podjęcia się pewnych czarnomagicznych inkantacji. Miała wrażenie, słuszne zresztą, że ćwiczyła zbyt krótko. Na domiar złego, nie zdołała opanować Accessio, podsuniętego w liście. Pozornie nie przejmowała się tym - gładko wmawiała sobie, że misja nie jest niczym wielkim, że poradzi sobie nawet bez towarzystwa przyjaciółki. Lęk otaczał ją mimo wszystko. Głębokim oddechem starała się wyrzucić go z siebie. Zerknęła ostatni raz na dom, gdy znajdował się na granicy widoczności. Zagryzła wargę, zacisnęła powieki i dla ściągnięcia w swe ramiona ulgi wycelowała różdżką w stos kłód, kilka metrów od niej. Cisnęła w niego Confrigo, w naiwnym ruchu wyczekując nie tylko wybuchu, ale niepożądanych efektów na swoim ciele. Nie nastały. Po specyficznej próbie odwagi teleportowała się w okolice miejsca spotkania.
Drobny wybryk pozwolił na częściowe opanowanie emocji, wchodząc do zoo czuła się spokojniejsza. Nie chciała ryzykować używaniem wskazanego przez Tristana zaklęcia, dlatego znalazła inną opcję, bardziej dla siebie dogodną. Potrzebowała tylko przedstawić ją Śmierciożercy. Na naukę trudniejszej - nawet jeśli uważał ją za łatwą - inkantacji nie miała nie tyle, co czasu, a warunków. Deirdre zdolna była tylko do słania listów i drobne ukłucie złości oraz pretensji psuło krew półwili, krztą zazdrości doprawiając całości dzieła - w całej tej trosce nie potrafiła wygospodarować jej kilku chwil na osobności. Miała jej przewodzić, stać na straży postępów, częściowo również godności, lecz korespondencja nie zapewniała obecności i obserwacji. Sama nie była w stanie wyłapać własnych błędów, nie posiadała też wystarczającej odwagi, by w obecnych okolicznościach - podczas szalonych anomalii - narażać się na niepożądane efekty czarnej magii. Sporą część swojej niepewności zrzucała na przyjaciółkę, lecz teraz stała za wybiegiem dla lwów, oczekując jej mentora. Długa suknia, zaledwie o ton jaśniejsza od peleryny, konsekwentnie osłaniającej całe ciało, mimo wszystko podkreślała barwę tęczówek. Niewzruszona, lecz łagodna, z głową uniesioną, lecz nie zadartą dumnie, obserwowała otoczenie, zawieszając wzrok na lwach. Dwóch. Dziś miały znieść towarzystwo węży.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Odkąd Czarny Pan jasno oddzielił śmierciożercze struktury od młodszych rycerzy, adeptów stąpających po trudnej sztuce czarnej magii, Tristan nie bardzo orientował się wśród zrzeszonych czarodziejów. Nie znał imion, interesowały go tylko niektóre nazwiska, zwykle tylko te, które szanował ze względu na błękitną krew: scena polityczna wrzała, im więcej arystokratów weźmie w tej walce, tym większe mieli szanse na ostateczne zwycięstwo, zbierając tym samym coraz silniejsze, coraz dalej sięgające wpływy. O Yvette Blythe początkowo nie wiedział nic, choć jej twarz mignęła mu na spotkaniu, na którym leniwie się zjawił, dopatrując jego przebiegu i wsłuchując się, milcząc, w podjęte dyskusje, pomimo pozycji stojąc na uboczu. Nie lubił, kiedy omijały go podobne wydarzenia. Nazwisko Blythe majaczyło gdzieś w jego pamięci jako rozsądnie ukierunkowana, ale mniej istotna strategicznie rodzina, jedna z tych, których działaniami nigdy się nie przejmował. Pojawiła się wtedy w towarzystwie Deirdre - ale nie tylko dlatego zwrócił na nią uwagę. Czar, którym zwracała uwagę, przyćmiewał urodę innych kobiet - była półwilą, a on sceptycznie podchodził do piękności w morderczych szeregach. Te, które znał, zachwycały eterycznością i powabem, niektóre były mądrzejsze od innych, nie odejmował im więc intelektu, nie spodziewał się jednak po nich zbytniej wytrzymałości, siły woli, przytomności umysłu, zapału do prawdziwej walki, w której brali udział. Zastanawiał się nad możliwościami i potencjałem tej dziewczyny nieco lekceważąco, bo dotąd Deirdre była jedynym wyjątkiem od reguły, która nakazywała mu sądzić, że kobiety się do tego nie nadają. Dopiero wczoraj usłyszał od Deirdre więcej: była baleriną, alchemiczką, jak zapowiedziała sama w liście, dobrze. Półwile alchemiczki bywały uzdolnione, o tym również wiedział, choć krytycznie podchodził do faktu, że pchała się w pierwszy szereg, otrzymawszy wraz z nim zajęcia zabawienia mugoli, rozsiania chaosu, ale przy okazji - wyćwiczenia przydatnej czarnomagicznej klątwy niezbędnej w sytuacji realnego zagrożenia. Listownie panna Blythe zrobiła dobre wrażenie, była pokorna i usłużna, Deirdre zapewne nie przyprowadziłaby na spotkanie nikogo, kto nie miał wystarczająco mocno rozwiniętego intelektu, by pojąć powagę sprawy - ale osądowi Deirdre również przestał ufać już jakiś czas temu, rzeczywistość zaś miał zwyczaj oceniać podług własnego osądu i własnej myśli.
Zjawił się krótko po czasie, kobiety lubią się spóźniać, a w tej zależności - nie miał zamiaru na nią czekać. Czarna staromodna szata zwracała na niego uwagę mugoli, ale nie wyglądał, jakby się tym przejmował; pod szyją uwiązany miał czarny fular, a brak rodowych ozdób pozostawał wynikiem noszonej żałoby. Nie kamuflował się w żaden sposób - bo tez nie potrafił, stroje mugoli były mu tak dalece obce, jak tylko obce być mogły. Obleczone w rękawice ze smoczej skóry dłonie obracały w rękach różdżkę częściowo skrytą wewnątrz rękawa, nie chciał niepotrzebnie budzić paniki, a w każdym razie - nie przed czasem.
- Panno Blythe - powitał ją skinięciem głowy; nie był pewien, czy odziana w szmaragdy sylwetka była przepiękną półwilą, pozostawała jednak jedyną kobiecą sylwetką przy zagrodzie, którą jej wskazał jako docelowe miejsce spotkania. Wiele zabierała światu, maskując perfekcyjną urodę. Na krótko obrzucił spojrzeniem dwa lwy, przeciągające się na zamkniętym terenie naprzeciw nich - były wielkie, majestatyczne i zabiedzone, stworzenia na uwięzi nigdy nie przypominały tych dzikich, pozostawionych wolności, złociste słońce nie podkreślało barwy wyliniałej sierści, a imponująca grzywa nie przypominała królewskiej korony. Były też bez wątpienia znacznie mądrzejsze od mugoli, którzy je tutaj uwięzili - ironia losu. Kiedy jeden z nich mlasnął, przyjrzał się paszczy uważnie - ciekaw, czy miał wybite zęby. Unikał tej praktyki jak mógł we własnym rezerwacie, ale nie zawsze miał taką możliwość. - Doskonały krajobraz przyszłej katastrofy - stwierdził z zastanowieniem, samemu nie będąc pewnym, czy bardziej ma na myśli zabiedzone lwy, czy piękną kobietę o urodzie zakrytej niepotrzebnymi warstwami materiału. Kontrolnie uniósł spojrzenie na niebo, było czyste, wiatr smagał jasne obłoki, zatrzymujące promienie słońca. Ale to znaczyło niewiele, pogoda zmieniała się dzisiaj jak w kalejdoskopie; powinni działać, nim dopadnie ich kolejna nawałnica. - Jak minęła praktyka? - zlecił jej przećwiczyć zaklęcie, które pozostawało ich celem - jeśli mieli coś zdziałać, musiał zacząć od tego, ile potrafiła ona. Potwierdziła w liście słowa Deirdre - klątwy mogły nie być jej najmocniejszą stroną, a on wolał się upewnić, że wszystko przebiegnie tak, jak powinno: i to zanim wśród mugoli rozpocznie się popłoch.
Zjawił się krótko po czasie, kobiety lubią się spóźniać, a w tej zależności - nie miał zamiaru na nią czekać. Czarna staromodna szata zwracała na niego uwagę mugoli, ale nie wyglądał, jakby się tym przejmował; pod szyją uwiązany miał czarny fular, a brak rodowych ozdób pozostawał wynikiem noszonej żałoby. Nie kamuflował się w żaden sposób - bo tez nie potrafił, stroje mugoli były mu tak dalece obce, jak tylko obce być mogły. Obleczone w rękawice ze smoczej skóry dłonie obracały w rękach różdżkę częściowo skrytą wewnątrz rękawa, nie chciał niepotrzebnie budzić paniki, a w każdym razie - nie przed czasem.
- Panno Blythe - powitał ją skinięciem głowy; nie był pewien, czy odziana w szmaragdy sylwetka była przepiękną półwilą, pozostawała jednak jedyną kobiecą sylwetką przy zagrodzie, którą jej wskazał jako docelowe miejsce spotkania. Wiele zabierała światu, maskując perfekcyjną urodę. Na krótko obrzucił spojrzeniem dwa lwy, przeciągające się na zamkniętym terenie naprzeciw nich - były wielkie, majestatyczne i zabiedzone, stworzenia na uwięzi nigdy nie przypominały tych dzikich, pozostawionych wolności, złociste słońce nie podkreślało barwy wyliniałej sierści, a imponująca grzywa nie przypominała królewskiej korony. Były też bez wątpienia znacznie mądrzejsze od mugoli, którzy je tutaj uwięzili - ironia losu. Kiedy jeden z nich mlasnął, przyjrzał się paszczy uważnie - ciekaw, czy miał wybite zęby. Unikał tej praktyki jak mógł we własnym rezerwacie, ale nie zawsze miał taką możliwość. - Doskonały krajobraz przyszłej katastrofy - stwierdził z zastanowieniem, samemu nie będąc pewnym, czy bardziej ma na myśli zabiedzone lwy, czy piękną kobietę o urodzie zakrytej niepotrzebnymi warstwami materiału. Kontrolnie uniósł spojrzenie na niebo, było czyste, wiatr smagał jasne obłoki, zatrzymujące promienie słońca. Ale to znaczyło niewiele, pogoda zmieniała się dzisiaj jak w kalejdoskopie; powinni działać, nim dopadnie ich kolejna nawałnica. - Jak minęła praktyka? - zlecił jej przećwiczyć zaklęcie, które pozostawało ich celem - jeśli mieli coś zdziałać, musiał zacząć od tego, ile potrafiła ona. Potwierdziła w liście słowa Deirdre - klątwy mogły nie być jej najmocniejszą stroną, a on wolał się upewnić, że wszystko przebiegnie tak, jak powinno: i to zanim wśród mugoli rozpocznie się popłoch.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie tak wyobrażała sobie przyszłość. Odkąd sięgała pamięcią, jej przeznaczenie - zarówno w postaci kolei losu, jak również bardziej dosłownych znaczeń, sprowadzających ludzi niemal do rangi przedmiotów - było określone jasno. Z bladą poświatą swego uroku, miała muskać deski scen, zgrabnie dryfować w przestrzeni nad starym, lecz zadbanym drewnem; miała stale udowadniać sobie własną silną wolę, bez której nigdy nie doszłaby tak daleko - dlatego nie potrafiła jej sobie odmówić. Ta cenna cecha stanowiła kubeł zimnej wody dla zrywających się emocji, otrzeźwiała je i gasiła - nie zawsze, lecz dzięki temu kobieta nosiła w sobie więcej naturalności. Nie brakowało jej opanowania - nie, bowiem rozsądek oceniał sytuacje trzeźwo, nie pozwalając sobie zostawać w tyle. Dziecinne zabawy poświęciła na rzecz godnego wychowania oraz tańca, wyrzekając się przy tym części niewinności - niektórzy twierdzili, że jako półwila nie miała jej nigdy, ale nie przejmowała się ich opinią, lekceważąco przygniatając ją obcasem do ziemi. Stworzyła więc niewinność na własny użytek, na własnych zasadach i własnych doświadczeniach. Pokora przyszła z wiekiem, lecz nie każdy, w jej mniemaniu, sobie na nią zasłużył. Lekcje tańca wyrwały jej sporą część z życia, brutalnie ograniczając kontakty z bliskimi, plan dnia ściskając niemożebnie, tak jak żołądek ściskał się z tremy przed występami - mimo wielu nieprzyjemnych aspektów, kochała lśnić na scenie. Pozycja marnej gwiazdki wśród wielu innych nie spełniała oczekiwań, jakie zostały postawiona - w dużej części przez nią samą. Musiała być najjaśniejsza. Tu zaś - zarówno w marnym, mugolskim zoo, jak i w gronie Rycerzy Walpurgii - nie czuła takiej potrzeby. Jej ambicje nie były tak silne, jak zamiary Śmierciożerców, opierały się tylko na tych samych fundamentach. Pragnęła poznać czarną magię, pozwolić jej na otulenie dłoni woalem potęgi, na dreszcz zwycięstwa, na zmuszenie niegodnych do ostatniego ukłonu ich życia - ukłonu przed magią, czystością i siłą, która do tej pory musiała kulić się przed ich marnym istnieniem, kryć się nawet przed czarodziejami zbyt słabymi, by sięgnąć po swoją przewagę. Należała im się. Yvette, mimo oczywistego lęku przed parszywą magią, nie bała się dążyć ku niej. Nie pragnęła tego, co Deirdre. Nie musiała stać się tak bezwzględna, zimna, opanowana, nie potrzebowała nawet tak przerażającej mocy. Preferowała inny rodzaj władzy, a klątwy i sprawianie bólu - może naiwnie, lecz wciąż autentycznie i zgodnie ze swoim duchem - postrzegała jako rodzaj piękna, wyzwalającego przyjemny dreszcz. Była samodzielna, ale nie próbowała pchać się na sam przód, nie wyrywała się wcale nagle i entuzjastycznie. Poza sceną baletową i pracownią alchemiczną wolała zachować dla siebie pięć lub dziesięć minut z godziny wszystkich atrakcji. Równocześnie, podczas tych fragmentów przedstawienia, musiała się sprawdzić. Nikt, poza nią samą, nie wiedział o zasobach wytrzymałości oraz o ciemnych nocach, podczas których pełen napięcia szept przecinał skórę i wdzierał się do umysłu pod postacią historii zdolnych wzbudzić przerażenie w dorosłych. Oswoiła się z pewnymi rzeczami dawno, ale nikt nie mówił, że musi odkrywać to przed światem.
Nie pilnowała czasu, spod przysłony rzęs obserwując czujnie lwy, pozwalając w ten sposób tremie rozładować się nieco. Gwałtowny wybuch miała już za sobą - szczęśliwie bez odniesionych szkód - i największą burzę pozostawiła z dala od Londynu. Przed występami wyciszała się w podobny sposób, przypatrując się zamieszaniu z bezpiecznego dystansu, zanim będzie musiała stanąć w jego centrum. Spokojnie odwróciła głowę, łagodnym spojrzeniem przebiegając po szlachetnej postaci, spowitej w ciemne materiały. Rosierowie mieli gust. Nie obserwowała go zbyt długo, mając w pamięci stanowcze podejście Deirdre - zero czarowania wzrokiem. Słyszała o nim, może niewystarczająco wiele, jak na swoje zainteresowanie, ale w sam raz, by znać jego siłę. Oraz pozycję w grupie. Obserwacja nie była jej najmocniejszą stroną, przywykła do szlacheckich talentów w dziedzinie ukrywania emocji, dlatego nawet nie próbowała wyczytywać z Tristana więcej niż mogła wyczytać na pierwszy rzut oka. Podparła to tylko wiadomościami, jakie poznała już wcześniej.
- Lordzie Rosier - odpowiedziała miękko, z subtelnym, płytkim dygnięciem; głos nie był skuty lodem, lecz do ciepłej delikatności również było mu daleko. Nie była wystraszona. Jedynie niepewna swoich zdolności. Porzuciła przyglądanie się lwom na rzecz przebiegnięcia wzrokiem po otoczeniu, całkiem tłocznym. Na poczynioną uwagę uśmiechnęła się blado, lekko burząc swoje spojrzenie marszczeniem brwi, które zniknęło, gdy skupiła się ponownie na mężczyźnie. - Skala doskonałości powędruje w górę - odparła spokojnie.
- Niestety nie przyniosła wystarczającej satysfakcji - ton drgnął nieznacznie, wprowadzając w zawstydzenie własną niemocą, co do której miała zupełne prawo. Rosier emanował doświadczeniem, pod którym jej własne uginało się do samej ziemi. Co nie znaczyło, że miała wycierać mu nim buty. Swoją drogą - również bardzo ładne. - Moja mentorka - chwila zawahania, lekka konsternacja, zacięte ściśnięcie ust w linię - miała zbyt napięty grafik. Sama nie czuję się jeszcze wystarczająco pewnie na praktykę - już bez wahania, choć ze szczyptą usprawiedliwienia. - Byłoby to zresztą nierozsądne - zainteresowanie lwami, niekoniecznie aktywne i pochłaniające uwagę, gdyż miała coś do dodania. Prosiła w duchu, by nie wygłupić się swoją propozycją. Wpadła jej do głowy szybko, kilka chwil po sprawdzeniu skutków zaproponowanej klątwy. Powiedziała zbyt dużo? Miała spodziewać się kpin, drwiny? Na wszelki wypadek była na nie gotowa. Szlag, Deirdre. - Jednak w moich możliwościach znajdzie się Servio. Czy to wystarczająca alternatywa?
Nie pilnowała czasu, spod przysłony rzęs obserwując czujnie lwy, pozwalając w ten sposób tremie rozładować się nieco. Gwałtowny wybuch miała już za sobą - szczęśliwie bez odniesionych szkód - i największą burzę pozostawiła z dala od Londynu. Przed występami wyciszała się w podobny sposób, przypatrując się zamieszaniu z bezpiecznego dystansu, zanim będzie musiała stanąć w jego centrum. Spokojnie odwróciła głowę, łagodnym spojrzeniem przebiegając po szlachetnej postaci, spowitej w ciemne materiały. Rosierowie mieli gust. Nie obserwowała go zbyt długo, mając w pamięci stanowcze podejście Deirdre - zero czarowania wzrokiem. Słyszała o nim, może niewystarczająco wiele, jak na swoje zainteresowanie, ale w sam raz, by znać jego siłę. Oraz pozycję w grupie. Obserwacja nie była jej najmocniejszą stroną, przywykła do szlacheckich talentów w dziedzinie ukrywania emocji, dlatego nawet nie próbowała wyczytywać z Tristana więcej niż mogła wyczytać na pierwszy rzut oka. Podparła to tylko wiadomościami, jakie poznała już wcześniej.
- Lordzie Rosier - odpowiedziała miękko, z subtelnym, płytkim dygnięciem; głos nie był skuty lodem, lecz do ciepłej delikatności również było mu daleko. Nie była wystraszona. Jedynie niepewna swoich zdolności. Porzuciła przyglądanie się lwom na rzecz przebiegnięcia wzrokiem po otoczeniu, całkiem tłocznym. Na poczynioną uwagę uśmiechnęła się blado, lekko burząc swoje spojrzenie marszczeniem brwi, które zniknęło, gdy skupiła się ponownie na mężczyźnie. - Skala doskonałości powędruje w górę - odparła spokojnie.
- Niestety nie przyniosła wystarczającej satysfakcji - ton drgnął nieznacznie, wprowadzając w zawstydzenie własną niemocą, co do której miała zupełne prawo. Rosier emanował doświadczeniem, pod którym jej własne uginało się do samej ziemi. Co nie znaczyło, że miała wycierać mu nim buty. Swoją drogą - również bardzo ładne. - Moja mentorka - chwila zawahania, lekka konsternacja, zacięte ściśnięcie ust w linię - miała zbyt napięty grafik. Sama nie czuję się jeszcze wystarczająco pewnie na praktykę - już bez wahania, choć ze szczyptą usprawiedliwienia. - Byłoby to zresztą nierozsądne - zainteresowanie lwami, niekoniecznie aktywne i pochłaniające uwagę, gdyż miała coś do dodania. Prosiła w duchu, by nie wygłupić się swoją propozycją. Wpadła jej do głowy szybko, kilka chwil po sprawdzeniu skutków zaproponowanej klątwy. Powiedziała zbyt dużo? Miała spodziewać się kpin, drwiny? Na wszelki wypadek była na nie gotowa. Szlag, Deirdre. - Jednak w moich możliwościach znajdzie się Servio. Czy to wystarczająca alternatywa?
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Skinął głową, krótko, niedbale, na dygnięcie półwili. Miała w sobie eteryczną grację, pomimo stroju, którym nie mogła zatuszować doskonałości ruchów - Yvette była piękna, a on piękno kochał, najbardziej zaś to kobiece, upatrując się w nim naturalnego dzieła sztuki. Z pięknymi kobietami lubił rozmawiać, lubił pić wino, lubił ich ciało, naturalnie uprzedmiotawiając, lubił widzieć ich szczęście i smutek, rozpacz i grozę, przywołując w istocie piękno widma śmierci. Znacznie bardziej wolałby jednak obserwować ją teraz na deskach teatru, baletu, nawet własnego, nie tutaj, w otoczeniu dzikich bestii i mugoli, gotową zasiać tutaj wiatr, być może zbierając nim burzę. Kobiece ciało upatrywał w kategoriach podobnych, co wino, a tak jak wina nie rozlewał na darmo, tak kobiet nie lubił rzucać w wir walki. Bez wątpienia podchodził do niej z dystansem - niepewny jej przydatności i umiejętności. Deirdre wspominała, że była alchemiczką, z jej dalszych słów wynikło, że nie opanowała klątwy. W milczeniu i bez wyrazu zastukał palcami w metal barierki oddzielających ich od zagrody z lwami, mentorka, tak ją nazywała? Kącik jego ust drgnął, na wpół w dumie, na wpół w rozbawieniu, jej mentorka była jego protegowaną - to było nawet zabawne, obserwować ten łańcuch ciągnący się dalej. Pamiętał jednak, że zanim przyprowadził Deirdre na jej pierwsze spotkanie, upewnił się, że nie będzie miała problemów z klątwami, które będą jej potrzebne. Cierpliwość była cnotą, jedna z nich - a może obie - ominęły tę lekcję.
- Jest ostatnio bardzo zajęta - przytaknął, spokojnie i cicho, nawet nie próbując kryć ironii, przez minione dni Deirdre nie miała zbyt wielu obowiązków, ale ostatecznie sposób spędzania czasu, który podjęła ostatnimi czasy, całkiem przypadł mu do gustu. A wizja Yvette usiłującej się skontaktować ze swoją mentorką w czasie, w którym oddawał się z ową mentorką miłosnym uniesieniom, była już bardziej niż zabawna. Nie zamierzał jednak kontynuować tego tematu, nawet nie wiedział, czy zdawała sobie sprawę z tego, że znał ją tak dobrze. Być może miała rację, jeśli naprawdę tego nie potrafiła - nie powinna próbować sama. Wszechogarniająca słabość, ból głowy, krew płynąca z nosa, bladość, obrzmiałe żyły, szkoda byłoby tej pięknej twarzy. Zastanawiał się nad łączącą ich relacją - czy Deirdre naprawdę rozczulała się nad tą dziewczyną tak mocno, że nie pozwalała jej na samodzielność? Zadarł lekko brodę w odruchowym, naturalnym geście, kiedy odwrócił się od lwiej zagrody, przenosząc wzrok na pobliski tłum mugoli. Powiódł spojrzeniem wzdłuż znajdujących się tutaj ludzi, wypatrując potencjalnej ofiary z ostrożnością i cierpliwością drapieżnika na tyle bezczelnego, że nie czuł potrzeby ukrycia się w trawie.
- Prawda - odparł zdawkowo, nie będąc pewnym, czy się z tym zgadza. Nie był jednak jej nauczycielem i nie zamierzał tej roli pełnić, przynajmniej - jeszcze nie, jeśli potrafiła tak niewiele, uczyć jej mógł właściwie każdy. Nie dzielił się umiejętnościami z tymi, co do których nie był pewien, czy są ich godni. Oceniał Yvette z góry, powierzchownie i być może niesprawiedliwie, ale godził się z tym, że ów osąd mógł być mylny - poddawanie podjętych tez próbom było kolejną rozrywką, której lubił się poddawać. Deirdre nie była głupia, w jakimś celu ją do nich ściągnęła. Nazwała ją alchemiczką, lecz przecież nie spotkali się tutaj warzyć eliksirów. Wysłuchał więc jej propozycji z bliżej nieodgadnionym wyrazem, w milczeniu wciąż wypatrując szczegółów wśród mijających ich ludzi, nieco jakby szukał wzrokiem kogoś konkretnego, kogoś, kogo być tutaj nie mogło; mugolskie miejsca mogły być wyłącznie zalane szlamem. Szukanie alternatywy znajdującej się w zasięgu jej rąk świadczyło o bystrości umysłu, dobrze. Odpowiednio użyte servio rzeczywiście mogło dać podobny efekt. Mniej spektakularny, słabszy, ale podobny. Nie wymusi ciągłego ataku, ale może wywołać bójkę, jeśli natrafi agresywny cel, rozsądnie.
- Nie - odparł wbrew myślom i krótko, bo wystawianie na próbę ludzi, którzy wiedzieli mniej od niego, było jego trzecią, choć wciąż nie ostatnią ulubioną rozrywką. - Wobec rozkazów nie ma alternatyw, Yvette - dodał, przechodząc wobec niej na ty bez zająknięcia, był wyższy stanem w każdym możliwym tego słowa znaczeniu i w każdej łączącej ich relacji. Przeniósł spojrzenie na jej twarz, badawczo, wypatrując reakcji. Ponieważ jednak co innego myślał, a co innego mówił, podjął się kontynuacji dość szybko. - Servio może zmusić twoją ofiarę do wykonania jednego ruchu, podjęcia ciosu ujętego ledwie jednym słowem. Niedokładnie, niekoniecznie zgodnie z twoją wolą i ryzykownie. Wymaga precyzji języka, co gorsza, języka brutalnie ograniczonego - bo będącego jednym słowem. Nie dzielił się wiedzą z tymi, którzy na nią nie zasługiwali, zaimponowała mu odnalezieniem alternatywy. Wielu czarodziejów popełniało błąd przeceniając siłę tej klątwy, zapominając o ograniczeniu rozkazu do ledwie jednego słowa. - Pamiętaj, że nie będziesz w stanie określić celu wyprowadzonego ataku. Na polecenie kopnij twoja ofiara może kopnąć człowieka, drzewo lub powietrze. - Nie był pewien, czy servio było zaklęciem, które kiedykolwiek próbowała rzucić, ale nie pogrążał jej tym pytaniem. Może z uprzejmości, a może wolał nie znać odpowiedzi. - Dlatego musisz celować w osoby otoczone tłumem. Spójrz, widzisz tę dziewczynę? - Patrzył na nią, lecz nijak jej nie wskazał. - Ma złote loki, błękitne oczy, które zdają się lśnić w promieniach słońca i wiosenną zieloną sukienkę. Uśmiecha się, zupełnie jakby zapomniała o wszystkim, co ostatnimi czasy spotkało ich świat. Nasz świat, teraz nasze światy są już wszak jednością. Próbuj swojej alternatywy, przypomnij jej o tym. - Nie proponował, polecał stanowczą nutą ledwie dosłyszalną w głosie. Rozpocznijmy ten spektakl, droga Yvette, panie przodem.
- Jest ostatnio bardzo zajęta - przytaknął, spokojnie i cicho, nawet nie próbując kryć ironii, przez minione dni Deirdre nie miała zbyt wielu obowiązków, ale ostatecznie sposób spędzania czasu, który podjęła ostatnimi czasy, całkiem przypadł mu do gustu. A wizja Yvette usiłującej się skontaktować ze swoją mentorką w czasie, w którym oddawał się z ową mentorką miłosnym uniesieniom, była już bardziej niż zabawna. Nie zamierzał jednak kontynuować tego tematu, nawet nie wiedział, czy zdawała sobie sprawę z tego, że znał ją tak dobrze. Być może miała rację, jeśli naprawdę tego nie potrafiła - nie powinna próbować sama. Wszechogarniająca słabość, ból głowy, krew płynąca z nosa, bladość, obrzmiałe żyły, szkoda byłoby tej pięknej twarzy. Zastanawiał się nad łączącą ich relacją - czy Deirdre naprawdę rozczulała się nad tą dziewczyną tak mocno, że nie pozwalała jej na samodzielność? Zadarł lekko brodę w odruchowym, naturalnym geście, kiedy odwrócił się od lwiej zagrody, przenosząc wzrok na pobliski tłum mugoli. Powiódł spojrzeniem wzdłuż znajdujących się tutaj ludzi, wypatrując potencjalnej ofiary z ostrożnością i cierpliwością drapieżnika na tyle bezczelnego, że nie czuł potrzeby ukrycia się w trawie.
- Prawda - odparł zdawkowo, nie będąc pewnym, czy się z tym zgadza. Nie był jednak jej nauczycielem i nie zamierzał tej roli pełnić, przynajmniej - jeszcze nie, jeśli potrafiła tak niewiele, uczyć jej mógł właściwie każdy. Nie dzielił się umiejętnościami z tymi, co do których nie był pewien, czy są ich godni. Oceniał Yvette z góry, powierzchownie i być może niesprawiedliwie, ale godził się z tym, że ów osąd mógł być mylny - poddawanie podjętych tez próbom było kolejną rozrywką, której lubił się poddawać. Deirdre nie była głupia, w jakimś celu ją do nich ściągnęła. Nazwała ją alchemiczką, lecz przecież nie spotkali się tutaj warzyć eliksirów. Wysłuchał więc jej propozycji z bliżej nieodgadnionym wyrazem, w milczeniu wciąż wypatrując szczegółów wśród mijających ich ludzi, nieco jakby szukał wzrokiem kogoś konkretnego, kogoś, kogo być tutaj nie mogło; mugolskie miejsca mogły być wyłącznie zalane szlamem. Szukanie alternatywy znajdującej się w zasięgu jej rąk świadczyło o bystrości umysłu, dobrze. Odpowiednio użyte servio rzeczywiście mogło dać podobny efekt. Mniej spektakularny, słabszy, ale podobny. Nie wymusi ciągłego ataku, ale może wywołać bójkę, jeśli natrafi agresywny cel, rozsądnie.
- Nie - odparł wbrew myślom i krótko, bo wystawianie na próbę ludzi, którzy wiedzieli mniej od niego, było jego trzecią, choć wciąż nie ostatnią ulubioną rozrywką. - Wobec rozkazów nie ma alternatyw, Yvette - dodał, przechodząc wobec niej na ty bez zająknięcia, był wyższy stanem w każdym możliwym tego słowa znaczeniu i w każdej łączącej ich relacji. Przeniósł spojrzenie na jej twarz, badawczo, wypatrując reakcji. Ponieważ jednak co innego myślał, a co innego mówił, podjął się kontynuacji dość szybko. - Servio może zmusić twoją ofiarę do wykonania jednego ruchu, podjęcia ciosu ujętego ledwie jednym słowem. Niedokładnie, niekoniecznie zgodnie z twoją wolą i ryzykownie. Wymaga precyzji języka, co gorsza, języka brutalnie ograniczonego - bo będącego jednym słowem. Nie dzielił się wiedzą z tymi, którzy na nią nie zasługiwali, zaimponowała mu odnalezieniem alternatywy. Wielu czarodziejów popełniało błąd przeceniając siłę tej klątwy, zapominając o ograniczeniu rozkazu do ledwie jednego słowa. - Pamiętaj, że nie będziesz w stanie określić celu wyprowadzonego ataku. Na polecenie kopnij twoja ofiara może kopnąć człowieka, drzewo lub powietrze. - Nie był pewien, czy servio było zaklęciem, które kiedykolwiek próbowała rzucić, ale nie pogrążał jej tym pytaniem. Może z uprzejmości, a może wolał nie znać odpowiedzi. - Dlatego musisz celować w osoby otoczone tłumem. Spójrz, widzisz tę dziewczynę? - Patrzył na nią, lecz nijak jej nie wskazał. - Ma złote loki, błękitne oczy, które zdają się lśnić w promieniach słońca i wiosenną zieloną sukienkę. Uśmiecha się, zupełnie jakby zapomniała o wszystkim, co ostatnimi czasy spotkało ich świat. Nasz świat, teraz nasze światy są już wszak jednością. Próbuj swojej alternatywy, przypomnij jej o tym. - Nie proponował, polecał stanowczą nutą ledwie dosłyszalną w głosie. Rozpocznijmy ten spektakl, droga Yvette, panie przodem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Opinia ludzi, szczególnie postawionych wysoko, miała dla niej znaczenie, za to przemijający czas nauczył, że nie zawsze jest to wiarygodna miara własnych możliwości. Dobrze znała swoje słabe strony. Łatwo było ją rozdrażnić i sprowokować, lecz nie wtedy, gdy się tego spodziewała. Wiedziała swoje, a jednak pragnęła wynieść z tego spotkania coś wartościowego, kierowana słowami doświadczonej Deirdre. Ufała jej, nawet bijąc się w myślach z niezadowoleniem. Nie była pewna, czy chce rzucać się dosłownie w wir walki, wolała raczej uniknąć bezpośrednich starć póki nie miała posiadła umiejętności, nie przeceniała swojej siły fizycznej. Stając codziennie rano przed lustrem, widziała filigranową sylwetkę baletnicy, a choć ciało miała mocne - silniejsze niż pokazywała na scenie - wzmocnione regularnymi treningami, wiele brakowało jej do męskiej sprawności. Nie przodowała ani w zaklęciach, ani w obronie, czarna magia wiązała się aktualnie bardziej z zapałem, pragnieniem, nie z bezpośrednią walką, lecz chciała się sprawdzić. Nie obawiała się obrażeń. Miała swój próg wytrzymałości, nad którym pracowała zbyt długo, by obawiać się zwykłego bólu. Piękno z kolei traktowała mocno prywatnie, niekoniecznie zdradzając się ze swoimi upodobaniami. Nie liczyła go w nieskazitelności - widziała je w przewadze.
Nie komentowała, nawet nie próbując ciągnąć tematu Tsagairt. Robiąc jej wyrzuty przed Rosierem mogłaby tylko i wyłącznie wygłupić się przed nim, przy okazji ściągając na siebie gniew Śmierciożerczyni, swoje uwagi zachowała dla siebie, mimo wszystko nie potrafiąc wyzbyć się uczucia niesprawiedliwości i niezadowolenia. Podobnie do cierpliwości, miała też pewne granice poddaństwa i posłuszeństwa, ustawiane głównie poczuciem własnej godności, dumą oraz satysfakcją. Jeżeli ta ostatnia miała się ociągać - znalazłaby sposób na uzupełnienie jej zapasów. Właśnie ta myśl - myśl, że jest za wszystkimi daleko w tyle - wywoływała frustrację. Przywykła do przebywania bliżej szczytu, teraz musiała dzielnie znosić swoją pozycję, która była pozycją... żadną. Nie łudziła się, nie oczekiwała cudów. Marzycielską stronę zostawiała mniej istotnym sprawom.
Servio jest rozkazem, przemknęło przez nieco burzliwe myśli, ale nie odzywała się, nie sprzeciwiała i nie zaprzeczała. Drgnęła nieznacznie, słysząc swoje imię, ale twarz pozostała niewzruszona, spojrzenie chłodne. Nie obligowało jej to do bezpośrednich zwrotów, nie miała ku nim powodów, nie czując się w towarzystwie Tristana pewnie. Nie zamierzała mu dać satysfakcji, o wiele bardziej interesująco zapowiadało się udowodnienie własnej wartości - a przynajmniej potencjału, nie liczyła bowiem, że mogłaby liczyć na pokazanie czegoś ponad to. Wysłuchała rad, uznając je za dosyć oczywiste, lecz przydatne, przeczesując tłum wzrokiem. Dokładniejszy opis klątwy pomógł jej nie tylko zrozumieć ją, ale też osiągnąć większy spokój, kiedy skupiała się na analizie obecnych ludzi. Nie musiała wiedzieć o nich wiele. Milczała, nie czując potrzeby komentowania - im mniej powiesz, tym lepiej - ani zadawania dodatkowych pytań. Zamiast tego zastanawiała się, zaszczycając wzrokiem wskazaną dziewczynę - niebieskie tęczówki wyłapały jej własne, wiosennie zielone. Panna Blythe posłała jej uśmiech, odprowadzając wzrokiem. Zatrzymała się kawałek dalej, wciąż w tłumie; zdawało się, że obserwowała drobną ptaszynę na metalowym ogrodzeniu. Potrzebowali wzbudzenia niepokoju, popłochu - podejrzewała, że atak takiej istoty nie mógł być silny, były do siebie podobne posturą. Kogokolwiek by nie zaatakowała, nie wywołałaby przerażenia, o ile nie zrobiłaby tego w zjawiskowy sposób - szanse, że rzuci się na kogoś i zrobi mu krzywdę, były marne. Dlatego zerkała na innych wokół niej. Dziecko z cwanym wyrazem twarzy, szpakowaty mężczyzna z ohydnym tikiem nerwowym, dwie kobiety w podeszłym wieku, niepewne, wystraszone - prawdopodobnie przez ostatnie anomalie - oraz ich mężowie. Mogła kazać któremukolwiek z nich wydrapać - niezależnie od tego, czy miałby wydrapać oczy, czy własne paznokcie na korze drzewa, byłoby to zjawisko nieprzyjemne wizualne. Mogła kazać zadusić - musiałby wtedy sięgnąć do żywej istoty i pozbawić ją tchu. Mogła kazać panikować. Krzyczeć. Wzięła oddech, niezbyt głęboki, a różdżkę uniosła lekko, pozwalając ciemnozielonemu materiałowi spłynąć z ramienia. - Servio - pewnie, choć z lekkim drżeniem. Celowała w jednego z niepozornych, starszych mężczyzn, mijającego właśnie wskazaną przez Rosiera dziewczynę. Towarzyszył wystraszonej kobiecie, podtrzymując jej rękę na własnym ramieniu. Wbiła w niego spojrzenie i wysyczała pod nosem uzupełnienie inkantacji - duś.[bylobrzydkobedzieladnie]
| edytowane za pozwoleniem, dopisałam rozkaz do inkantacji
Nie komentowała, nawet nie próbując ciągnąć tematu Tsagairt. Robiąc jej wyrzuty przed Rosierem mogłaby tylko i wyłącznie wygłupić się przed nim, przy okazji ściągając na siebie gniew Śmierciożerczyni, swoje uwagi zachowała dla siebie, mimo wszystko nie potrafiąc wyzbyć się uczucia niesprawiedliwości i niezadowolenia. Podobnie do cierpliwości, miała też pewne granice poddaństwa i posłuszeństwa, ustawiane głównie poczuciem własnej godności, dumą oraz satysfakcją. Jeżeli ta ostatnia miała się ociągać - znalazłaby sposób na uzupełnienie jej zapasów. Właśnie ta myśl - myśl, że jest za wszystkimi daleko w tyle - wywoływała frustrację. Przywykła do przebywania bliżej szczytu, teraz musiała dzielnie znosić swoją pozycję, która była pozycją... żadną. Nie łudziła się, nie oczekiwała cudów. Marzycielską stronę zostawiała mniej istotnym sprawom.
Servio jest rozkazem, przemknęło przez nieco burzliwe myśli, ale nie odzywała się, nie sprzeciwiała i nie zaprzeczała. Drgnęła nieznacznie, słysząc swoje imię, ale twarz pozostała niewzruszona, spojrzenie chłodne. Nie obligowało jej to do bezpośrednich zwrotów, nie miała ku nim powodów, nie czując się w towarzystwie Tristana pewnie. Nie zamierzała mu dać satysfakcji, o wiele bardziej interesująco zapowiadało się udowodnienie własnej wartości - a przynajmniej potencjału, nie liczyła bowiem, że mogłaby liczyć na pokazanie czegoś ponad to. Wysłuchała rad, uznając je za dosyć oczywiste, lecz przydatne, przeczesując tłum wzrokiem. Dokładniejszy opis klątwy pomógł jej nie tylko zrozumieć ją, ale też osiągnąć większy spokój, kiedy skupiała się na analizie obecnych ludzi. Nie musiała wiedzieć o nich wiele. Milczała, nie czując potrzeby komentowania - im mniej powiesz, tym lepiej - ani zadawania dodatkowych pytań. Zamiast tego zastanawiała się, zaszczycając wzrokiem wskazaną dziewczynę - niebieskie tęczówki wyłapały jej własne, wiosennie zielone. Panna Blythe posłała jej uśmiech, odprowadzając wzrokiem. Zatrzymała się kawałek dalej, wciąż w tłumie; zdawało się, że obserwowała drobną ptaszynę na metalowym ogrodzeniu. Potrzebowali wzbudzenia niepokoju, popłochu - podejrzewała, że atak takiej istoty nie mógł być silny, były do siebie podobne posturą. Kogokolwiek by nie zaatakowała, nie wywołałaby przerażenia, o ile nie zrobiłaby tego w zjawiskowy sposób - szanse, że rzuci się na kogoś i zrobi mu krzywdę, były marne. Dlatego zerkała na innych wokół niej. Dziecko z cwanym wyrazem twarzy, szpakowaty mężczyzna z ohydnym tikiem nerwowym, dwie kobiety w podeszłym wieku, niepewne, wystraszone - prawdopodobnie przez ostatnie anomalie - oraz ich mężowie. Mogła kazać któremukolwiek z nich wydrapać - niezależnie od tego, czy miałby wydrapać oczy, czy własne paznokcie na korze drzewa, byłoby to zjawisko nieprzyjemne wizualne. Mogła kazać zadusić - musiałby wtedy sięgnąć do żywej istoty i pozbawić ją tchu. Mogła kazać panikować. Krzyczeć. Wzięła oddech, niezbyt głęboki, a różdżkę uniosła lekko, pozwalając ciemnozielonemu materiałowi spłynąć z ramienia. - Servio - pewnie, choć z lekkim drżeniem. Celowała w jednego z niepozornych, starszych mężczyzn, mijającego właśnie wskazaną przez Rosiera dziewczynę. Towarzyszył wystraszonej kobiecie, podtrzymując jej rękę na własnym ramieniu. Wbiła w niego spojrzenie i wysyczała pod nosem uzupełnienie inkantacji - duś.[bylobrzydkobedzieladnie]
| edytowane za pozwoleniem, dopisałam rozkaz do inkantacji
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Ostatnio zmieniony przez Yvette Blythe dnia 09.09.17 22:07, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Yvette Blythe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 49
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 49
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Ponoć milczenie jest złotem. Testowanie umiejętności młodziutkiej Yvette wolał traktować jak umiejętności testowania mentorskich zdolności Deirdre, nie po to wywalczył sobie wysoka pozycję, by szkolić półwile alchemiczki na morderczynie. I podobna myśl zakwitła w nim jaśniej, dostrzegając w tym spotkaniu więcej barw. Rzucony przez nią rozkaz był słaby, obserwował promień zaklęcia z zainteresowaniem, w myślach rozważając jego siłę; świadczył o faktycznych zdolnościach Yvette. I nie wydawały się imponujące, jasna myśl potrafiła stłamsić rozkaz, zamknąć umysł przed skutkami polecenia, którego wykonać się nie zamierzało. Przeciętny czarodziej sprzeciwiłby się temu bez trudu, jednak ich celem byli bezwolni, prości i słabi mugole. Z drgnieniem ust obserwował mężczyznę, który objął rękoma szyję najbliższej sobie kobiety, towarzyszki, wspieranej na ramieniu; z westchnieniem przeniósł na tę parę spojrzenie, panna Blythe będzie musiała popracować nad posłuszeństwem, ale tej lekcji nie miała otrzymać od niego. Musiał jej oddać, że klątwę rzuciła całkiem poprawnie. Widać w tym rękę Deirdre, choć jak obie zapewniały, stanęły razem dopiero na początku długiej i wyboistej drogi. Kątem oka dostrzegł też jej blednącą twarz, nie dał jednak po sobie poznać, że to zauważył. Korzystanie z czarnej magii niosło za sobą wysoką cenę, wiedział o tym każdy. Opanowanie jej podstaw dawało gwarancję pewnego bezpieczeństwa, Yvette tych podstaw nie znała, musiała przez to przejść sama i zmierzyć się z konsekwencjami samodzielnie - był ciekawe, czy kiedykolwiek wcześniej je odczuła, ale nie wyartykułował swoich myśli na głos, nie chcąc już podkreślać jej niewiedzy, zasłużyła sobie na chwilę milczącej zadumy.
- Uduś - poprawił ją krótko, nie odejmując spojrzenia od obrazka, kobieta nie spodziewała się ataku, wpierw nie rozumiała, potem - z przerażeniem - zaczęła krzyczeć; mężczyzna nie odejmował dłoń od jej krtani, lecz rozkaz nie mógł trwać wiecznie, to nie było skomplikowane zaklęcie. Otaczający ich mugole zaczynali się tłoczyć, ktoś - rzucił się na pomoc z zamiarem odciągnięcia dziewczyny, ktoś inny zaczął wyginać palce mężczyzny. A duszona kobieta z wolna traciła dech. Obrócił w palcach różdżkę inkrustowaną w różane wzory, kątem oka uciekając z powrotem do padoku z lwami, olbrzymie koty wydawały się niewzruszone zamieszaniem. Leniwie spały pośród wysokiej trawy, jeden z nich obrócił się na plecy, chłonąc promienie słońca, które wynurzyły się spomiędzy deszczowych chmur. Korzystały, kiedy mogły, afrykańskie słońce w maju było równie kapryśne, co wyniszczające burze. - Dobrze - dodał oceniająco, choć bez entuzjazmu. Podobny ton przyjmował w przeszłości, kiedy Deirdre rzucała klątwy niedoskonale, bez całego potencjału, który w sobie posiadała, choć wciąż poprawnie.
Równie leniwie co te lwy wypatrzył drapieżnym okiem w tłumie wskazaną wcześniej przez siebie dziewczynę; przytknęła dłoń do malinowych ust, pobladła na twarzy, z przerażeniem przyglądając się tragicznej scenie. Nawet nie drgnęła, sparaliżowana zapewne strachem. Wypatrywał jej oczu, błękitnych jak niebo, i dopiero po dłuższej chwili, kiedy zdołał złapać jej spojrzenie, wyszeptał formułę zaklęcia: - Accessio - wykonując płynny ruch nadgarstkiem, formuła była znacznie trudniejsza od servio, ale to ona była rozkazem, który otrzymali oni. Musiał skupić się na jej działaniu, przedrzeć się do umysłu ofiary, wywołać w nim furię, dzikość, nieokiełznany gniew; zmusić ją do ataku. Na kogokolwiek, to nie miało znaczenia, mięśnie miała słabe, ale zęby silne jak każdy. Ale paznokcie - ostre jak każda kobieta. Ale włosy - mogła uchwycić każdemu. Wyczekująco, w zamyśleniu kącik jego ust uniósł się ku górze.
- Uduś - poprawił ją krótko, nie odejmując spojrzenia od obrazka, kobieta nie spodziewała się ataku, wpierw nie rozumiała, potem - z przerażeniem - zaczęła krzyczeć; mężczyzna nie odejmował dłoń od jej krtani, lecz rozkaz nie mógł trwać wiecznie, to nie było skomplikowane zaklęcie. Otaczający ich mugole zaczynali się tłoczyć, ktoś - rzucił się na pomoc z zamiarem odciągnięcia dziewczyny, ktoś inny zaczął wyginać palce mężczyzny. A duszona kobieta z wolna traciła dech. Obrócił w palcach różdżkę inkrustowaną w różane wzory, kątem oka uciekając z powrotem do padoku z lwami, olbrzymie koty wydawały się niewzruszone zamieszaniem. Leniwie spały pośród wysokiej trawy, jeden z nich obrócił się na plecy, chłonąc promienie słońca, które wynurzyły się spomiędzy deszczowych chmur. Korzystały, kiedy mogły, afrykańskie słońce w maju było równie kapryśne, co wyniszczające burze. - Dobrze - dodał oceniająco, choć bez entuzjazmu. Podobny ton przyjmował w przeszłości, kiedy Deirdre rzucała klątwy niedoskonale, bez całego potencjału, który w sobie posiadała, choć wciąż poprawnie.
Równie leniwie co te lwy wypatrzył drapieżnym okiem w tłumie wskazaną wcześniej przez siebie dziewczynę; przytknęła dłoń do malinowych ust, pobladła na twarzy, z przerażeniem przyglądając się tragicznej scenie. Nawet nie drgnęła, sparaliżowana zapewne strachem. Wypatrywał jej oczu, błękitnych jak niebo, i dopiero po dłuższej chwili, kiedy zdołał złapać jej spojrzenie, wyszeptał formułę zaklęcia: - Accessio - wykonując płynny ruch nadgarstkiem, formuła była znacznie trudniejsza od servio, ale to ona była rozkazem, który otrzymali oni. Musiał skupić się na jej działaniu, przedrzeć się do umysłu ofiary, wywołać w nim furię, dzikość, nieokiełznany gniew; zmusić ją do ataku. Na kogokolwiek, to nie miało znaczenia, mięśnie miała słabe, ale zęby silne jak każdy. Ale paznokcie - ostre jak każda kobieta. Ale włosy - mogła uchwycić każdemu. Wyczekująco, w zamyśleniu kącik jego ust uniósł się ku górze.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k10' : 2
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k10' : 2
Choć zaklęcie wydusiło z niej część sił i czuła, jak wyraźnie słabnie, a zimny dreszcz przechodzi ciało od stóp do głów, nieprzyjemnie drażniąc skórę, z małym triumfem obserwowała efekty swojego działania. Nie było idealnie - tego jednak nie spodziewała się w żadnej mierze.
- Sądziłam, wedle wcześniejszego opisu i wskazówek, że uduś może okazać się zbyt wielkim żądaniem - skomentowała cicho, oddychając płytko i starając się przywrócić umysł i ciało do stanu sprzed kilku chwil. Właśnie dlatego nie chciała ćwiczyć sama, bez pomocy kogoś obeznanego - była świadoma, że krzywdę może zrobić sobie momentalnie, wystarczyła jedna fałszywa nuta lub nieodpowiedni gest. Teraz, zmagając się ze słabością i powoli oswajając z nagłym szturmem na kondycję organizmu, próbowała też skupić się na obserwacji działań Rosiera. Miała zamiar wyciągnąć z tego spotkania jakąś lekcję, nie znosiła robić czegoś na darmo - pierwszą naukę miała już za sobą. Pochwała, choć rzucona tak zimnym tonem, znaczyła dla niej wiele.
Widziała, jak zaklęcie celnie trafia we wcześniej upatrzoną ofiarę, tę, którą podsunął Yvette zaledwie chwilę temu. Popłoch zwiększał się, panika powoli rozlewała wokół, rozbryzgując na coraz dalsze pionki - ludzkie twarze pokrywało przerażenie, gdy krzyk jasnowłosej niewiasty rozdarł powietrze, a furia wyglądała spomiędzy powiek, ciskając gromami na wszystkie strony, poszukując swojej pierwszej ofiary. Pierwszej, drugiej, szóstej; ktoś próbował odciągnąć dziewczynę, ale nie zdało się to na nic, wpadła w prawdziwy szał, a obecni w zoo ulegali tej złości. Ci bliżej ogniska zamieszania umykali z pola rażenia, odciągali dzieci i krzyczeli do nich. Ci stojący dalej szeptali między sobą, z niepokojem przyglądając się niespodziewanemu atakowi. Tylko oni, dwie postaci, przyglądały się sytuacji z dystansu. Twarzy panny Blythe, choć blada, nie wyrażała wiele. Spojrzenie miała bezwzględne, stałe i spokojne - gdyby w podobnej sytuacji znalazł się ktoś bliski, serce na pewno drgnęłoby jej z przestrachem, lecz w tym tłumie, w motłochu, byli ci, którym nie życzyła dobrze. Ich życie miało niedługo spłynąć szkarłatem. Jeszcze nie teraz, nie dziś, lecz niedługo.
- Sądziłam, wedle wcześniejszego opisu i wskazówek, że uduś może okazać się zbyt wielkim żądaniem - skomentowała cicho, oddychając płytko i starając się przywrócić umysł i ciało do stanu sprzed kilku chwil. Właśnie dlatego nie chciała ćwiczyć sama, bez pomocy kogoś obeznanego - była świadoma, że krzywdę może zrobić sobie momentalnie, wystarczyła jedna fałszywa nuta lub nieodpowiedni gest. Teraz, zmagając się ze słabością i powoli oswajając z nagłym szturmem na kondycję organizmu, próbowała też skupić się na obserwacji działań Rosiera. Miała zamiar wyciągnąć z tego spotkania jakąś lekcję, nie znosiła robić czegoś na darmo - pierwszą naukę miała już za sobą. Pochwała, choć rzucona tak zimnym tonem, znaczyła dla niej wiele.
Widziała, jak zaklęcie celnie trafia we wcześniej upatrzoną ofiarę, tę, którą podsunął Yvette zaledwie chwilę temu. Popłoch zwiększał się, panika powoli rozlewała wokół, rozbryzgując na coraz dalsze pionki - ludzkie twarze pokrywało przerażenie, gdy krzyk jasnowłosej niewiasty rozdarł powietrze, a furia wyglądała spomiędzy powiek, ciskając gromami na wszystkie strony, poszukując swojej pierwszej ofiary. Pierwszej, drugiej, szóstej; ktoś próbował odciągnąć dziewczynę, ale nie zdało się to na nic, wpadła w prawdziwy szał, a obecni w zoo ulegali tej złości. Ci bliżej ogniska zamieszania umykali z pola rażenia, odciągali dzieci i krzyczeli do nich. Ci stojący dalej szeptali między sobą, z niepokojem przyglądając się niespodziewanemu atakowi. Tylko oni, dwie postaci, przyglądały się sytuacji z dystansu. Twarzy panny Blythe, choć blada, nie wyrażała wiele. Spojrzenie miała bezwzględne, stałe i spokojne - gdyby w podobnej sytuacji znalazł się ktoś bliski, serce na pewno drgnęłoby jej z przestrachem, lecz w tym tłumie, w motłochu, byli ci, którym nie życzyła dobrze. Ich życie miało niedługo spłynąć szkarłatem. Jeszcze nie teraz, nie dziś, lecz niedługo.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Ofiara Yvette przejrzała na oczy, krótki rozkaz nie mógł utrzymać jej w tym odrętwieniu zbyt długo - mężczyzna cofnął się od kobiety i z przerażeniem odnalazł samego siebie w epicentrum pobojowiska. Accessio Tristana trafiło bezbłędnie i z potężną mocą, przez chwilę stał, obserwując tę scenę z bezpiecznej odległości, zapewne wyglądając w tle dziwacznie - jak senna mara, ponurak obojętny na rozpoczynający się dramat. Agresja rodziła agresję, a strach rodził strach - to mogłoby być piękne widowisko, gdyby miał w tej scenie lepszego partnera. Kątem oka spojrzał na Yvette, najwyraźniej osiadła na laurach - nie miał jednak zamiaru jej strofować, wychowanie tej kapryśnej piękności nie miało być jego zadaniem. Być może Deirdre jeszcze nie zakończyła się z nią bawić, a być może to Blythe wciąż nie rozumiała, gdzie się znajdowała. Nie zrobiła na nim dobrego wrażenia, zignorowała jego polecenie, a teraz - mimo braku umiejętności niezbędnych do ukończenia zadania nie przejawiała żadnej inicjatywy, by w owej misji wziąć udział - lub chociaż dołożyć do niego cegiełkę ze swojej strony. Spodziewał się, że brak umiejętności nadrobi chociaż entuzjazmem, nie uczyniła tego - więc stracił nią zainteresowanie.
- Okazałby się - przytaknął pokrótce, powracając spojrzeniem na obraz dantejskiej sceny. Rozkaz trwający ledwie dwie, najdalej trzy minuty, nie starczyłby, żeby rzeczywiście udusić drugiego człowieka - ale mógłby uczynić większą szkodę. - Przed tobą jeszcze daleka droga - stwierdził bez wyrazu, chowając różdżkę do kieszeni szaty; zrobił tutaj, co od niego należało - i nie miał zamiaru zmuszać do tego tej dziewczyny. Obserwował kobietę, którą zaczarował, jej dziki krzyk płoszył ptaki pozamykane w okolicznych wolierach, kopała, biła znajdujących się wokół mężczyzn, uderzyła dziewczynę, która oddała jej tym samym - agresja rozlewała się malowniczym snem. Tristan odetchnął głęboko, smakując krwistego zapachu powietrza przesiąkniętego strachem i złością, po czym wyminął półwilę, wolnym krokiem kierując się do wyjścia. Wolnym i ostrożnym, by z onej sceny nie tracić kontroli.
- Okazałby się - przytaknął pokrótce, powracając spojrzeniem na obraz dantejskiej sceny. Rozkaz trwający ledwie dwie, najdalej trzy minuty, nie starczyłby, żeby rzeczywiście udusić drugiego człowieka - ale mógłby uczynić większą szkodę. - Przed tobą jeszcze daleka droga - stwierdził bez wyrazu, chowając różdżkę do kieszeni szaty; zrobił tutaj, co od niego należało - i nie miał zamiaru zmuszać do tego tej dziewczyny. Obserwował kobietę, którą zaczarował, jej dziki krzyk płoszył ptaki pozamykane w okolicznych wolierach, kopała, biła znajdujących się wokół mężczyzn, uderzyła dziewczynę, która oddała jej tym samym - agresja rozlewała się malowniczym snem. Tristan odetchnął głęboko, smakując krwistego zapachu powietrza przesiąkniętego strachem i złością, po czym wyminął półwilę, wolnym krokiem kierując się do wyjścia. Wolnym i ostrożnym, by z onej sceny nie tracić kontroli.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Skoro "duś" mogło okazać się zbyt wygórowaną prośbą, była zadowolona, że zdecydowała się na pozornie łagodniejszą opcję - kto wiedział, czy przy bardziej skrajnej opcji ofiara nie przeciwstawiłaby się rozkazowi w moment po otrzymaniu go; mogli prowadzić na ten temat jedynie spekulacje, być może Rosier czuł się pewniej w czarnej magii, być może jego polecenie miałoby większą moc sprawczą, ale początkująca Yvette nie miała zbyt wielkiego pola do popisu i nie posiadała nawet krzty pewności, że coś pójdzie po jej myśli. W tym momencie zgłębianie tajników czarnej magii przypominało bardziej hazard niż kontrolowaną grę w szachy - musiała próbować, przekonywać się na własnej skórze i zapamiętywać najdrobniejsze szczegóły, podczas gdy on miał to już za sobą całe lata temu - a tak przynajmniej sądziła półwila. Nie zamierzała się z nim mierzyć, porównywać swoich umiejętności.
Była też na dosyć niewdzięcznej pozycji w całym tym spotkaniu; jakichkolwiek kroków by nie podjęła, wiedziała, że zawsze zostanie coś, co zrobiłaby nie tak, nie po jego myśli, bez wyczucia, bez doświadczenia. Czasem lepiej było zdać się na instynkt, ale podejrzewała, że w tym konkretnym przypadku ważniejsze było doświadczenie. Czy gdyby przejęła inicjatywę, dołożyła od siebie kolejną cegiełkę, okazała entuzjazm, zostałaby pochwalona? Nie. Wolała czekać na ewentualne polecenia niż wyrywać się z nagłymi, nieprzemyślanymi manewrami, ryzykując łączenie porywczości z nerwami i niepewnością, spowodowaną różnicą doświadczenia. Innymi słowy - próby popisów czymś jeszcze uważała za zbędne i idiotyczne, woląc oszczędzić sobie wstydu. Mogli mieć różne poglądy, na tym polegał świat, najważniejsze, że te, w imię których walczyli, były wspólne. Nie odezwała się - stwierdził fakt, prosty i oczywisty, wyrzekł słowa, które powtarzała sobie od pewnego czasu dzień po dniu - przede mną daleka droga. Choć jego aprobata i pochwały miały dla niej znaczenie, wolała opuścić zoo z własnymi wnioskami, zgodnymi z własną inteligencją. Te zaś podpowiadały jej, że spisała się dobrze - nie, nie idealnie, nie oczekiwała spektakularnych sukcesów od razu. Mogła być z siebie zadowolona.
Pozwoliła się wyminąć, lecz coś przywołało kpiący uśmieszek, który zabłysnął lekko w cieniu szmaragdowego materiału, kiedy odwracała się, kierując w inną stronę. Bez pożegnań, bez zbędnych słów i uprzejmości, jakby dwójka obserwatorów nigdy nie miała okazji się poznać. Choć zależy, gdzie według każdego z nich leżała granica i definicja poznania.
| zt
Była też na dosyć niewdzięcznej pozycji w całym tym spotkaniu; jakichkolwiek kroków by nie podjęła, wiedziała, że zawsze zostanie coś, co zrobiłaby nie tak, nie po jego myśli, bez wyczucia, bez doświadczenia. Czasem lepiej było zdać się na instynkt, ale podejrzewała, że w tym konkretnym przypadku ważniejsze było doświadczenie. Czy gdyby przejęła inicjatywę, dołożyła od siebie kolejną cegiełkę, okazała entuzjazm, zostałaby pochwalona? Nie. Wolała czekać na ewentualne polecenia niż wyrywać się z nagłymi, nieprzemyślanymi manewrami, ryzykując łączenie porywczości z nerwami i niepewnością, spowodowaną różnicą doświadczenia. Innymi słowy - próby popisów czymś jeszcze uważała za zbędne i idiotyczne, woląc oszczędzić sobie wstydu. Mogli mieć różne poglądy, na tym polegał świat, najważniejsze, że te, w imię których walczyli, były wspólne. Nie odezwała się - stwierdził fakt, prosty i oczywisty, wyrzekł słowa, które powtarzała sobie od pewnego czasu dzień po dniu - przede mną daleka droga. Choć jego aprobata i pochwały miały dla niej znaczenie, wolała opuścić zoo z własnymi wnioskami, zgodnymi z własną inteligencją. Te zaś podpowiadały jej, że spisała się dobrze - nie, nie idealnie, nie oczekiwała spektakularnych sukcesów od razu. Mogła być z siebie zadowolona.
Pozwoliła się wyminąć, lecz coś przywołało kpiący uśmieszek, który zabłysnął lekko w cieniu szmaragdowego materiału, kiedy odwracała się, kierując w inną stronę. Bez pożegnań, bez zbędnych słów i uprzejmości, jakby dwójka obserwatorów nigdy nie miała okazji się poznać. Choć zależy, gdzie według każdego z nich leżała granica i definicja poznania.
| zt
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Harmider za jego plecami nie cichnął, zamieszanie, którego dokonał - cóż, raczej sam niż w parze - przybierało na sile; zastanawiał się, czy półwila wyciągnie z tego spotkania lekcję - brak odpowiedzi na jego ostatnie słowa nie pomógł mu rozwiać tych wątpliwości. Blythe ogółem nie wydawała się zbyt rozmowna, podobnie jak nie była zbyt chętna do działania, nie był pewien, z czego to wynikało - czy z niechęci, czy z braku umiejętności, czy po prostu nie posiadała do powiedzenia nic ciekawego - wiedział jedynie tyle, że tacy ludzie go nudzili. Szedł przed siebie, spokojnie, bez bijącego szybciej serca przyzwyczajonego w przeciągu ostatnich kilku miesięcy dość skutecznie do okrucieństwa - czy półwila przeszła podobnie wiele, że nie widział u niej żadnej emocji?
Znacznie ciekawsze od niej wydawały się zwierzęta, które mijał, ziewający lew przypominał mu niego samego, samotnego drapieżnika po królewsku oddalonego od małpiego motłochu - zawsze miał o sobie mniemanie nieco wyższe niż to, na które w istocie zasługiwał. Lew zaś wydawał się podobnie jak Tristan nieporuszony nerwową sytuacją w ogrodzie zoologicznym, potrząsnął jedwabistą grzywą, rozwarł paszczę w kolejnym ziewnięciu i machnął ogonem od niechcenia. Nie zatrzymywał się, z elegancką postawą kierując się do wyjścia z zoo. Przymknął oczy, wsłuchując się w kakafonię dźwięków zza jego ramienia, starając się odróżnić jeden dźwięk od drugiego, melodię strachu od krzyku, ból od wściekłości, ludzie byli niezwykle prości - jeśli tylko znało się klucz do ich umysłów. Zaczynało go to fascynować, nawet, jeśli wciąż nie wszystko pojmował. Syrena, mundurowi, zaczynali się pojawiać ludzie, którzy zapewne spełniali rolę kogoś w rodzaju służb; Tristan przyśpieszył kroku, mijali go ludzie poruszający się znacznie szybszym tempem- wiedział, że nie będzie sprawiał wrażenia osoby podejrzanej. Dopiero, kiedy wyminął żelazną bramę placówki i ruszył w dół ulicy znalazłszy się w dyskretnym zaułku, w którym nie mogło dostrzec go mugolskie oko, teleportował się w okolice rodzinnego dworu.
zt
Znacznie ciekawsze od niej wydawały się zwierzęta, które mijał, ziewający lew przypominał mu niego samego, samotnego drapieżnika po królewsku oddalonego od małpiego motłochu - zawsze miał o sobie mniemanie nieco wyższe niż to, na które w istocie zasługiwał. Lew zaś wydawał się podobnie jak Tristan nieporuszony nerwową sytuacją w ogrodzie zoologicznym, potrząsnął jedwabistą grzywą, rozwarł paszczę w kolejnym ziewnięciu i machnął ogonem od niechcenia. Nie zatrzymywał się, z elegancką postawą kierując się do wyjścia z zoo. Przymknął oczy, wsłuchując się w kakafonię dźwięków zza jego ramienia, starając się odróżnić jeden dźwięk od drugiego, melodię strachu od krzyku, ból od wściekłości, ludzie byli niezwykle prości - jeśli tylko znało się klucz do ich umysłów. Zaczynało go to fascynować, nawet, jeśli wciąż nie wszystko pojmował. Syrena, mundurowi, zaczynali się pojawiać ludzie, którzy zapewne spełniali rolę kogoś w rodzaju służb; Tristan przyśpieszył kroku, mijali go ludzie poruszający się znacznie szybszym tempem- wiedział, że nie będzie sprawiał wrażenia osoby podejrzanej. Dopiero, kiedy wyminął żelazną bramę placówki i ruszył w dół ulicy znalazłszy się w dyskretnym zaułku, w którym nie mogło dostrzec go mugolskie oko, teleportował się w okolice rodzinnego dworu.
zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Londyńskie ZOO
Szybka odpowiedź